Kategorie
co u mnie

Zima idzie, zima!

Witajcie!

Późno już. A ja sobie napiszę, bo w sumie chyba już powinnam, tak bez okazji znaczy się.

Zimno, proszę państwa, zimno. Nie lubię, jak jest tak zimno, nic się zrobić nie da. Poza tym w szkole ostatnio jakoś mnie wszystko przytłoczyło na raz, nie wyrabiam się i z lekturami, i z matfizowymi przedmiotami… Kto umie elektrostatykę? Kto pomoże z elektrostatyką?

Tak patrzę na ten wpis, patrzę i już widzę, że mi się nie spodoba. Umówmy się, że to jest taki jeden słabszy, a potem już będzie lepiej, dobra? Proszę was, niedługo listopad, wtedy, to się dopiero zacznie! Z rzeczy pozaszkolnych wzięłam udział, już drugi raz, w konkursie twórczości irlandzkiej, mówiłam wam już o tym. Podkładu nie miałam ażdo dnia przesłuchań, ostateczny mix dotarł do mnie 10 minut przed, faaaaajnie było. A jak ci człowiek z Irlandii mówi, że się czuje, jak u siebie, to chyba jest komplement. Więc z przesłuchań byłam bardzo zadowolona. Troszkę gorzej z samego finału, w którym nie udało nam się niestety zająć miejsca, ani mnie, ani koleżance. W sensie, w finale byłyśmy, ale już konkretnego miejsca się nie udało dośpiewać. Ale obu nam poszło nieźle i poziom ogólnie był wysoki, także dzień absolutnie nie stracony.

Ciekawa rzecz. Na tym konkursie był jeden chłopak, który nic nie wygrał, wokół mnie raczej go nie faworyzowano, a, kiedy podczas próby zaśpiewał jedną linijkę tekstu, dla mnie wygrał od razu. Nie wiem czemu, ale zakochałam się w piosence, którą śpiewał bez reszty i od pierwszego usłyszenia. A całą sytuację jeszcze poprawiło, że grał na gitarze, śpiewał… i tyle. Taki Sheeran, a kto czyta tego bloga, ten wie, jaki jest mój stosunek do tego wokalisty. :p

Przy okazji, nie pisałam tu o tym, polecam serdecznie film pt. "songwriter", dokument pokazujący proces tworzenia albumu właśnie przez Sheerana. I to już nie chodzi o samego Eda, ale o to, jak tworzy się muzykę i pisze piosenki w atmosferze, której od razu zazdrościłam. Ten film bardzo mnie inspiruje, nie tylko do nauki gry na gitarze, ale także do tworzenia tak w ogóle. Pierwszy raz obejrzałam to przez apple music, a przy okazji znalazłam tam kilka innych nagrań tego typu i teraz włączam je sobie, jak już na prawdę nie wiem, co ze sobą zrobić i jak mi się przypadkiem odechce.

Dzisiaj w naszym mieście był festiwal foodtrucków. Jeen kolega jużbył łaskaw sięz tego pośmiać, także bardzo proszę, można. Były różne autka z jedzeniem, różnym. Jadłam truskawki w czekoladzie, luuuuuuuuudzie! Jestem w raju! Ale nie, nie będę pisać o jedzeniu, bo jest późno i będę głodna.

Osiągnięcia ostatnich dni.
1. Umiem nagrać loop na garagebandzie. Teraz czas na naukę nagrań z mikrofonu.
2. Umiem zmieniać kilka akordów na gitarze.
3. Umiem złapać akord f na gitarze, co absolutnie nie oznacza, że umiem na niego przejść z innych akordów. Pamiętajcie, w przypadku tego akordu wszystkie palce biorą udziałw konkursie!
4. Kupiłam miotełki. Dla wyjaśnienia, to taki rodzaj pałek do perkusji.
5. … A nie, to by chyba było na tyle.

Chyba skończę te ogłoszenia, bo serio, aż mi wstyd, jak na to patrzę, zero polotu, zero humoru, zero klimatu, w ogóle bez sensu… :d O, wiem! Wrzucę wam tu link do tego utworu, który tak kocham. Polecam też akustycznie lub covery. Wszystko polecam!

Pozdrawiam was ja – Majka

PS Miejcie litość nade mną, o czym ja mam tu pisać? Wszystkie wyzwania blogowe mile widziane w komentarzach.

Kategorie
muzyka

nowy awatar – zgubny wpływ liceum

Hej hej!

Skończmy z tym hejtem na awatarze, kto nie wie odsyłam do poprzedniego opisu… W każdym razie, zmieniamy awatar! Tym razem mam mało do powiedzenia, bo ta piosenka po prostu mi się podoba, bawi mnie i poprawia mi nastrój, ale ani z wykonawcą, ani z samą piosenką nie mam wybitnie wiele skojarzeń. Może tylko to, że rzeczywiście, ostatnio ledwo się wyrabiam z pracą domową. I can't do my homework anymore. xddd.
Wykonuje Robben Ford, a piosenka się nazywa "homework". Z płyty "keep on running". A ci co wiedzą, to wiedzą. 🙂

Link tutaj:
https://youtube.com/watch?v=Rg3CCJQekAU

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

czego myśmy nie robiły? Czyli kolejny wpis z dedykacją

Witajcie!
No i mamy kolejne święto! Lubię z paroma osobami radośnie twierdzić, że w październiku rodzą się najlepsi, może dlatego, że sama mam urodziny w tym miesiącu i, jak tak mówimy, to jakoś mi tak lepiej. Dzisiaj świętuję na moim blogu kolejne urodziny kolejnej ważnej osoby w moim życiu.

Dziewczyny, o której jest ten wpis, nie ma na portalu, na którym piszę, mało tego, ostatnio z nią rozmawiałam o tym, że nie bardzo lubi życzenia w internecie. Zaryzykuję, bo to mój prezent, mój sposób wyrażania uczuć itd. 😉 Pod wiadomościami na messengerze jest taki przycisk, który, przynajmniej przez program odczytu ekranu jest nazywany: otwórz selektor środków wyrazu. No więc otwieram selektor i zaczynam wyrażać.

Najpierw przymiotniki i różne dookreślające informacje. Uśmiechnięta, spontaniczna, uparta, wie, czego chce, lubi muzykę, umie tańczyć, choć twierdzi, że nie do końca, umie grać na fortepianie, czyta i pisze, nie pozwala się nudzić, bo nastroje ma różne, od filozoficznych do imprezowych.
Jubilatkę dzisiejszą znam całkiem długo, bo już będzie jakieś 12 lat. Co ciekawe, przez pierwsze prawie cztery lata znajomości, ona mnie nie lubiła. Czemu? Ło Jezu, długa historia, jakoś tak się złożyło. Zwłaszcza, że jest ode mnie trzy lata starsza, a w tamtym wieku mogło to robić różnicę. Na jej trzynaste urodziny jednak już byłam zaproszona. Łapiesz to, moja droga? Byłam na twoich! Trzynastych urodzinach. Oprócz mnie było tam też kilka innych dziewczyn, również starszych ode mnie, więc tam, to ja byłam tą, która załapywała ostatnia. :d Byłam tą, która siedziała przy samych drzwiach samochodu i z lekkim przerażeniem czekała na moment, kiedy Metallica huknie w głośnikach poraz kolejny. Nie mówię, że to nie było fajne.
Pamiętam nasz pierwszy sylwester spędzony razem, ja w ogóle pierwszy raz byłam wtedy u znajomych w sylwestra. Zaczynał się 2011 rok, a ja poraz pierwszy zarwałam noc. Wtedy też, no, mniej więcej wtedy zostałam wprowadzona w rap, pojawił się Pezet, Ostry, Eldo, nawet Słoń. Dzięki bohaterce tego wpisu również zaczęłam słuchać reggae, co teraz jest dla mnie tak odległym momentem, że aż nie pamiętam, od czego się zaczęło. Chyba od tego, co rap, czyli dziewczyny słuchały tego w magnetofonie, a ja słuchałam z nimi i nie rozumiałam, o czym jest tekst. 🙂 Te czasy, kiedy śpiewało się "miasto stoi w ogniu" na kształceniu słuchu. A właśnie, jeszcze Paktofonika, ale to potem. Zaczęłam słuchać reggae, wtedy zwłaszcza Vavamuffin i coś tam Eastwest rockers. Wraz z moją przyjaciółką, której życzeń w internecie nie składam, poszłam na mój pierwszy zapamiętany i dobrowolny koncert, właśnie Vavamuffin. No i przepadłam kompletnie, następne kilka lat składało się dla mnie głównie z płyt i koncertów.
Wracając jednak do wspomnień. Nasza relacja jest dosyć ciekawa, ponieważ my jesteśmy kompletnie różne, a przynajmniej byłyśmy na początku. Ona spontaniczna i pełna energii, ja analizująca i z tym zbyt dużym poczuciem obowiązku wobec każdej, nawet wyimaginowanej, zasady. Z tego powodu ona mnie popychała do przodu i uczyła, że pewne rzeczy wcale nie są zakazane, tylko po prostu nie są zbytnio reklamowane. Możliwe, że z kolei ja zdołałam ją przekonać, aby czasem spróbowała coś najpierw wyjaśnić jeszcze raz, a potem się buntować. O tym jednak nie chcę mówić, bo nie przysięgnę, powiem więc o tym, co ja zyskałam. Bez niej nigdy bym nie wpadła na pomysł tego pierwszego koncertu, bez niej nie podjęłabym szybko pewnych ważnych decyzji, bez niej nie łaziłabym po balkonach i bramach… yyyyyyyy, no tak… bo trzeba mi było pokazać, że po bramie da się wejśćna balkon. No bo czemu nie? Ten sam szczytny cel pt. "no bo czemu nie?" przyświecał nam, gdy podczas wyjazdu do Niemiec wychodziłyśmy przez okno. No sorry, mieszkałyśmy na parterze, nie można było tego zmarnować!

Nasze długie nocne rozmowy, tak do siódmej rano, nasze wspólne imprezy, nasze wychodzenie na chóśtawki o czwartej rano i wstawanie o dwunastej, nasze oglądanie seriali z youtuba po nocach, również po nocach słuchanie audiobooków z książek Kinga… rany, czy my się widujemy tylko w nocy? No nie… Nasze szukanie się 20 minut na stacji z dwoma peronami na krzyż, nasze wyprawy do starego internatu w Laskach, nasze granie na wszystkich dostępnych pianinach i fortepianach, nasze spacery i wyprawy do sklepów po kilka razy, nasze ustalenia, którą piosenkę mamy usłyszeć jako pierwszą w nadchodzącym roku, no bo przecież takie to ważne… Kiedy piłyśmy szampana w sylwestra, na dachu, oraz wino, bez okazji, w moim pokoju. Kiedy piłyśmy kawę o drugiej w nocy u ciebie i herbatę o siódmej rano w internacie.
Za to wszystko dziękuję tym wpisem, mam nadzieję, że nie urazisz się, że jednak w internecie. :d

Dedykacji muzycznej ci tu nie wkleję, bo ci się link nie odtworzy, ale pamiętaj o "amarant time". 🙂
PS Your call will be continued in a moment.

Pozdrawiam ja – majka

Kategorie
muzyka

nowy awatar – Amy, czyli tak być nie będzie

Hej hej!

Ostatnio w moim życiu dzieje się mnóstwo dziwnych rzeczy, nie ogarniałam niczego i wszystko sięwaliło na raz. Dokładnie wczoraj przekroczyłam tę magiczną granicę i wszystko, zamiast mnie przerażać, zaczęło bawić. Taki przykład, w poniedziałek biorę udział w konkursie twórczości irlandzkiej, takim, jak w zeszłym roku, pisałam tu o nim kiedyś. No, i właśnie do tego konkursu mam wybraną piosenkę i ustawiłam się pięknie, bo podkład do tego utworu nieistnieje. Dobrze czytacie, nie ja go nie mam, jego po prostu nie ma. Nutka folkowa, nie dziwię się, nie mniej jednak jestem bez podkładu. Całą fizykę się z tego śmiałam, nie pytajcie. I właśnie po tym widać, że ostatnio nie wiedziałam, czy śmiaćsię, czy płakać, a że płakałam w środę, od czwartku zaczęłam się śmiać. Co kończy dowód.

Wracając do tematu wpisu, jedną z rzeczy, która mi się ostatnio wydarzyła to… i tu problem, bo wszystkiego wam powiedzieć nie mogę. COś się w moim życiu chyba skończyło, podobno tak ma być lepiej. nikt tego nie kupuje, no nie? Ja też nie. Bardzo nie lubię czegoś kończyć, bo tak będzie lepiej, zwykle nie jest. Ale, może… ja nie muszę wszystkiego rozumieć. Ja nie muszę niczego rozumieć. Z tej okazji właśnie pojawia się nowy awatar. Wykonuje to Jess Godwin, przy okazji, ostatnio nowa płytka wyszła. Tytuł tej piosenki to "good bye Amy". Kto wie, ten wie.

A, no i prywata. Zwykle prywata szła do ciebie, teraz też pójdzie. Pamiętaj, że ze mną nic nigdy się nie kończy na dobre, do mnie zawsze można się odzywać jeszcze raz. 🙂 Przebacz awatar, ale może i tobie się spodoba.

A tutaj link dla wszystkich.
https://youtube.com/watch?v=W7A_-Cyc9q4

Pozdrawiam ja – Majka

PS Też lubicie hejt na wesoło? 😉

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

krótka opowieść o kosmicie

Hej hej!
Jak tradycja, to tradycja, choć wpis nieco spóźniony.
Przez ostatni tydzień, wraz z kilkoma moimi znajomymi mieliśmy non stop święto, każde spotkanie było tłumaczone: aaaaaaa, przecież urodziny. Nie tylko te moje, przy okazji dziękuję wam wszystkim za życzenia, ale też kogoś, kto wśród moich znajomych już uchodzi za celebrytę.

Poznałam kolegę jakieś dwa lata temu służbowo i półtora roku temu prywatnie. Już tłumaczę, o co chodzi.
Bohater wpisu jest, wedłóg świata, kimś w rodzaju geniusza. Ja i moi ludzie uważamy, że on po prostu jest cyborgiem, bo to niemożliwe, żeby umieć wszystko i nawet tego nie zauważać. Ale zacznijmy od początku.

Z Dawidem najpierw pisałam dlatego, że chciałam się dowiedzieć czegoś na temat efektów jego pracy, czyli gier i programów, które pisał. Kiedy czytałam jego wpisy na forach zdawało mi się, że już wiem, jaki Dawid jest. Jedno z dwóch, albo jest maniakiem komputerowym, który owszem, w tej dziedzinie umie dużo, ale życie jako takie jest dla niego tajemnicą, albo też jest biznesmenem, człowiekiem maksymalnie poważnym, zapracowanym i, z całym szacunkiem, Dawidzie, nudnym.

Parę miesięcy później zalogowałam się na portalu elten. Jest to platforma społecznościowa dla niewidomych, dzięki której z resztą w ogóle istnieje ten blog. Dawid, jako autor programu, oficjalny straszliwie, powitał mnie w skromnych progach. Podziękowałam za przywitanie, zamieniłam kilka zdań. W tamtym czasie nie bardzo zajmowałam się rozwojem jakichś tam aplikacji, bardziej mmnie obchodziło, że niebawem lecę do Londynu. Ta sprawa musiała się jakoś w naszej rozmowie pojawić. Dawidowi wymknęło się wtedy, że posiada rodzinę w Anglii i że często tam jeździ. Uczepiłam się natychmiast, siedź, człowieku, i gadaj wszystko, jak tam patrzą na turystów, na niewidomych, za co płacimy, za co nie… wszystko mi powiedz! Nie wiem, jak nam z tego zeszło na fanart z "Harrego Pottera", ale jakoś zeszło. Ponieważ nie znam nikogo innego, kto tak lubi twórczość fanowską z HP, jak ja, od razu spodobał mi się temat i zaczęłam się wymieniać linkami do filmów na youtube. TUtaj pierwsza wskazówka, poważny i nudny biznesmen nie słucha piosenek o Harrym Potterze!

Przez następne dni i tygodnie wymienialiśmy się informacjami na tematy różne, nie tylko o Anglii, muzyce, książkach itd., ale też np. o fizyce. Okazało się, że Dawid buduje rakiety. Oczywiście ja o tym słyszałam wcześniej, ale, szczerze przyznaję, nie bardzo wiedziałam, czy dobrze go rozumiem. Może on się źle wyraził, no bo jak to tak – rakiety? Słowem, niedowierzałam. Może modele? COś? Nie, okazało się, że takie prawdziwe, duże, bum. No spoko, też można, każdy ma swoje takie jakieś… Podpowiedź nr. dwa, maniak komputerowy, który nie wie nic o życiu, raczej nie bawi się w prace, które grożą poparzeniem, porażeniem, eksplozją… Dziwne są ludzkie umysły.
Poza tym człowiek, za którego brałam Dawida, na pewno nie grał by na fortepianie i nie łaził po jakichś lasach w poszukiwaniu ciszy i spokoju, a Dawid to robi. WYnika więc z tego, że oceniłam kosmitę troszkę nie tak, jak trzeba. A jeszcze, jak się okazało, że Dawid ma, uwaga, poczucie humoru!

Najlepsze jest to, że ten kosmita nadal ze mnąrozmawia, wiedząc już, żę jestem leniwa, a on pracoholik i perfekcjonista, że wiedza moja na różne tematy jest okazyjna, zmienna i niespodziewana, a on, wiadomo, geniusz, a także, że wstaję po godzinie ósmej, co dla niego jużjest środkiem dnia. A, no i nie czytałam Tolkiena. I jak to Dawidzie jest?

Poza wysłuchiwaniem o moich problemach z fizyką, Dawid opowiada wiele bajek z morałem, z jednej takiej dowiedziałam się na przykład, jak interesujące błędy mogą znaleźć się w kodzie programu. Napisanie w kodzie, aby spadochron otwierał się poniżej dwustu metrów, zapominając, że jednak start się odbywa na tej niezmiernie małej wysokości, a także umieszczenie notatki "nie zapomnij usunąć tej linijki" w innym kodzie, a potem, rzecz jasna, zapominanie o jej usunięciu, to tylko niektóre osiągnięcia kosmity. Dawid również przyprowadził mnie do "odległej galaktyki", więc niech moc będzie z nim.

Kiedy Dawid nie pracuje nad różnymi przedmiotami, które prędzej czy później mają wylecieć w powietrze, jego głuwnym hobby jest robienie herbaty, przynajmniej ostatnio odnoszę takie wrażenie. Najczęściej chce jąrobić po to, żeby sprawdzić, czy umiem zalać coś wrzątkiem bez czujnika cieczy. Mam nadzieję, że jeden z robotów, które zbudujecie na politechnice, będzie mógł robić to za mnie. Przy okazji dobrze by było, żeby nie zachowywał się tak, jak pierwszy program sztucznej inteligencji, pisany przez Dawida, obrażający każdego, kto się do niego odezwie, program, nie Dawid.

Składać życzeń ci nie będę w tym wpisie, bo już ci składałam jedenastego, ale i tutaj te twoje ulubione, oficjalne podziękowania dam. Dzięki, że ci się nadal chce, że mam w moim otoczeniu kogoś, kto się zawsze uśmiechnie i kto umie poprosić, przeprosić i podziękować, jak trzeba. Zawsze mogę do ciebie przyjść, jak chcę coś wiedzieć, jak chcę, no nie wiem, zdać maturę z fizyki, jak mam problem jakiś, a także, jak musiałabym np. wymienić klawiaturę, bo po naszych przeżyciach sama się nie odważę. Rozwijaj się fizycznie, matematycznie, informatycznie, ale ostrożnie, bo twój program kiedyś wygra ze mną w teście na iloraz inteligencji, muzycznie i literacko również, bo ty jesteś tym wymarzonym ideałem Steva Jobsa, tym ścisłym i humanistycznym umysłem na raz. Przy okazji jednak, rozwijając się, nie zapomnij sobie nieco odpuścić czasem. Pamiętaj, najczęściej ludzie na ciebie krzyczą, bo im się zdaje, że są zdenerwowani. Tak na prawdę natomiast nie mogą sobie poradzić z tym, że nie umieją być tacy, jak ty.

Pozdrawiam serdecznie nie tylko jubilata, ale również innych moich użytkowników.
ja – Majka

PS Ponieważ wpis jest haosem ogólnym, masz Dawidzie pozwoleństwo na jeden darmowy, blogowy challenge.

Kategorie
English posts

we won’t move out to smaller house, we will fill this big house with people.” – or a lot of square meters of blue sky.

Translated by Maja. Translation fixed by Dawid Pieper.

Bernie and Tim Websters live in typical Irish house, which is huge; it does not look as if it was, though.
Downstairs there seems to be only a living room connected with some sort of a dinning room, down to those a kitchen.
Does it matter, although, as you do also have a staircase with six corners, and a room (bathroom at least) on all of them.

When, on our first day there, they opened the door and almost immediately showed us our room, I must admit to having bad feelings about that all. Not about accent nor new experiences, I just had an impression that it would be more sort of a hotel than home. House is huge, there could be a lot of things to do, I don't know these people and their habits, maybe we would be going to spend time with ourselves, not with them. I couldn't be more wrong.

A few days later, when we were, as always, talking during the meal, mr Tim Webster told me the following story.
"WHen our kids lived with us, it was obvious, why we had got such a big house. Then, when they moved out everyone had wondered and we had as well, if we could find something small for us. And you know what… I said: no, we won't move out to smaller house, we will fill this big house with people."

You were right, amazing idea! It all started like that and now Websters have been taking in many different tourists from different countries since about fifteen years or so. Or maybe more, I'm sorry if I don't remember correctly.
Loads of interesting stories can come out from that because Websters can hear something from their guests, their guests can find out curious facts from them… and that's how Websters get along very well with many countries and it isn't surprising me at all. Bernie always has an eye on things and knows exactly where everything is, thank God. For me, she always has a smile, a good word and, of course, a lunch bag, which she used to hand me everyday before school.
Whereas Tim got at once what's the most important to me, what, when you think about it, wasn't so strange taking in consideration their national culture.
"Would you like a cup of tea?" Who knows me well, does know that tea is one of necessary things in my daily life. Tim also came up with this observation quite fast and after a few days, just after this question we used to burst into laughter admitting it was needless question. What more I can tell you about him? Maybe what he told me himself: that he loves notebooks (we gave him some as a souvenir from our town) and that he is always loosing things. Yeah, I must agree with that.

And, to be honest, here's the place where I have ran out of ideas how to describe my visit in writing. I'd like to tell you about our breakfasts, everyone a bit tired but instead of moaning about it, laughing at it. About our dinners at 6 p.m., seriously, for Polish people that hour for eating was magical. :p We sat around the table and talked about our day, what we had done and how we liked the meal. My friend would have killed me if I hadn't written it, so am I. For dinner we usually had things I like the most, I'd call it chicken with something. With rice, different sauces and seasons, vegetables and stuff like that. Delicious! When you, after school day with lessons and workshops, take your seat at the table and get great lasagne, you get seconds, you get strawberries with icecream for dessert and then, without asking, you get a cup of tea in the front room, you soon find yourself in a paradise. I can also mention our fireplace in the front room which sometimes was lighten up. We could just sit there, on comfortable sofas, eat those strawberries, drink tea and just exist in peace. It was nice when my hosts were sitting there watching some series on TV, I was sitting with my laptop and, from time to time, we could exchange opinions about our activities, relaxing together. It wasn't forced, there wasn't stiff atmosphere at all. It was their representative quality in general.
I wouldn't like to be missunderstood but try to imagine something like that in Poland. Lets just say in your house there are guests, from foreign country, staying for a week! You set up breakfast on half past eight and what? The Poles are downstairs at least quarter before that time for everything to be set when guests come down. My Irish people would woke up with me, come down with me, at least in some days. "Breakfast? Here you are. We usually eat flakes, would you like some?" The theory of heavy English breakfasts was also disprooved. I ate flakes or toasts, as far as I know so Websters did. And, of course, a cup of tea after breakfast.

An other interesting fenomenon in Derry was its' weather. When I came outside on Thursday morning mr Webster looked at the sky and said in a pensive tone: "there is a big, round thing on the sky. It shines. I googled it and they call it the Sun".
We considered it must have been a new invention. The next days we welcomed with remarks like: What a beautifull morning, nine square inches of blue sky!

Dear readers, if it's raining outside your window, please, think twice before considering it to be rain. I saw rain in Derry. When I came on heavy rain there, after coming back I have water on my jacket, sweatshirt, T-shirt (I have no idea how it happened) and all over my trousers. This rain falls horizontally or what?
When Bernie saw me that day she immediately noticed: "it wasn't good idea to go outside, was it? I'll plug your bed in, you will unplug it when you will be going to sleep, OK?"
You worth a small explanation here. We had electric beds there. A strange association with an electric chair comes to my mind right now so I'll explain. They called it an electric blanket and it is simply what the name says. You just put the right plug into a socked and your mattress warms up! It was great! Especially after that rain.

Bernie cared not only about me not being hungry but also being healthy maybe because of her backround in medicine. Of course, I made a point of telling her my favourite joke about medical schools.

"Some students were asked to learn phone book by heart. University students asked "what for", students of polytechnic started to prepare crib sheets, and those on medical studies just asked "on what date?". Bernie laughed and I added some information about my friend learning massage technics and professional latin for her job. I said that I don't understand her at all. By the by we talked over my blindness and Bernie asked if I follow medical notifications about eyes. Talking about eyes, I must admit my host family handled the problem very well. Bernie clearly explained how to pass the kitchen not to bump into it, Tim graphically described these wonderfull pieces of blue skies and I owe them both a thank you.
Thank you for not having a panic attacks when I was running up and down these stairs with all of my stuff or for helping me to reboot the system when my laptop stopped talking to me. Tim was describing what he was seeing on the screen knowing neither Polish Language nor Windows. And that was an achievement! We deserved a cup of tea, didn't we?
A memorable moment was also our last evening. We were sitting in the front room and "the biggest weekend" (music festival from BBC) was on TV. Ed Sheeran was one of the performers so obviously I had to stay and watch to see it. Tim told me later that it was a first time he had listened to Sheeran's lyrics. I'm glad I have brought such an eyeopener. 🙂 During the concert I had something to say almost about each song and after it had finished I said good bye as it supposed to be said. Tim's reaction was priceless.
"you're waing him good bye?! It's a radio program!"

And that is how the week passed, with people I underestimated at first. I supposed that I had been going to the house of serious, elderly people who for sure would have more importand engagements than us. But I arrived at Webster's home. Who always asked what was at school and if I liked it, almost every day met up with differend friends and went to the town, in their leisure time watching series like "the game of thrones" and few weeks earlier they had gone to Rolling stone's show. Amazing it was!

And now a handful of curiosities.
Electricity. In walls there are socked with on/of switches. Yes,, to have a working socked you are required to flick a switch, similar to turning on the light.

Water. Let alone two tabs, one for hot and the next one to cold water, I was defeated by shower with a string. To make this machine work you have to pull a string before you go into a shower cabin, only then water can run. I always forgot to turn it on or of.

Traffic lights. As I told you in the first part of our story, the rule followed on the streets of Derry is: green light – go, red light – look around and go! In ENgland as well as in Ireland, I'm under an impression that people just go as they wish. No cars around? So why should I wait for some lights to change? The next interesting thing is there's no zebra crossing. They have only kind of squares on the edges of the road so I don't know what they're sorting things out. It was a lovely view when we were standing on the edge of the road and trying to guess if we are letting this car go or this car's letting us. It seemed to us that we would make this decision simmultaneously with the driver. In my house the theory has been made that each time you want to cross the street or start up your car, there're always thirteen cars round the corner waiting for going in front of you. They're always the same cars making you wait on your way.

Fish and chips. I ate it on my last day in Derry. There is really a lot of it. I suppose nobody had finished. Denis, my friend, you could make it!
On the end – the Polish language. Words my hosts have learnet are: dzień dobry (good morning), Warszawa and do zobaczenia (see you).

We flew home on Saturday and I haven't many interesting things to say about that journey maybe because nothing fascinating happened. Maybe apart from the moment when the Ryaner's signal was immediatelly associated with our Polish "happy birthday" song. When we heart it above our heads one of my teachers sang the next part at once. It says something about states of our minds then, doesn't it?

We happily came back home so I will happily end this entry. Greetings for you all and please comment.

Kategorie
English posts

The red trail? It’s the fastest way! – or what I have learnt in Ireland.

Translated by Maja. Translation fixed by Dawid Pieper

Hello!
Tomorrow. Tomorrow? Have you actually believed that? Really? Aren't you realists? Who were, please admit in comments! Who knew that whole week would pass before I wrote this post? 🙂

Anyway, sitting in our little house where we will spend nine days of our family vacation, when it's sunny outside the window and different weather isn't expected, although it's already evening, it's easier for me to come back to our wonderfull, rainy Ireland.

I kept you, dear readers, in suspense, while I had been nodding off in our bus with my headphones on. After we arrived in the town it turned out that Konrad, Pole who works in Northwest Academy, is responsible for our group. To our surprise he greeted us in our mother tongue. Taxicabs took us and our luggage to the houses we were going to spend the following week in. We were divided to pairs and one trio and all of this teams were taken charge of by one of so called hosting families. They gave us food, place to sleep and chance to talk and we were obediently going on lessons and workshops.
And those lessons are exactly what I will tell you about at first and then, in next entry, about being at home.

Taking into consideration that I was in English speaking country only the second time in my life and the first time in Northern Ireland, it was understandable that I had some concerns. One of them was accent. It's obvious no places are the same and, of course, in Derry I expected more Irish words. Derry is the fourth biggest city in Ireland, after Dublin, Belfast and, if I remember properly, Cork. Of course, that's if we consider Ireland as one country with its' northern part, administratively in UK. I must admit my next biggest anxiety was about my complete incomprehension of history. Until I went there I seriously had dah no idea what it had been with all of this conflict. I knew that certain part is separated from the rest but when, why and to what extend? It was a mystery for me. And it was the first think I've learnt there, they repeated it to us like five times. First during our Saturday trip through Belfast, the second during workshops on history of the town at Wednesday afternoon and then on Thursday on our trip to watch murals. Murals, incase some one didn't know, are quite big paintings on the walls. Murals in Derry and in Belfast as well usually show scenes from "The Troubles" – that conflict between Catolic society of Ireland and Protestants being simultanously for the union with the UK. It had lasted long and hadn't looked pretty. A lot prettier was an end of the conflict when both countries communicated, knowing that they had reached the pont when they couldn't defeat each other. So there had been no sense in being at an impasse.

A lot of readers asks me what the typical day on this trip looked like, so let me describe. We got up quite early, but not so early, because there, dear children, lessons begin at half past nine. Usually we had three hours of English for a start, then the lunch break lasting till two A.M., and then from two to four of five different workshops.

The biggest part of our lessons was speaking and working in small groups. Job interviews with role playing, preparing our opinions on law in different countries, asking and answering questions on any subject, all of this stuff was smaller or bigger project to do as a team. We even had this task twice, to go out on streets and ask people questions which we made up or got from out teacher. One time, during a survey like this, we had stopped an other teacher from the Northwest Academy. We neither have an idea that she works there nor she is Polish as well. We had talked to her for about five minutes, asking different questions about justifications of her answers. It only turned out like "aaaah, yeah, I'm from Poland!" when we finished our formal conversation. OK, I've got no more questions. You will witness that our taks has been completed!
An other interesting exercise was selecting punishments for crimes. There were pictures or describtions of situations when some one has done something and we had to say, how the law should punish them. But, not so easy: jail, fine, nothing, warning… If jail then for how long? If fine, how much? All of that had to be included. What's more, during one of the lessons our teacher – Meghan prepared a list of popular slang words used in Ireland for us to learn their form of the language, different than British. It matched her accent very well because Meghan comes from Derry, had been studying in Derry and, I must admit, it was possible to hear it. 😉

Now shall we get back to our workshop and additional amusements. I've already told you about workshops on Wednesday and Thursday but what's more? On Monday there weren't typical workshops because instead of that we had orientation tour, so they showed us where the shopping centre in our town is and which places in the school we are or are not allowed to stay in. In the evening we had our first leisure activity and it's only then when the fun has started. It was Irish dancing lesson. They must be very fit, those citizens.

On Tuesday there was a music workshop. In the major part it included a rhythm exercises like repeating something or so called "calling and answering", so some one plays one thing and you play an other. After the break we had something like songwriting session, learning how to write a lyrics based on our connotations with different words. You write the word on a piece of paper and pass it to the person sitting on your left. Then you write down your connotation to the word you got on a different piece of paper, one of these papers you pass to the right, an other to the left. As far as I remember there were some of these exchanges and then our papers were divided by colours. We had pink and green pencils, so we had pink and green group. Then we had to rewrite a lyrics of any well-known song, using drawed words. We were made to gread laugh when doing this.
Madam who was our workshop leader on this music workshop said something great at the beginning of the lesson. Working in groups, any activities involving team work and, especially, activities causing laughter, boost empathy in people. Actually, in the beginning of this workshop we had tasks like passing small beanbags around to the rhythm of the music. Beanbags were falling out from our hands, some one was late and didn't pas it forward, an other one did it too fast, finally we were ending up with six of them on the one side of the circle and with none of them on the other. And really, none of us could seat there with straight face. And if you started laughing at least all the tension between unknown people would disappear automatically. Because you already had to do something together. The same effect comes up when you get small wooden sticks and you have to repeat more and more difficult rhythms, drumming different patterns n different parts of surroundings. You make mistakes in the same moments, you keep on dropping sticks and and you are in a mess in general. That's for a start. But it let you forget that you met each other three days ago. I find this workshop satisfying.
Apparently, this woman who leat our workshop one day had this with about thirty children, about seven or eight year old. The principle is that she gives these sticks tho the first child and they're passing them around the circle untill every one gets them. Giving these sticks back to this big bag is done in the same way. She told us that in that day those children were giving these sticks back, they were passing it, and passing, and passing, it lasted for about two minutes, there were a lot of them, so OK, but it might be an exaggeration… Finally the leader showed that to their teacher and asked: "what's going on here? It's impossible that they can't collect this stuff a bit faster". It turned out that one of these small boys were sitting next to the bag and succesively taking the sticks out. Do you think no one noticed? All of them knew! And that's a solidarity!

On Tuesday evening we had something called Quiz night. I didn't know it's such a popular game on the Islands, they love those quizes. Apparently you can see notices like "quiz night organised every Thursday!" in pubs. You can come and play. Questions were from different categories and even in one category range of knowledge was quite wide. For example in music category you can come across things like: "name all the members of the beatles", "say what song Adele got Oscar award for" or as well "where Bieber was born". Most of us knew the answer for last question and I've got a theory that is a pure contrariness. On the begining every one was thinking that he's from the USA so every one has deliberately learnt by heart that he's from Canada.

On Wednesday and Friday evenings were spent with hosting families but on Thursday we went bowling. Despite my concerns I wasn't that bad at it, my result wasn't the last one there. :d Apart from talking about the game, between our turns, at our table were a dialogues about not wasting food. To make long story short I can recap our conversations in words: "professor, would you like a chip? Professor, eat it, shall you? We will burn all of these calories off in a moment! Professor, eat it, you know we must finish it, how I'll take it back home?!"
We ended up walking around all of Polish tables so every one can help theirselves.

Now it's time to tell you about our trips and to explain you the title of this entry. This title is relatet to our trip, which took place on Sunday, our second day in Ireland. We went to the place called Giant's Causeway. But, it's more boring explanation of this events because the legend tells us that this causeway was built by local giant named Finn when he had been going to Scotland to fight with Scottish giant – Benandonner.
Finn has done a great job what I could observe with my schoolmate – Hubert. By the way, big thanks to Hubert for taking a duty of guiding me which duty could be very demanding, especially when we walk on rock formations. Exchanging our opinions on our trip in general, about awful weather and fantazy books, we walked along the track, not paying attention if we walk with our group or not. Finaly we decided that when as they go left, we go right and we went on. The way was quite difficult, I remember that when we find normal stairs, made probably by human, we had to stop in our way up to catch our breaths. After arriving the top and walking there for few minutes, we chose to get down. And that was a mistake. Hardly we took one incorrect step on a wrong track when something weird happened. Our audioguides which we hat got at the entrance started to scream, shriek, vibrate, display different unknown codes, in short words: they freaked out. We warily drew back suspecting that GPS had gone out of its' mind and those little devices had thought we went out of track, poor things. By now we don't know what this crazy alert was about. We went back to the starting point wet and cold but happy. What's interesting, we only discovered it was red trail (the difficult one) when we went out of it. Great! Even in this case we finished before the rest of our group! :p

On our way back home we visited a place where one of the "game of thrones" scenes had been filmed but I don't remember which one, sorry. I know that there was a long, long road with high, gnarled trees, this place is hounted, you know…?

And on Friday we went to see two forts… You know my attitude to history so, if you're interested, then ask and I'll maybe check in which forts we were. The only things I remember from these visits are there're a lot of stairs, a lot of walking and it was very windy. Sea and mountains at once, it always do the job. However, in one place we came across two cannons. We did some work in order to check if cannons work but we cannoned of a sad fact that they didn't work. Although they didn't work, they did the job so we took a few pictures with them.

During all of these trips we could observe beautiful sights and make good photos, that's not me, and experience this beautiful, Irish weather, that's of course me. With our weather you will never be bored!

And that's probably all I can tell you about our lessons and activities in Derry. Ach, no, my apologies, there's one more. Nobody will make me believe One Direction is only for small girls. I was in the pub and it went on! And something for buskers' fans, I want to report that they are in Derry too. Kamil, we're going there!

OK, so I'm finishing this entry and I want to assure you that the next one will be here tomorrow because it's done, it's only fixing itself right now.

Best regards

Kategorie
English posts

You are so delighted and for me? Just Belfast! – or the first part of my Irish trip.

Translated by Dawid Pieper

Hey hey!

I've been being tormented for a few days, for the rest I've been tormenting myself as well, to write this entry, because if I do not, I will forget again and I will not write at all, and that would be a pity.
On Saturday, I came back home at about 02:00 P.M., I got to eat so ate, I lay down on the couch and missed an hour and a half. Then I was able to communicate with humanity, but not yet enoughly to try writing a post. The next days I ought to have made up my mind what to read and what to do. It was a difficult decision cause for the first time in my life I left the end of the school year and it did not really reach me that I already had holidays. My brain existed in the state of "you must read "Lalka", you must read "Lalka"!". ("lalka" – one of the set books in Poland, usually in the second year of highschool)
It was a hard pill to swallow to take care of anything else, but eventually I managed to convince myself that yes, I could rest for a moment. So I went back to Chmielewska to reset my brain. (Joanna Chmielewska – Polish writer, I used to call her style in writing "comedy crime fiction". By profesiion she was an architect.) So I read, I read, I stumbled along the way to paint a three-quarters square meter board. I started reflexively counting, how would this board look like, somewhere in my reasoning path, the square root of three came out (and what would that three be supposed to be?, perhaps meters), and divided by two… how much is the root of three meters? That was the first moment when I caught on to that I should probably do something useful, because my brain was not doing very well. And, of course, it suddenly turned out that everyone was burnt and smoked, that I had no plans, and I had to plan, probably to practice, and I did not do it anyway… And then I found a book about Sheeran. Well, how could I write a blog post with all such a shock? But now it's high time to give it a whirl. And it was like that.

Once, during a lesson, history I reckon, the teacher came to us and said about a language exchange, or rather a language course abroad. I do not know why, but I got the idea right away. Although I was sure that I would be afraid, and besides, that some money would be spent for it. Then there were various conversations, forms, further forms, labeling in health rubrics, that I do not take permanent drugs, but I have so-called. visual problems, and finally a leveling test, to be assigned to groups. It passed somehow quickly, at first the deadline was 2 months, and then out of the blue… a week. Checks up to the fifteenth June, school grades issued, everything cursed and we were going, or rather, flying.

I went to Northern Ireland on June 16. It was on Saturday, at an ungodly hour, I remember going out at three-fifteen A.M. and loading my mate's grandfather's car, which took me and my mother to the airport. I, not really knowing what would happen next, in the front seat of Ada, expressing her opinion on the hour and mum, trying keeping the conversation going… amazing picture. I had a small ryaner suitcase, a backpack borrowed from my sister to carry it to school… and all that much. The most important thing – not to forget any cables.

In a country where dinner is eaten for supper and vice versa, in which people drive on the wrong side down the street, in a country where the principle of using streetlights is: green, go, red… look around and go. .. And finally, in a country where the weather is as though someone in heaven turned on the shower, and then forgot about it… I was going to spent the following week in such a country.

For your information, being in London last year, I have not seen rain at all. Well, maybe once, for three minutes, when coming back and literally passing from the airport to the plane. And it was not a downpour. Till I came there, I had not able been to experience all around that so advertised English weather.

By the way, English. I must admit that I did not really know if I was allowed to like the British there. Well, because you know your tastes along the way, and the other side of the coin is that you fall in love with the culture of whole islands, it's a bit like being friends with a lovingly divorcing marriage. However, it soon turned out that I was lucky.

Websters, the great people that I will introduce you later, are half and half, which means that, favorably for me, Bernie is from Ireland, since Tim from England. You could not get any better, you can admire with impunity both Galway and London. :p

After landing, we immediately went on a tour of Belfast, which, considering our state of mind and body, was quite a feat. I like very much the memories of the airport when I asked, somewhat irritated, standing over the suitcases.

– Professor, are we waiting for the other shoe to drop?
– I think so. – the teacher replied, with compassion.
– Oh, in that case, I pay no heed to ye, but I'm going to eat.
It took us a while to pull ourselves together after passport control, seek out and take the luggage back, to eat and to go to the bathroom on the way, finally to catch the sight of the way out and the bus. The whole group, of course, came to the bus from the wrong side. Several times. It was pure luck that the driver had a good mood.

After mentioning the initial "good morning, how are you," etc., the time has come for more complex questions.
– Do you understand the Irish accent? the bus driver asked cheerfully.
– Yyyyyyyyyyy…. – Yeeeee… yes… more or less. – Yes, it was possible to interpret the whole group's answer.
– So, just like me, I do not understand either. I'm from Scotland.
– Wonderful! The first difficulty behind us.
It turned out that the driver was born in Ireland, but he was brought up in Scotland, which made him tell to the truth curiously, especially when he did not turned to us, but for example, to the honking drivers. He also was telling us about murals and places worth to visit in Belfast, because apart from being the driver he was also our guide.
During our free time, together with several people from the group, we went for coffee. I recall our state of mind. Good coffee – something that we were not able to stint on.

– Come on, we'll take a picture! – Roxana, who was and is the star of our group, called. – Wait, we have to find someone who looks as if he or she wants to help us. Oh, may it be she! – Roksana, without hesitation, accosted a girl of our age and asked in English if she would take a picture of us.
– Yes, clearly, no problem. What are you doing here?
– We're at school exchange.
– Oh, it's cool… some pleasantries, and finally this magical question…
– Where are you from?
– From Poland.
– Aaaa, wait, I'm from Poland too! Surprise…?

Interestingly, Martyna was shopping around Belfast and such with us for the next hour and a half,. You are not likely to read this, but thanks for being our private guide, photographer and travel companion.
Best text: Jesus, you are so delighted, and for me, just Belfast! 🙂 I know what's going on.

In Belfast, we visited also the Titanic museum and… I would say that. If anyone is captivated by this topic, very good. You can see all those technical drawings, construction stages, etc. Although… firstly, not for the uninitiated, secondly, certainly not very much for the blind. Screens, drawings, presentations, even interactive ones, but so what? The other thing is that we would have probably got more out of it if we had slept more. Coming out of this building, we all only dreamd of reaching quite comfortable armchairs on the bus. To the city of Derry, however, the way is long.

I will leave you, dear readers, on the bus heading for Derry. The next part of the trip I'll describe in the succeeding post. I just wanted to start to get myself to write on. I will not leave it unfinished now. :d So I invite you to express interest or disinterest for the next part, maybe what you would like to know, and I will be writing it successively. 🙂

Best regards.

PS Next part probably will appear tomorrow.

Kategorie
co u mnie

wpis opóźniony, jak pociągi pośpieszne

Hej hej!

Ostatni wpis napisałam wam trzynastego września, a te niewielkie ilości rzeczy ciekawych spotkały mnie właśnie czternastego i w kilku dniach następnych, wypadałoby coś tu o tym wspomnieć. Ponieważ ostatnie tygodnie będę streszczać fragmentarycznie i raczej przebłyskami, bo przez większość czasu byłam niemożebnie wściekła na cały świat, opowiem wam właśnie o tym weekendzie sławnym, o którym już w internetach ktoś opowiadał.

Czternasty września, to był piątek i właśnie wtedy jechałam do Warszawy, tóż po lekcjach, kategorycznie odmawiając jedzenia i ogólnie utrzymując, że muszę być w Warszawie jak najszybciej, najlepiej natychmiast. Natychmiast się nie dało, pociąg ruszał dopiero po piętnastej, bo tak się głupio złożyło, że od nas do warszawy jechały wtedy pociągi około czternastej dwadzieścia, a potem dopiero po trzeciej. Nie wiem, czemu akurat to najbardziej potrzebne pół godziny pominięto, w każdym razie wsiadłam do tego upragnionego pociągu i wyprawa się rozpoczęła.

Mimo, że do Warszawy jechałam w pewnym sensie służbowo, szczęście polegało na tym, że załatwiałam to ze znajomymi. Gdyby to była na przykład, no nie wiem, rozmowa o pracę, nie nadawałabym się do niej absolutnie. Byłam po pierwszych dwóch tygodniach klasy maturalnej, cierpiałam na nerwicę już dość konkretną, co objawiało się rozmaicie. Wiedziałam, że cośjest nie tak już wysiadając z pociągu. Tam przy komunikatach o stacjach jest ten piękny dodatek, coś w stylu: "życzymy państwu przyjemnego pobytu lub dalszej dobrej podróży.". Potem zaś, z akcentem doprawdy cudownym, ktoś to mówi po angielsku. Nie wiem, dlaczego akurat wtedy mi to musiało przyjść do głowy, ale, kiedy oni mówili "we wish you enjoyable stay or pleasant onward journey", ja zawsze miałam w głowie, tym poważnym głosem: "we wish you a mery christmas". To nawet nie było jakieś wybitnie śmieszne, dla mnie jednak, w tamtym momencie, było i to bardzo. W czasie, kiedy wymyśliłam te przeurocze słowa, stałam już w tym korytarzyku przy drzwiach, a wokół mnie było mnóstwo innych, zaaferowanyh swoimi sprawami jednostek ludzkich. Czyniłam ogromne wysiłki, aby się nie roześmiać, zaciskałam zęby, gryzłam się w język, wyobrażałam sobie rzeczy straszne, nie pomagało nic. Udało mi się nie roześmiać na głos, ale uśmiechu nie spędziłam z twarzy. Wysiadłam na peron, tam oczywiście nudzić się nie można.
"Trzy litery! Jedno serce! A! W! F!" Zakrzyknęła grupa zebranej na peronie młodzierzy. Przyśpiewki typu: a kto uczelni nie szanuję, to niech się w d**ę pocałuje…" brzmiały na cały głos. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, pokazując im uniesiony kciuk. Kiedy wjeżdżałam schodami na górę, nadal towarzyszyły mi wykrzykniki, w których akcenty były poprzesuwane dość specyficznie, brzmiało to raczej jak:
Trzy! Litery. Je! Dno serce. A! W! F!

Z tym okrzykiem na ustach przywitałam moich znajomych, a raczej próbowałam się dodzwonić. Udało się. Podobno się spóźnią, no dobra, idę do maca, głodna jestem, nic mnie nie obchodzi, że druga częśćgrupy będzie czekać, ja nie jadłam od siódmej rano, ja muszę zjeść! Opętała mnie wręcz dzika chęć zjedzenia, choćby dlatego, że przecież mogę, poszłam, zamówiłam, stolik został mi wskazany, a ja lojalnie ostrzegłam panią z obsługi, że takich tu będzie więcej i że jak przyjdą niewidomi, to oni są do mnie. Jak się okazało, zupełnie nie potrzebne, mój znajomy bowiem wpadł na lepszy pomysł.

– Majaaaaaaaaaaaaaa! – usłyszałam nagle od drzwi. Co miałam nie usłyszeć, prawdopodobnie słyszało to pół miasta. Jezu, przebacz, nie znam go, nie znam go, nie znam!
– Maaaaaaaaaaaaajaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – Kiedy już część grupy do mnie trafiła, wypowiedziałam kilka bardzo nieprzyzwoitych słów pod adresem wołającego mnie kolegi, przywitałam się z przyjaciółką, wyrzuciłam z siebie jeszcze kilka słów nie nadających się do druku i dopiero wtedy, końcówką oddechu dodałam: cześć Monia, miło cię poznać, ja na prawdę nie jestem taka zawsze! Monia uwierzyła, bo została przy tym stoliku.

Ja tego kolegi z imienia nie wspomnę, bo się obrazi, natomiast wspomnę, że był obdarzony zadaniem straszliwym, ogromną wręcz odpowiedzialnością, mianowicie usłyszał, że ma nas doprowadzić we wskazane miejsce. I nie przemawiały żadne argumenty, że niech on się nie boi, że przecież on tak samo tam nie był, jak i my, to tak samo mu błądzić wolno, nie, on nas doprowadzi i już! OK, chce być liderem, będzie liderem!

– A masz coś żółtego? – zapytała w tym momencie Monia.
– Coś żółtego, jak to? Po co? –
– No jak, przecież lider musi mieć coś żółtego! Zawsze! – Zdumiało nas to straszliwie i nieco przytłoczyło, wraz z przyjaciółką próbowałyśmy wymyślić rozwiązanie, proponowałyśmy, że może coś mu kupimy po drodze, może breloczek, może w ogóle może być pomarańczowe… nie, żółte ma być już i koniec! Inaczej kolega nie jest liderem za żadne skarby świata. OK, przeszliśmy do innych tematów, przy tym uprzejmie sobie docinając, no bo przecież znamy się od całego mnóstwa lat, przynajmniej w skali naszego życia. W pewnym momencie kolega zwrócił się do mnie z prośbą, abym sobie swoje komentarze raczyła wsadzić gdzieś, czy inną taką miłą rzecz mi powiedział, na co Klaudia, przyjaciółka moja, natychmiast zwróciła mu uwagę: ej ej, tak nie mówi lider! Temat tajemniczego żółtego powrócił ze zdwojoną siłą.

Bez żółtego, za to najedzeni udaliśmy się w dalszą drogę. Kolega z Monią na prowadzeniu, on jest lider, a ona nie wiem, może miała żółte, ja z Klaudią za nimi. W pewnym momencie głośniki na dworcu centralnym zagrzmiały nowiną, że: opóźniony pociąg przyspieszonej kolei miejskiej wiedzie na tor… Nie dosłuchałyśmy do końca, wraz z Klaudią parsknęłyśmy niepowstrzymanym śmiechem. Siedem godzin w szkole, wraz z fizyką, potem samodzielna podróż z tymi komunikatami ulubionymi, głód, jedzenie, inteligentne rozmowy w McDonaldzie, a na koniec ten przyspieszony opóźniony pociąg, to wszystko doprowadziło mnie do takiego wyczerpania umysłowego, że teraz, przez zatłoczony dworzec centralny szłyśmy z Klaudią w nastrojach histerycznych, ona zastanawiała się, co ze mną właściwie zrobić, ja, przez łzy śmiechu, rządałam, aby sobie znaleźli kogo innego, bo ja nie jestem w stanie współpracować w takim stanie umysłu.

Odpuszczę wam szczegóły tego dnia w takiej formie, jak do tej pory wam przytaczałam, na koniec tylko jeszcze jedna przygoda. Pod koniec dnia trafił nam się taksówkarz z ubera, który nie mówił po angielsku. Jeszcze gdyby nie mówił po polsku, OK. Głupio trochę, ale dobra, niech on mówi po angielsku, przynajmniej tak, jak ja, byłoby OK. Pan szanowny mówić, a i owszem, potrafił coś, z rozumieniem jednak szło mu znacznie gorzej i wszystko kazał sobie wbijać w aplikacje. Trochę nas to zdziwiło, zwłaszcza, że zmiana kursu obejmowała przejechanie kawałka ulicy dalej, bo my go sami nie znajdziemy. Ja rozumiem, że aplikacja nie dość, że pokazuje w nawigacji, to może jeszcze w ojczystym języku. No ale bez przesady. A gdyby ktośdostał jakiegoś ataku? Albo np. go okradli i chciał wytłumaczyć, żeby jechać na najbliższy posterunek. Nie wiem, jaki jest najbliższy, najbliższy w każdym razie! I co? I już się nie dogadamy? A jak kogoś nie stać i nie ma telefonu. :d No nie, tu to wiem, że nie zamówi, ale łapiecie, o co mi chodzi.
W końcu udało nam się temu biednemu człowiekowi wszystko wyjaśnić, porozwoził towarzystwo, mnie, Klaudię i Elanor, której na chrzcie dali inaczej, ale tu posłużę się pseudonimem, zawiózł do Lasek. Tutaj już zaczęłam mu współczuć. Trzy dziewczyny, niewidome wszystkie, jak jeden mąż, każą się zawieźć w środek ciemnego lasu, widać tylko bramę jakąś metalową, za nią w sumie nadal nic, biją dzwony… Jeeeezu, chorror jaki, czy jak? Pieniądze przyjął, resztę wydał, nawet miłego wieczoru wydukał po polsku i zmył się do domu.

Ciekawostka z dni następnych. Najlepszy pomysł ever, budzimy Klaudię! Sama się boję, no to biorę drugą koleżankę ze sobą, idę. Ale Klaudii normalnie obudzić nie można, nie wolno wręcz, wpadłam więc na lepszy pomysł. Poniższy link prowadzi do tego, co jej puściłam nad uchem.

Aż się sama zdziwiłam, nie pamiętałam, że to się do tego stopnia nadaje! Klaudia zachowała zdumiewający spokój, poruszyła się tylko nieznacznie i całkiem przytomnie powiedziała: o, ja to nawet lubię. Nie zgłosiłam protestu, ale spać jej nie dałam. Uparłyśmy się z koleżanką, że same się rządzić nie będziemy, i że jak my jesteśmy goście, to ona nam śniadanie albo zrobi, albo choć wskarze produkty. Wstawanie, jak to zwykle bywa, odbywało się etapami, tzn. najpierw Klaudia powiedziała, co o nas myśli, potem spróbowała argumentów, kiedy to nie poskutkowało, nie udało się też zepchnąć mnie z łóżka, poczyniła wysiłek i usiadła. Siedząc, zrobiła ruch, przypominający wstawanie. W pierwszym odruchu chciałam wstać za nią, zatrzymałam się w pół gestu.
– O nie nie nie, ja za tobą wstanę, a ty skorzystasz i znów się położysz! Nie ma tak! – Rozśmieszenie podziałało najlepiej i Klaudia wróciła do żywych.

Weekend przebiegał nam miło, na łażeniu po całych Laskach, zwykle w deszczu i czekaniu na różne autobusy w obu kierunkach. Pięknie było. :p

Ja się z Klaudią widziałam jeszcze raz, tydzień później, tym razem tylko w Warszawie. Tam naszym najinteligentniejszym pomysłem było wsypywanie sobie wzajemnie cukru do kawy, obie wiedząc, że żadna nie słodzi. Było śmiesznie.

Wrzesień trwał dalej, a ja byłam coraz mniej z tego zadowolona. Beci nie było tydzień w szkole, bo była na wyjeździe, po powrocie zaś wygłosiła zdanie, które mogłoby podsumować myśli każdego ucznia po wakacjach: Jezu, tyle do nadrobienia, kursy, liceum, praca, ratujcie… ale przynajmniej opalona jestem!

Z innych jeszcze szkolnych przeżyć, jak na razie jedno gorsze od drugich, bo nie dość, że zmęczeni, to jeszcze… pająk mi wlazł na palec! Na angielskim. Nie wiedziałam, co to, no to zdjęłam, a Becia dopiero wtedy wyraziła zdumienie: O jezu, jaki wielki pająk!
Przerażająca wiedza, że ja tego "wielkiego pająka" na chwilę wzięłam w rękę, a także, że go przecież nie zabiłam, czyli jeszcze gdzieś tu łazi, uniemożliwiła mi spokojną pracę. A myśmy tam jeszcze musiały siedzieć dwie godziny! A na końcu tych dwóch godzin się okazało, że to stworzenie łazi mi po nogawce. Kurcze, a tak lubiłam tę salę!

W piątek było pierwsze spotkanie szkolnego zespołu muzycznego. Ucieszyłam się niezmiernie, nie tyle z tego, że właśnie doszedł mi nowy obowiązek, ile z tego, że choć jeden jest związany z muzyką. Ciekawe, co uda nam się zrobić w tym roku i czy więcej, niż w zeszłym. Odwieczne pytanie przy produkcji czegokolwiek. :d

Na koniec dorzucę wam ostatni sukces Kuby. Jak wiadomo, Kuba jest papugą oswojoną dziwnie, mianowicie: przylecieć z własnej woli? Czasami tak, jak najbardziej. Przylecieć, bo ktoś go prosi? A gdzie tam! A już wejść na rękę? Niedoczekanie twoje, chyba śnisz! Kubuś popełnił ostatnio błąd, mianowicie poleciał do naszego pokoju. On u mnie i EMilki jeszcze nie był, zgłupiał kompletnie, obijał się o lustro i ogólnie był bardzo zdenerwowany i zestresowany. W końcu siadł na dolnym piętrze łóżka i tak siedział, odmawiając współpracy z kimkolwiek. Tata mu mówi, tłumaczy mu, że: kubuś, choć do pana, wejdź do pana na rękę, pan cię do salonu zaniesie, Kubuś, no choć do mnie, zaniosę cię! I kuba był na tyle inteligentny, żeby wymyślić, że on chyba rzeczywiście sam sobie nie da rady, siedział, napuszał się, fukał, syczał, dziobał, ale w końcu się poddał i, obrażony na cały świat, wskoczył tacie na rękę. Kiedy tata odniósł go do salonu, schował się za gałęzią na klatce. Chyba było mu wstyd. 🙂

Kończę ten haotyczny wpis i mam nadzieję, że chociaż się uśmiechnęliście czasem, bo ja padam ze zmęczenia i lubię się czasem uśmiechnąć.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Wreszcie udało mi się trochę poćwiczyć na gitarze!

EltenLink