Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

10 rzeczy niezbędnych, czyli fajny pretekst do recenzji książek i pogadania o muzyce

Kiedyś kiedyś, dawno temu, w odległych wiekach chciałoby się powiedzieć, namawiano mnie do wyzwania blogowego pt. 10 rzeczy, bez których nie mogę się obejść. Zgodnie z naturalną dla mnie punktualnością, zakładającą, że nie trzeba mi co pół roku przypominać, uznałam, że dobrym pomysłem będzie zrobienie jej teraz. Zwłaszcza, że przecież wrzesień mamy, nie? Back to school, kochani, trzeba więc skompletować wyprawkę szkolną. A że to mi przy okazji pomoże ułożyć ten wpis, bo łatwo nie jest, to tylko lepiej.
W sumie, to trzeba przyznać, że stworzenie samej listy również nie było takie proste. Wróciłam sobie do wpisów, które miały mnie do niej zainspirować, pomyślałam, w końcu zajrzałam do torebki w poszukiwaniu inspiracji. Znalazłam tam tyle rzeczy, że gdyby dobrze pogrzebać, to pewnie i inspiracja by się znalazła. Opowiadałam, że kiedyś śniło mi się, że pakowałam efekty dźwiękowe do plecaka i nie wiedziałam, czy się nie rozsypią?
Znalazłam mnóstwo różnych biletów do wyrzucenia, znalazłam kostkę do gry, ramkę, wizytówki, mały rejestrator Olympusa, chusteczek nie znalazłam! Powinnam je umieścić na liście. Potem jednak zdałam sobie sprawę, co właśnie robię i już wiedziałam, co będzie na pierwszym miejscu listy, nawet, jeśli reszta rzeczy nie będzie w konkretnej kolejności.

1. Kieszeń
Albo torebka, albo plecak, naprawdę wszystko mi jedno, byle bym miała, jak te wszystkie rzeczy ze sobą zabrać. I, jakby to powiedział Krecik, żeby było jeszcze mnóstwo miejsca na inne skarby! To jest właśnie główny problem z letnimi rzeczami, o kieszenie w nich ciężko. W sumie, jak przyjdą chłodniejsze dni, to nadal nie zmieni to faktu, że kieszenie w damskich spodniach i tak nie zawsze się nadają, żeby w nich coś nosić. A ja potrzebuję nosić, zaraz się właśnie okaże, co. W każdym razie cieszę się, że mam swoją małą nerkę, którą przypinam do siebie i traktuję, jak podręczną kieszeń, a także, że w mojej torebce, oprócz tych wszystkich używanych biletów mieszczą się równocześnie duże słuchawki i butelka wody. 😉

2. A propos, to może teraz słuchawki.
Ja wiem, że słuchawki nie są zbyt zdrowe dla słuchu, niestety jednak bywają niezbędne w różnych życiowych sytuacjach. Dlatego używam i posiadam kilka różnych par, na różne okazje. 🙂 Duże, otwarte słuchawki służą mi do pracy z dźwiękiem. Na szybko mówiąc, w słuchawkach otwartych w miarę słyszymy świat zewnętrzny, w słuchawkach zamkniętych nie bardzo. Pierwsze więc lepiej się sprawdzają, jak chcemy mieć wiarygodniejszy dźwięk i nie zasłaniać sobie świata, drugie natomiast, kiedy nie chcemy nie tylko słyszeć, co na zewnątrz, ale także, żeby zewnętrze nie słuchało, co u nas. W moim przypadku sprawdza się to przy graniu na perkusji elektronicznej, kiedy chcę słyszeć dźwięki bębnów, ale już mojego uderzania w pady niekoniecznie. Wtedy używam zamkniętych. Z kolei do pracy z dźwiękiem, to ja wiem, że fajnie by było częściej używać głośników, niestety jednak używanie ich o dwunastej w nocy lub później mogłoby się okazać nieco kłopotliwe dla reszty domowników.
W podróży często towarzyszą mi słuchawki bluetooth, też duże. Dźwięk w nich jest, nazwijmy to sobie, bardziej rozrywkowy niż służbowy, nie są tak dokładne, jak te, których używam do pracy, nie o to jednak w nich chodzi. Zazwyczaj chodzi w nich o to, żebym mogła w spokoju posłuchać muzyki w pociągu i jednocześnie bez problemu spakować je do torebki lub plecaka, żeby właśnie do tego pociągu czy na studia je zabrać. Jak bateria padnie, albo akurat bluetooth działa, jak w windowsie, to można je podłączyć dołączonym kablem, mają funkcję wyciszania tła, która przydaje mi się rzadko, ale, jak już, to bardzo, a poza tym są naprawdę zaskakująco wygodne. Sony wh1000x m3, polecam. Jak Sony chce mi zapłacić za reklamę, to ja chętnie przyjmę. Np. można mi wysłać mk5, choć szczerze mówiąc ja te słuchawki widziałam i nie mam ogromnego ciśnienia.
Niezależnie jednak od tego, jak bardzo lubię duże słuchawki, absolutnie każdego dnia przydają się też małe, kostne lub airpodsy. Za Airpodsy pójdę do realizatorskiego piekła, natomiast przepraszam bardzo, czasami trzeba na szybko sprawdzić wiadomość głosową, porozmawiać nie trzymając telefonu lub np. poczytać książkę, gdy okazuje się, że będziemy na pociąg / wizytę u lekarza czekać jedyne 130 minut. Poza tym, co by nie mówić, te słuchawki całkiem nieźle posłużyły mi za przyciszacz dźwięku na różnych głośnych koncertach. Zapodziałam gdzieś zatyczki, z rozpaczy użyłam airpodsów i to, jak pięknie wyrównały mi to coś, co się nazywa dźwiękiem na stadionie narodowym, mnie samą zaskoczyło. Mieszczą się wszędzie, wszędzie je można wziąć i to jest ich największy atut. Zaraz po nich natomiast w kategorii słuchawek kompaktowych są moje słuchawki kostne. Dostałam je dawno temu w prezencie i dziękuję nieustannie, non stop się przydają! Najczęściej do słuchania książek czy youtube, w dni stresujące, kiedy potrzebuję się rozpraszać mam je na sobie prawie non stop.

3. Telefon.
Jak już jesteśmy przy rozpraszaniu, to przejdźmy do telefonu. Do niedawna byłam pewna, że na liście rzeczy mi niezbędnych będzie musiał znaleźć się laptop, ale zauważyłam, że jednak zdarzają się dni, kiedy nawet będąc w domu wcale go nie odpalam, zdecydowałam się więc, że zostawię tu tylko telefon. W tych czasach, a jak się nie widzi, to zwłaszcza, telefon może służyć naprawdę do wszystkiego. Słucham na nim muzyki, czytam książki, zamawiam jedzenie, kupuję bilety, robię inne zakupy, wydaje wszystkie pieniądze, płacę i płaczę, wiadomo, piszę wiadomości, a nawet, niespodziewana niespodzianka, zdarza mi się do kogoś zadzwonić! A nie wspomniałam jeszcze o funkcjach typowo związanych z niewidzeniem, chociażby skanowanie dokumentów czy uzyskiwanie, głównie od GPT, opisów grafik. Niedawno np. ktoś napisał skrót na iPhone, po którego odpaleniu telefon robi zrzut ekranu i automatycznie wysyła go do GPT, żeby opisał. Dużo szybsze rozwiązanie, bo wcześniej, żeby uzyskać podobny efekt, musiałam kliknąć w zdjęcie, znaleźć menu, znaleźć udostępnij, znaleźć odpowiednią aplikację z kilkunastu… A teraz klikam w zdjęcie, klikam skrót i już. Może czasem muszę mu jeszcze potwierdzić jakiś wybór, ale to i tak, zamiast przewijania się przez menu tylko wciskanie przycisku OK. Doceniam, używam i cieszę się, że działa. Witaj, świecie memów. Z resztą, co do rozpraszania się, popełniłam grzech ciężki instalacji Tiktoka, także nie ma dla mnie ratunku.

4. Jak trzeba ratunku, jest herbata.
OK, mamy już książkę do czytania, pewnie na telefonie i przez słuchawki, czas więc na przygotowanie herbaty. Ci, co mnie znają, wiedzą dobrze, że herbata musi być. Zazwyczaj czarna, jeśli z owocami, to też czarna, wtedy najczęściej z cytryną lub mango, choć lubię też próbować nowych. Jedni nie mogą żyć bez kawy, inni w ogóle nie wytrzymują ciepłych napojów w takich temperaturach, jakie tu ostatnio panowały i zawsze pada to, jakże dobrze nam znane zdanie: no nie mów, że jeszcze chcesz herbaty! Proszę państwa, ja zawsze chcę herbaty.
Na tym blogu pisałam dużo o moim cudownym wyjeździe do Irlandii Północnej, gdzie od razu moi gospodarze przekonali się, że jeśli chodzi o zwyczaje dotyczące herbaty, to się dogadamy. Tim wchodził do salonu, rozpoczynał pytanie: będziesz chciała… A potem sam się reflektował: No nie no, przecież będziesz. I od razu szedł robić. 😉
Na zadawane podczas towarzyskich spotkań pytanie: Maja, ty co, wina? Herbaty? Moja odpowiedź brzmi: tak. I oznacza dokładnie to, co powiedziałam. ;p
W domu zawsze piję herbatę w moim ogromnym kubku, który kupiłam w studiu, gdzie kręcili Pottera. Jest na nim mapa Hogwartu, a po drugiej stronie zaklęcie, które ją uruchamiało. Lubię fakt, że moje spokojne chwile z herbatką zawsze związane są z tym hasłem, które w Brytyjskim oryginale brzmi: I solemnly swear that I’m up to no good.
Co do tej szkolnej wyprawki, na studia zabieram termos. To też prezent, Sylwia, dzięki tobie dużo rzadziej się teraz przeziębiam, coś ciepłego zawsze pomaga. Jak nie na ciało, to na duszę.

5. Słodycze!
Entuzjazm w tym nagłówku może nie do końca odzwierciedla mój stosunek do słodyczy, to nie tak, że mam na nie ochotę absolutnie zawsze, ale jest kilka takich rzeczy, które zawsze sprawią mi przyjemność i którąś z nich naprawdę warto mieć na podorędziu. Są dni, kiedy nic tak nie poprawi humoru, jak moje ulubione chipsy. Lays chilli z limonką, kochani, może znowu jakiś sponsoring? 😉 Inne takie ulubione, to ciastka od Milki, które w domu otrzymały już oficjalną nazwę ciastek mocy, takie truskawkowe czekoladowe cukierki, które zawsze rozdawałam w szkole z okazji moich urodzin, a także, rzecz oczywista, żelki. Żelki muszą być! Piszę te rzeczy w jednym podpunkcie, bo to nie tak, że muszą być wszystkie. Ja bym po prostu chciała, żeby była któraś z tych rzeczy. Jest duży wybór! :d

6. Butelka z filtrem.
Tu ściągam, przepraszam, wiem, że to już było wspominane na takich listach. Nic jednak nie poradzę, na mojej również musi się znaleźć. Bardzo się przydaje, zwłaszcza, kiedy jestem w podróży lub zostaję na dłużej nie w swoim domu. Zamiast krążyć po nieznanych zakamarkach w poszukiwaniu butelki czy dzbanka, po prostu napełniam tę z filtrem i mam zawsze. Polecam, na nowy rok szkolny również.

7. Czapka.
Jak już jesteśmy przy wodzie, to przypomniało mi się o gorącu i o tym ,że na tej liście czapki zabraknąć nie może. Z tym, to w ogóle trochę problem jest, bo w czapce nieco gorzej się słyszy i nie mówię tu tylko o takiej wielkiej, zimowej czapie, zakrywającej całą głowę. Zauważyłam, że nawet, kiedy mam na głowie zwykłą czapkę z daszkiem, może i nie słyszę gorzej, ale jednak nieco inaczej. Natomiast wyjść bez niej absolutnie nie mogę, ponieważ słońce, nie wiedzieć czemu, działa na mnie niesamowicie szybko i wystarczy parę minut, żebym poczuła się jakoś niewyraźnie. Opalam się normalnie, nie spalam się szybko na słońcu, ale mój mózg odmawia współpracy i każdą dłuższą wizytę w mocnym świetle bez czapki musiałabym odespać, odpocząć, odchorować. A że u mnie długa wizyta to 5 minut, to inna rzecz.
Jak robi się chłodniej, to też dość szybko czapkę zakładam, śmieję się więc, że niestety ledwo co skończę nosić czapki zimowe, a już muszę zakładać letnie. Dużo osób mnie tu pytało / zagadywało o ubrania, więc jeśli ktoś chce mi polecić jakiś typ nakrycia głowy bardziej elegancki, niż czapka z daszkiem, ale w którym jednocześnie nie będę wyglądać, jak kretyn, to ja będę niezmiernie wdzięczna. Jakich kapeluszy bym nie mierzyła, jednak niebezpiecznie zbliżam się do tego kretyna, więc mam mieszane uczucia. :d

8. Miało być o ubraniach, skarpetki!
Ja wiem, nieco dziwny element listy rzeczy niezbędnych, na święta też bym nie chciała dostać. Zauważyłam jednak, że bardzo nie lubię nie mieć ich wcale i musi być naprawdę bardzo gorąco, żebym się na to zdecydowała. Choćby i takie stopki, co się ledwo o palce zaczepiają, ale jednak.
W ramach ciekawostki mogę dodać, że mam kilka par z różnymi napisami. Bardzo mnie rozbawiło, jak kiedyś znalazłam takie z napisem "robota nie zając, nie ucieknie", ale niezbyt się skupiłam i przeczytałam "kobieta" zamiast "robota". No cóż, też można. Moje ulubione, to bezsprzecznie para z hasłem: NIE mów do mnie teraz. Lubię ją nosić podczas jakichś spotkań lub wydarzeń, które mnie irytują, męczą itd. Oni nie wiedzą, że je mam. A ja wiem. 😉

9. A teraz: muzyka!
Na dwóch ostatnich miejscach postanowiłam umieścić dość szerokie kategorie, nie zawsze będące materialną rzeczą, towarzyszące mi jednak bez przerwy. Ostatnio, mając nieco gorszy wieczór włączyłam sobie jedną z moich ulubionych płyt tego roku i zaskoczyło mnie, jak dawno tego nie robiłam. Jak dawno nie słuchałam muzyki dla samego słuchania, to raz, ale druga rzecz, jak bardzo mi to pomogło. Przecież to pomaga! Hej, przecież to działało, tak można robić! Rano, kiedy absolutnie nic nie ma sensu, też można!
Spodobało mi się to odkrycie muzyki na nowo i mam zamiar korzystać. Ilu artystów pisało piosenki o muzyce samej w sobie, od tekstów o tym, co w ich życiu zmieniła i co im daje, aż po wyznania, że to z muzyką najlepiej się związać, bo ona będzie zawsze, niezależnie od niczego? Jestem coraz bliższa zgodzenia się z tą teorią. Ciekawostka, pani, która podłożyła głos pod śpiewającą Barbie w jednym z filmów o niej, nagrała też to.

Płyty, którą otwierał ten utwór słuchałam mając lat 7, a druga piosenka pt. "human" była pierwszą ,której nauczyłam się grać na perkusji. 🙂
Zazwyczaj słucham muzyki przez Apple Music, tam też stworzyłam sobie, teraz już całkiem długą, playlistę z piosenkami, które były dla mnie ważne w trakcie całego życia. Human też tam jest. 🙂 Czas posłuchać!
W komentarzach możecie napisać, jakich piosenek nadal słuchacie, mimo, że były ulubione dawno, dawno temu. Niezależnie, czy naprawdę uważacie je za dobre, czy słuchacie z sentymentem nawet pomimo wiedzy, że wybitne nie są. Ja mam i takie, i takie. 😉 Przy czym będąc przypomnę, w październiku idę na koncert Jonas Brothers! Dla siedmioletniej mnie to jest dopiero przeżycie! Choć nie będę kłamać, ja nadal uważam, że oni umieją śpiewać.
Czternastoletnia ja miała za to frajdę podczas tegorocznego festiwalu w Ostródzie, słuchając polskiego reggae z przed 14 lat, o tym też już tu wspominałam.

10. Książki.
No i na koniec, tuż obok muzyki, coś co towarzyszy mi tak samo długo. W moim domu książki były zawsze, ponieważ mama czyta je non stop, w tym również czytała mi. Potem kupowaliśmy audiobooki i do tej pory pamiętam, jak nie miałam magnetofonu odtwarzającego mp3 i "czara ognia" występowała na 36 płytach CD. To były czasy. Przy okazji, mówiąc o czwartej części Pottera, to do tej pory jeden z moich ulubionych audiobooków i to mówię tu o pierwszej wersji, tej czytanej przez Zborowskiego. Wielu nie lubi, co poradzę, ja uwielbiam. Odwiedzając ostatnio Klaudię miałam okazję poprzypominać sobie z nią nasze ulubione sceny, z resztą to właśnie ona dostała ode mnie te nieszczęsne płyty CD, kiedy już zakupiono u mnie magnetofon z mp3.
Czasem lubię wracać do tamtych audiobooków i tamtych lektur, uspokaja mnie to. W ostatnim miesiącu całkiem sporo czasu spędziłam w Hogwarcie i ogólnie całym czarodziejskim świecie, nie wyłączając z tego twórczości fanowskiej, która sama w sobie stanowi czasem całe powieści.
Ale w te wakacje w ogóle dużo czytałam, trochę wracając do książek z dzieciństwa, a trochę poznając zupełnie nowe. Z kategorii nowych muszę wspomnieć o "świecie dysku", w którym przebywałam dość długo przy początku wakacji. Oficjalnie ogłaszam, że uwielbiam sposób myślenia i przedstawiania rzeczywistości Pratchetta. Jego humor i błyskotliwe obserwacje jeszcze nie raz nie tylko dostarczą mi rozrywki, ale też pozwolą tę opisywaną rzeczywistość przetrwać, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Jeśli chodzi o konkrety, to przeczytany mam cały cykl o Śmierci, o wiedźmach, o Moiście, cztery części o straży, a dodatkowo "kolor magii" i "ruchome obrazki". Wiedźmy troszkę mi się skojarzyły z jedną naszą polską serią o pewnym egzorcyście amatorze. 😉 Niby Anglia, więc czasem trochę uprzejmiej i trochę inny alkohol, ale jednak gdzieś ten Pilipiuk mi po głowie krążył, z jego odrealnionym, ale zabawnym światem. Pratchett do tego dołożył sporo nawiązań do Shakespeara i klasyki różnych gatunków tak w ogóle, więc ciekawe to było przeżycie. Cykl o straży jest dla mnie niezwykle ważny z wielu powodów, cykl o Śmierci jest po prostu piękny i uwielbiam go całym sercem, a przygody Moista pozwalają mi uwierzyć, że wszystko jest możliwe i wszystko potrafię, a jak nie, to wystarczy udać, że tak, a świat się dostosuje. Chyba przydałoby mi się to znowu poczytać.
Wracając ze świata dysku i wybierając się w stronę września, szkół i literatury faktu, przeczytałam w te wakacje biografię Elona Muska. Bardzo ciekawe przeżycie, choć chyba pracować bym u niego nie chciała. 😉
Teraz czytam książkę o Kalinie Jędrusik i Stanisławie Dygacie, a także, pośrednio, wiadomo, o mnóstwie innych artystów i pisarzy. To też jest interesująca podróż, nie tylko pod względem historycznym. Ciekawie jest obserwować tamte czasy, niby tak inne od naszych, a jednak znane mechanizmy. Książka jednocześnie wciągająca, fascynująca, ale i smutna. Trochę, jak tamte czasy, wydają mi się jednocześnie porywające i smutne, pełne energii, ale i absolutnie cały czas poszukujące czegoś jeszcze, czego nigdy nie można znaleźć. To jedna sprawa, druga rzecz to ta, że ciekawi mnie sposób opisywania postaci. Często w dokumentach, mających pokazać artystę spotykamy się z dobrymi opiniami, z docenieniem twórczości itd. W książkach jednak jest sporo miejsca na informację o tym, jak wtedy wyglądało życie i że nie dla wszystkich to życie było kolorowe, w tym dla otoczenia znanych ludzi, o których czytamy. Łatwo nie było, to na pewno. A jednak biografie się pisze i dokonania docenia. Niesamowite jest dla mnie to, jak wiele historii historia wybaczy.

Ehhhhh, może i o mnie kiedyś napiszą, że w młodości pisałam bloga z takimi przydługimi wpisami, co? Ten już chyba kończę.
Zapamiętasz mnie, Drogi Czytelniku? Będziesz wspominać ze wzruszeniem? 😉 A może po prostu nadal będę pisać.
Zapewniam, z nikim tak ci źle nie będzie, jak ze mną.

Pozdrawiam!
Ty wiesz, że ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

moja siostra, festiwal perkusyjny i obiecany instrument, zawartość audio obecna

Dzień dobry!
Obiecałam wpis audio i oto jest, oto on, w całej swej audio okazałości. Mam nadzieję, że ucieszą się ci, co czekają na konkretne jego elementy, mam też nadzieję, że przebaczą mi wszyscy obecni dźwiękowcy, bo muszę przyznać, żę nagrywany był trochę na szybko i dopiero potem zauważyłam, że w nagraniu instrumentu musiałam czymś dotykać statywu. Ja to słyszę, wiem, że nie tylko ja to usłyszę, ale przebaczcie mi to, ten jeden raz. <3
Jeśli ktoś potrzebuje więcej nagrań, to proszę zgłaszać, wtedy już nie przepuszczę takich statywowych wycieczek.

Spis treści, choć rozdziały też dodawałam:
Zaczyna się od wpisu z Emilką.
04.35 Zaczynam mówić, co zrobiłam porzytecznego.
04.50 – zaczyna się festiwal perkusyjny.
05.45 – nowy instrument.

Zapraszam do słuchania ja – Majka

PS Zoomie, czego Zoom nie rozoomie? Dajcieże te inne mikrofony do H6E, bo ten XY, to tu mi jakoś nie leży szczerze.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

To nie ma tak, że dobrze albo nie dobrze. Czyli czas wrócić do internetu, bo się działo

Drogi Czytelniku,
piszę do Ciebie, ponieważ trafia mnie szlag. Ciężki, choć nie z rodzaju tych, przez które rzuca się przedmiotami, z telefonem na czele, a bardziej takie przygniatające uczucie, że Boże mój, czemuś mi nie odpuścił i ja się pytam "WHY"? Powodem, oczywiście, jest technologia, jakże by inaczej? Jak człowiek się zmaga z pogodą, uczelnią, resztą świata, wreszcie własnym zdrowiem psychicznym i fizycznym, to wszystko działa, jak powinno. Kiedy natomiast już, wreszcie, po wszelkich egzaminach, wyjazdach, zawirowaniach, człowiek ma jakąś tam energię, a także dwie produkcje i jeden miks do zrobienia, każde dla innej osoby, to cały misterny plan… wiadomo w którym kierunku się wybiera. Spędziłam dzisiejsze popołudnie na aktualizowaniu, reinstalowaniu i przemieszczaniu rzeczy na moim, skądinąd dobrym, więc mógłby się nie wieszać, komputerze, ale pod wieczór nadszedł czas się poddać. Nie pojmuję zjawiska, poczekam do jutra, to może światu przejdzie. Paradoksalnie, ta strategia całkiem często się sprawdza w przypadku moich urządzeń. I, kończąc ten przydługi wstęp, właśnie dlatego to jest idealny moment, żeby napisać!

Trzeba przyznać, nie pisałam długo. To nie tak, że nie było o czym, było. Zazwyczaj jednak moje wpisy nie są tylko spisanym chronologicznie planem wydarzeń, bardziej to takie moje spojrzenie, moim językiem opisane, na zapamiętane wydarzenia. Przez ostatnie miesiące natomiast ani moje sformułowania, ani moje blogowe spojrzenie jakoś nie chciało do mnie przyjść, a kiedy już się na chwilę pojawiało, zaraz skutecznie przesłaniał je brak czasu, brak siły, albo ten cholerny komputer, wiadomo. Teraz jednak myślę, że powoli mogłabym spróbować wracać do internetu, bo, jak mówiłam, pisać jest o czym.

Najpierw cofniemy się do momentu, w którym wrzuciłam ostatni wpis. Było to w kwietniu, a w kwietniu zrobiłam coś, co wpłynęło na moje dalsze plany. Weszłam na facebook. Ta akurat czynność nie jest niczym niezwykłym, w moje pole scrollowania wkradł się jednak wtedy konkurs, organizowany przez sklep muzyczny Riff, w którym można było wygrać bilety na Tama Drum Festival. Wydarzenie odbywa się w Niemczech i w tym roku świętowano na nim pięćdziesięciolecie firmy Tama, produkującej bębny. Poczytałam komentarze: Collins, Collins, Metallica, Collins, Queen, Nirvana, Metalica, Collins… Serio? Nikt o Safri Duo nie napisał? Dobra, napiszę, co mi szkodzi? Wklepałam komentarz i olałam sprawę, ponieważ na majówkę miałam zaplanowane dwa wyjazdy, jeden po drugim.

Wyjazdy się udały, zwłaszcza, że udało mi się po raz pierwszy w życiu pograć na konsoli, a to jednak jest przeżycie. Mój kumpel pękał ze śmiechu, kiedy ja, w słuchawkach i w nastroju pt. "chcę pada, teraz" siedziałam przed jego konsolą i głosiłam: ale oni tu są, idą, za dużo ich, a tu trzeba na nich patrzeć, i celować, i zmieniać, i przeładować, i strzelać, ej, ja nie mam tylu palców!

Przy drugiej majówkowej wizycie zapanowała moda na granie w różne wersje milionerów i zaczęliśmy się ze znajomymi zastanawiać, czy można by oskarżyć twórców aplikacji o wprowadzenie w błąd, bo napisali nam na końcu, że wygraliśmy konkretną sumę pieniędzy, ale NIE napisali, że to tak na niby. To gdzie jest mój hajs? Gdzieś pomiędzy jedną rozgrywką a drugą przyszło mi jednak do głowy coś mniej przyjemnego.
– Słuchajcie, bo ja się teraz zaczynam orientować, macie pojęcie, ile ja po powrocie będę miała roboty?
Nie przeliczyłam się, od początku studenckiego maja końcówka roku ruszyła pełną parą. W trakcie studiowania pedagogiki specjalnej, konkretnie na drugim roku, wchodzą metodyki edukacji. Polonistycznej, matematycznej, przyrodniczej, informatycznej, muzycznej… Każdej. Jak w podstawówce, wszystkie przedmioty. Dołóżmy do tego, że, nie licząc WFu, wszystkie te metodyki były w jednym semestrze i na wszystkie był do zrobienia scenariusz, konspekt, prezentacja, albo, w przypadku zajęć przyrodniczych, prawdziwe zajęcia do poprowadzenia. Nie, nie z naszą grupą, nasza grupa na pierwszych zajęciach dostała informację, że na trzecich mamy trzecioklasistów w parku. W grupie nastało poruszenie, które nijak się miało do poruszenia panującego podczas tych prowadzonych przez nas zajęć. Dowiedziałam się podczas tej lekcji, że po pierwsze, nauczanie dzieci to niezwykle ciekawe doświadczenie, a po drugie, że raczej nie będę uczyć dzieci, a przynajmniej nie w tej ilości.
Nieco zniszczę chronologię wydarzeń, ale już rozprawię się z tym rokiem akademickim. Napisałam dwa konspekty, jeden scenariusz i kilka mniejszych prac pisemnych, poprowadziłam dwa rodzaje zajęć sama, w tym jedne muzyczne, dwa rodzaje w parze, zaprezentowałam edytor audio Goldwave na informatycznych, zrobiłam prace plastyczne z techniki, plastyki, a trochę i z matematyki, bo była do zrobienia pomoc dydaktyczna, w czerwcu kolokwia… Moment, to my jeszcze mamy kolokwium? Aaaaa… OK… W skutek wszystkich tych czynności na przełomie maja i czerwca zapanował istny młyn, życie prywatne jeszcze dołożyło, a na koniec zabawy zachęcono mnie do zaangażowania się w jeszcze jeden projekt, który może być bardzo fajny, ale na razie zawierał mnóstwo dokumentacji i zbiegł mi się w czasie z sesją. Ku mojemu zdumieniu i zmęczeniu wszystko zdałam! Dobrze, że chociaż ustny z angielskiego udało mi się przesunąć… To może przejdźmy do tego, dlaczego to było istotne.

Wracając metrem z prowadzonej przez nas przyrodniczej lekcji przeglądałam internet i nagle, dość spokojnie, zwróciłam się do siedzącej obok koleżanki.
– Ej, Hania, ja chyba wygrałam.
– O, serio? Super! – Noooo, super, pewnie, też się cieszę, ale co teraz?
Faktycznie, sytuacja była specyficzna. Komentarz, który napisałam w kwietniu pod postem o konkursie Riffu, został wybrany jako jeden z trzech zwycięskich. Trzy osoby jadą na festiwal wraz z ekipą Riffu, ale co to dla mnie oznacza? Jadę w nieznane miejsce, na weekend, z nieznanymi ludźmi, a w ogóle termin zbiega się z ustnym egzaminem z angielskiego. Powyżej był spoiler, to akurat dało się załatwić, ale zanim jeszcze to wiedziałam, upomniałam się u naszych organizatorów o więcej szczegółów. Najpierw pisałam im tylko o tym, że muszę znać godzinę ze względu na studia, ale, ponieważ konkretów nie było, dopisałam jeszcze jeden, mało istotny fakt: proszę państwa, i jeszcze nie widzę przy okazji. Mój mózg oczywiście obmyślił sobie mnóstwo możliwych scenariuszy: a nie będą chcieli, a bać się będą, a jak to, pani tak sama, nie może tak być. I z tego miejsca przepraszam Riff z całego serca za moją paranoję, bo nic takiego nie miało miejsca. Z moim wyjazdem nie było najmniejszego problemu, ani razu nie czułam się potraktowana, jak dziecko, ale jednocześnie w każdym momencie byłam bezpieczna, wiedziałam, gdzie jest reszta i dostawałam oferty pomocy, o ile była potrzebna. Ale od początku.

Po otrzymaniu odpowiedzi ze szczegółami wiadomo było, że na poranną godzinę trzeba się zjawić w umówionym miejscu. Zjawić się, zjawiłam, ale nadal nie znałam nikogo poza odpisującym mi reprezentantem sklepu, nadal nie wiedziałam, czy jedzie z nami jakakolwiek kobieta oprócz mnie i ogólnie moja paranoja istniała sobie radośnie nadal. Miałam wodę, miałam termos z herbatą i usiłowałam nie zwariować, podczas gdy wewnętrzny głos snuł swoje ulubione opowieści, łącznie z pomysłem: ej, w sumie chorym wolno ci być, a brzuch cię boli naprawdę, zawsze możesz nie jechać! W kilku żołnierskich słowach kazałam mu się zamknąć i czekałam na rozwój wydarzeń. Nadszedł w osobie drugiej zwyciężczyni konkursu, dziewczyna, dzięki Bogu! Jak z Sylwią na realizacji, uffff! Moja terapeutka mówi, że "uffff", to jedno z najmocniejszych sygnałów nagradzających, wzmacniających zachowanie. Od tego momentu więc mój organizm rozpoczął powolną reakcję łańcuchową wygaszania paniki. Zebraliśmy się prawie wszyscy, bo niektórych odbieraliśmy We Wrocławiu i zapakowaliśmy się do busa. W ekipie Riffu też była jedna dziewczyna, baby zaanektowały tył. Śmiałyśmy się, że to my jesteśmy tymi cool dzieciakami, co jadą z tyłu autobusu na wycieczkę, powinnyśmy być niegrzeczne, jeść, pić i śpiewać. Przyznaję, że nie zabrałyśmy się do tego od razu, bo jednak nikt się nie znał i na razie wszyscy byli zaspani i nieco przytłumieni. Z biegiem czasu jednak integracja przebiegała coraz lepiej!
Może poza faktem, że już pierwszego wieczoru jeden z nas zgubił się w Lidlu. Dokładnie tak, nie dogadaliśmy się, ktoś na kogoś nie zaczekał i błąkał się uczestnik po miasteczku, podczas gdy my jedliśmy kolację w restauracji niedaleko hotelu. Co jakiś czas ktoś pytał: to gdzie w końcu jest? A co u niego? Ooo, a może on wie? I takie różne.
– Chryste, jaki biedny typ, – wtrąciłam w pewnym momencie, nie przeczę, że z rozbawieniem, – przecież on jeszcze nic nie zdążył zrobić, przecież nie spił się spektakularnie, nie powiedział nic głupiego, a już został bohaterem wyjazdu! –
– Wiecie, gdybym ja jeszcze, no nie wiem, napił się, coś komuś rozwalił, to rozumiem… – Mówił z pewną dozą goryczy bohater wyjazdu następnego dnia, siedząc na przeciwko mnie w busie i prezentując niezwykłą zgodność myśli. Busik ten wiózł nas na festiwal, ale zanim to, to hotel.
W hotelu oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to recenzja pokoju. Niektórzy moi znajomi uwielbiają tę zabawę, więc od razu obejrzałam całość, aby niezwłocznie móc zaraportować. Do tej pory moim ulubionym, ocenianym w ten sposób pokojem, był pokój, w którym nocowałam w Londynie, jak mnie zaprosili na sympozjum projektu badawczego. Czułam się za mało ekskluzywna na tamten hotel i bardzo doceniłam, że przestrzegali mojego prawa człowieka, zapewniali czajnik.
W każdym razie, wracając do Niemiec, pokój był bardzo spoko, zwłaszcza, że czekały w nim prezenty. Identyfikator, gościnny liścik, taki wiecie, "herzlich willkommen, fajnie, że jesteście, macie tu identyfikator, prosimy go nosić", a także mój ulubiony gift, poduszka reklamowa Tamy w kształcie werbla! Mówili, żeby ćwiczyć na poduszkach, oto i jest właściwa do tego poduszka, danke schoen.
Ostatnia do zrecenzowania była łazienka. To niezwykle istotny element, bo wiecie, raz na wozie, raz pod wozem. Raz prysznic mieszczący pół osoby, innym razem wanna, hydromasaż, butelka wina… A nie, to nie ten film. W każdym razie był prysznic, duży, ale był też wynalazek, którego jeszcze nie znałam. W poszukiwaniu światła natrafiłam na jakieś urządzenie, małe, prostokątne, może światło? Nic z tego, a w dodatku dotknęłam i zaczęło szumieć. Zauważam postęp, małą będąc bym uciekła, teraz zostałam eksplorować. Szumiało nie, jak wentylator, bardziej, jak telefon. Jezu, stop, a jak ja na jakąś pomoc dzwonię? Nie poprawiło mi tego skojarzenia, jak zaczęło gadać po niemiecku. Spoiler, proszę państwa, radyjko! W ogóle gratuluję pomysłu komuś, kto w urządzeniu łazienkowym daje dotykowy ekran, ale to szczegół. Kiedy po moich manipulacjach zmieniło się to na muzykę, ogarnęłam w czym rzecz i nawet nauczyłam się to wyłączać.

Następnego dnia po przyjeździe wspomniany już busik zawiózł mnie na jedno z ciekawszych, a także jedno z dziwniejszych wydarzeń, w jakich udało mi się uczestniczyć w tym roku. Festiwal perkusyjny, to w sumie jest taki raj dla nerdów. W tym temacie oczywiście. No bo kto ogląda drum covery? Albo perkusiści, albo ludzie, którzy lubią patrzeć, jak to wygląda. No więc tam w sumie większość występów polegała na tym, że oglądało się coś takiego na żywo. Znani bębniarze mieli tam swoje występy, recitalem bym to nazwała, grali do utworów zespołów, w których na co dzień występują, solówki, różne rzeczy. Tylko ostatni występ był koncertem całego zespołu na żywo, wcześniej byli tylko perkusiści. Bardzo spoko rzecz, choć i tak naszym ulubionym miejscem, moim i mojej towarzyszki w zwycięstwie biletów, był showroom, w którym można było testować perkusje. Stało sobie z 6 różnych zestawów, od podstawowych, do wielkich, rozbudowanych, z podwójną stopą, którą swoją drogą widziałam tam pierwszy raz w życiu, a ludzie mogli na nich grać. Oczywiście wszyscy grali na raz. Ponieważ mimo wszystko większość ludzi nie ma z gruntu złych serc, starali się grać mniej więcej to samo lub przynajmniej podobne rytmy. Robiło się z tego bardzo przyjemne do uczestniczenia, a także straszliwie głośne jam session. Doceniłam mojego małego Olympusa, który zniósł natężenie dźwięku dużo lepiej, niż mój własny mózg.
Należałoby tu wspomnieć, że pomiędzy występami i testami również nie było nam źle, ponieważ dostaliśmy wejściówki VIP, a nie co dzień jest się VIPami Meinla. Meinl jest właścicielem Tamy, więc organizacyjnie byliśmy tam na ich zaproszenie. Od logowania się w hotelu jako "ta grupa od Meinl", aż po przywitaniu znajomego na parkingu, który potem okazał się ważną postacią w tej firmie, o czym na początku nie miałam pojęcia. Uczucie bardzo przyjemne, a dziękując za sprawy bardziej przyziemne, to jednak miło jest otrzymać od nich jedzenie i podwózkę do hotelu po skończonej imprezie, a nasze wejściówki to właśnie nam zapewniały.
Hotel mieścił się w mieście cichym, spokojnym, parki były, czyste powietrze, ogólnie Rabka Zdrój vibe, więc i uspokajające spacerki znalazły się w naszym nieoficjalnym planie.
Podsumowując ten segment, wiadomo, że stresu było mnóstwo, ale puki nie zaczniemy się uczyć wychodzić do świata, dotąd będzie on dla nas tak straszny, jak wcześniej. Mimo stresu, a także tego, że pod koniec dnia do głosu zaczęła dochodzić bardziej introwertyczna część mojej duszy, cieszę się, że pojechałam. No i, nie ma co, należą się podziękowania, zarówno ekipie Riffu, której główny reprezentant zapewniał mi pomoc od początku do końca, jak i moim współzwycięscom, towarzyszce showroomowych testów i zagubionemu bohaterowi wyjazdu. Bardzo ciekawe przeżycie, niesamowita atmosfera w busie, gdzie każdy dzielił się tym, co z muzyką robi, od hobbystycznych zespołów, przez wykształcenie muzyczne, aż do tworzenia instrumentów. A, no i przystanki na jedzonko i jajka niespodzianki na stacji, bo obie lubiłyśmy Pottera. 😉
Cieszę się, że mam to wspomnienie, mimo, że wypadło w najgorętszym momencie studiów. Następnym razem zabieram pałki!
Mam nagrania, które pokażę we wpisie głosowym. Ten wpis jeszcze do nas wróci.

Zostając przy muzyce warto tu wspomnieć o jeszcze dwóch wydarzeniach, w których wzięłam udział od ostatniego wpisu.
Po pierwsze, 12 lipca w Gdańsku wystąpił Ed Sheeran. Wybrałam się wraz z młodszą siostrą, natomiast wyprawa do Gdańska odbywała się całą rodziną, bo trzeba było przetestować psa. I samochód. Psa w samochodzie znaczy się, bo niedługo później wybierał się z nami na festiwal do Ostródy. Spoiler, Dante uwielbia jeździć autem, tylko włazi na pasażerów obok niego, bo musi się powiercić i powyglądać przez okna. Innych problemów nie stwierdzono.
O koncercie Sheerana nie będę się długo rozpisywać, bo sam koncert opowiedzieć trudno, trzeba by na nim być. Bardzo ładny był moment, kiedy supportujący go Callum Scott został zaproszony na scenę, aby swoją najpopularniejszą piosenkę zaśpiewać nie podczas swojego występu przed, a już na samym koncercie Sheerana, przed jego tłumem. Zaśpiewali to razem, co samo w sobie jest, powiedziałabym, odważną uprzejmością ze strony Eda, który musi być świadomy tego, że jeśli chodzi o umiejętności czysto wokalne, Scott śpiewa lepiej. Solowy Sheeran oczywiście również nie zawodzi oczekiwań, po pierwsze go uwielbiam, po drugie zagrał "dive", którego dawno nie grał na żywo, a po trzecie do tej pory mnie zachwyca, że koleś, który przy początku kariery siedział z małą gitarą i małym looperem na londyńskiej ulicy, teraz z małą gitarą i looperem siedzi na stadionie i ma za sobą zespół… i fajerwerki!

Drugim wydarzeniem jest oczywiście Ostróda Reggae Festival, na który wybraliśmy się po rocznej przerwie. Najpierw pies. Dante odstawiał boską komedię, wszyscy go uwielbiali i raczej przeżywał, nie, źle mówię, właśnie nie przeżywał, o, dawał radę przeżyć tłumy. Tylko raz się nie dogadał z jednym kelnerem, takie tam szczegóły. Co do festiwalu, ta impreza ma to do siebie, że zawsze zdarzy się coś niezwykłego. Coś, co nie powtórzy się już nigdy i pozostanie wspomnieniem, posiadanym tylko przez jakąś określoną liczbę ludzi, mających okazję tam akurat być. Dla mojego taty był to prawdopodobnie koncert Tomka Lipińskiego i związany z nim powrót do przeszłości. Powrotem był też utwór "w moim ogrodzie", który zaśpiewał sam Krzywy, podczas swojego gościnnego występu na scenicznym jubileuszu Mesajah. Wykonanie zadedykowane było świętej pamięci Piotrowi Strojnowskiemu – autorowi tekstu tego utworu. Dla mnie powrotem do przeszłości był natomiast, rozpoczynający się o pięknej godzinie drugiej w nocy, soundsystemowy set Dancehall Masak-Rah z gościnnymi występami Ras Luty, Cheeby i Mariki. Tak, dobrze czytają ci, co znają te imiona, nie dość, że stare hity EastWest Rockers, to jeszcze ich solowe, a dodatkowo Marika powraca na scenę i to w jakim stylu! Widać, że zaczynała od soundsystemów, pewnych rzeczy się nie zapomina. Nie zapomina się też, jak widać, jak bardzo dobrze śpiewać. Dla tych, co z kolei tych imion nie znają, ci ludzie tworzyli klasyki nowoczesnego polskiego reggae / dancehallu dokładnie w latach, w których ja zaczęłam tej muzyki słuchać, są więc dla mnie bardzo ważni. Wróciliśmy o piątej i w życiu nie chciałabym sobie odpuścić tej imprezy.
Oczywiście, to nie są wszystkie warte zapamiętania wydarzenia, czekam z niecierpliwością na nowy album Vavamuffin po świetnym czwartkowym koncercie, w czwartek i kilka nowych niezłych zespołów się pojawiło, jubileusz Mesajah też powrót do przeszłości, Damian Syjonfam w sobotę i Tabu w niedzielę, zbierający tłumy o szesnastej, wiadomo, klasa, jak zawsze, Roots Underground i ich wokalista, który przy spotkaniu na backstageu rozpoznał nas po latach, a na sam koniec Dubioza Kolektiv, roznoszący miasto w kawałki.
A po tym wszystkim ja i tak wracam do tego soundsystemowego namiotu i trzeciej w nocy. 🙂 Piosenki z linku Marika akurat tam nie zaśpiewała, ale wrzucę ją, bo skojarzenia mam dobre, a poza tym o.s.t.r. ją samplował. 😉

Wpis się robi niezwykle długi, a ja wam jeszcze nawet nie zdążyłam opowiedzieć o tych wszystkich zabawnych rzeczach, co mi znajomi podpowiadali, że o, o, to na blogu opiszesz! To nie tak, że sobie ostatnio w Tigerze trzy dorosłe baby kupiły po pluszowym kotku.
Wchodząc do tego sklepu jedyna widząca z nas zaczęła opowieść.
– Ooo, są takie butelki na wodę, i takie inne bidony, i torebki… –
– Na wodę. – Podsunęłyśmy usłużnie.
– Nie no, to nie, ale, takie maty plecione… –
– Na wodę? – Odpłynęłyśmy trochę od tematu dopiero przy tych kotach, co to ich tam w ogóle nie było. Jeszcze obok były spinnery, ojjjj… Zastopowało nas przy morskich stworzonkach, też pluszaczki albo gumowe zabawki.
– Ty, co to jest, rakieta? – Koleżanka podała mi jedną z nich.
– Nie no, gdzie tam rakieta, nie ma wystarczającej ilości stateczników… – Po czasie stwierdzam, że to też mogło być jakieś morskie stworzenie, dział się zgadzał.
– O, patrzcie, ale ma suwak, to jakaś skrytka! –
– Na wodę! – Podsunęłyśmy usłużnie. Ponieważ inne zabawki wybałuszały na nas obrzydliwe oczy, których nie chciałam dotykać, bo mówiłam, że były obrzydliwe, opuściłyśmy to straszne miejsce. Koty wyszły same. Tęczowe torby for ever, dobrze, że ja nie kupowałam, bo za drogie.

Jak już jesteśmy przy wodzie, to chciałam powiedzieć, że w środku lipca przywiozłam warszawskich znajomych do królewskiego miasta i dokładnie w momencie, kiedy wyszliśmy z dworca, rozpętała się burza. Jestem pewna, że niezwykle dobry człowiek, dobrym znajomym będąc oferujący nam swoją pomoc w znalezieniu hotelu, jest teraz tym bardziej dumny, że wybrał się do nas przez całe miasto, żeby potem, w T-shircie, moknąć i nosić bagaże. Raz jeszcze przepraszam za ten niefortunny splot wydarzeń, nie ja kieruję pogodą. Poza tym, bez przesady, w hotelu się rozpogodziliśmy. O tej godzinie spędzonej na zameldowaniu i rozkminieniu, jak działa winda obsługiwana kartą wcale nie trzeba tu pisać.
W Krakowie jest knajpa inspirowana Wiedźminem, ja serdecznie zapraszam! Wcale nie uchodzę za jakąś wyjątkowo zapaloną fankę Wiedźmina, a bawiłam się świetnie i to wcale nie tylko przez eliksiry.
– O nieeeeee… – Jęknęła moja przyjaciółka, gdy przyniesiono jej drugi drink, wróć, eliksir.
– CO, niedobre? – Zdziwiłam się, bo poprzednie były bardzo OK.
– Nie no, właśnie dobre! – Aaaa, zrozumiałam od razu, pokusa, to straszna rzecz. Prawie, jak w tym Tigerze. Spróbowałam i zgodziłam się z nią, cierpieć będą nasze portfele. Za to sakiewkę z jedną pamiątkową monetą posiadam do dziś.
W inne dni naszej wizyty również było ciekawie, niezależnie, czy mamy na myśli spotkania po latach, spacery po starówce, czy granie o drugiej w nocy w chińczyka, który o tej porze okazał się wcale nie tak prostą grą. Poza tym, przyjaciółka nauczyła mnie również grać w Heartstone. Źle zrobiła, bo teraz mam kolejną wymówkę, jak akurat mam coś do zrobienia, ewentualnie sesja będzie.

Tak na koniec tego wpisu wrócę sobie trochę do początku, wspominałam już, że mój komputer doprowadza mnie do szału? Odstawia cyrki od początku miesiąca, jak naprawię Pro Toolsa, psuje się Logic i od nowa. Możecie trzymać kciuki, żeby jednak może przestał, bo raz, poważnie mówiłam, że mam do zrobienia produkcję, a po drugie serio, on sobie wybiera akurat ten moment, kiedy mi się chce wstać i coś robić. To wcale nie jest takie oczywiste. Ja tu opisuję same miłe wspomnienia z tych miesięcy, zwłaszcza, że w gorsze dni po prostu nie potrafię pisać, natomiast pamiętaj, Czytelniku Drogi, że to są wyrywki kilku dni. Pomiędzy nimi nadal zdarzało się zasypianie ze zmęczenia w środku dnia i nie spanie do czwartej z nerwów, momenty, kiedy znajomy ze Stanów, jako osoba żyjąca w innej strefie czasowej, widział moje smutne piosenki wrzucane do internetu o 2 w nocy i pytał, czy wszystko w porządku, a także te dni, kiedy trzy sekundy po wejściu do gabinetu terapeutka zaczynała tonem konwersacji: ooo, pani to chyba dziś zmęczona, co? W takie dni okazuje się, że do niektórych piątków nie tyle trzeba było dojść, ile się doczołgać i to nie tylko przez fizyczne zmęczenie. Fizyczne zmęczenie, to rzecz całkiem satysfakcjonująca, gorzej, jak człowiek, całkiem wyspany i ze świadomością, co by mógł zrobić, siedzi / leży na łóżku i jest równie mocno świadomy, że absolutnie nie da rady tego zrobić ani dziś, ani jutro, a w ogóle, to po co?
Życzę wam więc, drodzy moi Czytelnicy, żebyście zawsze mieli na co czekać, albo coś, co was trzyma. A jak nie, to żebyście chociaż znaleźli jakieś radyjko. Na wodę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ja od końca czerwca mam coś, co mnie trzyma, bo spełniłam jedno, instrumentalne marzenie. We wpisie głosowym więcej szczegółów, ale to może się wam spodobać. 🙂

PS2 Odszedł Krzysztof Banaszyk. Siłą rzeczy ja go zapamiętam głównie z dubbingu, dlatego i w tym wpisie, kiedy mnie pytają, co cenię w życiu najbardziej, odpowiadam, że ludzi.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kiedyś mi wieczorem nuda doskwierała, a potem już nie. Czyli o tej, co, jak ja, skończy w przedszkolu

– Proszę pani, a pani chodzi do szkoły? – To pytanie usłyszałam od elfa. Tak konkretnie, to od jednego z dzieci z grupy elfów. Jak widać, praktyki podczas studiów trzeba odbywać również w przedszkolu.
– Ja, to już chodzę na studia, wiesz? W Warszawie. –
– Aaaa… A czy ktoś tam panią lubi? – Hmmm…

** ** **
W sumie, to ciekawa rzecz, to lubienie. Pamiętam, jak w pierwszej klasie podstawówki nowa dziewczynka, która przyszła do nas później, niż ja, zapytała mnie, albo ja ją, nigdy nie wiem, czy zostaniemy przyjaciółkami. To było wtedy proste. Zostaniemy? No dobra, to jesteśmy, od tej pory będziemy się lubić. Po siedemnastu latach od tego wydarzenia, kiedy razem siedzimy u niej w mieszkaniu, pijemy piątkowe piwko i gramy w niezbyt inteligentne gry, chyba obie się cieszymy, że to pytanie padło.

To ważne, wiecie? Żeby ktoś was lubił. Było ważne, jak jechałam na trzynaste urodziny Z, żeby potem prowadzać się z nią pod rękę przez całe gimnazjum. Było ważne, kiedy w liceum Becia uwierzyła w moje zdolności i nauczyła mnie grać jedną piosenkę na basie. Było ważne, kiedy Werka odpowiadała z świętą cierpliwością na wszelkie moje pytania przed wyjazdem do Krakowa. Było ważne, kiedy ostatnio jeszcze innej, ważnej osoby zapytałam wprost: ej, a ty, to lubisz mnie jeszcze? Lubiła, także jestem trochę spokojniejsza. I do czego ja zmierzam właściwie?
** ** **
Rok 2019, koniec sierpnia. Gorąco, jak w piekle, serio, tam naprawdę jest ciepło na górze, a ja przybywam do krakowskiego internatu… Chciałoby się napisać, że z walizką pełną marzeń, ale gdzie tam, wypchany plecak i zastanowienie, jak niby dotrę na dworzec. Przy okazji obecne też było pytanie wszystkim znane, czy na realizację poszły oprócz mnie jeszcze jakieś dziewczyny? Jak pierwszy raz przychodziłam do pokoju, to nikogo nie było, no to jak będzie?
Kiedy wróciliśmy z rodziną z ostatniego obchodu po mieście, stan rzeczy się zmienił. Przyznam, znowu, że nie pamiętam, jak było dokładnie. Dość powiedzieć, że przedstawiłyśmy się sobie i dodałyśmy coś w stylu: aaa, OK, to ty, no to dobrze. Dowiedziałam się później, że wyraz twarzy podobno też miałyśmy podobny. Zrozumiałyśmy, że dobra, jednak sama nie jestem, fajnie, to już jakiś plus.
Sylwia widziała więcej ode mnie, o radiu wiedziała więcej ode mnie, czytała i słuchała tego, co moja Klaudia z podstawówki, za to o muzyce od strony teoretycznej więcej wiedziałam ja. Ja matfiz, ona nie. Ja raczej ostrożnie wyrażająca poglądy. Ona… no nie. Na razie jeszcze nie wiedziałam nic z tych rzeczy, wypakowując rzeczy znalazłam jednak deskę ratunku. A raczej, żeby być precyzyjnym, kosmetyczkę.
– Yyyy, a Pottera lubisz? –
– Słucham? –
– Harrego Pottera, czy znasz? –
– Znam. Lubię. –
– O, to patrz. – I podałam jej moją kosmetyczkę na drobiazgi z napisem: still waiting for my letter from Hogwart.
I niech mi ktoś powie, że HP nie przynosi ze sobą wartości. Przynosi! W ludziach.

– Wy, to się już dłużej znacie, no nie? Znałyście się wcześniej? – Zapytała, choć bardziej było to stwierdzenie, wychowawczyni, idąca z nami do sklepu niedługo po rozpoczęciu nauki.
– Pewnie, że tak, od dwóch dni! – Ucieszyłyśmy się wspólnie. Tego dnia też oglądałyśmy pluszowego żółwia, pamiętasz? I nie kupiłyśmy go, co było błędem, bo już go potem nie było. Głupota, było kupować.

Co do nauki, to kobiety na komputery! I 300 procent normy. Co do internatu, internet nie działał, do puki dzwony nie przestały bić. Fakt potwierdzony obserwacją.
Na zastępstwach i łączeniach najchętniej grało się w karty, a że niektóre gry są na tyle pasjonujące, że trzeba je dokończyć, to w 306 jest jaskinia hazardu.
Nie jemy jajek, nie wstajemy rano, na drzwiach karteczka "nie budzić" nie przetrwała nawet dwóch dni. Za to wieczorem pijemy herbatkę.
To Sylwia, kupując mi kiedyś w prezencie kubeczek pamiętała, aby wybrać taki, na którym są wypukłe, wyczuwalne wzorki. Również Sylwia pamiętała o tym, że jestem samodzielna, więc kiedy zagotowała się woda, a ja spytałam, czy zaleję herbatę, odpowiedziała: nie ma opcji, poradzisz sobie. Pewnie, że sobie poradzę, po prostu nie chciało jej się wstać! Nie dziwię się, mnie też by się nie chciało i do końca dziękować jej będę za to, że kiedy gdziekolwiek ze mną szła, czy cokolwiek ze mną robiła, wiedziałam, że robi to dlatego, że chce iść ze mną, a nie dlatego, że pomaga niepełnosprawnym.

Przy wieczornej herbatce sprawdzą się książki. Pierwszym zadaniem dźwiękowym była edycja fragmentu książki Pratchetta, ale jeśli chodzi o wspólne słuchanie audiobooków poszłyśmy krok dalej, a raczej krok w inną stronę i przez pewien czas królował Tolkien. Ja zapoznawałam się z klasyką i słuchałam o tym, że pieśń przenosiła hobbita w nieznane przestrzenie, a Sylwia usłużnie dodawała: to przez te grzyby!
Mądrość druga pada już niedługo później, kiedy nadchodzi dziesiąta i wypadałoby iść się ogarnąć. Na mój, dobiegający z łazienki, wrzask, Sylwia tłumaczy ze spokojem: Maju, pająki się depcze, a nie na nie krzyczy.

Jak przystało na ludzi inteligentnych, po położeniu się do łóżek grałyśmy w inteligencję. Serio, u mnie się tak na to mówiło, świat to zna pod nazwą "państwa miasta". Razem z obecną wtedy z nami w pokoju Weroniką robiłyśmy przy tym chyba nieco niestosowny hałas, bo czasami w naszym pokoju zjawiały się wyższe autorytety, żeby nas uciszyć. Zamiast przeprosin słyszały wtedy niecierpliwe powitanie: o, dobrze, że pani jest, zwierze na E?
Dobrze, że nie spytałyśmy ich, czy kiełbasa podwawelska nie powinna być ze smoka. Tę kwestię rozważałyśmy same.

W ciągu dnia zajęć nie brakuje, bo jak ich nie ma, to my je sobie chętnie zorganizujemy. Po pierwsze, pasjonuje nas nasz zawód wyuczony, więc, jeśli chodzi o nagrywanie efektów, to Sylwia jest pierwsza. Ja za to pierwsza do tworzenia instrumentów ze wszystkiego. Do czego może się przydać ta metalowa puszka? Sprawdźmy to, nalewając do niej wody, mniej, więcej, mniej, więcej, mniej więcej tyle… A drzwi od łazienki zamkniemy, bo tam w pokoju normalni ludzie próbują rozmawiać i nam przeszkadzają.
Jak muzyka i efekty już zrobione, to wiadomo, tekst musi być. Dopiero na ostatnim roku odkryłyśmy nasze niezwykłe pole do współpracy, mianowicie teksty, tłumaczone z angielskiego na polski, a raczej z angielskiego na nasze. Tak, żeby dało się zaśpiewać. Ja myślałam, że to moje hobby. Sylwia temu nie przeczyła, ale faktem pozostaje, że bez niej nie dałabym rady skończyć wielu tłumaczeń. Dobrze, że w ostatnim roku w pokoju była wieża, było na czym słuchać piosenek i cofać poszczególne, króciutkie fragmenty. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, o, to jest dobre!
Na marginesie dodam, że właśnie w trakcie tego roku weszłyśmy pewnego dnia do studia wyśpiewując: podłączyłyśmy wieżę, wieże wieże wieże!

Miałam też z kim podziwiać tłumacza piosenek z Encanto, a także z kim to Encanto obejrzeć. Nie ma to, jak, w podniosłym momencie, kiedy na ekranie pierwszy raz pojawia się Cassita, usłyszeć nad uchem: i tak, powstała nasza hałupa. No faktycznie, jakoś tak bardziej po polsku.
Do tej pory nie mogę słuchać jednej piosenki z Encanto, bo pamiętam, jak tańczyliśmy pod koniec roku z radości, że udało się ogarnąć prezenty. Brakuje tego…

Tańczyć, raczej nie tańczyłyśmy często, za to śpiew i gra była obecna. Czy to na lekcjach fortepianu czy organów, na których lubiłyśmy sobie towarzyszyć, bo każda wtedy lepiej grała, aż po wyśpiewywanie mniej lub bardziej mądrych tekstów na schodach, kiedy uznałyśmy, że i tak już głośniej być nie może. Mogło.

Wyjdźmy w końcu z tego internatu. I wyszłyśmy, fakt, choć wtedy też spacerów było nie mało. W prawdzie głównie do Biedronki, ale zawsze. Zdarzało się też przecież gdzie ińdziej. Na przykład pod ten most z dobrym pogłosem.

Ale, czy to się skończy na szkole? Jak widać nie, nawet zagranica nie jest nam straszna. Podczas ostatniego wyjazdu każdej z nas udało się doskonalić jakąś umiejętność. Sylwia umiejętność wychodzenia na miasto bez planu, a ja, umiejętność robienia zdjęć. Sylwia ustawiała, ja naciskałam w odpowiednim momencie i co? Można? Można też oczywiście poruszać się po nieznanym mieście, kiedy Sylwia nie ma w telefonie internetu, a ja baterii, ale to już szczegół. 😉 Team work makes the dream work, zwłaszcza wtedy, jak jednej się włącza instynkt opiekuńczy, a drugiej powtarzane z uporem: no przecież nie umrzemy! Chyba. Raczej.
A i wtedy prześladowały nas mosty i to całkiem długo. Zwłaszcza, że musiałam obejrzeć jeden, na którym rozpoczęła się akcja pewnej książki.

Anegdota na marginesie, piszę, „rozpoczęła się”, bo bałam się innych sformułowań. W rozmowie z koleżanką powiedziałam kiedyś nieopatrznie, że ta książka się działa w mieście takim i takim, a mój mózg stwierdził, że hehe, książka siedziała w mieście, no i tak siedziała, i siedziała, pewnie nadal tam siedzi, w jakiej bibliotece, czy co… Poprawiłam się, że no, w sensie akcja, akcja się działa.
– Mhm. – Przytaknęła rozmawiająca ze mną Kinga. – Zaprzyjaźnione były, pewnie razem siedziały. – W tym momencie już płakałam ze śmiechu, nie wiadomo czemu, pewnie ze zmęczenia.
– No… w sensie… o Jezu… akcja była osadzona w… Nie no, cholera, też źle, osadzona była, to siedziała, wiadomo! – Może wrócimy do rzeczywistości?

** ** **

I teraz, pod koniec tego wpisu chciałam w końcu wyjaśnić, czemu właściwie akurat teraz przyszło mi do głowy to wreszcie wklepać w klawiaturę. Nie tylko dlatego, że jestem od paru tygodni dręczona o wpis przez kilku moich znajomych, ale też dlatego, że Sylwia, przedstawiająca się czasami, jako moja asystentka, a będąca przyjaciółką, nie tak dawno miała swoją urodzinową uroczystość. Ponieważ moje urodziny świętowałyśmy wspólnie, tak konkretnie leżałam w jej domu z gorączką, pomyślałam, że może jej poświętujemy trochę inaczej. Zły, o tydzień spóźniony, Zgredek ze mnie.

Moja droga, ja tu jeszcze nie umieściłam okazyjnego wpisu dla Ciebie i mam nadzieję, że ten posłuży jako taki, bo i pamiątaka jakaś będzie. 😉 Wiem, dlaczego poczułam się tak spokojnie tamtego zagranicznego wieczoru, kiedy ja już prawie spałam, a Ty uzupełniałaś dziennik. Byłam z powrotem w naszym pokoju, niezależnie, czy 306, czy późniejszy 302, czy jakikolwiek inny. I przypomniałam sobie, kto zawsze ze mną był, żeby gadać o sprawach bardzo poważnych i bajkach z dzieciństwa, o ludziach znajomych i nieznajomych, o muzyce i słuchowiskach, książkach i filmach. Ty rozumiałaś, dlaczego muszę wszystko przetłumaczyć, pamiętałaś, że ja mentalnie mieszkam w dolinie muminków, wiedziałaś, że Tony Stark ma serce, przez te wszystkie lata i ZAWSZE. Byłaś ze mną wtedy, kiedy nie chciało mi się ruszyć poza pokój, ale i wtedy, kiedy przejeżdżałam o kilka przystanków za daleko. Wiedziałaś, kiedy na mnie uważniej spojrzeć, ale i, co na tak małej przestrzeni równie ważne, kiedy nie patrzeć. I nie robiłaś mi wtedy zdjęć. 😉
To Ty pisałaś, że z naszą klasą się chodziło pod most, żeby potupać i pokrzyczeć, to z Tobą udawałam audycję radiową, żeby zaraz później oprowadzać wycieczkę, to z tobą śpiewałam na schodach i korytarzach o tym, że nie mówimy o Brunie i że dalej będę jeździć walcem. To ty dawałaś sobie czasem wytłumaczyć akustykę, w zamian za to tłumacząc mi niektóre trasy i obsługę urządzeń.
A na dodatek w ogóle się nie obrazisz, że ja tu publicznie wywlekam takie nasze różne! 😉

Mam nadzieję, że czytało się dobrze, nawet tym, którzy z nami wieczorami nie grali w państwa miasta lub nie uprawiali szermierki tą kartonową rurą po papierze prezentowym.
** ** **
– Słucham? – Zapytałam pytającego mnie przedszkolaka.
– Nooo, czy ktoś tam panią lubi? – Uśmiechnęłam się.
– Chyba tak. Przynajmniej mam taką nadzieję. –

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, z jubilatką na czele
ja – Majka

PS Termos żyje i ma się dobrze.

PS2: Tak, przeczytam te pory magii!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Przynajmniej jeden akapit urodzinowy. Poznajcie moją siostrę

Moja siostra czyta moje posty. Jak to ostatnio sama określiła: jak tak piszesz, Maja, na facebooku, że nooo, wiecie, ja takie napisałam, to przeczytajcie… no to ja czytam!
OK. Mało tego, ona czyta również komentarze. Reaguje różnie.
– Ale przecież to jest… –
– Emilia, nie używaj takich słów! –
– No ale… ale… ale jest! – Prawda, akurat było. Są też jednak i lepsze dni.
– O, Maja, tu ktoś cię lubi, kto to? O, oni są mili. O, piszą o mnie! –

Właśnie. I do tego, tak mniej więcej, dążymy, Drogi Czytelniku, ponieważ Emilka ma na temat mojego bloga różne przemyślenia, ale zazwyczaj pierwszym z nich jest: "Maja, NIE było NIC o mnie!". Ewentualnie może być też: "o, było COŚ o mnie!" W końcu siostra moja wyraziła się jasno: Maja, ma być COŚ o mnie, przynajmniej jeden akapit! Potem dodała coś, że krytyki nie, ale nie dosłyszałam. ;p Także, cytując klasyk, Emilia, miałam Ci do tego listu włożyć sto złotych, ale niestety już zakleiłam kopertę. Dzieje się to wszystko dlatego, że dziś mamy święto. W brew pozorom to nie tylko jest Wielka Sobota, ale i trzydziesty marca. A trzeba Ci wiedzieć, Drogi Czytelniku, że trzydziestego marca piętnaście lat temu moja siostra raczyła była zjawić się na świecie, z której to okazji ja dziś powiem tu o niej kilka słów. To jedziemy z tymi akapitami.

1. Chcąc zacząć od początku musiałabym wspomnieć o tym, jak od trzeciej w nocy nie spaliśmy, bo było wiadomo, że coś się dzieje. Oczywiście w wieku lat dziewięciu i pół mało co rozumiałam, ale wiedziałam, że to JUŻ. Rodzice zadzwonili po wujka, żeby mnie pilnował, a sami pojechali w świat. Tak tak, Emilia, podczas gdy Ty przeżywałaś to, co podobno jest dla człowieka najtrudniejszym przejściem, czyli wydostawałaś się na ten piękny świat, ja grałam z wujkiem w piłkarzyki i słuchałam, jakie ma dzwonki na telefonie. Do tej pory pamiętam. Pamiętam też jednak coś troszkę ważniejszego, mianowicie to, że, o ile wiem w brew wszystkim przepisom, zostałam tego samego dnia wpuszczona do sali, w której była mama wraz z moją siostrą. Jak człowiek się postara, to i takie najmniejsze istoty na świecie złapią go za palec. I kto by pomyślał, że to maleńkie, bezbronne stworzenie 15 lat później będzie mnie zrzucać z mojego własnego łóżka, tłumacząc mi po angielsku, za co to było?

2. Drugim akapitem niech będą nagrania. Mam ich trochę. Jak tańczymy sobie do "life is a highway", moja siostra w poważnym wieku lat może dwóch. Jak proponuję siostrze, że coś sobie nagramy, pośpiewamy, na co ona mówi, że najpierw trzeba poprzątać. Tak, mam to uwiecznione. Jak śpiewasz, droga moja Emi, piosenki, takie, jak "kocham cię, a ty mnie". Albo te dla babci i dziadka z przedszkola. NIE wstawiam ich tutaj. A mogłabym. Problem polega na tym, że kiedy te nagrania powstawały, to Emi nie miała na mnie haków, a teraz ma więcej, niż ja na nią, gdyby dobrze poszukać.

3. Podobnie sprawa się ma z bajkami, nie tylko prosiła, żeby opowiadać jej, ale także opowiadała nam. Mam trochę nagranych, a trochę pozapisywanych. Nawet będąc mała Emila kazała je sobie potem odczytywać, żeby wiedzieć, co opowiedziała. Again, nie wklejam ich tu. A mogłabym.
Bajki jednak nie były tworzone tylko przez nas, ale także leciały sobie z płyt. Moja siostra, na szczęście, od najmłodszych lat obserwowała, jak mama czyta książki, a ja słucham audiobooków, nauczyła się więc robić i jedno i drugie. Skutek jest taki, że kiedy leci audiobook, Emila nie wpatrywała się w pierwszy dostępny ekran, żeby sprawdzić, kiedy pojawi się obrazek. Jeśli zaś chodzi o książki, to teraz częściej ja ją pytam, a nie ona mnie, co czytasz, czy podoba ci się to, co czytasz, albo ewentualnie: czy ty powinnaś już to czytać? Potem jednak przypomina mi się, co czytałam w jej wieku i przestaję pytać. Obyś zawsze miała ciekawe książki!

4. Z płyt nie lecą tylko bajki grajki, ale też muzyka. Muzyka może też lecieć w słuchawkach, z odtwarzacza mp3, iPoda, tabletu czy telefonu. Wiadomo, że dzieci mają ulubione piosenki, które je bawią lub usypiają, nie zawsze jednak na początku kojarzą, czym muzyka może dla człowieka być. Podobnie u mojej siostry. Owszem, zdarzało jej się nucić coś, co okazało się potem piosenką po koreańsku, bo jej się akurat taka bajka na youtubie włączyła. Owszem, śpiewałyśmy razem: chceeesz, czy nie chcesz, chceeeesz, czy nie chcesz, bo bajki grajki były częstym gościem. Owszem, w pewnym momencie, słysząc kolejny raz "jestem tu, robię to co chcę" albo soundtrack z dwunastu tańczących księżniczek, który to film leciał sobie u nas dwanaście razy z rzędu, człowiek ma ochotę znaleźć najbliższy most i skoczyć we Wisłę. Ale nic nie było dla mnie bardziej wzruszającą muzycznie chwilą niż to, jak moja siostra powiedziała kiedyś: Maja, ja już wiem, czemu ty w samochodzie zawsze masz słuchawki! A teraz to Emilkę chwalą za koszulkę z okładką płyty Beatlesów.

5. Jak muzyka, to i koncerty, a na koncertach moja siostra bywała dość wcześnie. Żeby nie szukać daleko, na festiwal reggae, na który jeździliśmy od 2012 roku, całą rodziną wybraliśmy się już w 2014, kiedy Emila miała lat 5.
Cieszę się, Emi, że nie tylko jesteś koło mnie na koncertach zespołów, które to ja znałam i lubiłam, ale też ja mogę, w drugą stronę, towarzyszyć Tobie. Nie wiem, czy bez naszych muzycznych wymian przyszłoby mi do głowy wybrać się na koncert Conana Graya, a tak proszę, byłam. Podejrzewam, że nie miałabym też pojęcia o KPopie, a jednak chcę mieć jakieś pojęcie. Ja mam jakieś pojęcie, a ty oryginalne płyty Stray Kids.

Cieszę się też, że byłyśmy razem na tym jednym koncercie Aleca Benjamina, na którym udało mi się przekonać Cię, że nie warto się poddawać. Nie zapomniałam także o naszym openerze, podczas którego miałyśmy okazję zobaczyć Jacoba Coliera, Arctic Monkeys, Lovejoy, a i tak razem troszkę żałowałyśmy na końcu, że nie doczekałyśmy do ostatniego występu, żeby się z innymi drzeć: twenty twentyyyyy, club! Serdecznie pozdrawiamy Ciocię! Nasze powroty w środku nocy, z "I got a feeling" na telefonie, żeby się nie bać, niezapomniane wrażenie! W tym roku będziemy na dwóch dużych koncertach, można się spodziewać relacji.

6. Muzyka, koncerty, wiadomo, mikrofony! Dziękuję Ci, moja droga, że towarzyszysz mi w tej mojej niezwykłej drodze, polegającej na nagrywaniu wszystkiego, słuchaniu wszystkiego i zauważaniu, że o, z tego kubeczka da się zrobić fajny instrument. Emi nie tylko pomagała mi rozstawiać sprzęt, jak w lockdownie, w ramach pracy domowej, musiałam nagrać efekty dźwiękowe, ale także ogląda ze mną Andrew Huanga i Daviego 504, z właściwym temu zaangażowaniem. 😉 Ona wie, że przeróżne dźwięki zauważać należy, a bębenki są niezbędne do szczęścia, za to ja mogłam jej towarzyszyć, gdy kupiła sobie prawdziwe ukulele w prawdziwym sklepie muzycznym. I hity Ranko Ukulele wchodzą na tapetę za trzy, dwa, jeden…

7. OK, muzyka muzyką, a co z okładkami i teledyskami? Otóż moja siostra potrafi rysować. I malować. I szkicować. I nie zabij mnie, bo ja nie znam nazw wszystkich technik.
Od zawsze słyszałam, że rysowanie Emilce wychodzi, jak nie miała lekcji malowania, to miała lekcje plastyki ogólnie lub ewentualnie odwrotnie. Ma to same plusy. Po pierwsze, tak jak ubraniami się dzielimy, zabieramy je sobie i pożyczamy, tak gadżetami związanymi z zainteresowaniami nie trzeba. Każda z nas ma inny pokój, ja mam płyty, instrumenty, mikrofony i kable, a ona ma plakaty, obrazy, bloki, ołówki, kredki, flamastry, pędzelki… OK, dobra, tu mógł być problem, bo kiedyś poprosiłam Emilkę, żeby mi pożyczyła niepotrzebny pędzel, żebym coś sobie wyczyściła, moja siostra natomiast nie zrozumiała, co to takiego "niepotrzebny pędzel". Po zastanowieniu się rozumiem jej konsternację.

8. Dobra, muzyka była, rysowanie było, to teraz co? Dajmy sobie gry.
Żyjemy w czasach, w których równocześnie z planszówkami, jak nie wcześniej, pojawiają się w życiu dzieci gry na tablecie. To nie było tak, że Emi ciągle z tym tabletem musiała być, ale dwie anegdotki powiem. Po pierwsze, grałaś, moja droga, w Po, czy jak tam się nazywał ten ziemniaczek. Pamiętam o nim jedno, trzeba było go karmić. Mam wrażenie, że czasem jadł sam i raz sobie tak coś zeżarł w środku nocy, kiedy wszyscy spali, a ja akurat nie. Zawał!
Po drugie, to akurat była bardzo fajna gra, grała Emila kiedyś w grę, polegającą na łączeniu dwóch rzeczy, żeby powstała trzecia. Wiecie, to, co się łączy ziarenko i wodę, powstaje kwiatek, kwiatek i, nie wiem, czas, i powstaje drzewo, takie tam. Nazywało się to chyba alchemik, choć mogę się mylić. Pewnego dnia, po dość długiej bitwie z grą, Emi przybyła do mnie z informacją:
– Maja, zrobiłam obsydian! –
– Co zrobiłaś? – Zapytałam z zainteresowaniem, ponieważ Emilia miała wtedy jakieś 5 lat i naprawdę byłam ciekawa, jak mi to wyjaśni. Emi zastanowiła się.
– A nie wiem, taka czarna plama mi wyszła. – Od tej pory, jak chcieliśmy powiedzieć, że komuś się film urwał albo miał pustkę w głowie, mówiliśmy, że taki obsydian mu wychodzi.
Uspokajam miłośników przeróżnych gier planszowych, klocków i innych rozgrywek nieobecnych w tabletach, takie też były! Emi, dawno nie grałyśmy w jengę. A pamiętam, jak grałyśmy, na podłodze naszego pokoju w bloku, w którym spędziłyśmy razem całkiem dużo czasu. Poza tym w domino, w grę, zwaną przez nas kwadracikami, w której chodziło o użycie jak najwięcej liczby klocków swojego koloru, wszystkie gry z serii raz ja, raz ty i zobaczymy, za którym razem się rozleci, piłkarzyki, przenośny cymbergaj… A, no i nie zapominajmy o najważniejszym!
Ostatnio moja siostra przyszła do mnie do pokoju, kiedy akurat rozmawiałam przez telefon.
– O, Emila, mówiłaś ostatnio, że umiesz, gramy w szachy? – Emi popatrzyła na mnie, popatrzyła na telefon, a akurat orientowała się w treści mojej konwersacji, apotem stwierdziła:
– E, w tym towarzystwie gramy w warcaby. – Dzięki, skarbie, dzięki.

9. To jak już jesteśmy przy konwersacjach, to napiszę, czemu tata się nie tak dawno cieszył, że ma wreszcie z kim pogadać. Wspominałam o rysowaniu, ale nie wspominałam, że Emi uczy się teraz w technikum… Technikum, łapiecie? A ja pamiętam, jak ona się uczyła chodzić! W każdym razie w technikum na profilu związanym z grafiką. Teraz ona rozmawia sobie z rodzicami, oboje po poligrafii, o tym, co jaki program do projektowania robi z czym, o błędach w druku, o druku w ogóle, a ja siedzę i słucham, ponieważ obcy jest mi zwyczaj, by ślepy gadał o kolorach. A nie, przepraszam, ostatnio poprosiłam siostrę, żeby mi pomogła w zrobieniu notatki o kolorach na metodykę edukacji plastycznej.
– Emi, ty kojarzysz koło barw? Koło barw, tak to się nazywa, tak? Że tam te przeciwstawne, i tak dalej… –
– No tak, o matko, jak ja to na każdych zajęciach mam! –
– Świetnie, to teraz ja też chcę to mieć. –
– Czekaj, a ja bym ci to w sumie wyjaśniła, ty to zrozumiesz! – Nie pamiętam, czy zaczęła się w tamtym momencie zastanawiać, czy wyjaśnić mi to na dźwiękach, czy na fakturach, ale jestem bardzo ciekawa, co wymyśli. Na szczęście ja różnicę między kolorami mniej więcej pamiętam, więc może będzie łatwiej. No i właśnie, jak już jesteśmy przy "łatwiej".

10. Na bank podczas mojej nauki szkolnej pomyślałam nie raz, że jest mi trudno. Nie tylko wtedy, kiedy w podstawówce trzeba było uczyć się chemii, historii, wosu czy niemieckiego, ale także w liceum, kiedy trzeba było… wiele rzeczy. Emi, to ja powinnam opiekować się Tobą, co nie zmienia faktu, że zdecydowanie za często widywałaś, jak płaczę. Nie wpadłam wtedy na to, że sam środek Twojej podstawówki wypadnie w strajku, a potem od razu, żeby nie było nudno, lockdown.
Wspominałam tu już o tym, że, mieszkając w bloku, miałyśmy z Emilą wspólny pokój. Zważywszy na to, że teraz każda z nas ma pokój mniej więcej wielkości tego naszego starego, wspólnego, nie mam pojęcia, jak się wtedy na poczekaniu nie podusiłyśmy wzajemnie przy którejś kolejnej okazji. Doskonałą okazją było, jak rozkładałam mikrofony do nagrywania wspominanych wyżej efektów akurat na biurku Emilki, bo do mojego się nie dawało przykręcić statywu. Niezłą były też zdalne lekcje, moje i jej. Jednego dnia ja wołałam Emilkę z drugiego pokoju, żeby przyniosła mi picie, bo ja tu muszę jeszcze godzinę siedzieć, innym razem to ona ostrzegała mnie, że ma matematykę o ósmej rano i że mam wstać razem z nią, żeby zdążyć się wynieść z pokoju. Trudno także zapomnieć o naszych lekcjach angielskiego. Nie wiem, ile cię wtedy nauczyłam, Emi, ale najcierpliwszym pedagogiem nazwać mnie nie można, zwłaszcza, że niektóre sposoby nauczania angielskiego w szkołach doprowadzały mnie do szału. W każdym razie nie dziwię się, że Twoja podstawówka może być wspominana jako nieco trudniejsze doświadczenie, niż moja. Zdalne lekcje i izolacja po liceum, to niezbyt fajna sprawa. Zdalnych lekcji i izolacji przed nawet nie chcę sobie wyobrażać.

11. Jak już jesteśmy przy lockdownie, to przejdźmy może do ulubionego pytania wszystkich, jak my się dogadujemy?
Wracam do tego pokoju, no jakoś trzeba było! Wielkie sprzątanie naszej wielkiej szafy zawsze było wielkim świętem. Najważniejsze, żeby znaleźć rzeczy, które lubimy razem. Razem lubimy seriale z Disney Channel i niektóre inne bajki. Razem lubimy Harrego Pottera, pomijam to, że ja chciałam namówić Emilkę, żeby go lubiła, bo ona sobie jeszcze mogła kupować zabawki, a ja chciałam je mieć. ;p A propos kupowania, razem lubimy chodzić po Złotych Tarasach i szukać ubrań i nie tylko. Jak mówiłam, tymi ubraniami potem możemy się wymieniać, bo już jesteśmy podobnej wielkości. Tak tak, przerosłaś mnie, wiem. Razem lubiłyśmy soczki w woreczkach, które mi Emila przynosiła podczas moich zajęć. Razem lubiłyśmy niektóre gry. Razem lubimy muzykę i koncerty. Teraz razem lubimy, mam wrażenie, obniżać sobie IQ, ponieważ coraz częściej moja siostra przychodzi do mnie, żeby wraz ze mną oglądać tiktok lub snapchat. Serio, tiktok, to dziwne miejsce, ale snapchat, to jest miejsce szkodliwe dla zdrowia! Chociaż, jakby tak się zastanowić, mam wrażenie, że nasi rodzice stwierdziliby w tym miejscu, że nam, to już nie wiele zaszkodzi. Sądząc po tym, jak się czasami zachowujemy zbytnio mnie to nie dziwi.

12. Pewnie nam żelki zaszkodziły, przejdźmy do jedzenia!
Moja siostra, małą Emilką będąc, oświadczyła kiedyś, że, kiedy dorośnie, zostanie gotowarką. Nie wiem, kim zostaniesz, Emi, możesz zostać kim tylko będziesz chciała, ale dziękuję ci, że zrobiłaś mi wczoraj tosty! Emilia w ogóle gotuje lepiej ode mnie. Może inaczej, Emilia ogólnie umie gotować, bo gotowanie lepiej ode mnie nie jest zbyt dużym wyczynem, zważywszy na to, że ja po prostu nie umiem prawie wcale. Tosty i nasze ulubione kanapki umiemy sobie robić wzajemnie, za to już ciasto lub po prostu obiad stanowczo lepiej dla domowników, żeby robiła Emilka, niż ja. Także, Emi, ja cię mogę jako gotowarkę zatrudnić, jak chcesz. A jak ci się nie będzie chciało gotować, to zjemy razem ciastka mocy.

13. I tu pojawia się temat pomocy, bo w poprzednim akapicie pojawiła się wzmianka, że Emi zrobiła mi tosty. Podczas tego samego śniadania ja zrobiłam jej herbaty, więc mam nadzieję, że jakiejś tam sprawiedliwości stało się za dość.
Mało jest badań o rodzeństwie osób, które mają jakąś niepełnosprawność, o samych niewidomych byłoby pewnie jeszcze mniej. Na pewno jednak przyznać trzeba, że Emi od dość wczesnych lat była przyzwyczajona, że mi nie tylko trzeba podać do ręki, żebym obejrzała, ale też czasem gdzieś podprowadzić. Mam nadzieję, że po tylu latach nie czujesz się, Emi, przeze mnie jakoś nadmiernie wykorzystywana, chociaż wiadomo, może się to okazać w komentarzach. Skomentujesz?
Chciałabym jednak wierzyć, że jakoś się tą pomocą wymieniamy. Kiedy ja jej pomagałam z angielskim, ona mi z rozkładaniem gratów, kiedy ja jej podpowiem, co zrobić, kiedy komputer się zawiesi, ona odpowie mi na znane i lubiane pytanie: Emi, nie gada mi, co on ode mnie chce?! Kiedy Emi złamała sobie rękę na lodowisku, to ja mogłam pomóc się ubrać, za to ona już wtedy podpowiadała mi, gdzie jest moja kurtka, jak akurat jej nie zauważyłam. Swoją drogą moja pomoc w tamtym czasie w postaci dialogu wyglądała mniej więcej:
– Proszę, Emi, twój sweter, ej, a skąd masz taki, ja też chcę taki sweter!
– Ale to mój! –
– OK, rozumiem, ale ja też chcę! –
Raz to ja pocieszam ją, a raz to ona mnie. Wzajemnie też tłumaczymy sobie, że warto wstać z łóżka, jak to akurat jest potrzebne. Raz to ja mówię: Emilia, zjedz coś! Innym razem, to akurat mam nagrane, ona mówi: Maja, nie pij alkoholu!
Raz to ona jest wołana do mojego pokoju, żeby mi kliknąć "cookie consent" w jakimś niedostępnym dla mnie miejscu na ekranie, innym razem to ja jestem wołana do niej, a kiedy przychodzę okazuje się, że chodzi o: Maja, wyrzucisz to?
Słowem, wymiana jakaś następuje. :d

14. No i to właśnie było 14 akapitów na 15 urodziny mojej siostry, które, mam nadzieję, doceni i nie zabije mnie za te wszystkie moje opowieści tu umieszczone. Emi, obyś jeszcze nie raz mnie zaskoczyła, jak np. wtedy, kiedy okazało się, że doskonale rozumiesz słowa piosenki po angielsku mając lat 10, czy tam ile. Albo, jak wtedy, kiedy to ty tłumaczysz mi matematykę, a nie odwrotnie, bo ja akurat czegoś nie pamiętam. Albo pisząc sobie z koleżanką po hiszpańsku, podczas gdy ja nawet angielskiego zapominam. Albo jak wtedy, kiedy doskonale rozumiesz żarty, które podobno wolno ci rozumieć dopiero od dziś.
Emi wie co lubię, czego nie, razem ze mną śmieje się z żartów, ale też narzeka na zachowanie dziwnych ludzi, czyta ze mną i zabawne artykuły, i przygłupie komentarze, ogląda ze mną apartamenty na bookingu, filmiki na tiktoku i zdjęcia na facebooku, dopóki jej nie wyjdzie obsydian, zna wszystkie moje sukcesy i skandale. Emi, mam nadzieję, że Ty mi też się dajesz tak poznać i że byłam, jestem i będę dla Ciebie taką starszą siostrą, jaką chciałabyś mieć. Chciałabym być tak odważna, jak Ty.
Choć przyznać muszę, że w naszym charakterze podobieństwa widać. Parę dni temu Emilia, po jakimś cudownym żarcie, takim właśnie idealnie na naszym poziomie, powiedziała: Przepraaaszam, Maja! Ogólnie przyjętym następstwem tych słów jest zdanie: Już tak nie będę. Emi jednak dodała: już zawsze będę się z tego śmiać!
Taaaa…

I masz dedykację na koniec, a piętnasty akapit musimy jeszcze razem napisać. Chciałam dać wersję z "sing 2", ale uznałam, że bardziej pasuje oryginał.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ulubionym cytatem do tej pory pozostaje odpowiedź mojej, wtedy siedmioletniej, siostry na groźbę mojego przyjaciela: Emilia, bo cię zaraz przez okno wyrzucę!
– Nie możesz! –
– A dlaczego nie? –
– Booo… a bo ja nie mam butów!
Doprawdy, mądrego aż miło posłuchać.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Dzień dobry, Czytelniku!

Dawno mnie nie było, co? Dziś już połowa lutego, więc dla mnie idealny czas na podsumowanie roku. 🙂 Kto czyta mojego bloga od pewnego czasu wie, że mam dość luźne podejście do deadlinów, jeśli chodzi o posty. Mam nadzieję, że mimo to zostaniesz ze mną, Czytelniku, i przeczytasz i ten, nieco opóźniony post.

Czy to będzie podsumowanie roku? Myślę, że nie. Nie tylko dlatego, że 2023 jest mi trochę trudno podsumować, ale też dlatego, że spotkałam się z dość ciekawą opinią. Gdzieś w trakcie nocy sylwestrowej usłyszałam od przyjaciółki, że ona nie lubi daty końca roku, bo to wszędzie czas podsumowań, postanowień i bilansów, a co, jeśli coś jeszcze jest w procesie? To nie jest tak, że budzimy się pierwszego stycznia i nagle niespodzianka, wszystkie zmiany, jakie miały się dokonać, właśnie się dokonały i teraz już możemy sobie spokojnie żyć. Najczęściej, to po prostu dzień, w który trochę częściej mówimy o tym, co nam się udało, a co jeszcze powinno udać.

Odnoszę wrażenie, że dużo rzeczy w zeszłym roku w pewnym sensie nie było moich. Nie moje sukcesy, nie moje porażki, nie moje problemy. Dotyczące mnie, to jasne, pewnymi rzeczami się chwaliłam, innymi martwiłam, ale zawsze, mam wrażenie, ze względu na jakąś motywację zewnętrzną. Czasem i tak się zdarza, nie chcę teraz na to narzekać. Nie zmienia to jednak faktu, że to my pojechaliśmy, to nam się udało, to my płakaliśmy do trzeciej w nocy albo śmialiśmy się do czwartej… A co, bardziej konkretnie, u mnie? Kiedy zaczynam się łapać na tym, że naprawdę nie wiem, zaczynam się martwić. Dlatego pierwszą rzeczą, jaką w moim prywatnym podsumowaniu wymienię będzie to, że wreszcie się przeszłam do terapeutki. Raz, drugi raz i tak sobie chodzę do dziś, choć częstotliwość spotkań zależy od świętej woli mojej uczelni i od planu, jaki nam ześle.

Przy okazji anegdota, na stronie jednego czeskiego sklepu muzycznego, w którym czasem zdarza mi się coś kupować, najciekawsze jest chyba polskie tłumaczenie. Pewnego razu, po zakupie, mail zwrotny stwierdził, że ze względu na mój zakup na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości iluś procent na kolejne zakupy. No trudno, jak już go zesłano, to niech jest, z nim się zawsze zgadzać trzeba. O cenach, które zostały poniżone, już nie wspominam. Uwielbiam translatory.

Wracając do podsumowania tego, co było, to nie tak, że w zeszłym roku nic nie zrobiłam. Na przykład, tuż przy początku, napisałam pierwszą w życiu sesję. I zdałam! 😉 Zdałam też drugą, w czerwcu, tym samym kończąc pierwszy rok studiów. Teraz powinien nastąpić ten tradycyjny, pedagogiczny moment, kiedy zwracam się do licealistów i mówię im, żeby się pilnie uczyli, bo sesja, to nie są egzaminy, do których przygotujemy się w jeden dzień! Ja jednak cenię sobie szczerość i powiem szczerze, kochani, ja sobie zdaję sprawę, że przerażająca większość zacznie się uczyć w tygodniu przed sesją, a i to na wyrost liczę. Choć fakt, jak robimy to regularnie, jest po prostu wygodniej. Bądźcie mądrzejsi ode mnie i uczcie się wcześniej!
Dwa tygodnie temu skończyłam sesję pierwszą tegoroczną, 4 egzaminy były. Ciężkie, ale bez przesady, w tamtym roku było chyba 9 i też się zdało.
Jeśli chodzi o muzykę zaczęłam się uczyć obsługi Logica, co ma ten nieprzewidziany skutek, że mam do kogo kląć, jak mi w tym Logicu coś nie działa. Andre, który mnie uczy, uczy też kilka innych osób, z którymi wymieniamy się doświadczeniami w pewnej nielogicznej, logicowej grupie na whatsappie. Tam właśnie można się pochwalić nowym utworem, albo tym, co się tym razem zepsuło. W moim przypadku to ostatnie też zazwyczaj jest chwaleniem się, ponieważ potrafię osiągnąć efekt, który wydawał się niemożliwy.
Jak to? Przecież to musi działać! TO NIE może tak reagować!
Jak to, NIE może? Ty nie będziesz mojemu komputrowi mówił, co mu wolno, a czego nie!
Podobne dialogi prowadziłam robiąc pierwszy instrumental na zlecenie na Logicu. Oczywiście wtedy też udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której Andre, po kilkukrotnym zastanowieniu się nad moim problemem powiedział, żebym po prostu zrobiła tę ścieżkę jeszcze raz. Spoiler alert, faktycznie okazało się to szybszą metodą rozwiązania problemu.

Gdybym przejrzała teraz mojego bloga zebrałabym więcej anegdot i spraw wartych podsumowania z zeszłego roku. Pierwsze duże koncerty, na które poszłam z moją siostrą, w tym jeden dzień na openerze, wyjazd do Czech (służbowy), czy do Gdańska (prywatny), pierwszy rok od lat dziesięciu bez festiwalu w Ostródzie… Myślę jednak, że kto chce zobaczyć, jak wyglądał tamten rok, zrobi lepiej, gdy poczyta wpisy z tamtego czasu. Zwłaszcza, że i tu, na blogu ,działo się wiele!
Przede wszystkim i za to w tym miejscu podziękuję, zyskałam wielu nowych czytelników! Jeśli zaś niektórzy czytali mnie już wcześniej, ujawnili się w komentarzach w ilościach, których nigdy bym się nie spodziewała! Dziękuję wam, kochani, bardzo serdecznie i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na kolejne lata. 🙂
Jak już przy tym jesteśmy, wspomnę o Q&A, które zrobiłam za namową i modą niesioną przez innych blogowiczów. Niektóre pytania nadal czekają na odpowiedź, a to ze względu na różne koleje losu różnych moich tekstów.
Pomyślałam więc, że w tym wpisie typowego podsumowania nie będzie, będzie za to opowieść o tym, kim jestem na początku 2024 roku. A, no cóż, nie da się o tym opowiedzieć, nie odpowiadając na pytania, które dotąd pozostawały bez odpowiedzi.

Pytania ogólne

Julitka: "Gdybyś mogła spędzić dzień dokładnie tak, jakbyś chciała, bez ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, jak byś to zrobiła? Co byś jadła? Czego słuchała? 🙂"
O, mam ochotę na taki dzień! Czasem banalne, czasem osobiste, a najczęściej trudno wymyślić. Ale wymyśliłam, że chyba dla mnie dniem idealnym byłby taki, kiedy bym nic absolutnie nie musiała robić, mając równocześnie absolutną pewność, że wszyscy są z tym OK. W sensie nikomu nic winna nie jestem, nic nie odkładam na później, nic nie zawalam. Wszyscy wiedzą, że przez ten dzień mnie nie ma i nie mają z tego powodu problemów, łącznie ze mną.
I teraz to już zależy, gdzie bym miała być. W okolicach ferii w zeszłym roku powiedziałam komuś, że marzę tylko o tym, żeby sobie siedzieć na moim dywanie, jeść moje chipsy, pić moją herbatę i czytać biografię Tove Jansson. Takie spędzenie popołudnia pasowałoby mi nadal. Chipsy wiadomo, chilli z limonką od Laysów, jak zwykle, herbata zwykła albo taka czarna z mango i czymś jeszcze, zależy z jakiego sklepu. Żelki mogę jeść zawsze, więc i wtedy mogę. A na kolację mogę zjeść wrapy twojej mamy, Juli. 😉
Takiego idealnego dnia chciałabym się też obudzić wyspana, bo to rzadkość, a jednak pomaga w dobrym spędzaniu chwil. To, czego bym słuchała, zależałoby pewnie od mojego nastroju, w fajne dni słucham różnych rzeczy. Zdarza się Schiller, zdarza się David Guetta, zdarza się Måneskin, a zdarza się Damian Marley czy Dub FX. To naprawdę zależy, jak się człowiek obudzi.
Chyba, że w ogóle wybieramy wycieczkę. To chcę pojechać do Niemiec, do Thomanna, sklep muzyczny taki, i najlepiej niech mnie tam zamkną na cały dzień. Albo dwa. 🙂

Zosia: "Jesteś skowronkiem czy sową?"
Sową sową, w nocy mam ciszę i nikt mi nie przeszkadza, a i ja nie mam wrażenia, że coś muszę robić, czegoś nadsłuchiwać. Z tego powodu kładę się późno i przed godziną 9, to ja jestem ptaszkiem ciężko rannym.

Jacek: "Wiem, że może głupio pytać o to niewidomą, ale masz jakieś swoje ulubione zdjęcie?"
Czemu głupio? Dla mnie jak najbardziej OK! Zastanawiałam się, ale w tym momencie nie mogę sobie przypomnieć nic bardzo aktualnego. Wiem, że zrobiłam sobie kiedyś zdjęcie z Kamilem Bednarkiem, na którym wyglądamy, jakbyśmy byli spokrewnieni. To było zabawne, bo trochę tym wkręcaliśmy ludzi na rodzinnych spotkaniach. W sensie my z rodziną, nie z Kamilem. 😉 Swego czasu miałam też zdjęcie z moim byłym chłopakiem, gdzie oboje staliśmy tyłem do aparatu i zawsze mówiłam, jak ktoś to oglądał, że kochać, to znaczy patrzeć w jednym kierunku. Ja nie wiem, gdzie myśmy patrzyli!

Pytania o dom

Zuzanna:
"Pokażesz nam swój pokój? Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda, bo z opisów – drukarka 3d, perkusja… No, musi być to fajne miejsce."
Całego pokoju nie pokażę, ponieważ, za prawdę powiadam, bajzel tu jest. Jest plan, żeby na blogu pokazały się w najbliższych miesiącach jakieś obrazki, więc i pokój na którymś zdjęciu pojawić się może, a przynajmniej jego fragment. Natomiast opisuję i objaśniam.
Za plecami mamy drzwi. Po lewej stronie od drzwi, na ścianie z drzwiami, stoi sobie biurko. Na biurku jest laptop, kontrolery do programów muzycznych, syntezator, głośniki, moduł brzmieniowy i komputer stacjonarny. Na wysuwanej półce na klawiaturę jest klawiatura midi, czyli 5 oktawowy keyboard kierujący moimi brzmieniami w komputerze. Na tej samej ścianie jest komoda, a na niej mały, stary telewizorek, który służy za ekran do stacjonarki, a także niewielki mikser. W komodzie są instrumenty małej wielkości, kable, mikrofony i takie inne graty. Lewa ściana zajęta jest w większości przez elektroniczny zestaw perkusyjny. Przyznaję, że jak nie gram, to na stołku często coś leży, jakieś ciuchy na przykład. W lewym górnym rogu planu jest szafa, a na ścianie na przeciwko nas okno. Pod oknem są dwie długie szafki z szufladami. W szufladach dziada z babą brak, a na szafkach w sumie też, ale dwie największe rzeczy, to stojak z kolekcją breloczków, a także pudełko na kosmetyki, leki itp. Na prawej ścianie jest łóżko, a nad nim wisi sobie półka z płytami i książkami i jestem bardzo ciekawa, co będzie, jak ta półka spadnie mi na łeb. W nogach łóżka stoi sobie jeszcze taka spora pufa, która jest również skrzynią na szpargały. W niej jest mnóstwo rzeczy, ale głównie są to gry planszowe czy inne łamigłówki tego typu. Sporo z nich pochodzi z drukarek 3D Fundacji Prowadnica.
Sprostowanie, w tym pokoju nie ma drukarki 3D. W ogóle z taką drukarką nie należy spać, bo po pierwsze, robi troszkę hałasu jednak, a po drugie, chyba ważniejsze, topi plastik i chociaż nie jest to szkodliwe w dużych pomieszczeniach, niekoniecznie chciałabym oddychać z nią tym samym powietrzem przez całą noc, bo mogłoby to być nieco niezdrowe. Zwłaszcza, jak drukujemy z ABSu, on ma te opary mało przyjazne. Należałoby też dodać, że drukarki od pewnego czasu w ogóle już u mnie nie ma. Dlaczego tak jest, to jest całkiem duża historia i ja się do niej odniosę, obiecuję, ale nieco później. Kiedy jednak drukarka była, znajdowała się na parterze domu. Ja nie musiałam przez cały czas druku być przy niej obecna, więc to nic nie szkodziło. Przeciwnie, im mniej ludzi koło niej chodziło i robiło przeciągi, tym lepiej.

"Czy masz jakąś zabawkę z dzieciństwa, którą zachowujesz ze względów sentymentalnych?"
Szczerze mówiąc całe mnóstwo! Figurki się liczą? 😉
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pamiątka. Jak byłam mała, co jakiś czas do Polski przyjeżdżał dobry znajomy mojego wujka. Pochodził z Izraela. Był takim przyjacielem rodziny i zawsze, kiedy przyjeżdżał, bardzo się cieszyłam. On też się cieszył, pytał co u mnie i zawsze, jak był, to ze mną rozmawiał. Kiedyś, nie pamiętam z jakiej okazji, przywiózł mi maskotkę, żyrafę taką przemiłą, od razu mi się spodobała. Ostatni raz widziałam go w 2011 roku, niewiele lat później zmarł. Od tamtego czasu mam pamiątkę, która mi o nim przypomina. Myślę, że będąc mała brałam go po prostu za członka rodziny, taki drugi wujek.
Wracając jednak do pytania o książki, teraz mi się przypomniało, że tak, mam jeszcze zabawkę z sentymentu. Ciocia przywiozła mi kiedyś z jakiejś podróży służbowej domek muminków. Taki wiecie, prawdziwy, z Finlandii. Z meblami, figurkami i tym wszystkim… Nie mówię, że stoi rozłożony w pokoju, ale do tej pory go z Emilą nie sprzedałyśmy. 😉
Parę zabawek by się jeszcze pewnie znalazło, ale jeśli chodzi o sentyment, to było pierwsze, co wymyśliłam. Poza tym większość jest trochę moja, trochę Emilki.

Ildriss: "Jaki jest najmniej przydatny rupieć w twoim domu?"
Przed godziną 9 mam wrażenie, że ja. I szczerze mówiąc jakoś trudno mi było wymyślić coś innego. Ja często w pokoju mam coś dziwnego, karton albo stojak po czymś, rurę od papieru po prezentach… Albo mi się nie chciało jeszcze tego wyrzucić, albo wydawało fajny dźwięk i trzeba było to nagrać.

Jedzenie

Julitka: "@Maja Gadałyśmy niedawno o jedzeniu, więc przyszło mi takie pytanie: Z tego, co wiem, gotujesz dość rzadko, ale gdybyś teraz miała przygotować jedną potrawę wymagającą użycia ciepła (i nie z mikrofalówki), to co by to było? Albo inaczej: Jaka potrawa byłaby na tyle kusząca, by rozpocząć jej przygotowanie natychmiast, nawet jeśli trzeba byłoby kupić trudne do zdobycia składniki i poświęcić na to masę czasu?"
Stwierdzenie, że gotuję dość rzadko jest niedopowiedzeniem, bo ja po prostu niezbyt umiem gotować. Wiadomo, tosty umiem zrobić i wymagają użycia ciepła, ale zdaje mi się, że nie o tym mówisz. 😉 Myślę, że spaghetti albo kurczak z ryżem i różnymi takimi. Obie te rzeczy robiłam, jak jeszcze kiedyś, daaawno temu, miałam zajęcia kulinarne i raz, że je lubię, a dwa, myślę, że dość szybko bym się nauczyła je robić. Nie wiem, czy natychmiast, ale niebawem.

Zosia: "Jakie słodycze lubisz?"
Czekoladę mleczną, czekoladę ze wszystkim, taką, co są w niej te strzelające groszki, żelki i coś tam jeszcze, żelki jako takie w ogóle też, takie truskawkowe, okrągłe cukierki, kinderki, w ogóle kinder wszystko, choco vafer, to są takie ciastka od milki… Dla mnie to są ciastka mocy!
I chipsy!

Ildriss: "Jaką lubisz kawę lub herbatę?"
O herbacie już było, czarną, Earl Grey, czarną z mango… w ogóle ja wszystko z mango lubię. I z cytryną, też czarną. Ogólnie czarną z czymś najbardziej. Zielona też mi nie przeszkadza. Typowo owocowych chyba mniej.
Na kawach nie znam się dobrze, przyznaję uczciwie, mogę powiedzieć, że raczej z mlekiem i zawsze bez cukru. Na studiach najczęściej latte biorę, ale z kolei w studiu, jak byłam na realizacji, najczęściej piłam bez niczego, bo mi się nie chciało chodzić po mleko czy cukier.

Pytania o ubrania

Zuzanna pisze: "Moda, no moda, co ubierasz codziennie, co kiedy chcesz wypaść ładnie, a co byś ubrała, gdybyś chciała zrobić niespodziankę albo po prostu przyjemność przyjacielowi, ale ważne, przyjacielowi, nie chłopakowi?"
Wait, trochę dużo tego, ja może przy okazji dopiszę inne pytania o modę.
Ildriss: "Gdybyś chciała samym ubiorem pokazać, że Ci na kimś zależy, co byś ubrała? A gdybyś chciała pokazać, że masz kogoś w głębokim poważaniu?"
To jest dobre.
Aneta: "Jak ładnie się ubierasz, to co bardziej, co mniej lubisz?"
Tak, zaraz powiem.
Mateusz: "Mogę zapytać o Twoją ulubioną parę butów na obcasie? No proszę pozwól! 😀"
Pozwalam.

Dobra, to od początku. Ja zawsze lubiłam się ubierać bardziej sportowo niż elegancko. Jak byłam mała, to pewnie najbardziej wynikało to z wygody. Potem, w wieku nastu lat doszły mi koszulki konkretnych zespołów, których słuchałam, czy z festiwali, na które jeździłam. Nadal je noszę, noszę też bluzy z różnymi napisami. Było pytanie, co noszę w zwyczajny dzień, do tej kategorii zaliczyłabym więc T-shirty lub bluzy z jakimiś nadrukami czy napisami, dżinsy lub legginsy i buty sportowe. Jak są nadruki, siłą rzeczy pojawia się kilka kolorów, jak jest chłodniej, to zamiast T-shirtów często mnie widzieli w takich cieplejszych, welurowych bluzach, mam kilka w dość jasnych barwach, różowy, pomarańczowy itd. Lubię je, są bardzo miłe, choć przydałyby się też jakieś nieco ciemniejsze tego typu. Nie mam preferencji, jesli chodzi o to, czy rzeczy są bardziej przylegające, czy w drugą stronę, oversize, to mocno zależy od dnia i okazji. Przy okazji informuję, że moje nieśmiertelne buty pumy wreszcie dokonały żywota w zeszłym roku. Na openerze i NIE ja je nosiłam!
Jeśli chcę wypaść ładniej, zawsze znajdą się jakieś bardziej eleganckie spodnie (czarne lub granatowe), do tego gładsza bluzka lub koszula. Można też wtedy założyć sukienkę, mam kilka takich, które kupiłam w tym roku i bardzo mi się podobają. W tym przypadku często rzeczy mam czarne, granatowe, niebieskie, czasem w ogóle jasne / białe, jak chodzi o koszule. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dobrze mi w niebieskim i często, jak mam wybrać bluzkę bez nadruku czy tylko z jakimś delikatnym, jest ona niebieska. Mam też granatową sukienkę. Zaraz padnie pytanie o kolory, zielony jeszcze lubię.
Mam taki jasny golf, fajnie wygląda, lubię go. Lubię też błękitną bluzkę, dłuższą, również miłą w dotyku. Mam czarny żakiet, który zawsze sprawdzał się na bardziej eleganckich wydarzeniach, ale też żakiet niebieski, bardziej z tych codziennych, który np. zakładałam na uczelnię, zwłaszcza, jak prezentowałam, czy zdawałam egzamin przed sesją.
Zuzanna i Ildriss zapytały mnie, co bym założyła, gdybym chciała zrobić komuś przyjemność. W jednym pytaniu było podkreślone, że NIE chłopakowi, tylko przyjacielowi, w drugim natomiast ogólnie, gdybym chciała podkreślić, że mi zależy. NIC! Dobra, już, głupi żart, tak? Głupi? OK, poważniej teraz. Ja tutaj podejście mam bardzo jasne, to zależy od tego, co lubi ten ktoś. Jeden człowiek doceni, jak założę sukienkę (swoją drogą na urodziny Dawida założyłam i docenił), drugi natomiast akurat lubi jedną moją białą bluzę, która z elegancją ma niewiele wspólnego. Kiedy mój przyjaciel, który umie robić bardzo dobre zdjęcia mówił mi, że dobrze wyglądam w konkretnych spodniach i bluzce w czarno-białe paski, z guziczkami, lubię ją bardzo, to wiadomo, że mogę ją na spotkanie z nim założyć. W tej bluzce i legginsach byłam kiedyś w szkole i kolega z klasy powiedział mi, że ładnie wyglądam. Dziękuję bardzo, wzmocnienie pozytywne, wiadomo, że częściej to potem nosiłam. 😉 Chętnie też noszę skurzaną kurtkę, którą dostałam jeszcze przed maturą. Po pierwsze podoba się mnie, a po drugie znowu, ludzie zwrócili mi uwagę, że fajna. Podobnie działa to z butami, o, przejdźmy do butów!
W brew pozorom i komentarzom ja wcale nie noszę często butów na obcasie. Zazwyczaj mam buty bardziej sportowe, czarne albo białe, mam też np. takie, które są czarne, oprócz wyszytego na nich kwiatu, pasującego do podobnych wzorów na tej maturalnej kurtce. Mateusz zapytał jednak o ulubione buty na obcasie, odpowiadam, botki mam takie, nosiłam często na eleganckie spotkania służbowe, jeśli odbywały się w zimie i zawsze przynosiły mi szczęście! :d
Mniej za to lubię moje szpilki, mam, ale rzadziej noszę i też pewnie dlatego jestem mniej przyzwyczajona, a co za tym idzie dużo mniej mi wygodnie. W ogóle, co do nielubienia, nie lubię rzeczy, o których muszę non stop pamiętać, bo jak nie, to się natychmiast źle ułożą, zawiną, czy w inny sposób zepsują. Nie lubię też sukienek czy spódnic ze zbyt wielką ilością wszystkiego, ozdób, falban, koronek czy czego tam jeszcze. A, no i bardzo szerokie rękawy też niezbyt mi pasują.
Czapek nie lubię prawie w ogóle, kurtki za to często tak. Teraz noszę taką jasną, którą lubię, mam taką dłuższą, zimową, zieloną, mam czarną, też zimową, bardziej elegancką… Kurtki są OK.
No, mam nadzieję, że wyczerpująco, jak na mnie i tak nieźle. Aaaa, jeszcze pytanie Ildriss o to, jak bym pokazała, że mam w głębokim poważaniu. Tego nie wiem, chyba mam lepsze sposoby, ale, że tak zacytuję: dres! Maaaam dres! I bardzo go lubię. 😉

Pytanie co u mnie

O to zapytam sama, bo wpis na bloga bez tego jakoś dziwnie. Chyba największym wydarzeniem dni ostatnich była moja wyprawa do Rzymu. Pół służbowo, pół prywatnie, a jako przewodnik / towarzysz podróży była ze mną Sylwia, moja dawna współspaczka z realizacji. Odkryć dokonałyśmy wielu, w tym np. to, że w Rzymie jest całkiem tanio! Serio, ja tam rzadko wydawałam więcej, niż 5 euro na raz! Druga rzecz, to fakt, że nie polecam rzymskich autobusów. Brzmiało to, jakby miało się zaraz rozpaść, jeździło, jakby o tym nie wiedziało, a poza tym wszystkie przystanki na żądanie, czy, jak to mówią we Wrocławiu, na życzenie. A my nawet nie wiedziałyśmy, kiedy to życzenie wyrazić. Chyba ostatnie życzenie. Skaranie boskie z tymi autobusami!
Prywatnie mogę się pochwalić, że byłam na moście, na którym rozpoczyna się główna akcja powieści Pierdomenico Baccalario "ognisty pierścień". Kto czytał? Kto wie? Jacku, zrobiłam tam sobie moje nowe, ulubione zdjęcie.
Sylwia, dziękuję Ci, że chciało Ci się ze mną tam jechać którymś z kolei autobusem, późnym wieczorem i bez baterii w moim telefonie. Tylko z Tobą takie wyjazdy! Można się na przykład dowiedzieć, że w jednym miejscu Rzymu piękne zabytki, tłumy turystów i pizza, a w drugim takie uliczki, że podobne równie dobrze znajdziemy na Pradze północ. I tylko z Tobą zdjęcia z mandarynkami zaopatrzonymi w listek. Najlepiej na oczach naszych włoskich organizatorów, Bożesz ty mój!

Służbowo natomiast było to związane z obozem ICC. Grupę polską w tym roku koordynuje Fundacja Prowadnica i to właśnie ja pojechałam w tej sprawie do Włoch.
Tu dobrze byłoby przejść do Fundacji i tego, że faktycznie, drukarki już u mnie nie ma. Nie ma jej dlatego, że z końcem stycznia tego roku zdecydowałam się wystąpić z zarządu Fundacji, a Rzym był właśnie moim ostatnim oficjalnym zadaniem. Powodów tej decyzji było kilka, jeszcze więcej było na ten temat komentarzy. Od pozytywnych i negatywnych skrajności, aż do wyważonych pytań i opinii. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tę decyzję zaakceptuje, nie każdemu będzie się ona podobać i nie każdy ją zrozumie. Wiem też, że wiele osób pytało mnie pod wpisami na tym blogu o moją pracę w Fundacji. O wszystkim, o czym będziecie chcieli czytać, opowiem. Nie tracę też kontaktu z pozostałymi członkami zarządu, w końcu najpierw byli to moi znajomi, przyjaciele, a dopiero potem współpracownicy. Faktem jest jednak, że to prawda, od lutego już tam nie pracuję. Zdaję sobie sprawę, że o tym samym fajnie by było napisać osobny wpis i ja to zrobiłam. Macie go tutaj:

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Mimo tego jednak mam nadzieję, że przynajmniej Ty, drogi Czytelniku, zostaniesz ze mną nadal i razem ze mną dalej będziesz odkrywać, kim jestem i jak mam się za to wszystko zabrać. Nawet, jeśli nie wszystkim podoba się mój na to sposób.

Mam nadzieję, że będę więcej pisać. Niedawno poleciała przy mnie playlista z muzyką Damiana Marleya i jakoś mi się wszystko przypomniało. To było ważne. Nie tylko czasy reggae, nie tylko festiwal, ale ogólnie, jak było dawniej. Widzisz czytelniku. W Rzymie dawne książki, teraz muzyka…
Ostatnimi tygodniami jakoś mnie nie było. Czas wracać. Do muzyki, do czytania i tu, na blog. No i wiadomo, do mnie samej też.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Dobrze, już, koniec tych wielokrotnie złożonych zdań! 😉

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Kochani,
Miałam zamiar napisać jeden długi wpis. Miałam. A potem zaczęłam go pisać i zobaczyłam, ile wypadałoby w nim zawrzeć. Uznałam wtedy, że zasłużyliśmy na dwa. I ja, i wy, drodzy czytelnicy, których przecież tu od pewnego czasu więcej.

Tu też będzie wiele komentarzy. Wręcz jestem skłonna pomyśleć, że idziemy na rekord w tym momencie, postaram się w miarę możliwości do nich odnosić.
Tu jednak rozpoczyna się cała seria pytań, zadawanych przez przeróżne osoby pod różnymi postami wcześniej.

Pytania o druk i drukarkę

Fundacja Prowadnica, to organizacja zajmująca się osobami niewidomymi, głównie młodzieżą i projektami do niej skierowanymi, a największym jej projektem jest badanie możliwości wykorzystania technologii druku 3D na rzecz osób niewidomych. Drukowane są dostępne gry planszowe, pomoce naukowe, modele płaskie i przestrzenne, czy przedmioty codziennego użytku. Teraz będzie trochę o druku, jako takim, więc jeśli ktoś nie chce o nim czytać, niech przeskoczy sobie do następnego nagłówka.
Większość zadawanych mi pytań siłą rzeczy dotyczy ogólnie druku w Fundacji, nie tylko druku u mnie w domu. Przykładowo jedno z pytań Zuzanny:
"Właśnie, jak działa drukarka 3d? Co trzeba zrobić, do jakiego stopnia jest autonomiczna?
Sylwia również zapytała:
"Jak się pracuje z taką drukarką 3d?"
O szczegóły druku pytali też: Aneta, Krzysztof, Marek i Mateusz.
Zacznijmy więc od początku. O samym druku 3D jako takim, ale także druku konkretnie w Fundacji Prowadnica, możecie poczytać więcej na stronie samej organizacji. Ciężko by było w jednym poście zmieścić wszystko, co chcę w nim napisać plus obszerne wyjaśnienie tego, czym jest druk 3D. Technika FDM, czyli ta aktualnie używana przez Prowadnicę, polega na tym, że filament (cienki sznurek / drut z różnych materiałów, sprzedawany na szpulach), jest wciągany do drukarki, a następnie topiony w odpowiedniej temperaturze i wytłaczany pod odpowiednim ciśnieniem na stół drukarki. Tak, warstwa po warstwie, powstaje konkretny model, który, po zakończeniu druku, po prostu zdejmujemy ze stołu. Oczywiście, jest to spore uproszczenie i założenie, że nie było problemów. Możemy mieć problem z oderwaniem wydruku od stołu. Może być też przeciwnie, wydruk, lub jakaś jego część, sama się oderwie i znajdzie się nagle w jakimś nieprzewidzianym dla niego miejscu. 😉 Może zapchać się dysza, hotend, w którym topi się materiał, wszystkie możliwe inne rurki, filament może się zaplątać, spaść, po prostu pomylić itd. Ale, zakładając, że nie pomyliliśmy filamentu, stół jest czysty, drukarka sprawna, warunki dobre (drukarki nie lubią przeciągów), drukujemy w powyżej opisany sposób. Na ile jest to proces autonomiczny zależy od modelu drukarki i tego, co akurat chcemy wydrukować. Mogę np. napisać, że drukarki używane w fundacji mogą być obsługiwane zdalnie, przez stronę lub aplikację, umożliwia to więc obsługę ich nawet wtedy, gdy nie widzi się wbudowanego w nie ekranu. W takiej aplikacji wybierałam odpowiedni plik i wciskałam drukuj, mogłam też odczytać, jaką temperaturę ma stół lub dysza i w jakiej jest pozycji, poruszyć drukarką w danej osi, wyładować i załadować filament itd. Oczywiście wszystkie te opcje można też wybrać w przeglądarce, dostępny jest również program do przygotowywania plików do druku. Nie mówię już o takich pracach, jak czyszczenie stołu, zdejmowanie i zmienianie druków, no bo to odbywa się po prostu, że tak powiem, ręcznie. Jak się okazuje, jest to możliwe nawet bez patrzenia, trzeba tylko wiedzieć, czego NIE dotykać. Pierwszą rzeczą, jaką Dawid nauczył mnie, gdy w moim domu pojawiła się drukarka, to sprawdzania od góry, gdzie znajduje się dysza (tam nie jest gorąca), żebym wiedziała, jak daleko jest ona ode mnie i czy mogę w danym momencie dotknąć stołu, by sprawdzić, czy z wydrukiem wszystko w porządku. Przydaje się tutaj również wiedza o konkretnych materiałach, np. drukując z ABS stół rozgrzewa się do stu stopni, nie polecam więc jego dotykania.
Natalia pisze:
1. "Opowiedz nam nieco o drukowaniu 3d. Mówisz że masz drukarkę u siebie, czyli rozumiem odpowiadasz za produkcję?"
Za produkcję odpowiada każdy, kto ma u siebie drukarkę, w zależności od zapotrzebowania. Poniżej przejdę do tego, dlaczego u mnie już drukarki nie ma, kiedy jednak była, była to Prusa mini – drukarka z mniejszym obszarem roboczym i ograniczoną liczbą możliwych do użycia materiałów. Nie drukuje się na niej więc wszystkiego, zdarzało się, że akurat na moją mini nic nie było, wtedy drukowałam różne testy. Bywały jednak i takie dni, kiedy nagle zjawiło się jednocześnie duże zamówienie i, przykładowo, problemy techniczne przy innej drukarce. Wtedy moja dzielnie przejmowała zadania i drukowała, ile mogła.

2. "Jak to wygląda? Dostajecie zamówienie, co dalej?"
Najpierw decydowane jest, gdzie zamówienie będzie realizowane. Jeśli zamówienie dotyczy np. scrabbli czy szachów, czyli rzeczy drukowanych z kilku kolorów, siłą rzeczy nie drukuje się ich na mini, bo ona drukuje tylko z jednego koloru. Gdybyśmy chcieli użyć więcej, musielibyśmy zmieniać filament ręcznie, podczas druku. Jest to możliwe, kiedy takich zmian jest jedna, dwie, może trzy. Nie chcielibyśmy jednak robić tego 12 razy na godzinę, prawda? Wiąże się to trochę z pytaniem Zuzanny: "Jakie rzeczy drukujesz najczęściej?"
Najprostszą odpowiedzią byłoby więc: te, które nie przekraczały swoją wielkością 18 cm w żadną stronę i są z jednego koloru. Mogłam wydrukować niektóre gry, takie jak reversi czy czwórki, mogłam też zrobić przybory szkolne i to akurat faktycznie robiłam. Ramki i pojedyncze tabliczki też się zdarzały.
Aneta pytała, co ostatnio drukowałam, wtedy akurat bardzo dużo tabliczek z brajlem i kilka ramek do podpisu.
Po wydrukowaniu drukujący dostaje informację, gdzie zamówienie ma się znaleźć i wysyłamy je paczkomatem.

3. "Jak odbywa się taki wydruk? Czy musisz przy nim być? Ile trwa? Jak wygląda takie urządzenie?"
Wydruk odbywa się zazwyczaj długo, od godziny do godzin kilkunastu, dlatego cieszę się, że nie musiałam przy nim być. 😉 A mówiąc poważniej, jak wygląda drukarka i proces drukowania opisałam powyżej, od mojej strony mogę powiedzieć, że najlepiej być przy wydrukach, które są nowe. Jeśli coś testujemy i tak naprawdę jeszcze nie jesteśmy pewni, co z tego wyjdzie i czy wszystkie ustawienia są OK, radziłabym przy tym być. Nie tylko dlatego, że, to w przypadku Prowadnicy, od razu po wydruku można opisać projektującemu modele Dawidowi, jak to w praktyce wygląda, ale też po to, aby interweniować w przypadku wyjątkowo dziwnych zachowań drukarki. Drobny, za to znaczący błąd w kodzie może sprawić, że teoretycznie nieszkodliwa pokrywka do chińczyka staje się przedziwnym tworem, nieco przypominającym niezbyt udany stroik świąteczny z suchej trawy. Błąd sprawił, że pokrywka drukowała się do góry nogami i drukarka najpierw zbudowała jej ścianki, a potem próbowała rozciągnąć między nimi filament, aby stworzyć dno. Nie da rady, proszę państwa, zapadnie się na pewno. Do tej pory gdzieś mi się tu wala to dzieło sztuki współczesnej, ale dobrze, że ktoś to wtedy zauważył, bo nie dość, że filament się marnował, to jeszcze brudził dyszę i drukarkę ogólnie.
Prościej jest, jak model wychodzi, tylko nie taki, jak chcieliśmy. Do tej pory pamiętam, jak produkowaliśmy planszę do chińczyka, a po wydrukowaniu pierwszego testu znalazłam na stole dwa maleńkie, smutne i samotne trapezy. Wtedy właśnie zadzwoniłam do Dawida z iście maturalnym pytaniem: powiedz mi, prezesie, co autor tej myśli miał na myśli?

4. "A co jak się skończy? Musicie to jakoś pomalować? Mam od was gry w trzech różnych kolorach, na jakiej podstawie wybieracie kolor?"
Kiedy druk się skończy, odkleja się go od stołu, jeśli jest z ABSu warto poczekać, aż stół wystygnie ze 100 stopni, a potem, zazwyczaj, jest gotowy do wysłania. Zazwyczaj nie malujemy wydruków, jest to po prostu wybrany kolor filamentu, czasem, do konkretnych gier, ustalony, a czasem losowy.

Pytania o Fundację ogólnie, przeszłe i przyszłe

Teraz należałoby przejść do tego, dlaczego u mnie drukarki już nie ma. Jeśli ktoś odnalazł ten blog z powodu Fundacji, wie na pewno również, że od końca stycznia już nie jestem członkiem jej zarządu. Cytuję:
"To były dwa dobre, wspólnie spędzone lata. Niemniej jednak z początkiem roku Maja podjęła decyzję, że chce skupić się na sobie i swoim zdrowiu, a w przyszłości realizować się w innych zadaniach i to im pragnie poświęcić całą uwagę."
Te dwa zdania pochodzą z postu, który ukazał się na fanpageu Fundacji 30 stycznia tego roku i, jakby nie patrzeć, zmienił wiele. Nie zmienił jednak mojej chęci odpowiedzenia na kilka pytań już zadanych, a także, nie oszukujmy się, na te, które jeszcze padną, bo, że padną, jestem prawie pewna. Nie wiem jednak, czy będę się długo rozpisywać o powodach takiej decyzji, bo to, co jest tu powiedziane jest, fakt, mocno streszczoną, ale prawdą. Te powody to moje zdrowie i moja droga życiowa. O jedno i drugie chciałam zadbać inaczej, może bardziej, niż do tej pory.
Od tego czasu przeczytałam wiele.
1. Że jestem nieodpowiedzialna. To na pewno czasem się zdarza, ale myślę, że w tym przypadku przyznać mogę, że podjęłam i przekazałam tę decyzję w niewłaściwy sposób i niewłaściwy czas. Tak, z wielu powodów to mogło być nieodpowiedzialne. Sama decyzja jednak jest, niestety lub stety, wzięciem odpowiedzialności za to, jak się czuję i w co się angażuję. W co się zaangażuję bardzo, a w co mniej, to się okaże w przyszłości, z kolei jeśli nie zadbam o zdrowie, trudno będzie zaangażować się w cokolwiek. Możecie być jednak pewni, że wszystkie opinie związane z Fundacją na tym blogu, zazwyczaj w dyskusjach w komentarzach, i wtedy były prawdą, i teraz nią pozostają. Nadal wszystko, co Fundacja robi, a do pewnego momentu robiłam też ja, jest dla mnie istotne i cieszę się, że mogłam brać w tym udział.
2. Że łatwiej jest być realizatorem, niż działaczem. Z pewnością jest to prawda. Ostatnio przeczytałam na swój temat tak wiele "ciepłych" słów, miałam pewne wątpliwości, a i stam ten wpis wiele odwagi wymaga. No ale tak, łatwiej, z pewnością. A chyba najbardziej dlatego, że, jeśli jesteś działaczem, nieważne, co zrobisz, ktoś cię skrytykuje. Nic nie robisz? Firma bez sensu. Robisz wiele? Gdzie się pchasz, przecież nic nie wiesz o życiu. Ja nie odeszłam przez hejt, ale chciałabym głośno wyrazić podziw dla moich przyjaciół, którzy w Fundacji pracują i jeszcze długo będą się zmagać właśnie z czymś takim. Z długimi mailami, publicznymi komentarzami i niepublicznymi wypowiedziami, w których słychać tylko o tym, że młodzi jesteśmy i nie będę się wyrażać, gdzie byliśmy i co widzieliśmy.
3. Że ludzie się o mnie martwią i szkoda im mnie, bo uciekam znowu do środowiska wyłącznie niewidomych. Wynika to z troski, więc za nią dziękuję, przyznaję jednak uczciwie, że tych komentarzy akurat nie rozumiałam. Moja decyzja może się komuś nie podobać, może się z nią nie zgadzać, to prawda. Nie wiem jednak, co ma ona wspólnego z jakiegoś rodzaju "powrotem" do środowiska niewidomych. Praca w Fundacji, to ciągła praca albo w tym właśnie środowisku, albo na jego rzecz. Nigdy, ani przed Fundacją, ani w niej, ani po niej nie miałam zamiaru się od środowiska odcinać. Prawdą jest, że chciałabym nie być definiowana wyłącznie przez mój brak wzroku. Chciałabym zrobić, osiągnąć lub powiedzieć coś takiego, co nie będzie doceniane dlatego, że nie widzę, ale tak po prostu. Nie rozumiem jednak, czemu miałoby to być możliwe w Fundacji, a poza nią absolutnie wykluczone.
Czytałam o tej mojej realizacji, którą sobie planowałam i marzyłam od 12 roku życia. Fakt, znam wielu niewidomych, którzy się tym interesują. Nie jest to jednak, mocno upraszczając, moja wina, prawda? Nie będę przecież interesować się tym mniej tylko dlatego, żeby zrobić coś nietypowego. Wiem jednak, że jeśli ktoś z zespołu, w którym teraz gram pyta mnie o coś związanego z dźwiękiem, nie obchodzi ich, Bogu dzięki, to, że nie widzę. Obchodzi ich to, co wiem i potrafię zrobić. I są to osoby widzące.
Prawdą, patrząc od drugiej strony, jest też to, że w Fundacji wiele razy pokazywaliśmy, że niewidomi mogą. Mogą nie tylko drukować 3D, ale też elegancko się ubrać, wystąpić na targach czy konferencjach, zagrać na scenie, a przede wszystkim wypowiadać się we własnym imieniu. I być widziani dlatego, że mają coś do powiedzenia. W tym przypadku akurat ze względu na ich brak wzroku, bo przecież to o niewidomych się wypowiadaliśmy lub wypowiadamy. Nie wiem więc czemu ktoś miałby uważać, że w Fundacji byłam poza środowiskiem. Byłam w nim, tylko po prostu pokazywałam, że może wyglądać nieco inaczej, niż się wydaje.
Ale Fundacja Prowadnica nie robi tego po to, aby wypromować siebie i swoje działania. Promocja jest ważna, ale głównie dzieje się to dlatego, że to prawda. Niewidomi mogą. Niewidomi potrafią się nauczyć, potrafią się wypowiedzieć, potrafią się elegancko ubrać i elegancko zachować. Jest to możliwe. I Fundacja Prowadnica nigdy nie twierdziła, że jest to możliwe tylko i wyłącznie z jej pomocą i w jej granicach. Nie. Fundacja po prostu stara się pokazać, i pokazuje, że tak się może dziać i dzieje. Niezbyt rozumiem więc, czemu wychodząc z Fundacji miałabym nagle utracić możliwość wypowiadania się, zachowania czy ubierania. PS Owszem tak ,będę nosić TE buty. (Zainteresowanych do poprzednich wpisów zapraszam.)
Nie wiem więc, dokąd dokładnie uciekam wg. piszących to osób. Piszą to jednak z tak ogromną pewnością, że mam wrażenie, że oni wiedzą więcej o moich planach, niż ja sama. Czego serdecznie im zazdroszczę, ja nie mam takiej pewności.
4. Przeczytałam też, że wszystkiego dobrego. Po prostu. Dziękuję za to. Dziękuję wszystkim tym, którzy napisali do mnie, aby po prostu życzyć mi powodzenia. Nie musieli, a jednak to zrobili. Jestem wdzięczna również tym, którzy dobrze życzyli Fundacji. Przykro mi patrzeć na to, jak ludzie, z powodu mojej decyzji, przestają ufać też reszcie Zarządu. To nie oni odeszli, odeszłam tylko ja. Publicznie podkreślali, że ich misją jest właśnie fundacja. Jeśli moje zdanie coś znaczy z całego serca mogę zapewnić, że ja w stu procentach ufam, że ci ludzie nadal będą rzetelnie wykonywać swoje zadania i starać się tak bardzo, jak wcześniej. Nie zasługują na to, aby oceniać inaczej ich pracę przez to, że ja będę pracować gdzie ińdziej. Ja to wiem i kibicuję im dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy byłam częścią zespołu. Mam nadzieję, że i inni będą kibicować im tak samo mocno. To dzięki takim organizacjom możliwe jest zmienić myślenie społeczeństwa w taki sposób, że za kilka, może kilkanaście lat nie będziemy się już obawiać, czy ktoś będzie mógł wyjść ze środowiska, czy nie.

Pytania zaległe

W ramach swoistego pożegnania się na blogu z Fundacyjnymi sprawami, choć wiadomo, na komentarze odpowiem, odniosę się do pytań Pauliny. Ja nie zapominam o swoich obietnicach.

1. – Kiedy dojrzejecie na tyle, żeby docenić doświadczenie starszych?
Na szczęście już, konsultacje z tyflopedagogami w Fundacji Prowadnica są normą od ponad roku, a niektóre z pomocy edukacyjnych są wręcz przez nich samych zaproponowane i projektowane.
2. – Kiedy przestaniecie bawić się w fundację?
Ósmego kwietnia 2021 roku, tak przynajmniej twierdzi KRS.
3. – Ile razy samodzielnie albo z osobą niewidomą byłaś w obcasach, a nie pod płaszczykiem rodzica, który pilnował żebyś szła po równym chodniku i czuła się taaaakaaaa dorosła?
Jak idę z rodzicem, to zbytnio się "taaaakaaaa" dorosła nie czuję, choć z drugiej strony nie odbiera mi to lat. Ale wiadomo, nie ma w tym kraju tak wysokiego stanowiska, żeby przestać być oskarżanym o jakikolwiek kontakt z własną rodziną, bo to przecież niesamodzielność… W każdym razie, wracając do pytania, nie umiem tego policzyć, ale całkiem sporo. Wyjazdy do ośrodka w Krakowie czy w Laskach, do teatru w Łodzi w sprawie koncertów, do szpitala we Wrocławiu w sprawie tabliczek, bardziej przyziemnie może, do banku w Warszawie; często na spotkania wybieraliśmy się sami. Najczęściej prowadził Dawid, który, wg. najświeższych doniesień, jest niewidomy. I, tu muszę publicznie ogłosić, nie zawsze pilnował, żebym szła po równym chodniku! Panie Prezesie, wie Pan co?
4. – Ile razy prosisz się o pomoc?
Niezliczoną ilość! Byłaś kiedyś z białą laską na dworcu zachodnim?
Tyle razy ile to potrzebne, tak, jak i ty, i każdy inny, kto pomocy potrzebuje. Każdy niewidomy czasem prosi o pomoc, gdybyśmy twierdzili, że jest inaczej, bylibyśmy kłamcami. A akurat o kłamstwo w tej materii nikt nie będzie oskarżał ani mnie, ani członków zarządu Fundacji.
5. – Ile pieniędzy fundacja ma od waszych rodziców?
Ja ludziom do portfeli nie zaglądam, z tym, że naprawdę nie wiem, skąd się wzięło to internetowe przekonanie, że rodzice nam coś kupili. Wkład założycielski nie pochodził od naszych rodzin. Spotkałam się też z opinią, że rodzice kupili nam drukarkę, co nie jest i nigdy nie było prawdą. Pierwsza była kupiona z funduszu Nowy Akumulator Społeczny, następne również kupowane były z funduszy czy od sponsorów, wreszcie ostatnia dlatego, ze zaczęły spływać zamówienia i darowizny. Nigdy nie przeczyliśmy, że członkowie naszych rodzin brali udział w przygotowaniu świątecznych koncertów czy też w procesie druku. Musielibyśmy jednak w takim wypadku przeliczać pieniądze na paliwo, kiedy przywieźli kogoś z nas z dworca na miejsce występu, czy też godziny pracy, gdy zmienili druk lub pomagali w składaniu drukarki. Nie posiadam szczegółowych wyliczeń na ten temat. Co ciekawe, gdyby był to jakikolwiek inny wolontariusz, teoretycznie tego komentarza by mogło nie być, prawda? Wiem też, że podobne komentarze pojawiły się na moim blogu po tym, jak napisałam tam kilka zdań o zabawnym dialogu z moją siostrą przy drukarce. Z moją widzącą siostrą, która zdjęła jakąś nitkę filamentu innego koloru z powstającego druku, czy coś takiego. Zostałam wtedy zapytana, ile razy, czy tam jak często, wykorzystuję domowników do pracy. Smutne jest to, że gdybyśmy obie widziały, ja bym pracowała w firmie, a ona nie, nikt by okiem nie mrugnął. Po prostu pomogła, bo stała bliżej. A nawet, jeśli tę nitkę szybciej złapała, no to co? Nikt ci nigdy nie podał czegoś z wyższej półki, bo po prostu był wyższy? Tak się czasem robi. Nie znaczy to, że nie możesz przynieść stołka czy drabinki, ktoś po prostu pomógł. To, że brat Dawida zmieni druk, podczas gdy Dawida nie było w domu, nie oznacza, że Dawid nie umie zmienić druku. Oznacza tylko, że nie posiadł jeszcze umiejętności przebywania w dwóch miejscach na raz.

I to, kochani, byłoby chyba na tyle, jeśli chodzi o sprawy Fundacji Prowadnica na tym blogu. Oczywiście, z członkami jej zarządu nadal się znamy, w momencie, gdy nasi obserwujący czytali komunikat o moim odejściu, ja z Zarządem byłam na mieście całkiem prywatnie. Na pewno więc jeszcze się pojawią. Mogą się też pojawić wzmianki o przyszłych projektach Prowadnicy, jak mówiłam kibicuję i wspieram. Myślę jednak, że w komentarzach możemy już przerzucić się na dyskusję na temat treści wpisów, a nie o tym, co robi Fundacja i dlaczego ubiera się tak, a nie inaczej. O to będzie trzeba zapytać Fundację. Ja za to chętnie będę się tutaj wypowiadać na temat moich dni, moich wyjazdów i moich butów.
Wiem, że moja decyzja dla niektórych może być trudna i może być im z jej powodu po prostu przykro. Pozostaje mi tylko powiedzieć, że nigdy nie chciałam dla nikogo źle. Teraz muszę iść w nieco innym kierunku, ale mam nadzieję, że i tam uda mi się zrobić coś porzytecznego. Zapewniam, że komu będę mogła pomóc, pomogę, komu doradzić, doradzę. Często też pewnie doradzę kontakt z Fundacją. 😉

A jeśli chcecie poczytać nieco więcej o tych moich, wiecie, dniach, wyjazdach i butach, zapraszam do wpisu powyżej, który, nietypowo, pojawił się równolegle z tym.

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Pozdrawiam was ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Czytanie, pisanie, po co to komu? I trochę o magicznych przedmiotach. Q&A cz 3

Rozpoczął się listopad, miesiąc skłaniający do refleksji, namysłu i… jak dla mnie to do siedzenia w domu. A jak się siedzi w domu, to co się robi? Różnie, ale poczytać również warto. Jak obiecałam, będzie post o książkach. Kilka osób zapytało mnie o to, co czytam, a także o różne rzeczy związane z konkretnymi książkami, zrobił się z tego materiał na wpis.

Przy okazji pozdrawiam wszystkich moich komentujących, co mi ostatnio pisali, że mogłabym napisać książkę. Kochani, moja książka wcale nie byłaby tak ciekawa, choć historyjkami pt. "a dokąd ty, dziewczynko, idziesz?" mogłabym zapełnić kilka tomów. Ostatnio znowu jakaś pani o to właśnie mnie zapytała.

Przejdźmy więc do waszych pytań. 🙂

Co ja czytam?

Zosia rozpoczęła pytania od:
"Jakie lubisz książki, jakieś Twoje ulubione pozycje, autorzy, najbardziej wspominane sytuacje?"

Zacznę od sytuacji mojej względem książek, a nie z książki. Moja mama czyta absolutnie non stop, zawsze tak było, więc i zawsze kojarzyło mi się to z domem. Ja z kolei dość wcześnie zaczęłam słuchać bajek na płytach, więc i audiobooki gdzieś musiały się pojawić. Alfabet brajla bardzo doceniam, natomiast nigdy nie czytałam wybitnie szybko, dlatego, ku utrapieniu moich polonistek, forma audio była u mnie obecna również w przypadku lektur. Ojjj, długie to były boje i w sumie bez wygranych, bo i one miały trochę racji, i ja, a słuchałam, niestety lub stety, nadal.
Pamiętam, jak nowe książki wybierało się na podstawie krótkich fragmentów, dostępnych na stronach audioteki i jej podobnych, pamiętam oczekiwanie na nowe części serii, a nigdy nie było wiadomo, czy następną też nagrają, pamiętam długie książki na 36 płytach CD i cudowne odkrycie formatu mp3, pozwalające na umieszczenie tego całego chłamu na jednej. To były czasy… A, i jeszcze pamiętam, że przeczytałam, że "księga urwisów" Niziurskiego ma 14 godzin i wtedy to mi się wydawało tak straszszsznie długo. No i czytał mi pan Teleszyński tę propagandę przez 14 godzin, fajnie mi się to wtedy czytało, swoją drogą. A odpowiadając na pytanie:
Czytam różne rzeczy, czasem fantastykę czy science fiction, innym razem biografie, autobiografie, książki obyczajowe, a i kryminały się zdarzały.
Jeśli chodzi o autorów, zależnie od gatunku. Jak byłam młodsza, bardzo lubiłam książki Baccalario, podobało mi się w sumie wszystko, co napisał, z serią Century na czele. Z drugiej strony spektrum, ostatnio czytam dużo Pratchetta i sami sobie decydujcie, co on pisze, fantastykę, kryminały, surrealistyczne opowieści o wszystkim, czy co tam jeszcze. Będąc przy kryminałach wszyscy wiedzą, że uwielbiam Chmielewską, uznajmy, że to są komedie kryminalne, ewentualnie komediowe kryminały. Z polskich Marta Kisiel, pisząca różne rzeczy, Aneta Jadowska, jak wyżej.
Mogłabym też się posługiwać seriami. Od dzieciństwa kocham Muminki, do dziś mi zostało. Warto przeczytać kilka razy, w różnym wieku, bo to są piękne książki o życiu, przyjaźni, rodzinie, ale także poczuciu osamotnienia i strachu. Oswajanie emocji z tymi książkami, to jest bardzo piękne doświadczenie, a jeszcze piękniejsze, to fragmenty muminkowej serji, jeszcze na kasetach, przeczytane przez świętej pamięci Mikołaja Müllera.
Potem, nieco starszą będąc czytałam "Felixa, Neta i Nikę" Kosika i nadal, jak coś wychodzi, to zerknę. Mnóstwo tam stereotypów i uproszczeń, ale jakoś sentyment jest.
Lubię też serię "cherub" Roberta Muchamore’a, o nastoletnich agentach. Niby kryminał, taki trochę film akcji się z tego robi, a i o dorastaniu tych bohaterów się poczyta i ich dylematach moralnych różnych. Poza tym, zawsze fajnie jednak ten film akcji obejrzeć, jak normalnie się niezbyt może. Realistyczne, a jednocześnie niezła przygodówka i mający te 15 lat człowiek sobie wyobraża, że mógłby takich niesamowitych rzeczy dokonać dla MI5.

Co do biografii lub autobiografii, nazwałabym to literaturą względnego faktu, bo wiecie, jedno się pamięta, a inne się interpretuje, zazwyczaj to były okolice muzyczne. Co, oczywiście, nie odbiera różnorodności. Inaczej się czyta "pieśniarkę Warszawy", gdzie Hanka Ordonówna i jej świat jest nam przedstawiany oczami jednak kogoś innego, jeszcze inaczej, bo lata inne, czyta się o Komedzie i jego prywatnym życiu jazzu, a jeszcze inaczej autobiografię Ozzyego Osbournea.
Nie samą muzyką żyje człowiek, biografia Tove Jansson też gdzieś mi się przewinęła, ciekawa postać swoją drogą.
A dosłownie dziś skończyłam "utracony księżyc". To nie biografia, ale historia misji Apollo 13 i trochę historii jej załogi, bardzo ciekawa rzecz. W ogóle ostatnio przypomniałam sobie "marsjanina" i dlatego mam fazę na kosmos.

Mam też pojedyncze książki, które są dla mnie bardzo ważne i je tu wspomnę z tego powodu.
"szaleństwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego, to by była najbardziej zdarta płyta, albo kaseta, gdybym nie miała tego w wersji cyfrowej. Ten audiobook mnie rozwesela, pociesza, usypia, co chcecie. Poza tym zauważyłam, że teraz już się tak nie pisze dialogów, jak tam były napisane. Mam wrażenie, że za tamtych czasów czytelnikom nie trzeba było aż tyle tłumaczyć, sami się domyślali. A pan Henryk Machalica nie przeczytał tej książki, on ją zagrał. I to zagrał bardzo dobrze!
"Tajemniczy opiekun" Jean Webster był tu już wspominany, bo na tej książce opierałam większość moich wpisów z czasów krakowskich. Tylko niestety zakończenie jakieś takie inne mi wyszło. Ale też, książka jasna, optymistyczna, chyba uczyła mnie cieszyć się z małych rzeczy.
Inny temat: William P. Young napisał kiedyś książkę pt. "chata". Była ona dla mnie dużym przeżyciem. Czytałam w liceum i pamiętam, że podczas lektury miałam moment, kiedy dużo bardziej lubiłam ludzi wokół mnie, widziałam w nich jakoś więcej światła, niż zwykle. Większość osób wie, że to jest książka dotycząca wiary. Ja akurat jestem osobą wierzącą, wiem jednak, że lektura przypadła do gustu również wielu osobom, którym dużo dalej do Boga i kościoła, niż mnie. Także i tak każdemu polecam, myślę, że warto.

Próbowałam też wymyślić, jaką lubiłam lekturę, ale to naprawdę trudne zadanie. W końcu mi wyszło, że w liceum spodobała mi się "lalka", ale obawiam się, że to dlatego, że omawialiśmy ją od razu po "chłopach" i po prostu się ucieszyłam, że jest wreszcie coś napisane ludzkim językiem. I oczywiście zapraszam do Skierniewic, tam na peronie stoi pomnik Wokulskiego, bo on się właśnie w Skierniewicach pod pociąg rzucał.
A, no i jeszcze, ważna rzecz, jeśli chodzi o Mickiewicza, podobno są dwa obozy: "pan Tadeusz" i reszta. Od razu mówię, ja "pana Tadeusza" w sumie lubiłam, ballady niektóre też były OK, "dziadów" nie znoszę, wredne dziady.

Przyznaję jednak, że, oprócz początku, najlepiej zapamiętanym cytatem z "pana Tadeusza" było dla mnie
"Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza."
I to chyba dlatego, że kiedyś miałam nawiązać do tej lektury na próbnej maturze, którą pisałam w gabinecie pani pedagog. Problem polegał na tym, że w gabinecie pani pedagog oprócz mnie były jeszcze magnetofony, czasami komuś niezbędne, a także sama pani pedagog, często też niezbędna akurat teraz. Skutek był taki, że podczas mojej próbnej matury, mimo kartki ,zaglądało tam chyba z 15 osób, co stało się potem naszym ulubionym żartem wewnętrznym.

Co do lektur wakacyjnych, w te wakacje przeczytałam m.in. "pannę nikt". Podobno to gdzieś, kiedyś, we fragmentach, ale jednak było lekturą. Odważnie, zwłaszcza, że jednak zdarzają się ludzie, którzy sięgają po całość, a to zdecydowanie nie jest książka dla małych dzieci. Nie wiem, czy chciałabym ją proponować w podstawówce, nawet w ósmej klasie. Ja przy początku gimnazjum czytałam książkę, w której to książce bohaterka czytała "pannę nikt". I dzięki Bogu, że mnie nie podkusiło, żeby wtedy po to sięgnąć. Powiem tak, film widziało więcej osób, w filmie było o tym, że kogoś tam opętało. I akurat z mojej strony, to to była najmniej przerażająca rzecz w tej książce, dużo bardziej straszna i smutna była tam materialna, realistyczna rzeczywistość.
Chociaż, dziewczyna grała na syntezatorach, to się ceni!

W ogóle książki, przynajmniej w czasie podstawówki, to było coś, co często łączyło grupę rówieśniczą. Jak omawiało się "braci lwie serce", moi współklaścy bawili się w braci. Kiedy omawiani byli "chłopcy z placu broni", to wszystkie dziewczyny z grupy toczyły bitwy o różne miejsca w internacie. Dwie osoby w mojej klasie swego czasu płynnie posługiwały się pradawną mową z Eragona.
No i oczywiście, jest sobie seria, od której wszystko się zaczęło. Dzięki której zawarłam trzy przyjaźnie na różnych etapach życia. Seria, która przetrwała wszystko, żeby nie powiedzieć seria, która przeżyła.
Harry Potter
I tu padły pytania aż z dwóch źródeł!

Pytania o magiczne przedmioty

Czwarte pytanie Ildriss brzmiało:
"Wolałabyś mieć pelerynę niewidkę czy torebkę Hermiony?"
Wyjaśnienie, Hermiona miała taką torebkę, do której by się zmieściła zawartość kilku wypchanych walizek. Torebka wyglądała na małą, a zmieścić można było tyle, ile akurat było potrzeba. Zastanawiałam się i chyba jednak teraz zdecydowałabym się na torebkę. Jeszcze za czasów szkolnych wolałabym pelerynę, rany, jak ja często w Krakowie chciałabym wiedzieć, że mnie nie widzieli! Ale teraz chyba torebka przydałaby się bardziej. Tylko ciekawa jestem, jak to jest z jej ciężarem, czy jest tak ciężka, jak te wszystkie rzeczy? Czy jednak nieco mniej?

Tiliana pyta:
"Jakim wspomnieniem przywołałabyś patronusa? A jak wyglądałby twój bogin?
No i, oczywiście, jaki Magiczny Dowcip Weasleyów chciałabyś mieć?"
Wyjaśniam jeszcze raz, najpierw wspomnienie. Patronus, było to zaklęcie, a raczej energia przywoływana zaklęciem, która chroniła bohaterów przed bardzo złymi stworzeniami, które odbierały im wszelką nadzieję i szczęście. Warunkiem wyczarowania patronusa było wyobrażenie sobie szczęśliwego wspomnienia. Ale nie takiego zwyczajnego, wesołej sytuacji z imprezy na przykład. To musiało być coś mocnego, coś, co naprawdę napełniało nadzieją i szczęściem.
To pytanie jest trudniejsze, niż się wydaje, bo takie wspomnienia albo bardzo trudno znaleźć, co chyba świadczy nie najlepiej, albo są trochę zbyt osobiste. W pewnym sensie myślę, że wspomnienie tego pierwszego koncertu, który grałam w deszczu byłoby spoko. Może nie na setki dementorów, ale na jednego? Swego czasu moi rodzice zrobili mi niespodziankę i tak to jakoś załatwili, że na moje imieniny złożył mi życzenia wokalista z jednego zespołu, który bardzo lubiłam. Znaliśmy go osobiście, ale i tak akurat tego się nie spodziewałam. To też byłoby wtedy dobre wspomnienie, o ile pamiętam.
Pamiętam jakieś ogniska z przyjaciółmi, jeszcze z gimnazjum, gdzie byłam szczęśliwa. Pamiętam różne krakowskie wypady i podejrzewam, że też by się coś znalazło, najprawdopodobniej z tego ostatniego czerwca.
Ale jest też parę takich, których chyba bym tu nie opisywała. Szczerze mówiąc jednak faktycznie mam problem ze znalezieniem takiego, którego byłabym pewna, że zadziała. Ciężko u mnie z tym ostatnio.

Bogin łatwiej, u mnie by pewnie były owady. Bogin to był w potterze taki stwór, który przybierał kształt tego, co najbardziej nas przeraża. Mnie przeraża wszystko, najbardziej konfrontacje z ludźmi, więc bogin równie dobrze mógłby być osobą, z którą aktualnie muszę porozmawiać o czymś, co mnie stresuje. I pewnie wtedy by krzyczał. :d Ale takim najbardziej stałym strachem są owady, dla najlepszego efektu wzięłabym szerszenie, są okropne.
Co do dowcipów Weasleyów, proszek natychmiastowej ciemności wygląda na fajny. Działania chyba nie muszę tłumaczyć. W nagłych sytuacjach może by zastąpił pelerynę niewidkę.
Było coś jeszcze z tym śnieniem na jawie, wywoływało coś w rodzaju świadomego snu, też by mogło być niezłe.

I tak na koniec

Ostatnio rozmawiałam z kimś o książkach. O pisaniu, o tym, co się teraz wydaje, o tym, czy krytycy literaccy powinni mieć dużo do gadania i ile dają warsztaty dotyczące tworzenia historii, narracji itp.
I teraz pytanie: czym dla nas są książki? Mnóstwo osób ma rozmaite relacje z książkami, jedni czytają dla zabicia czasu, inni dla intelektualnego rozwoju, duchowych przeżyć i pogłębiania wiedzy, jeszcze inni tylko wtedy, gdy im każą… Dałby nam Bóg, żebyśmy potrafili mieć tę relację różną. W zależności od sytuacji. Żebyśmy potrafili raz poczytać podręcznik akademicki, o którym jeden mój prowadzący powiedział, że kilka stron, to było jedno zdanie. Innym razem zagłębić się w lekturze książki popularno-naukowej czy, tak jak ja ostatnio, opisującej autentyczną historię. Jeszcze innym poczytać coś, co po prostu pozwoli nam się odprężyć i zapomnieć na chwilę o otaczającym nas świecie, przenosząc do lepszego, albo chociaż innego, niż nasz własny.
Czy da się określić, które książki są ważniejsze? Według mnie nie. Opinia subiektywna i można się kłócić, wiadomo, ale podobnie, jak z muzyką, nie lubię wartościowania lektury tylko na podstawie gwiazdek od najwybitniejszych krytyków. Bo tak, jak z muzyką, najczęściej chodzi mi o emocje. Jeśli autorowi udało się stworzyć jakiś świat, w którym żyją bohaterowie, z którymi się zaprzyjaźniłam, tęsknię za nimi i chcę wiedzieć, co u nich słychać, to autor już dla mnie wygrał, nawet, jeżeli warsztat literacki po 15 latach ktoś określi jako słabszy. Z drugiej strony, ile o świecie i sobie samym można się dowiedzieć z podręczników do psychologii albo popularno-naukowej książki o błędach statystycznych?
Lubię to. Lubię to, że każdy autor stwarza, pisząc, swój świat. Ma tam cząstkę siebie, ale też cząstkę tego, co chciałby mieć, a także tego, co chciałby z rzeczywistości wykreślić. Jeśli dostanie za te kilkaset słów nagrodę, to świetnie! Ale jeśli teraz powiedzą o książce, że naiwna, że nie pasująca do czasów, że błędy w narracji, prowadzeniu historii, za dużo przysłówków i w ogóle, jak to nam ostatnio przy druku wyszło, węgiel, wosk i różne ścinki, to co? Zapytam, co z tego, że ktoś tak teraz powie, skoro oprócz tego ta sama książka ratuje ludziom dzień, noc, dobrostan psychiczny, życie w skrajnych przypadkach? I tak owszem, były takie przypadki i to wiele, tak samo, jak z muzyką.

Nikt o to nie pytał. Fakt. Ale chciałam to napisać. Głównie dlatego, że trzy przyjaźnie zawarłam, gadając o Potterze, jak mi się nudzi, wracam do "projektu Hailmary" Weira, a usypiają mnie "szaleństwa panny Ewy". W Potterze jest od cholery błędów, w tym logicznych, w "projekcie" z kolei naukowych, a "szaleństwa" dużo osób określiłoby naiwnymi i to lekko mówiąc. Nie zmienia to faktu, że po pierwsze, wszystkim autorom chciałabym podziękować osobiście, a po drugie, jestem w stanie o każdej z tych książek napisać osobną pracę z wymienieniem wartości tychże.

Czytam różne rzeczy, ale wartość tkwi w tym, co ja sobie z tych lektur wezmę. A biorę wiele i to nie tylko z tych poważnych. Potrafiłam pisać szczegółowe notatki, czytając aż nazbyt realistyczną książkę o drugiej wojnie, ale i książka dla dzieci czasem się przyda, jak nas złapie długi, deszczowy tydzień. 🙂

Także czytaj, Czytelniku Drogi, wszystko, co tylko zechcesz. W tym mojego bloga, oczywiście, też można!
A jak chcesz pisać… To wiesz, co robić.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Przeczytajcie sobie książki z serii "a co gdyby". Napisał to Randall Munroe i odpowiedział tam w naukowy sposób na sporo interesujących i absurdalnych pytań. Polecam wszystkim, nawet, jak się nie interesują fizyką.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Na czym grałam, gdy wszystko grało i w co pogrywam teraz? Q&A cz 2

Dobry wieczór!

Kochani, w piątek przychodzę do was z nowym wpisem do Q&A. Przepraszam, że odpowiedzi się opóźniają, z niektórymi kategoriami muszę poczekać na edycję jeszcze innych tekstów, z innych wychodzi mi za dużo tekstu w jednym wpisie, to nie jest proste! :d
Dziś powiem wam coś o muzyce, skoro jeszcze jest mało. 😉 Ci, co mnie dobrze znają nie wiem, czy znajdą tu dużo nowości, ale parę pytań padło, więc odpowiem.

Zanim to, to jeszcze szybko się chwalę, w lipcu przyszłego roku jadę na koncert Sheerana! I to NIE na stadionie narodowym! Tym razem wystąpi w Gdańsku i plusów tego jest wiele, w tym taki, że jeśli coś nie jest na narodowym, automatycznie lepiej to słychać. 😉 Poważnie, jeśli ktoś nigdy nie był na koncercie na stadionie, polecam wziąć zatyczki dla ochrony słuchu i jednak jakiś fragment nagrać, jeśli wolno, bo na nagraniach słowa słyszymy lepiej. ;p
Mam nadzieję, że w Gdańsku usłyszymy więcej, choć i tak Ed ze swoją gitarą jest prostszym przypadkiem, niż duże zespoły.
Z innych newsów muzycznych, płyta Łony pt. Taxi bardzo mnie ujęła. Polecam słuchać w całości, łącznie z fragmentami wywiadów między piosenkami. Album stworzony w oparciu o wywiady z taksówkarzami, historie kierowców i pasażerów z rozmaitych perspektyw, , to jest dzieło naprawdę dające do myślenia i warte uwagi. Płyta stworzona z Andrzejem Koniecznym i Kacprem Krupą muzycznie również jest dopracowana od początku do końca.
Dodatkową ciekawostką dla mnie było to, że czytelnicy mojego bloga na samej górze strony mogą zobaczyć cytat z utworu Łony "niepogoda". Nieźle łączy się on z refrenem singla z "taxi" pt. "żeby nie skłamać".

A inne płyty gdzie? Kwiat Jabłoni wydał nową, jeszcze się przyzwyczajam, ale niektóre naprawdę ładne. Mrozu ma mtv unplugged. Jeszcze na mnie czeka, ale już się cieszę. Nowy Sheeran mówiłam, dostępny w dwóch wersjach, zwyczajnej i całkowicie akustycznej. Mam fazę na zmianę na muzykę klubową i Måneskin, koncertu nie mogę odżałować do teraz, kocham ich.

A, no i Andrew Huang i Rob Scallon już piąty rok spotykają się pierwszego października i w tym dniu piszą i nagrywają album w 12 godzin. Powstają z tego videoblogi, to raz, bardzo ładne filmy o pisaniu piosenek, a po drugie dość zwariowane płyty. W tym roku nagrywali w Abbey Road Studios. Legendarna, beatlesowa atmosfera, a także osobiste problemy Scallona sprawiły, że to trochę spokojniejszy filmik. Płyta wyszła świetna! Tu vlog z tego roku, ale bardzo polecam też z poprzednich lat.

A teraz chyba możemy przejść do pytań!

Bębny

Księżniczka pisze: "Opowiedz coś więcej o graniu na perkusji."
Było to dość ogólne pytanie, no bo gram, faktycznie, ale cóż tu więcej… Z pomocą przyszła Zuzanna:
"Jak gra się na perkusji bez wzroku? Chodzi mi o różnice między zestawami, czy po prostu znasz swój rozstaw blach i zabierasz zawsze swój zestaw, czy jakoś da się dostosować do różnic?"

To zawsze był dla mnie dość zaskakujący temat. Z jednej strony fakt, zestawu się nie dotyka. W bębny i talerze zazwyczaj uderzamy pałeczkami, więc z jednej strony rozumiem niepokój, no bo jak w to wtedy trafić? Z drugiej strony ostatnio kolega, bardzo dobrym pianistą będący, zwrócił uwagę na prosty fakt: ej, ale ja na fortepianie też muszę mieć wyczucie! I tak sobie pomyślałam, słuchajcie, faktycznie! W zestawie muszę trafić mniej więcej w osiem punktów. Na klawiszach w osiemdziesiąt osiem! Oczywiście jest to pewne uproszczenie, ale w praktyce zestaw nie jest tak skomplikowany, jak się wydaje. Jasne, fajnie jest mieć zestaw, który się zna, ale po transporcie i tak zawsze ustawiamy go na nowo, prawda? Tak naprawdę chodzi więc nie tyle o sam zestaw, ile o jego ustawienie, które zawsze można dostosować pod siebie. Warto też przed graniem sobie to wszystko ogarnąć, porobić kilka ćwiczeń rozłożonych na poszczególne bębny, żeby się na nowo ta pamięć mięśniowa, gdzie co jest, wgrała.

Występy byłe i obecne

Następne pytanie od Zuzanny:
"Jaki był największy lub najważniejszy Twój występ? A jaki najtrudniejszy?"
Tu już zależy, jakie kategorie bierzemy pod uwagę. Najważniejsze chyba bym mogła wymienić dwa. Pierwszy występ zespołu, który założyłyśmy z koleżankami w gimnazjum, to na pewno jeden z nich. To było jakieś święto, ośrodka albo szkoły muzycznej i koncert był podzielony na dwie części. Pierwsza, bardziej klasyczna, w sali organowej, a potem ta bardziej rozrywkowa, połączona z całym festynem, na zewnątrz. My grałyśmy na zewnątrz, ja akurat na klawiszach i pamiętam, że padał deszcz, to po pierwsze, a po drugie śpiewałam jedną swoją piosenkę, co też było dla mnie istotne w wydarzeniu.
Drugi, to chyba ten moment, kiedy w liceum wzięłam udział w konkursie twórczości irlandzkiej, można było recytować albo śpiewać. To był mój pierwszy występ nie związany z Laskami i tym bardziej zdziwiłam się, bo pomimo większej niż zazwyczaj konkurencji, zajęłam wtedy chyba trzecie miejsce. Naprawdę cool. Zwłaszcza, że na scenie był jeden bęben i jedna ja, grałam na nim i śpiewałam, widocznie to zrobiło wrażenie, bo ja z przeznaczenia wokalistką raczej nie jestem. Uprzedzam pytanie, NIE, nagrania tutaj nie będzie. 😉
Pytasz też o występ najtrudniejszy. Myślę, że wymieniłabym mój pierwszy występ z zespołem ze szkoły muzycznej, innym, wcześniej niż nasz. Grałam tam na bębnach i niby nic trudnego do zagrania nie było, ale jednak co pierwsze publiczne, to pierwsze publiczne i stres był. Nawet pieniądze za to dostaliśmy i kupiłam sobie zegarek. A, no i oczywiście ten raz, jak mnie anglistka namówiła do zaśpiewania czegoś Mariah Carey, nagrania nie będzie tym bardziej, ale wyćwiczyłam i jakoś dałam radę.

Aneta pyta: "Czy rozwijasz się wciąż muzycznie?"
Mam wrażenie, że podobne pytanie o przykłady jakiegokolwiek rozwoju zadawała gdzieś Paulina, przysięgać mogę, że to widziałam, z tym, że nie mogłam znaleźć cytatu, za co przepraszam.
Odpowiadając obu, mam nadzieję, że tak. Tak, jak też wspominałam niedawno na blogu, od września jestem w zespole wraz z przyjaciółką z liceum i jej znajomymi, więc i na rozwój będzie przestrzeń. Tam trochę na perkusji, a trochę na syntezatorze, w zależności od potrzeb. Ostatnio grałam prawą ręką na klawiszu, a lewą na cajonie, bo trzeba coś było na szybko nagrać. Ktoś musi się też dłubać w kabelkach, a ja akurat lubię.
Poza tym, kiedy czas i energia pozwala produkuję własne rzeczy, w tym celu uczę się też obsługi Logic Pro, czyli jednego z najpopularniejszych programów do produkcji muzycznej. Cieszę się, bo już umiem pewne rzeczy robić i mam nadzieję nadal ćwiczyć te umiejętności. Rozpaczliwie mało tu tego wrzuciłam, no ale jakieś tam próbki są, choć ostrzegam, że dawno te rzeczy robiłam dosyć. Ostrzeżenie numer dwa, dla użytkowników czytnika ekranu, soundcloud jest przydatny, ale niewdzięczny w użytkowaniu.

W wakacje też udało mi się dotknąć wyuczonego zawodu, bo zrobiłam komuś kilka miksów. Polecono mnie, za co do tej pory jestem wdzięczna. Do tego też bym chciała wrzucić link, problem w tym, że te nagrania nie ukazały się jeszcze w sieci. Chciałabym podkreślić, że wcale nie dlatego, że byli tak przerażeni jakością mojej pracy, tam po prostu są jakieś niezgodności, ktoś się na coś nie zgadza i na razie nie idzie. Chętnie się podzielę, jeśli trafi do internetu, bo bardzo lubię te piosenki.

W Fundacji zdarzy się czasem coś dźwiękowego zrobić, chociażby podczas prób do koncertów świątecznych często ustawiałam sprzęt i dbałam o to, żeby mikrofony to przetrwały.

Tu myślę, że czas najwyższy na pytanie Kingi.

Ścieżka

Lwica pisze:
Jako że nie stworzyłaś wpisu o drugim roku ścieżki, to może jakieś wspomnienie, jakaś anegdota z tamtego okresu? 🙂

Seria koncertów świątecznych pod nazwą Ścieżka do Betlejem organizowana była przez Fundację Prowadnica przez dwa ostatnie lata i faktycznie, o pierwszej edycji napisałam wspominkowy wpis. Naobiecywałam się wtedy, opóźniłam, w myśl zasady, że lepiej późno, niż wcale w końcu napisałam, o drugiej ścieżce jednak wpisu nie było. Nie oznacza to, rzecz jasna, że nie było wspomnień.
Zaczęłabym na pewno od pierwszych prób, gdzie zawsze odbywa się pierwsza integracja zespołu, zazwyczaj połączona z poznawaniem miejsca, w którym akurat próby się odbywają. Do tej pory pamiętam, jak na pierwszej lub drugiej próbie do Ścieżki 2022 weszłam do pokoju z pianinem i zwróciłam się do siedzących tam dziewczyn z uprzejmym komunikatem: dzień dobry, ja z Fundacji Prowadnica i przyszłam zrobić szkolenie z obsługi górnego prysznica. Faktycznie, z tym prysznicem coś było nie tak, jakoś inaczej go się odkręcało, czy trzeba było dłużej powalczyć o ciepłą wodę, już nie pamiętam. W każdym razie wrażenie zrobiłam odpowiednie, nie tylko w postaci śmiechu, ale też wykrzykniętego przez jedną z dziewczyn z dumą: No, da się? Da się!

Potem sierpień i nasza niezapomniana próba w Laskach, na której nie tylko graliśmy kolędy, ale też wszystko inne, co nam do głowy przyszło. Do tej pory brzmi mi w uszach nasz chór, wyśpiewujący wesoło: u orawskiego zamecku ściany, lezy Janicek porąbany!
Ludzki umysł pojąć nie zdoła, czemu mi się ciągle śpiewało, ze ten Janicek tam lezał narąbany. I to nie miało NIC wspólnego z przebiegiem próby! Chyba.
Pamiętam też, że Natalka dośpiewywała partię skrzypiec w "czerwonych koralach", bo nie zdążyła ich wyjąć.
– Tu powinny być skrzyyyypce… Sorry, nieeeeee ma… –
A jak już wyjęła, załamała ręce i zażądała strojenia. Podano jej A, a i owszem, z tym, że trzy osoby jej podały i tym trzem osobom wyszło nieco inne A. Okazało się, że strojenia wymagają nie tylko skrzypce.

O tym, jak wyglądały nasze koncerty, gdzie pięknie wystrojeni i zestrojeni występowaliśmy, można się przekonać bardziej z nagrań w sieci, niż z mojego bloga, ale myślę, że koncerty udane i niezapomniane wrażenia. Zadająca to pytanie Kinga gościła przy okazji niektórych koncertów w moim domu, mam nadzieję, że wizyty wspomina dobrze. Razem jechałyśmy na koncert w teatrze powszechnym w Łodzi, który osobiście wspominam świetnie. Nie dość, że był pięknie ustawiony dźwiękowo, to jeszcze okazało się, że jak chcę, to potrafię głośno mówić. Na moje zniecierpliwione "stop!" na próbie zamilkło nagle 25 osób, z czego dumna jestem do dziś.

Czasami jednak nie można było wydawać głośnych okrzyków, chociażby podczas samego występu. Tu przydałoby się wspomnieć o tym, o co pytano w prawdzie nie mnie osobiście, ale często nas, jako organizatorów, czyli o komunikację niewerbalną. Faktycznie, w zespole złożonym z samych osób niewidomych, bo o to przecież w projekcie chodziło, trochę trudno było utrzymywać kontakt wzrokowy. Teoretycznie Julita, prowadząca konferansjerkę, dawała nam jasny sygnał, co i kiedy mamy robić, zapowiadając utwory w sposób zrozumiały. Chyba tylko raz zapowiedź utworu pozostawiała nam dwie możliwości i przez chwilę zadawaliśmy sobie pytanie, co poeta na myśli miał. Tutaj jednak komunikacja, jakby nie patrzeć, odbywała się dość jednostronnie, Julita mówiła do publiczności i do nas. Co jednak, kiedy to my mamy coś do przekazania Julicie?
Juli, jeszcze jedno nazwisko! Juli, opowiedz im to! I nasze najbardziej przydatne: Juli, jeszcze NIE teraz! To ostatnie z okazji strojenia i przygotowań. Pozostawało nam pewne rzeczy ujawniać scenicznym szeptem, inne zaś normalnie, do mikrofonu, w formie interakcji.
OK, przerwy między utworami wypełnione konferansjerką są, są też utwory, które opracowaliśmy i wyćwiczyliśmy tak, aby być w stanie je sobie wyliczać samodzielnie, co jednak, kiedy nie ma zapowiedzi?
Nie wspominam tu o ciekawym momencie, kiedy my czekaliśmy na wolontariuszy, a wolontariusze na nas, przyznam za to, że bardzo fajne są różne kurtyny, bo słychać, jak się odsuwają i my wiemy, że to JUŻ. Najtrudniejszy moment jednak zdarzył nam się podczas właśnie tej ostatniej, drugiej edycji koncertów, w związku z "kolędą warszawską".
Tekst tego utworu został napisany w Warszawie w 1939 r., my w zeszłym roku śpiewaliśmy go, mając w pamięci to, co działo się i nadal dzieje w Ukrainie. I na ten tekst, na tę muzykę i wykonanie nie było mocnych, chwili na złapanie oddechu potrzebowali wszyscy, i widownia, i zespół. Długo trwały dyskusje nad tym, co powinno pójść na listę po "warszawskiej", co nadaje się na spokojny powrót do świątecznego klimatu, nie wdzierając się nietaktownie w powstałą atmosferę. Wybraliśmy "mroźną ciszę", która przez całą trasę wyciągała nas na powierzchnię i dawała pewnego rodzaju spokój. Od razu też było wiadomo, że po „warszawskiej” nie będzie się nic mówić, bo co tu dodawać? Pozostawiało to jednak Natalkę, która musiała rozpocząć "mroźną ciszę" delikatnym przedtaktem na flecie w kompletnej, zamyślonej ciszy, uprzednio odczekawszy przez odpowiedni czas. Jaki to jest odpowiedni czas? Skąd mamy wiedzieć, jak patrzy i wygląda publiczność? Skąd mamy wiedzieć, czy śpiewające "warszawską" Emilka i Kinga już mogą dalej?
Ponieważ prawie od początku naszych tras byłam tzw. Mają łup, grającą na bębnach i dbającą o wszelkie wyliczenia rytmu, umówiłyśmy się z Natalką, że ja sobie tę minutę wyliczę i pstryknę palcami. Ona to usłyszy, publiczność zazwyczaj nie. Ponieważ ja nie brałam udziału w żadnym z tych dwóch utworów, mogłam się poświęcić trudnemu zadaniu wyczuwania świętej minuty ciszy, a potem Natalka nas z tego wyprowadzała.

Co do samego projektu, na pewno łączył się z moim rozwojem muzycznym, ponieważ zmuszał mnie do regularnej gry na zestawie perkusyjnym i cajonie, w zależności od tego, co było potrzebne. A wiecie, co u mnie oznacza regularność. To widać po wpisach. ;p
Miks na naszych nagraniach też udawało się poćwiczyć, choć to, przyznaję, robiłam sporo później, niż projekt. Okres śpiewania kolęd trwa w naszym pięknym kraju do 2 lutego, ale okres ich nagrywania i obróbki trwa non stop!

W tym roku Ścieżka do Betlejem niestety się nie odbędzie, bo choruje na niedohajs. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, chodzi o pieniądze, w tym przypadku brak pieniędzy.
Nie myśleliśmy o tym, żeby wspomagać ją crowdfundingiem, ale dostaliśmy o nią tyle pytań, że zdecydowaliśmy się spróbować. Jeśli ktoś chce wspomóc, podzielić się linkiem, obejrzeć nagrania i ogólnie się zainteresować, wklejam zbiórkę.
https://www.siepomaga.pl/sciezka-do-betlejem

Jak nie muzyka, to co?

A na koniec dwa, dość podobne pytania. Pierwsze od Zuzanny:
"Czy masz jakieś hobby prócz muzyki i dźwięku?"
Jakie tam hobby? Zawód! Za pierwszy koncert sobie zegarek kupiłam! No, i jeśli chodzi o wypłaty, to tyle. :d
A tak poważnie mówiąc, myślę, że czytanie, choć teraz na pewno czytam mniej, niż kiedyś. Ostrzegam, następny wpis chyba właśnie będzie o czytaniu. A, no i oczywiście tłumaczenia. Łączy mi się to trochę z muzyką, trochę z zamiłowaniem do angielskiego, a trochę z sentymentem do Disneyowskich musicali, ale lubię pisać tłumaczenia piosenek. Chodzi tu tak naprawdę o adaptacje tekstów, takie poetyckie tłumaczenia, ja nazywam je teatralnymi, czyli takie, które da się zaśpiewać. Tak, jak utwory musicalowe w teatrze czy w filmie dubbingowanym po polsku. Polski tekst rzadko kiedy jest przekładem idealnie wiernym, bo niektóre słowa czy całe wersy trzeba zamienić kolejnością, czasem zamienić przenośnię czy przysłowie na coś zrozumiałego w naszych realiach. Tak naprawdę nie tyle przetłumaczyć tekst, ile, po przetłumaczeniu, napisać go na nowo, po polsku. Lubię to robić i, choć na razie robię to wyłącznie do przysłowiowej szuflady, kto wie, kto wie? Może kiedyś coś ujrzy światło dzienne. Lubię też takie tłumaczenia analizować i cieszyć się tym, jak sprytnie czasem potrafią być napisane, na jakie pomysły w jakich sytuacjach wpadali polscy tekściarze itd.
Przykładowo, kiedy szłam z Kamilem na Mamma Mia albo Waitress, Kamil doskonale wiedział, że musicale musicalami, ale ja będę uważnie słuchać, jak przełożono angielskie teksty.
Jeśli chodzi o nowe bajki, podziwiam tłumacza Encanto. Nie tak łatwo przetłumaczyć, jak za teksty angielskie odpowiada Lin-Manuel Miranda. Swoją drogą, podobno ktoś przetłumaczył na polski Hamiltona. O, tego, to żałuję, że nie słyszałam.

O tym moim zamiłowaniu wie Julitka, która pod moim wpisem o Q&A w pewnym momencie umieściła taki komentarz:
"A wracając do tematu wpisu, który ktoś tak brzydko zmienił: Maja, jeśli miałabyś kiedyś zobaczyć w opisie sztuki, filmu lub musicalu swoje nazwisko jako adaptatora i z dumą patrzeć, jak wystawiają to w TM Gdynia lub w kinach, to co by to było? Fajnie byłoby, gdyby to była produkcja jeszcze nie spolszczona, ale jeśli masz coś, co chciałabyś poprawić, pozwalam. 😀 Czy jest to jedno z Twoich marzeń?"
Pytanie wydało mi się piękne i oczywiście na nie odpowiem, zaczynając od końca.
Z marzeniami, to u mnie jest różnie, bo zazwyczaj nawet w moje plany mało kto, łącznie ze mną, wierzy. Zazwyczaj więc nie do końca wiem, co jest moim marzeniem, albo może gdzieś w środku wyłączyło mi się myślenie o tym. Dlatego z tym większą radością odkryłam, kiedy to napisałaś, że w sumie, to tak! To jest moje marzenie. Nie wiem, czy cała adaptacja, ale tak, jak powyżej, piosenki tak.
Zaczęło się od tego, że zobaczyłam, jak akademia musicalu w Krakowie wystawia Highschool Musical 2. Dostali pozwolenie i wystawili, a że polskiej jedynki nie widziałam, część drugą musiałam zobaczyć! Trójki nikt nie przetłumaczył i marzę by być tą osobą, nie zmienia to jednak faktu, że po pierwsze, jest dość trudna, a po drugie, nie mamy praw. Chyba. Gdybyśmy jednak je mieli, to ja bym chętnie akademii oddała moje teksty, gdyby oni chcieli, a ja napisała wszystkie. Mam już kilka. 😉
Na podobnej zasadzie "mam już kilka" przygotowałam "the greatest showman", po polsku był nazwany "król rozrywki" i chyba to było pierwszym, co mi przyszło do głowy w odpowiedzi na twoje pytanie. Nie jest jeszcze przetłumaczony na polski, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Studio Accantus ma swoje wersje, ale żaden teatr ani telewizja nie wystawiają musicalu, więc chętnie bym to skończyła.
O ile wiem, na polski nie jest też nigdzie przełożony niedawno ekranizowany "Dear Evan Hansen", ale z tego, to na razie mam gotowe tylko "wawing through a window". Akurat z tego tłumaczenia nawet jestem zadowolona, ale jednak jeden utwór nie wystarczy… 😉

Ale tak, odpowiadając generalnie, choćby i to było HSM 3 w akademii musicalu, gdyby było tam moje nazwisko byłabym niezmiernie szczęśliwa, pozapraszałabym pół świata i z dumą siedziała na widowni roniąc łzy wzruszenia.

O muzyce chyba to na razie tyle, choć oczywiście, jak ktoś jeszcze chce coś wiedzieć, to zapraszam do komentarzy.
Dla stałych bywalców sekcji komentarzy na tym blogu drobna uwaga, pamiętajmy, świat jest szeroki, nie trzymajmy się wyłącznie jednego tematu!

Pozdrawiam ja – Majka
PS Kinga, pytasz o wpis głosowy, zrobię, co w mojej mocy.
PS2 Moje urodziny świętowałam we Wrocławiu. Wrocław pokazał mi wtedy „balladę o czarnym Marcinie” zespołu Hard Times. Posłuchajcie, serio! Nie ma za co. I cała płyta też.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kwiatki ze szkół wszelkich jeszcze na Dzień Edukacji, czyli odpowiedzi na Q&A cz 1

Hej hej!
Początek odpowiedzi obiecałam w weekend, ale pewne zawirowania, głównie zdrowotne, a trochę służbowe, sprawiają, że są dziś. Przyznaję jednak, że w tym wpisie będzie tylko kilka odpowiedzi, zato dotyczących tematu. Ogólnie natomiast post związany jest z, a jakże, Dniem nauczyciela.

Tak tak, świętujemy, moi drodzy, ja też sobie poświętuję, bo w końcu poszłam po coś na tę pedagogikę, nie? 😉
Pod ostatnim wpisem zadaliście całe mnóstwo pytań, jednak zanim jeszcze jakiekolwiek pojawiły się tam, pod moim postem na facebooku zjawił się komentarz:
"To za miesiąc poproszę bloga o wykładowcach. Sama też mogę się podzielić kwiatkami ze studiów."
Prośba ta przyszła od mojej wychowawczyni z krakowskiego internatu, a uwierzcie, prośbom TEJ pani się NIE odmawia!
Uznałam jednak, że nieco zmienię zasady i nie za miesiąc o wykładowcach, a dziś, ogólnie, o wszystkich. O wszystkich, którzy przez różne etapy edukacji mieli na mnie wpływ. Gdzie byśmy byli bez nauczycieli?
Pomijając to, żebyśmy się wyspali przynajmniej…

Podstawówka / gimnazjum

Zaczniemy sobie, jak to zazwyczaj bywa, od początku. Kwiatki ze studiów zazwyczaj wspomina się na podstawie cytatów, postaram się używać tej metody w całym tym wpisie, bo gdybym chciała wypisać wszystkie anegdoty z tego okresu, napisałabym książkę. Zrobiłam jedną kategorię z dwóch etapów edukacyjnych, po pierwsze dlatego, że gimnazjum nie ma, a po drugie, bo to w moim przypadku była jedna szkoła i przejście do gimnazjum od podstawówki różniło się tym, że nauczyciele przypominali nam o innych egzaminach i mieli argument, że: jesteście już gimnazjalistami, zachowujcie się poważnie!
Wychowawczynie miałam dwie, w nauczaniu początkowym i później, od czwartej klasy. Pierwsza z nich do tej pory obserwuje to, co robię i jestem jej za to wdzięczna. Ja pamiętam, jak jeszcze miała panieńskie nazwisko, ona pamięta, jak miałam sześć lat, nie umiałam prawie nic i bałam się wentylatora w łazience.
Druga wychowawczyni już od czwartej klasy mogła być świadkiem tego, że ja, to jestem ta, co nagrywa wszystko i wszystkich. Mam jeszcze nagrania z zielonej szkoły w piątej klasie, kiedy pytam ją o wrażenia. Powiedziała wtedy, że OK, ona się wypowie, ale niech ja jej powiem, co to jest za radio, telewizja, no generalnie, skąd ja jestem? Z braku pomysłu odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że z Żyrardowa, co nieco rozluźniło atmosferę i pani do nagrania się wypowiedziała.
Tak przy okazji, proszę Pani, jeszcze raz sorki, że zjedliśmy ten batonik, serio nie wiedzieliśmy, że to Pani!

Oczywiście, oprócz wychowawczyń, męczyło się z nami jeszcze kilka osób.
Sporo wspomnień mam z matmy, fizyki i chemii, pewnie dlatego, że wszystkie te przedmioty mieliśmy z jedną osobą.
– Ile my mamy razem godzin! – Wołaliśmy z zachwytem, na co nasza nauczycielka niezmiennie odpowiadała.
– Nooo, widziałam, wiecie, mi powinni dawać dodatek za szkodliwe warunki! –
Dodam jeszcze, że w brew legendom i stereotypom na temat Lasek, więcej jest tam pracowników świeckich. Tutaj jednak, faktycznie, nasza nauczycielka przedmiotów ścisłych pracująca w jakże szkodliwych warunkach, jest siostrą.
Kiedyś na fizyce zapytaliśmy przy jednym doświadczeniu.
– Proszę siostry, a to się od tego nie zapali? –
– To? A, nie wiem, sprawdzimy? –
Oczywiście, tak naprawdę wszyscy tam przestrzegali bhp, woleli przestrzegać, natomiast uśmiech szalonego naukowca zawsze spoko. Bardzo często robiliśmy doświadczenia, nie tylko na lekcjach, ale też podczas dni otwartych, dla gości.
– Proszę siostry, co tak pachnie? – Zapytaliśmy kiedyś przychodząc na jeden z takich dni.
– To ciasto, ale to nie dla was, to dla gości! A przynieść wam to? – Okazało się, że poczęstunku starczyło i dla nas.
I my byliśmy zadowoleni, i goście, mówię oczywiście o doświadczeniach, nie o cieście. Cieszę się, że siostra włożyła dużo wysiłku, żebyśmy jednak mogli zaobserwować świat samodzielnie i większość tematów miało choć jedno doświadczenie dla nas dostępne. Okazywało się, że nie wszystko musi zmieniać kolor lub świecić. Może również wydzielać zapach, syczeć, obracać silniczkiem albo robić całkiem fajny huk. To ostatnie to balon nad świeczką, dodam, że był w nim inny niż zazwyczaj gaz. Było fajnie.

Co do innych lekcji, z gimnazjum pamiętam, że wszyscy nauczyciele mieli w pewnym momencie z nami ciężkie przejścia, bo weszła moda na kulki magnetyczne. Nie chwaląc się jam to sprawił, przyniosłam kiedyś małe, magnetyczne kulki, z których można układać różne kształty. Od tej pory bawili się nimi wszyscy, przy okazji gubiąc je i ich potem szukając, a czepiały się wszystkiego. Zabierali nam je, ja wieeem, sami chcieli układać!
– Ej, słuchajcie, ale co wam się wszystkim stało? – Nasza wychowawczyni miała święte prawo zadać to pytanie po tym, jak połowa klasy w trzeciej gimnazjum stwierdziła, że w razie otrzymania nagrody na koniec roku, chcą dostać te kulki.
Co do cytatów, jakoś przy okazji przypomina mi się nasza pani od geografii. Zazwyczaj nazywała nas kochanymi słodyczkami, ale kiedyś, wchodząc do klasy, akurat nie naszej, stwierdziła, że: dzicz! Dzicz to jest!
Cóż mogę powiedzieć, przeszło do historii.
Do historii przeszedł też ksiądz, uczący nas przez kilka lat religii. Kto w tamtym czasie w Laskach był, na pewno go pamięta. Oglądał z nami filmy, rozdawał plusy za aktywność w tempie błyskawicznym, zwłaszcza, jak nam się przypomniało, że jednak jakieś oceny wypadało by mieć…
– Słuchajcie, trzeba postawić jakieś piątki, co? No dobrze, to chcąc nie chcąc… – I stawiał. No i robił kartkóweczki. Rozpoczynał to zawsze tym samym:
Kaaartkóweeeczka! Kartkóweczka składa się z trzech części: pierwsza to imię i nazwisko, drugie to moje pytanie i wasza odpowiedź, a trzecie, to dowolny komentarz. Tylko druga część podlega ocenie!
I faktycznie, w ramach dowolnego komentarza można było napisać wszystko, od pytania, którego nie chciało się zadawać publicznie, aż do zasłyszanego ostatnio kawału.
Pamiętam też, że ten ksiądz jechał z nami do Rzymu na kanonizację Jana PawłaII, na postoju częstował jabłkami i skojarzenie z zakazanym owocem jakośsamo się nasunęło.
A tak poza tym śpiewał, żartował i zawsze wszyscy chcieli z nim zwiedzać.

A propos religii, kiedyś mój znajomy zapytał pani od niemieckiego, kiedy będzie można poprawić tę kartkówkę, która zaraz będzie.
– Czekaj czekaj, może nie będzie trzeba poprawiać. – Nauczycielka była pełna optymizmu.
– A wierzy pani w cuda? –
– Yyyy… no wierzę! –
Taki to, widzicie, ośrodek pełen wiary.

Internat

Tak tak, drodzy czytelnicy, ja już wtedy miałam kontakt z internatem, choć nie zostawałam w nim na cały tydzień. Tym internatem, co to jedni wychwalają, inni demonizują ponad wszelkie pojęcie, a wystarczy po prostu spytać, na jakich ludzi się tam trafiło. I już. Bo przecież to zawsze od tego zależało, cała atmosfera w internatowej grupie zależy od tego, jakich rówieśników i wychowawców tam ze sobą macie.
W pierwszych latach mojego pobytu istniał tam sobie taki, dla mnie przykry, obowiązek, zwany półgodzinnym czytaniem. Polegało to na tym, że te pół godziny czytania brajlem każdy odbębnić musiał, wiem, że kiedyś tego było nawet więcej. Pani Ania, wychowawczyni, która była ze mną w grupie najdłużej, do tej pory wspomina, że podobno, kiedy przychodziła na dyżur, pierwszym, co słyszała był raport małej Mai: pani Aniu, jakby co, to JUŻ czytałam!
Coś w to wątpię, patrząc na to, w jakim tempie ja teraz czytam brajlem. Ćwiczcie, dzieci, ćwiczcie!
Pani Ania miała wiele swoich charakterystycznych cytatów i zwyczajów. Wiele dziewczyn z grupy pamięta na przykład, że gdy nie chciała komuś czegoś głośno i publicznie wypominać, mówiła to brajlem. Przykładowo, kiedy chciała dać znać, że na stole pozostała nieumyta filiżanka, potrafiła powiedzieć, że: Majeczko, przypominam ci o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty. Czyli F.
Podejrzewam, że dziewczyny najmniej lubiły, jak przypominała im o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty, piąty, G, czyli o generalce. Generalka, to było generalne sprzątanie w aneksie kuchennym i obawiam się, że wolę półgodzinne czytanie.
Do tej pory używanym przez nas cytatem jest też oczywiście zdanie, które pani Ania często wypowiadała wieczorami, kiedy zbyt długo przesiadywałyśmy przy herbacie czy przed telewizorem, a późno się robiło. "Dziewczyny, ja was nie wyganiam, ale idźcie już."
Jeśli ktoś zwrócił uwagę, że: pani Aniu, nie chce mi się, pani Ania od razu znajdowała rozwiązanie: to nie chcąc ci się idź. Do tej pory, jak komuś się nie chce iść po czajnik albo wstać wyrzucić śmieci, potrafimy z przyjaciółką mówić: nie chcąc ci się idź.

W internacie na wspomnienie zasługuje też kilka innych osób. Siostra Agata wymyślała nam mnóstwo sposobów na zabawę, włączając w to pozwolenie na rozłożenie namiotu w grupie, bo akurat na zewnątrz nie było pogody. Siostra Zdzisława czytała nam książki i do tej pory pamiętam "wyspę złoczyńców" w jej wykonaniu. Pani Monika i pani Ola grały na gitarach, więc na wieczornych zbiórkach się śpiewało. Pani Ewa była ze mną w grupie w różnych latach, w tym przy okazji mojej ostatniej klasy. I nie byłoby w tym nic takiego, gdyby nie to, że w tej ostatniej klasie nadal pamiętała i przypominała o tym mnie, że ona, to mnie zobaczyła, jak byłam taką małą Mają, miałam dwa warkoczyki i wstążeczki. Dzięki, pani Ewo, dzięki! 😉
No i oczywiście nasze podróże meleksem, przy okazji których jedna wychowawczyni uczyła się jeździć, a druga bardzo wspierała ją duchowo, głównie śpiewając pod nosem „anielski orszak”.

Orientacja

Zuzanna napisała w komentarzu:
"Pytanie z ogólnych, ale bardzo mnie ciekawi, ile czasu zajmuje nauczenie się nowej trasy osobom niewidomym?"
Niedługo postaram się pod tym postem, albo nawet tutaj, edytując, wrzucić link do szerszego artykułu na temat orientacji, który może Cię zainteresować.
Edit: Oto obiecany link.

Zapytaj niewidomego 11. O białych laskach i psach przewodnikach, czyli o orientacji przestrzennej osób niewidomych

W skrócie jednak mogę odpowiedzieć, jak prawnik, to zależy. Każdy ma inne predyspozycje, każdy ma inną orientację i innego czasu potrzebuje. Zależy to też, rzecz jasna, od trasy. Przykładowo ja się nauczyłam dojeżdżać na studia podczas kilku zajęć z orientacji, tylko, że wtedy trasę omawiała ze mną instruktorka. Nie zmieniało to jednak faktu, że prawie do samego czerwca wracać z Akademii wolałam z kimś, bo zawsze się umiałam zaplątać przy wejściu do tunelu pod Alejami.

A no właśnie, instruktorka. Przez lata nauki w Laskach miałam również zajęcia z orientacji przestrzennej, podczas których uczyłam się chodzić z laską, pokazywano mi nowe trasy w ośrodku i poza nim, ale także układałam i rysowałam plany znanych i nieznanych miejsc, uczyłam się podpisywać dokumenty i rozpoznawać monety, a także, jak akurat była okazja, grałam w gry.
Tu podziękowania należą się pani K., która miała ze mną zajęcia przez czas krótki, ale do tej pory pamiętam, że dostawałam punkty za dobre zachowanie i za te punkty potem grałyśmy w gry. Następnie wspomnę panią O., co zajęcia ze mną miała przez chyba 7 lat, wbiła mi do głowy wszystkie poprawne techniki posługiwania się laską, przechodzenia przez skomplikowane skrzyżowania, a także musiała znosić moje komentarze na przeróżne tematy. Pamiętam, jak omawiałyśmy kiedyś spory plan całego ośrodka.
– Tu na przykład jest cmentarz, tam też sobie kiedyś pójdziemy. –
– Nooo, kiedyś na pewno. – Westchnęłam filozoficznie. Pani westchnęła również, ale mam wrażenie, że z innego powodu.
No i na końcu, ponieważ męczy się ze mną najdłużej, wspominam panią A., która uczyła mnie w przedszkolu i na początku podstawówki, potem miała, jak rozumiem zasłużoną, przerwę, a potem wróciła do mnie na koniec gimnazjum, liceum, a i przy studiach się jeszcze zdarza. Ta kobieta znała mnie wtedy, kiedy sprawą oczywistą było, że jeden i jeden, to jedenaście, to przecież logiczne. Nauczyła mnie podstaw brajla, podstaw orientacji i podstaw logicznego myślenia. Potem przy przejściu z gimnazjum do liceum, przez całe liceum, które do interesujących okresów należało, żeby w końcu uczyć mnie drogi na uczelnie, na której sama kiedyś broniła magisterki.
– Wiesz, jak to jest miło popatrzeć, że ty idziesz, i ty wiesz, czego szukasz! – Powiedziała mi pewnego dnia po drodze na APS i to był naprawdę miły komplement.
Nauka orientacji to bardzo wymagające zajęcie, uczy się tam naprawdę wielu różnych umiejętności i wg. mnie trzeba nie tylko umieć tłumaczyć trasę, ale też mieć wypracowany sposób dogadania się z uczniem. Musimy się wzajemnie rozumieć i sobie ufać, w tym przypadku to się udało, za co jestem wdzięczna. To właśnie ta kobieta chwaliła mnie, kiedy coś ogarnęłam, pocieszała, kiedy miałam załamanie nerwowe, ale także zwracała uwagę: Maju, ja bym jednak wolała, żebyś teraz skoncentrowała się na zadaniu!
Spokojnie, w gry też czasem grałyśmy. Proszę pani, kostkę do gry nadal noszę ze sobą.

Szkoła muzyczna

Jeśli nauczanie mnie w szkole wymagało cierpliwości nauczycielskiej, uczenie mnie czegoś związanego z muzyką wymaga cierpliwości anielskiej!
Do dyplomu z fortepianu doprowadziła mnie pani, która aktualnie jest dość ważną osobą w szkole muzycznej w Laskach i kiedyś, jeszcze zanim zaczęła mnie uczyć, jakoś jej się z dziewczynami bałyśmy.
Okazało się, że bać się nie ma czego, choć temperamenty obie prezentowałyśmy wybuchowe. Cytatów z fortepianu dużo nie pamiętam i może dobrze, bo dotyczyłyby mojej gry, natomiast pamiętam, jak kiedyś, niedługo po objęciu kierowniczego stanowiska, pani ta miała gdzieś wygłosić parę słów. My też się przygotowywaliśmy do występu, w chórze chyba będąc.
– No i co, masz już przemowę? – Zagadnęła pani z działu promocji.
– A dajcie mi wy wszyscy święty spokój! – Odpowiedziała uprzejmie moja mistrzyni fortepianu.
– Ooo, i tak można zacząć! – Ucieszył się nauczyciel akordeonu, wchodząc akurat wtedy do pomieszczenia.
Tak, taką mieliśmy atmosferę. Podobna panowała na próbach zespołu kameralnego, gdzie miałam niewątpliwą przyjemność poznać kierownika naszych zespołów, tamtejszego nauczyciela gitary basowej, a tak w ogóle, to basistę Kapeli ze Wsi Warszawa. Musiał nas ogarniać nie tylko podczas prób, ale także podczas występów.
Na przykład wtedy, kiedy przemawiają ważne osoby, a my z klawiszowcem nabijamy się przy bocznym stoliku. Zgasił nas wtedy prostym komunikatem: proszę się nie śmiać, bo ten pan płaci!
Ale dziękować mam za co, bo nauczył nas na pewno ciężkiej pracy, nawet, jak o zespół nie chodziło. Kiedy dowiedział się, jak trudną piosenkę wzięłam sobie na konkurs, zapowiedział, że no dobra, wybrałam sobie, to proszę, ale tego zepsuć nie można i będziemy ćwiczyć. I faktycznie, śpiewałam to parę miesięcy na próbach obu zespołów, jemu zawdzięczam, że wyszło.
Nauczycielowi perkusji natomiast mogę być wdzięczna za metronom w głowie, co jak co, o technikę dbał! No i ze mną wytrzymywał, a to było nie lada zadanie, zważywszy na to, że jak byłam naprawdę mała, to zajęcia mieliśmy w studiu nagrań, po którym lubiłam sobie krążyć i oglądać. Nawet raz wywróciłam ściankę akustyczną, co okazało się dość prorocze, biorąc pod uwagę lata późniejsze. ;p

Następne pytanie od Zuzanny:
"Gdybyś mogła magicznie wybrać jakiś instrument muzyczny, na którym nauczysz się grać na poziomie, powiedzmy, całkiem znośnym, co by to było?"
Zawsze chciałam grać na gitarze. No i gram. Kilka akordów i to nie zawsze dobrze. Ja wiem, capodaster to jest magiczne narzędzie i posługuję się nim, ale chciałabym grać, jak gitarzysta, a nie jak, no cóż, jak ja.
Gdybym miała wybrać instrument, którego w ogóle nie znam, to chyba flet. Tak, moi drodzy, ja się NIE uczyłam grać na flecie w podstawówce, nawet tym prostym. Wybieram poprzeczny, tak dla jasności.

Na koniec tej laskowskiej przygody dodam jeszcze, że Lwica prosiła o jakieś wspomnienie z Lasek, którego jeszcze tu nie było.
Myślisz, kochana, że ja pamiętam, co tu było? Ale co do muzycznej, mogę ci powiedzieć, że świetnie wspominam mój dyplom. Stres był, ale pamiętam, że pierwszy raz miałam znajomych, rodzinę i nauczycieli w jednym miejscu. Po dyplomie mieliśmy poczęstunek, kwiaty, prezenty, wiesz… Byliśmy sławni wtedy! Pamiętam, że tuż po zagraniu kłaniałam się, jednocześnie starając się usilnie przekazać mojej nauczycielce scenicznym szeptem pytanie: no i jak?! I jak z tej sceny wreszcie zeszłam, to jedna bliska osoba, od której wsparcia oczekiwałam, przywitał mnie słowami: no ale kłaniać, to cię ta pani nie nauczyła!
Faaaajnie było. :p

Liceum

Księżniczka pisze do mnie:
"Jakie masz wspomnienia z liceum dzisiaj największe i czemu to prawdopodobnie angielski? 😀"
Dzięki, moja droga, dzięki! ;p

No już, tłumaczę. Na angielski zawsze trafiałam dobrze, moja wychowawczyni z nauczania początkowego była właśnie anglistką, potem miałam różne nauczycielki, w tym na końcu taką, która nas gramatyki wyuczyła bardzo skutecznie. Zawsze ten język lubiłam, uczyłam się ze szkoły, z tekstów piosenek, starałam się używać.
W liceum natomiast, tak owszem, angielski był ciekawy. Ja wiem, że czasem, jak ktoś się nie nauczył zwłaszcza, był płacz, lament i zgrzytanie zębów. Nie należy jednak tracić wiary!
Anglista z pierwszej klasy liceum sam kiedyś bardzo trafnie określił swoje lekcje: tam trzeba znać odpowiedź, zanim jeszcze padnie pytanie! Pół szkoły go się bało, ja go lubiłam. A nie było to proste po tym, jak się kiedyś nie nauczyłam któregoś perfectu i cała klasa miała niespodziankową kartkóweczkę! I tam już nie było dowolnych nieocenianych komentarzy…
Tak poza tym, to puszczał nam seriale, swoją drogą nie znam nikogo więcej, kto by tak szczegółowo potrafił zrecenzować serial, przygotowywał nas do ustnej matury zadając najprzeróżniejsze pytania i kazał opisywać obrazki.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal… – Powiedziałam kiedyś myśląc, że mówię cicho.
– Ty nie kombinuj, koleżanka ci zaraz ten obrazek opisze i ty mi też wszystko powiesz! –
No, mniej więcej dlatego się lubiliśmy.
Pamiętam, że kiedyś był w podręczniku tekst, w którym była mowa o grze terenowej w polowanie na zombie. Potem dostaliśmy zadanie wypisania plusów i minusów bycia takim zombie, no bo przecież plusy i minusy są na ustnej maturze, a na końcu dowiedzieliśmy się, że przynajmniej teraz wiemy, jak załatwić zombie i możemy to sobie wpisać do CV. Jeszcze jakieś pytania? Do matury do niego chodziłam na zajęcia.
Od drugiej klasy w liceum uczyła nas anglistka, która z kolei wdrożyła nas we wszelkie tajniki zadań egzaminacyjnych, słówek i gramatyki. Do tej pory pamiętam, że zdanie "Mary była dana kwiatkiem przez Johna", to jest po angielsku bardzo dobre zdanie! Maturę miałam na 98, a u pani z trudem czwórkę i do tej pory wdzięczna jestem, że mi dała kartkówkę poprawić.

Cytat z matmy:
– Proszę pani, obliczyłam granicę! –
– Gratuluję, cztery procent! –

Cytat z fizyki:
Czekaj czekaj, moment. Bo tobie tu zaraz wyjdzie, że zero równe jest zero. I to jest niewątpliwie prawda, ale jednak nie będziemy się tym zajmować!

No i oczywiście, nasze lekcje polskiego. Tylko tyle, albo aż tyle.

Pytasz mnie o wspomnienia z liceum, to ja Ci powiem. Do tej pory pamiętam, jak na naszej jedynej długiej, szkolnej wycieczce, kolega Piotrek leciał taką wielką huśtawką w parku linowym i, lecąc, krzyczał:
– Kur**aaaaa! Ja pier*****leeeee! – I dokładnie tym samym tonem dodawał. – Przeeepraaaaaszam, pani prooooofeeeeesooooor! – Wiedział, że wychowawczyni stoi na dole. Cudowne!
Cudowne, jak nasze próby The Reds przed świętami. My, skrajnie zmęczeni, na wzajem do siebie: kto teraz gra, ty nie graj, nie umiesz to nie graj!
A nasza opiekunka do vice dyrektorki: no widzi pani, tacy wszyscy dla siebie mili jesteśmy.

No i oczywiście pozdrawiam moją wspomagającą, która kiedyś przedstawiła się mojemu koledze, z którym poloneza tańczyłam:
– Dzień dobry, ja jestem Ewa, my się z Mają wygłupiamy na matematyce. –
A tak serio się przecież nie wygłupiałyśmy! Tylko układałyśmy kulki magnetyczne… Yyyyy…

Szkoła policealna

O Krakowie ja tu napisałam mnóstwo. I o naszych nauczycielach realizacji, którzy cieszyli się, że po naszych zajęciach już weekend i można odpocząć. I o moich współklaścach, z którymi chodziliśmy pod most poskakać, poklaskać i pokrzyczeć, bo tam fajne echo było… Dźwiękowcy to jest dziwny rodzaj boskich stworzeń.
I o wychowawcach, których do tej pory nie wszystkich poczęstowałam kinderkami, a szkoda.
Byli tam również nauczyciele z muzycznej, kolejni z anielską cierpliwością. Pan od fortepianu, który słabym głosem mówił: Majaaa, ale ty byś może jednak poćwiczyła, cooo? No i pan od perkusji, który przynajmniej próbował czegoś mnie nauczyć na instrumentach sztabkowych i mówił:
– To musisz lewą ręką. Lewą, lewa to jest ta, co ma kciuk z prawej strony! –
– No chyba, że odwrotnie tłumaczę. – Dodawałam od razu i potem nie było pięciu minut lekcji, bo cytowaliśmy kabaret moralnego niepokoju.
Jeśli ktoś chce więcej o Krakowie, odeślę chyba do poprzednich wpisów, pozdrowię natomiast panią, co prosiła o wpis o wykładowcach, bo ona z Krakowa. Zdrowie biuralistów! Właśnie przechodzę do studiów!

Studia

Czas studiowania, to czas nieco niezwykły. W liceum mogło mnie nie być przez połowę zajęć, usprawiedliwione, to w porządku. Na studiach nie ma mnie na ćwiczeniach więcej niż dwa razy i do widzenia, zapraszam na nadrabianie! Muszę również uważnie wczytać się w regulamin studiów, bo jak ktoś nam mówi o swoich zasadach na zajęciach i zaczyna od: "zgodnie z regulaminem studiów", można by pomyśleć, że tych regulaminów jest ze trzy co najmniej.
Cytaty jednak zjawiają się na każdych zajęciach!
Przyznam, że w tym roku jeszcze mało, bo pierwszy tydzień, to tydzień organizacyjny, a drugi leżałam w łóżku kaszląc i katarząc. W zeszłym roku jednak trochę tego było.
Z filozofii: Konia z rzędem temu, kto powie, czym jest dusza.
Od tego stwierdzenia tak naprawdę zaczęliśmy. W ogóle dziwne to były wykłady, bo to były wykłady w środę na ósmą rano. To sobie imaginujcie.
Cytat: Pójdzie lista i trzymajmy się tego, kto jest. Tym bardziej, że dziś mówimy o teorii: byt jest, a niebytu nie ma.

Następny piękny cytat mam z historii wychowania i muszę powiedzieć, że to były cudowne wykłady i ćwiczenia, podczas których prowadząca udowodniła mi, że system bez oceniania i przymusu naprawdę mógłby się sprawdzić, gdyby wszyscy nas traktowali z tak ogromnym szacunkiem, jak ona.
A, no i też lubi muminki!
Cytat: "Tak zwykle przedstawia się te dwie epoki. Nie wiem, czemu państwo zostali oszukani, ale tak nie było. Wygodnie się tego uczy, no nie? Tylko fakty się nie zgadzają… No ale to tym gorzej dla faktów."

O wielu faktach uczyliśmy się również na pedagogice ogólnej, były wykłady i ćwiczenia. Wg. mnie na zacytowanie zasługuje tu zdanie z ćwiczeń, które bardzo ładnie podsumowuje podręczniki akademickie.
Cytat: Niektóre książki czytałem kilka razy, po kilka razy jedno zdanie, albo kilka stron, czasami kilka stron, to było jedno zdanie…

Na podstawach psychologii działa się historia. Doktor, który miał z nami wykłady, miał je w czwartki popołudniu. Teoretycznie czwartek, wszyscy zmęczeni, przed 18 aula powinna być pusta. Do niego chodzili wszyscy. Na ćwiczeniach magister z nami ćwiczący zapytał, z kim mamy. Z nim? To idźcie! Nawet, jak ktoś nie chodzi na wykłady, raz idźcie, zobaczcie!
No i zobaczyliśmy. Mówili, że darmowy standup, mówili, że coś się dzieje, ja sama widziałam, jak na imprezie urodzinowej mojej koleżanki pokazywali sobie screeny z prezentacji tego gościa!
Cytat: Sokrates był uprzejmy zauważyć, że człowiek ma jakieś życie wewnętrzne.
I ten pan nam to życie wewnętrzne, wraz na przykład z temperamentem, bardzo fajnie tłumaczył. Oto człowiek, który zrobił kiedyś wykład o atrakcyjności i zainteresowaniu, to jest bardzo smutny wykład swoją drogą, i na początku slajdów co? Swoje zdjęcie! Yeah! <3
Na pedagogice społecznej padło kiedyś zdanie:
Cytat: Szkoła polska przygotowuje do ciszy.
No więc podstawy psychologii na pewno pozwoliły nam zabrać głos!

Cytatów na razie tyle, jak zapytacie w komentarzach o coś na temat edukacji, postaram się tam odpowiedzieć, a już za tydzień kolejny odcinek związany z odpowiedziami na pytania wszelakie, zwłaszcza, że wciąż ich przybywa!

Pozdrawiam was ja – Majka

PS Pani Kingo, nauczyła mnie Pani rysować. Teraz, z tej drugiej strony, widzi Pani pełen obraz. Jak to w końcu jest, damy radę?
Nadal tęsknimy.

EltenLink