Hej hej!
Przychodzę z kolejnym wpisem z dwóch powodów.
Po pierwsze, ja nie miałam pojęcia, że tyle osób mnie czyta! Bardzo motywująca sprawa! Bądźcie cały czas tak aktywni, to mi nigdy nie zabraknie zajęcia. 🙂
Po drugie, miałam ten wpis napisać już dawno, a zeszły tydzień, zwłaszcza wtorek, mnie do tego jakoś nastroił.
Parę miesięcy temu natrafiłam na innym blogu na takie wyzwanie, blogowy łańcuszek, jak go zwał tak zwał, żeby odpowiedzieć na kilka pytań o swoje dzieciństwo. Jak to się mówi, te beztroskie lata, choć wszyscy wiemy, że to wcale nie zawsze tak kolorowo wygląda.
Czemu teraz? Czemu zachciało mi się to napisać dziś, a nie np. pierwszego czerwca? Pierwszy powód jest banalny, życie mnie wtedy jakoś zajęło. Drugi, to tamten wtorek.
Najpierw pojechałam do sklepu muzycznego, a tam widziałam nowy syntezator Rolanda, który jest… MAŁY. Tak mały, że w sumie nawet dla mnie te gałki były niezbyt wygodne, jak na pierwsze użytkowanie. Co to musi mówić o urządzeniu, skoro nawet dla mnie jest za małe? Maszyna potężna i dość skomplikowana, a spokojnie mieści się w dwóch dłoniach człowieka normalnej wielkości.
Następnie pojechałyśmy z mojąsiostrą do Złotych Tarasów, gdzie, jak na nas przystało, Emila kupiła sobie naszyjnik, a ja układankę. Nie, przepraszam, w tym wieku, to nie jest układanka. To jest "łamigłówka". Jest metalowe, nikt nie umie tego rozłożyć, a jak rozłoży, to na pewno nie złoży z powrotem, przeklina i rzuca przedmiotami. Kiedyś się układało klocki. Teraz to się nazywa, że człowiek ma hobby takie, taką pasję, jak mówiłam, łamigłówki. Mądrze brzmi i rozwija… coś na pewno. Teraz leży sobie niedaleko mnie. Rozłożone. Umiem rozłożyć!
Tu ciekawostka, jak w sklepie z takimi przeróżnymi grami zapytałam dośćspokojnie jednej z pracownic: proszę pani, ale rzucać, to tym nie wolno? Odpowiedziała równie uprzejmie: nie nie, tym nie, to nie ta zabawka, tamte się już wyprzedały.
OK, no więc widziałam miniaturowy syntezator, mam to cholerstwo do rozkładania, poza tym lipiec jest, wakacje… Czas na wpis o dzieciństwie!
1. Ulubiony przebój radiowy z dzieciństwa?
Ulubiony? Jeden? Ale jak…?
Dobra, wymyśliłam. Było sporo rzeczy, których często słuchałam, ale jak mam wymyśleć coś, co faktycznie leciało w radiu, chyba wybieram to.
Często to puszczali w Esce, której wtedy lubiłam słuchać i, choć zwykle to radio opiera się bardziej na remixach i szybszych, klubowych rzeczach, wtedy czasami mieli fazę na takie wolniejsze, spokojniejsze piosenki. Spodobało mi się wtedy głównie dlatego, że głos Jamesa Morrisona wydał mi się bardzo podobny do głosu Zacka Efrona, grającego w Highschool Musical. No sorki, rozmawiamy o czasie, w którym Highschool Musical był niezwykle ważny! 😉
Dodam ciekawostkę. W Esce wtedy był konkurs, polegający na tym, że, jak ktoś zgadnie, co będzie na szczycie niedzielnej listy przebojów, to dostanie 10 płyt. DZIESIĘĆ. To tak dużo było wtedy.
I nawet chciałam zadzwonić, chciałam powiedzieć, że to będzie to. I nie zadzwoniłam, a trzy razy wygrało moje!
2. Dziwna, a jednak nieodłączna fantazja?
Ciężko powiedzieć, ale chyba najdłużej utrzymującą się sprawą była żmija w kącie sypialni rodziców. Przyśniła mi się kiedyś, jak wyszła z tego kąta i mnie goniła. Nawet nie wyglądała za bardzo, jak żmija, ale stwór syczał i był straszny przez samo swoje bycie w moim umyśle żmiją. Po pierwsze, moja mama boi się węży, więc zwykle wąż był we wszystkich bajkach odpowiednikiem czegoś bardzo złego. Po drugie, faktycznie była wtedy jakaś bajka, w której bohatera zaatakowała żmija. A żmija jessssst zzzzzła…
W każdym razie przyśniła mi się, jak wyszła z tego kąta i potem przez bardzo długo jeszcze nie weszłabym sama do tego pokoju. Chyba nie od razu wyjaśniłam, o co mi chodzi, więc rodzice się dziwili. Zawsze można było mi powiedzieć, żebym coś zrobiła w domu, coś skądś przyniosła… No chyba, żę z sypialni, to nie. Tam potrzebowałam towarzystwa.
Potwór pod łóżkiem też był, a jakże, z tym, że mój był podobny do jednego pluszowego psa, co sam chodził, miał takie same nogi i tak samo warczał silniczkiem. Też mi się musiał przyśnić i myślałam, że to prawda. Wniosek z tego, że był sztuczny, na baterie.
O, ale, myśląc o snach, wpadłam na to, co najlepiej pasuje do tej kategorii. Może to się jakoś bardzo długo nie utrzymywało, ale ja swego czasu byłam przekonana, że jeśli ktoś nam się śni, to ten ktoś też o tym wie, przecież też tam, jak gdyby, był. Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy tak by było lepiej, czy wręcz przeciwnie.
3. Zaskakująca zabawa z dzieciństwa?
Zmywanie. Nie, nie takie zwykłe, choć tego teżsię nauczyłam i w sumie nawet lubiłam robić. Ale zanim prawdziwego, nauczyłam się własnego zmywania, polegającego na tym, że miałam miskę z wodą, a w niej sobie czyściłam różne małe naczynia, małe kieliszki na coś, takie rzeczy. Podejrzewam, że nawet nie tyle czyściłam, ile przelewałam wodę z jednego do drugiego. Nie wiedzieć czemu wtedy mnie to interesowało, przy okazji ta woda przydawała mi się czasem do różnych innych eksperymentów. Robić pianę, to jedno, ale ja pamiętam, jak wielkim odkryciem było dla mnie, że papier się topi. Chyba chciałam sprawdzić, jak bardzo się może stopić, zanim nie zniknie.
A takie bardziej typowe, choć dla niektórych nadal zaskakujące, może być to, że swego czasu preferowałam zabawy częściej przypisywane chłopcom. Samochodziki, dywan z ulicami, potem indianie i namioty, piraci i ich statki… A, no i były miecze z takich styropianowych listewek, nawet z jednej strony owijane sznurkiem, żeby miały rękojeść. Do tej pory pamiętam nasze walki z dziadkiem na środku salonu. Nie wiem, czy babcia była wtedy zadowolona.
4. Gdzie chodziliście na spacery?
Pierwsze, co mi się nasunęło, to, że do Kauflandu. Bardziej chodzi jednak o to, że Kaufland, to było pierwsze miejsce poza domem, do którego zapamiętałam i dobrze znałam drogę. Czasem więc szłam obok mamy sama, czasem, kiedy tam chodziłyśmy, mogłam też np. słuchać muzyki, co teoretycznie na nieznanych trasach było trudniejsze. Oczywiście teraz bym nie szła ze słuchawkami, ale wtedy, kiedy zawsze szłam z kimś, potem również prowadziliśmy wózek, jakoś mi to nie przeszkadzało. Czasami zdarzało nam się też pójść na piechotę do babci i pamiętam to dlatego, że było tam, jak na moje ówczesne możliwości, dość daleko.
Inne spacery pamiętam już poza miejscem zamieszkania, kiedy jeździliśmy do rodziny w Warszawie albo w Łodzi. W Warszawie chodziło się do ogródka jordanowskiego, tam się nauczyłam rzucać do kosza, a w Łodzi spacery były do lasu, bo akurat był blisko. Cieszę się, że jeden z moich wujków nigdy nie bał się zabierać mnie na te spacery nawet wtedy, kiedy trzeba było wędrować po trudniejszych fragmentach terenu czy przełazić przez krzaki. Do dziś się nie boi!
5. Jaka była wasza spektakularna psota z dzieciństwa?
O Jezu, no dobrze. Czas na historię o motorku.
Bajka rozpoczyna się, kiedy mała Maja bawiła się w przedszkolu. Ja byłam w przedszkolu integracyjnym, w którym akurat integracja nie występowała jedynie w nazwie, ale też dbało się o nią rzeczywiście. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, choć oczywiście okupione to było pewną ilością ciężkich chwil, zarówno moich, jak i moich opiekunów. Miałam tam jednak zapewnione wsparcie dorosłych.
Z dziećmi natomiast, jak to z dziećmi, bywało różnie i choćby nie wiem, jak dobra była placówka, nic się na to nie poradzi. Dodam tylko, w ramach ciekawostki, że miałam tam jedną przyjaciółkę, z którą, niestety, już kontaktu nie mam. Miałam też jednak kolegę, który mnie nie lubił, mówiło się, że bez powodu, choć oczywiście teraz podejrzewam, jaki ten powód był. Siedział koło mnie podczas posiłków i pamiętam, że kiedyś założyłam się z nim, że zjem zupę, zanim doliczy do stu. Wiecie, sto, to była taka ogromna liczba! Było to istotne o tyle, że ja wtedy straszliwie wolno jadłam. No i ten kretyn zaczął liczyć dziesiątkami. Pozdrawiam cię serdecznie, mój drogi wrogu z przedszkola. Spotkaliśmy się w liceum, zupełnie w innych okolicznościach i trzeba przyznać, że umiesz organizować niezłe imprezy! 😉
W każdym razie mój kolega od obiadów, wraz z kilkoma innymi, utrudniali mi pewną rzecz. W naszej sali był do dyspozycji tzw. motorek. Czyli takie czterokołowe jeździdełko na pedały, którym wszyscy, rzecz jasna, chcieli jeździć równocześnie. Do dyspozycji, to za dużo powiedziane, jak się jest mojej wielkości, a w dodatku mało się widzi, bitwy o motorek wygrywa się niezwykle rzadko i trzeba by chyba o 6 rano stawać w kolejce.
Bardzo lubiłam ferie zimowe. Wcale nie ze względu na wyjazdy, przeciwnie, my najczęściej zostawaliśmy w domu i ja nadal chodziłam do przedszkola. Ale inni nie! Było nas tam może z 6 osób na raz i było mnóstwo miejsca, mnóstwo zabawek i wreszcie cisza. I uwaga, był też motorek.
W brew temu, co mogli sobie myśleć, ja tym motorkiem umiałam jeździć, nie wpadając na meble i innych użytkowników dróg. Dobrze znałam i salę, i możliwości pojazdu, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby tym magicznym wechikułem objeżdżać naokoło stół, po drodze odwiedzając różne zakątki świata. Z tym, że liczne eksperymenty psychologiczne udowodniły jużdawno, jak się kończy wręczenie władzy przegranym. No więc mała Maja uznała wtedy za stosowne wjechać tym motorkiem w jakąś skomplikowaną budowlę, którą sobie znajomi chłopcy układali.
Dlaczego? Nie pytajcie mnie, dziecko w przedszkolu nie odczuwa potrzeby argumentacji własnych decyzji. I może i psota nie była niezwykle spektakularna, kto się w przedszkolu nie bił? Zaistniał tu jednak ciekawy problem. Będąc mała naprawdę starałam się nie oszukiwać. Nie przewidziałam jednak, że po tym moim ataku na fortecę chłopców świat się nie zatrzyma, tylko będzie bezczelnie istniał dalej i ktoś mnie, słusznie zresztą, spyta, po co to zrobiłam. W jakim celu?
Tę wzruszającą opowieść przedstawiłam ostatnio na naszym wigilijnym spotkaniu mojej grupie ze studiów. Moje cudowne koleżanki z grupy na tym samym spotkaniu znalazły w jajku niespodziance motor. Zgadnijcie, kto go dostał? Powiedziały, że to taki świąteczny cud, żebym już zawsze miała swój motorek.
6. Co udało wam się zepsuć?
No wiadomo, tę budowlę, motorkiem. Ale co jeszcze?
O ile pamiętam ,to było całkiem zwyczajne zniszczenie, zbiłam szybę piłką. Z tym, że to była szyba w witrynce, bo grałam w piłkę w korytarzu. Dziadek, nie ten od szermierki, drugi, nie obronił bramki, cóż…
Pamiętam, że byłam wtedy na moich kilkudniowych feriach u babci w Warszawie i jak rodzice po mnie przyjechali, to stałam sobie przed witrynką w dziwnym przekonaniu, że uda mi się tam stać tak długo, aż wszyscy NIE zobaczą.
7. Co lubiliście, a czego nie lubiliście ubierać?
To akurat dość proste pytanie, ja zawsze, i wtedy, i teraz, wolałam sportowe, wygodne ubrania od typowo eleganckich. Trzeba jednak przyznać, że teraz mam takie sukienki, które lubię, zwłaszcza w takie temperatury, jak ostatnio. Żadnych innych strojów nie da się wtedy znieść, plus feetback mam dobry, to tym bardziej się bardziej chce. W sklepach coraz mniej przeszkadzają mi buty, wszelkie buty mogę kupować.
W dzieciństwie jednak eleganckie stroje na szkolne uroczystości były wyłącznie obowiązkiem, a zakupy odzierzowe, to już w ogóle odpadały i były męką ponad wszelkie inne. Teraz jest troszkę lepiej, zwłaszcza, że coraz częściej chodzę z siostrą. Tym samym chyba przegrałam zakład z babcią, która mówiła mi w dzieciństwie, że na pewno kiedyś mnie to zainteresuje bardziej, podczas gdy ja twierdziłam, że to absolutnie niemożliwe.
Nadal nie jest to mój ulubiony temat i nadal wolę spodnie, koszulki z napisami, adidasy i bluzy. Różnica jest taka, że te bluzy i adidasy mogę teraz z radością kupić, a i eleganckie rzeczy doceniam i są doceniane, jak trzeba.
Od Beaty dostałam na osiemnastkę T-shirt z napisem: zejdź mi z drogi, chcę przejść do historii. Także wiesz, Czytelniku, czekamy.
8. Kiedy czuliście się dorośli?
Myślałam nad tym pytaniem trochę dłużej, ale chyba najbardziej wtedy, kiedy mama zabierała mnie do pracy. Wtedy pracowała w dziekanacie nieistniejącej już szkoły wyższej w naszym mieście i pozwalała mi na czystych kartkach przybijać pieczątki. Czyli robić to, co reszta też czasami musiała robić. Siedziałam sobie za wysokimi biurkami, w dużych fotelach, pisałam coś długopisem itd. Swoją drogą mam wrażenie, że to tam nauczyłam się pisać zwykłe, drukowane litery, choć o to dbano również w moim przedszkolu.
9. Czego wam zakazywano, a co robiliście i tak?
No nieeee, nie mooogę powiedzieć. 😉
Nie no, jak byłam mała, to proste, cokolwiek, co robiłam w nocy, że tak powiem, po dobranocce. Długo miałam problemy ze snem i często zdarzało się, że rodzice już spali, a ja nadal chciałam się bawić, słuchać bajek, rozmawiać czy chodzić po domu. Wielkim osiągnięciem wydawało mi się wtedy przekradnięcie do jakiegoś, wcześniej ustalonego, miejsca w domu tak, żeby nikt nie usłyszał i się nie obudził. Ponieważ w naszym mieszkaniu nie było wewnętrznych drzwi do pokojów, a nawet, jak były, nie zamykało się ich, faktycznie musiałam się zachowywać cicho. Czasami też wyciągałam mój odtwarzacz mp3 i słuchałam muzyki, mimo, że jużpowinnam spać. Tego oczywiście nie było jak wykryć, ja jednak miałam tę świadomość, że robię coś "niedozwolonego".
Po czasie myślę, że dlatego aż tak podobała mi się "zima muminków", w końcu tam też muminek chodzi po domu, nudzi się albo boi, a przede wszystkim czeka, aż obudzi się ktokolwiek inny, żeby nie był w zimie całkiem sam.
10. A co bezprawnego zrobiliście w szkole?
Żeby to jedno! Tu jednak warto przypomnieć, że podstawówkę skończyłam w ośrodku dla niewidomych, a w takich ośrodkach, gdzie trzeba ogarnąć sporą grupkę podopiecznych na sporym terenie, nie trudno jest znaleźć coś, co byłoby niezbyt dobrze widziane przez wychowawców. Zasad było sporo, sporo też było osób, które wynajdywały przeróżne sposoby na naginanie ich. Ja, przychodząc do ośrodka, byłam raczej grzecznym dzieckiem. Nie dzieckiem pozbawionym pomysłów, często też miałam własne zdanie, czego jakoś dorośli niezbyt lubią u siedmioletnich dzieci, nie miałam jednak w zwyczaju łamać regulaminu, kiedy jużbył przedstawiony. Jasne, można powiedzieć, że jakaś zasada jest bez sensu, ale żeby tak od razu postąpić wbrew zakazowi? To, na początku, niezbyt mieściło mi się w wyobraźni.
A potem spotkałam moje przyjaciółki z podstawówki, które, w całym okresie naszej edukacji, zdążyły mi pokazać kilka rzeczy. Okazało się, że mimo, że nikt mi na coś nie pozwolił wyraźnie i na piśmie, nie od razu oznacza to, że nie wolno tego spróbować. Okazało się więc również, że zajrzenie na, dla nas niedozwolony, strych, pójście do szkoły jakąś kompletnie okrężną drogą, czy chowanie się przed kształceniem słuchu w szafie, to mogą być całkiem zabawne pomysły.
Rzeczą, za którą jednak czekałaby mnie największa kara, gdyby ktoś się o tym, oczywiście, dowiedział, było prawdopodobnie po prostu wyjście na zewnątrz bez pozwolenia. Chodzenie po ośrodku, to jedno, mimo, że teren był spory, sprawą zupełnie inną było jednak opuszczenie jego murów bez pozwolenia i opieki, a także bez aprobaty nauczyciela orientacji przestrzennej. Owszem, zdarzyło mi się pójść do sklepu z przyjaciółką bez uprzedniego poinformowania o tym wychowawców z internatu. Dla grzecznej dziewczynki, jaką podobno wtedy byłam, było to niezwykłe przeżycie. Była tam z nami również jedna słabowidząca koleżanka, której imienia nie zdradzę, no bo wiadomo, współudział w przestępstwie, te sprawy. To nie tak, że nigdzie nie pozwalano nam chodzić, ja akurat dość wcześnie takie pozwolenie w końcu uzyskałam, bez takiego papierka jednak nie wolno nam było wtedy opuszczać ośrodka bez opieki, a my nie dość, że opuściłyśmy, to jeszcze wróciłyśmy z zakupami! 😉
I to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o mój łańcuszkowy wpis o dzieciństwie. Jak macie jakieś fajne wspomnienia / komentarze, to proszę.
Pozdrawiam ja – Majka