Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Ciemno, zimno i rok wysokiego ryzyka, czyli koniec świata 2.0

Motto: koniec świata, to święto ruchome.

Matko jedynego Boga, jak na tym świecie jest zimno, to ludzkie pojęcie przechodzi! Niechże ktoś coś z tym zrobi! Ciekawe dlaczego, nie? Może styczeń…?
Styczeń, prawie połowa, a podsumowania roku nie ma! A przecież ten rok trwał z pięć lat, jak nie więcej.

Zastanawiałam się, jakimi słowami ten rok najlepiej opisać, w jakie sformułowania ująć… Przyszły mi do głowy przymiotniki. Dużo przymiotników. Ale one mi się nie podobają. Ja się tak NIE wyrażam! Przynajmniej w piśmie.
Ale nie, przyszedł mi jeden ładny. Określenie bardziej. To był rok ryzyka. No bo patrzcie, człowiek się chce z kimś przywitać? Ryzyko. Pożegnać? Też niedobrze. Do szkoły iść? Komunikacją się poruszać? Ryzyko! I człowiek najpierw przerażony, no bo to nowa sytuacja, w sumie nie wiadomo, co robić, wszystko, co robię, to źle… A potem się dochodzi do wniosku, że ryzyko ryzykiem, a przecież żyć trzeba… Wakacje spokojniej, a potem wrzesień / październik i co? ZNowu jakoś niebardzo…

Powiem wam, że ewidentnie cieszyłam się z końca roku. W marcu wszystkim przyszło do głowy, niektórym prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, że w sumie nie wiadomo, na ile my się żegnamy, a może nam się coś stanie, a może co…? Dziwne to było uczucie. Potem się okazało, że faktycznie, lekcji już nie będzie i szczerze mówiąc spore fragmenty tego roku zlewają mi się w jakieś takie dłuuugie, dziwne obszary, w których niby był plan zajęć, próbowaliśmy coś robić, ale w sumie człowiek nie pamiętał, jaki jest dzień tygodnia, miesiąca… Ciekawym elementem stało się w końcu to, że egzaminy będą w sierpniu, nie w czerwcu. Nie pamiętam, czy się cieszyłam. Chyba tak, bo w czerwcu, to byśmy tyle sobie napisali… Poza tym pod koniec roku był test z audio cyfrowego, to co ja się będę przejmować egzaminami?!
Egzaminy zdałam, ale jeszcze przed nimi był lipiec, w którym odwołano nam festiwal. Do domków pojechaliśmy i tak, ale jednak lipiec bez festiwalu… jakoś dziwnie. W ogóle jakoś dziwnie bez koncertów. Dopiero niedawno zaczęłam to odczuwać. I internet na wszystko nie pomoże. Świetnie, że można tego posłuchać, zgoda. Przez to mogę być na koncertach artystów, których bym pewnie w życiu na żywo nie zobaczyła. Ale z drugiej strony, to jednak nie jest koncert. Na koncercie trzeba być, trzeba poczuć, trzeba przyjść, zaczekać, przeżyć i opowiadać.
A i pomijając koncerty, to na świecie się za ciekawie nie działo. W połowie roku zastanawiałam się, czy ja chcę zobaczyć wiadomości, czy może jednak lepiej będę się czuć NIE wiedząc. Nieco ostrożnie, ale za to uparcie, zaczął nam się objawiać pogląd, że czasami lepiej być zdrowym psychicznie ignorantem… i przeżyć…

Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żeby ten rok był wyłącznie pasmem nieszczęść i udręk wszelkich. Nie mówię, że należałam do tego, godnego szacunku, grona, które podczas tych wszystkich izolacji pogłębiało wiedzę, rozwijało wiele nowych umiejętności… Jak się siedzi w domu, to charakter nam się nie zawsze zmienia. Ja się nagle piekielnie pracowita NIE stałam. Ale zaprzeczyć nie można, że ten rok spełnił kilka moich marzeń, z których większości raczej się nie spodziewałam.
Będąc mała, usłyszałam ksylofon. Dlatego teraz gram na perkusji. Przez czysty przypadek, jakiś koncert szkoły muzycznej, w której nawet wtedy nie byłam, odnalazłam jedną z niewielu rzeczy, w których czuję się naprawdę dobra. Albo przynajmniej, w których widzę potencjał. No dobra, bębny bębnami, przypadek to był. W przedszkolu będąc chodziłam sobie na zajęcia zwane perkusją, bo się bawiłam w granie na ksylofonie. Potem poszłam do szkoły muzycznej, grzecznie powtórzyłam, że chcę na perkusję. Zdziwili się, ale pozwolili, a że nauczyciel nie wiedział o moich wymysłach, to zaczął mnie uczyć normalnie, na zestawie. Zostało mi i bardzo dobrze, ale ksylofon znikł w niepamięci. Najpierw nie zrozumiałam, potem zapomniałam, jeszcze potem uznałam, że się nie da. A lata później poszłam do Krakowa, a że mój pobyt w tym królewskim mieście szaleństwom ogólnie sprzyja, to uznałam, że chcę się jednak na tych sztabkowych instrumentach uczyć, jak już tam są. I jak teraz gram na marimbie, to mogę sobie pomyśleć, że spełniam moje porzucone marzenie z przed czternastu lat. TO jest niezłe!
Drugim takim marzeniem, nad którym się nie zastanawiałam, było mieszkanie w domu. Nie w bloku, z remontami i schodami, a za to bez drzwi do pokoju, tylko w domu. Nie myślałam o tym dość długo, bo po prostu nie mieliśmy tego w perspektywie, a ja generalnie nie lubię oglądać obiektów, na które mnie nie stać. Ten rok jednak dzielnie udowadnia, że czasami może mi się tylko wydawać, że coś jest nieosiągalne i poza moim zasięgiem. Możliwość pojawiła się na horyzoncie w lipcu. Najpierw niezbyt zrozumiałam, o co chodzi i co się dzieje, ale potem do mnie dotarło, że no tak, faktycznie, chyba się przeprowadzimy.
Marzenia marzeniami, ale ja też miałam jeden plan. Uparłam się i innej możliwości nie rozważałam, jednocześnie trochę niedowierzając, że mi się kiedyś uda. Realizacja nagrań, no fajnie, ale ja chciałam być producentem. Muzykę robić. I, jak to zwykle ze mną bywa, chciałam. Chciałam sobie bardzo. Trwałam w pragnieniu. I co? No i niby nic, ale na początku roku zaczęły się dziać rzeczy.
A to się dowiadywałam o Native Instruments i ich dostępnych klawiaturach i instrumentach wirtualnych… A to przyjaciółka mówiła mi, że ma motyw w głowie i nie wie, co z nim zrobić… W końcu usłyszałam od kogoś, że podobno robię muzykę. Ja? Kiedy? Mówiłam, że chcę, że planuję, że trwam w pragnieniu… Głupio mi się zrobiło, człowiek mnie tak miło kojarzy, a ja siedzę na… tapczanie i NIC!
Mobilną klawiaturę Native kupiłam w styczniu lub lutym, już nie pamiętam. Pierwszy, krótki utwór, jeśli tak to nazwać można, skończyłam chyba w kwietniu. A przed samym sylwestrem skończyłam pierwszy, pełnoprawny podkład. Dla kogoś. Według wytycznych. I się podobno podoba. Dla mnie, dla kogoś, kto tak bardzo nie umie się sam uczyć, kto tak długo zbiera się do pracy tak i zleconej, jak i własnej, dla kogoś, kogo takim przerażeniem napawają ostatnio wszelkie obowiązki, to jest ogromny krok na przód. Proszę bardzo, możesz się śmiać, Czytelniku Drogi, ale dla mnie to znaczy aktualnie więcej, niż wszystko. Za parę lat sama będę się uśmiechać, czytając ten wpis, ale na dzisiaj przynajmniej ten plus sobie zostawmy.

Rok się skończył, wróćmy do dnia dzisiejszego. A dziś, nie oszukujmy się. Zestresowana jestem niemożliwie, bo w sumie niewiadomo, co ze szkołą, a ja już serio MUSZĘ… Poza tym w tym tygodniu gdzieś jadę, a przez to ciągłe siedzenie w domu wyjazdy są teraz przedsięwzięciem niezwykłym. I zimno mi!
Ale za to byłam dziś na spacerze z niezawodną Zuzią human, która zawsze jest mi chętna przypomnieć, że zakupy, to bardzo przyjemna czynność. Dla niej, dla mnie nie. :d I kupiłyśmy kebaby! Jak ja dawno nie byłam na tym kebabie!

Podsumowując!
Łatwo nie jest, ale trzeba wydłubywać te plusy. Ryzyko ryzykiem, ale nie przesadzajmy, bez ryzyka byśmy nie zrobili NIC! Nie jest łatwo, a już w zeszłym roku, to na pewno nie było. Ale bez tego roku wiele rzeczy by się nie wydarzyło, nie dowiedziałabym się wielu ważnych rzeczy o mnie i innych.
Świecie, pobódka! Życzę wam w tym nowym roku, abyście mogli chodzić na jakiekolwiek jedzonko, kiedy chcecie i z kim chcecie!

Pozdrawiam ja – Majka.

PS Ja tu nie wymieniłam osób, którym powinnam dziękować, że w ogóle ten rok przeżyłam w jako takiej całości psychicznej. Ale oni wiedzą. Tych spełnionych marzeń było trochę więcej, niż trzy. Uśmiechnijmy się na nowy rok, a może nam coś wyjdzie…

EltenLink