Kategorie
co u mnie

Anegdoty z października, czyli ostatnio koleżanka poleciła znaleźć plusy jesieni

Drogi Czytelniku, oto zmiana czasu. Tak konkretnie, to nadszedł czas zimowych kurtek i pięciuset warstw ubrania, na których zakładanie też potrzeba czasu, czas pociągów, które już same zapomniały, o której właściwie miały jechać i zbliżających się powoli, ale nieubłaganie terminów pierwszych zaliczeń. A, no i dworzec zachodni, nasz ukochany, cholerny dworzec zachodni, w którym zmienia się wszystko, ale w takim tempie, że dla mnie nic. Trochę jak z obrotem ziemi, kręci się, wiadomo, ale przecież nie czuć tego na co dzień.
– Przepraszam, którędy do schodów na górę? – Pytam uprzejmie na peronie, bo to nigdy nie wiadomo, jak skład się zatrzyma.
– A gdzie pani chce dojść? – Odpowiada pytaniem na pytanie zagadnięty facet. No, przyznam, tym mnie trochę ustrzelił, bo myślałam, że właśnie mu powiedziałam. Do schodów na górę. Dodam, że nie ma więcej, są tylko te jedne, do których chciałam się dostać. Zachwycił mnie ten inteligentny dialog, zwłaszcza, że do tej pory mam w pamięci kilka podobnych. Od starszej pani na centralnym z jej bajkowym: „a dokąd, dziewczynko, idziesz?”, aż do ochroniarza, czy może nawet policjanta, który wyrwał mnie z zamyślenia swoim: dzień dobry, czy pomóc pani dojść? O panie, siódma trzydzieści rano… Wiadomo, wszystko lepsze, niż wykład z podstaw czegoś tam w środku tygodnia. Jak to dobrze, Czytelniku, że ja rano wolno myślę, a jeszcze wolniej mówię. No bo co by było, gdybym się odzywała, zanim zdążę pomyśleć? Wróć, nie pomyśleć w moim przypadku. Czasami pytanie jest zadawane w taki sposób, że na prawdę chwalić Boga, jeśli ktoś ze mną wtedy jest i powie coś pierwszy. O właśnie, a będąc przy pytaniach.

– Duchowny katolicki na siedem liter? – Zagadnęła któregoś dnia koleżanka z grupy. Ja się może powtórzę, siódma trzydzieści rano! Coooo? Na siedem, a jakie masz?
I to są właśnie nasze dyskusje przed tyflopsychologią w poniedziałek.
– Na pięć liter, reakcja na hasło.
– Odzew. – Odpowiedziałam spokojnie, rozpakowując kanapkę.
– Nie, tu nie może być Z, trzecia jest S. –
– S, dlaczego S? Nie może być! –
– No bo… Księga księdza, to co to jest? Pismo, tak? Napisane w piśmie. –
– A wpisz mszał. Będziesz miała z. –
– Mszał! Faktycznie! – I tak dalej. Swoją drogą nie wiem, czemu wtedy nam się trafiło tak dużo tych kościelno-duchownych tematów.
Także, jak widzisz, Czytelniku, ja się na studiach bardzo dużo uczę. Wiesz np. kto to jest infułat? A ja już wiem.

Oprócz krzyżówek oczywiście są również zajęcia. Na pierwszych z nich np. uczyliśmy się, jak ważne są precyzyjne i zrozumiałe wyrażenia.
– Nauczymy się, że może niekoniecznie mówimy "nie tu", a bardziej: trochę w lewo. I będziecie państwo starali się wytłumaczyć jakieś abstrakcyjne zagadnienie takiemu niewidomemu sześcio, siedmiolatkowi. Oczywiście tym siedmiolatkiem będę ja.
– Łoooo… – Zareagowałam odruchowo.
– Ale to było takie oooo, że fajnie, czy ooooo Jezu? –
– No nie wiem, pani doktor, jedno i drugie chyba.
Było też trochę rozmów o regulaminie studiów i o tym, że pojawiła się jego nowa wersja, z którą warto się zapoznać. Proszę państwa, i tam, na 26 stronie tego regulaminu… W każdym razie chodziło o to, że jeśli mamy dozwoloną tylko jedną nieobecność, to nie dlatego, że wykładowcy są nikczemni i nieempatyczni, ale dlatego, że tak wynika z regulaminu. Swoją drogą, moje serce napełnia się radością i nadzieją na lepsze jutro, kiedy pomyślę, że może i ktoś upomina się o więcej nieobecności w ankietach semestralnych, ale przynajmniej używa słowa "nikczemny". Nie jakieś tam, pospolite, "niefajny", czy coś.
W ogóle w tym roku rozpoczęły się przedmioty związane z tyflopedagogiką, mamy ich więc trochę mniej, za to wszystkie ściśle dotyczą nas. Całej naszej tyflo grupy, którą w tym punkcie serdecznie pozdrawiam. Z tej okazji, oprócz tyflopsychologii i tyflopedagogiki mamy jeszcze np. podstawy okulistyki, czy też przedmiot o pięknej nazwie "następstwa funkcjonalne schorzeń układu wzrokowego". Na tych ostatnich, a także na diagnozie specjalnych potrzeb edukacyjnych, studenci, przynajmniej w pewnym zakresie, mogą sobie zbadać wzrok. Mamy tablice do badania ostrości z daleka i bliska, mamy testy sprawdzające postrzeganie barw, widzenie obuoczne czy widzenie stereoskopowe, czyli, po polsku mówiąc, widzenie głębi.
– I co, widzi to pani? Jest jakaś różnica w tych okularach?
– Jest, ale nie duża, mniej rozmazane takie. Coś widzę.
– O, widzą państwo, na pewno na obwodzie tego widzenia nie będzie, ale być może jest jeszcze szansa na jakieś niewielkie centralne. Jest nadzieja. Tu. Tu coś pani widzi? Jest kształt?
– Tak, jest.
– A wystaje poza?
– Nieee, nie wystaje.
– A. To nie ma nadziei.
Takie właśnie optymistyczne dialogi towarzyszą nam na podstawach okulistyki i następstwach funkcjonalnych. To, oczywiście, w trakcie zajęć. Pod koniec jest już coś bardziej w stylu:
– Pani doktor zobaczy, to są gumy do żucia w kształcie oczu!
– O, będziemy straszyć! Cudownie! To ja też się poczęstuję.
Spotkałam też na uczelni panią, która uczyła mnie orientacji przestrzennej w wieku lat niespełna trzech. Od tego czasu trochę urosłam, a pani nadal pamięta.
A, no i trzeba powiedzieć, że mamy całkiem sporą grupę tyflo, co jest osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie parę lat tej specjalności w ogóle nie było, nie otwierała się. Teraz się otworzyła, a w dodatku mamy aż 3 osoby w grupie, które specjalnie brały dziekankę, żeby do nas dołączyć. Zdeterminowani jesteśmy. Każdy w nieco innym kierunku i o innej porze. Ja np. o 10:30 mam kryzys i potrzebuję kawy. Natychmiast.

Oczywiście, na studiach świat się nie kończy. Ostatni czas upływał mi też, przynajmniej w pewnym stopniu, pod znakiem projektów muzycznych. Robiłam podkład dla wokalistki z Polski, dla wokalisty z Anglii, a także próbuję, też w towarzystwie, dokończyć utwór własny. To ostatnie, rzecz jasna, budzi największe emocje. Puki ja robię podkład komuś, moje wiadomości zazwyczaj mogą się ograniczyć do czegoś w stylu: To co, dogrywam ci shaker, dodaję winyl, przyciszam ten drugi bas i będzie OK, tak? Czy, w drugim okienku: wyślij mi, proszę, ten plik midi, to sobie go od razu wgram. W przypadku mojego utworu natomiast mam wrażenie, że się popłaczemy po obu stronach słuchawki, zaraz po popełnieniu morderstwa, a następnego dnia rozmawiamy sobie zupełnie normalnie. Jeden podkład już gotowy. Uffff. Jeszcze dwa zostały. :d
Wokal do mojego utworu też nagrałam i brzmi tak, że nawet mogę go słuchać, a to już dobrze. Pomijam takie drobne szczegóły, że tuż po tym, jak zostałam pochwalona za przygotowanie i profesjonalizm zapytałam, od jakich słów zaczyna się druga zwrotka. Rozproszyli mnie, no, kazali dykcję ćwiczyć.
Dygresja na marginesie, koleżanka z podstawówki swego czasu pomyliła się i powiedziała, że ktoś zrobił coś z "dykcją". Chodziło, oczywiście, o grację, natomiast wyrażenie "z ogromną dykcją" weszło do naszego słownika na całkiem długo.

Szukam skojarzenia z "całkiem długo", żeby wymyślić, co tu jeszcze opowiedzieć. O, wiem, całkiem długo nie miałam kolejnych audiobooków z "cyklu o straży" Pratchetta. Już mam i na pewno będę czytać, bo już długo miałam to na swojej liście. Czytać nie przestaję, ostatnio miałam na tapecie jednocześnie autobiografię Pazury i długi, potterowy fanfick. Co do fanficka, jak się komuś nie podoba sama idea, to się usprawiedliwię tym, że w ten sposób mogłam poćwiczyć angielski. Ale sama historia, choć jest przetworzeniem czegoś, co istnieje, wg. mnie bardzo dobra, szukałam długo akurat takiej alternatywy historii o Harrym. Z resztą, akurat ja fanficki lubię, no więc sorry. Gdybym miała czas i trochę większe umiejętności, to nawet bym chciała to przetłumaczyć na polski. Jeśli zaś chodzi o autobiografię Pazury, to powiem jedynie, że on to czyta. Resztę sobie, drogi Czytelniku, możesz sam dośpiewać. Brzmi, jak połączenie jego kanału na YouTubie z bajkami z ramą. Kocham. Choć wcale nie jest tak, że ta książka jest w całości zabawna. Dużo mówi o tym, jakie miał dzieciństwo, co w bardzo wyraźny i dobitny sposób pokazuje, jakie my mamy szczęście, że w dzisiejszym świecie się jednak zaczyna rozmawiać o emocjach, zwracać uwagę na uczucia dzieci i własne itd. To ważne.

A propos autobiografii, chciałam też przy okazji wspomnieć, że w tym roku miałam jedne z lepszych urodzin ostatnich czasów. Naprawdę fajny dzień. Zaczynając od faktu, że tego dnia miałam do podłączenia i sprawdzenia mikser, czyli akurat zajęcie, które jest jednym z moich ulubionych w realizacji dźwięku, a skończywszy na tym, że ten dzień pokazał mi, ile osób o mnie pamięta i odzywa się do mnie. Dzięki czemuś i mimo wszystko, nadal są. To piękne, uświadomić to sobie w jednym, konkretnym dniu, zwłaszcza, że ten dzień jest w trakcie tygodnia. Na wysokości środy, kiedy wszyscy już potrzebujemy pocieszenia. 😉 Dziękuję wszystkim, którzy wtedy byli, niezależnie od tego, czy pisali ze mną w urodziny rano, czy wieczorem, czy łazili ze mną z tej okazji po Warszawie, czy może składali życzenia dwa dni po urodzinach. Oktawa święta jeszcze trwała. A w ogóle moja przyjaciółka, też urodzona w październiku, powiedziała, że ona, to świętuje cały miesiąc. O, i to jest sposób! Też tak będę robić.

Kolejna sprawa, szesnastego października byłam w Krakowie na koncercie Jonas Brothers! I możecie się śmiać, ale jak oni śpiewają! W ogóle koncert zrobiony świetnie. Przeprowadzili publiczność przez całą dyskografię, w końcu trasa pt. "five albums one night". Pamiętając, że większość albumów wyszła przed rokiem 2010 ciekawie było obserwować, jak wiele osób znało wszystkie piosenki. Podejrzewam, że większość publiczności, to właśnie była nasza studencka brać, której bracia towarzyszyli w naszym etapie życia spędzanym na Disney Channel. I wszyscy najgłośniej śpiewali piosenki z "camp rock". Poza tym, oświadczam, że już zawsze będę wybierała Tauron Arenę zamiast Narodowego, jak będę ten wybór mieć. Tam przynajmniej cokolwiek słyszałam. Po drodze na wydarzenie natomiast słyszałam pana, który… nie kłócił się, to nawet chyba nie była kłótnia, ale tłumaczył coś wybrance swojego serca w tak piękny, polski sposób, że zachwyciło nas to bardzo po paru sekundach słuchania. My szłyśmy na koncert, a ten facet szedł za nami i głosił: ale kochanie, noż k**wa, ona miała słuchawki na uszach, mogłaby nas nie słyszeć przecież, a ona się po prostu chciała do czegoś przypie***ić!". To "kochanie" naprzemiennie z "k**a jej mać" powtórzyło się jeszcze parę razy i przyznaję, że mnie ujęło. Daj Boże wszystkim się tak pięknie wkur**ać!

No i na koniec anegdotka z pociągu, kolejna, bo czemu nie. A powiedzieć muszę, że dawno mi tak miło nie było po przypadkowej interakcji. Kiedy wracałam z Warszawy po tym, jak odwiozłam handpan do dostrojenia paru dźwięków, przed moją stacją oczywiście odnalazł się konduktor. Spytał, czy mi pomóc, ja odpowiedziałam, że nie potrzebuję, dodając przy okazji, że ewentualnie może mi otworzyć drzwi, bo w tych starszych wagonach różnie bywa z ich otwieraniem. Dialog, jak zazwyczaj. Do czasu.
– A pani, to na randkę? – Zagadnął nagle. Grom, to mało, to jakieś jeszcze bardziej zdumiewające zjawisko było.
– Słucham? –
– Pani na randkę jedzie? –
– Nie… A czemu?
– No tak widzę sama, bez kwiatów, to na randkę! – O panie, a ja nawet nie byłam jakoś wyjątkowo ładnie ubrana! Swoją drogą, gdzie te czasy, że człowiek raz na miasto wyszedł w wyższych butach i całe internety huczały? Ale nie, teraz nie, teraz wyglądałam normalnie! Tak codziennie mam na myśli.
– No nie, akurat do domu, ale bardzo panu dziękuję. Mieszkam w Żyrardowie i wracam.
– Aaaa, no bo Żyrardów, to blisko. – Zamyślił się, a ja po czasie podejrzewam, że mogło mu chodzić o to, że blisko, więc może dlatego sama jadę. Podchwyciłam temat.
– No właśnie, może na tę randkę, to gdzieś dalej kiedyś pojadę. Ale dzięki, przypomniał mi pan, że dawno nie dostałam kwiatów.
– A bo to widzi pani, faceci dają kwiaty tylko w dwóch przypadkach.
– Jak przepraszają i jak proszą?
– Jak podpadną! – Niezwykle rozbawiona dialogiem wysiadłam z pociągu, ale muszę powiedzieć, że mi dał do myślenia konduktor. Sama? Bez kwiatów? No to jak to tak?

No i cóż, Czytelniku Drogi, chyba kończę. Krótszy nieco wpis, niż zazwyczaj, choć przecież pomysłów trochę miałam. Jak się tego jednak od razu nie spisze, to potem tak jest. Polecam piosenkę "burza" od Kwiatu Jabłoni, o, jeszcze to mi się przypomniało. I na pewno jeszcze raz podziękuję ludziom, którzy pamiętali o mnie, nie tylko w urodziny, ale i potem, w ciągu miesiąca. Dobrze jest czasami pogadać.
Pazura swoją książkę skończył mocnym rozdziałem, wspomnieniem takiego trochę, powiedziałabym, prywatnego końca świata swego czasu. Ale przecież ja nie muszę, no nie? Poprzestanę więc na tych anegdotkach październikowych, a co dalej, zobaczymy.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Nagły zapał na 5 liter?

Kategorie
co u mnie

Żółwie z okien piątego wagonu, czyli głównie muzyka, choć i kawa się przyda w tej rodzinie

Dzień dobry!
Drogi Czytelniku, słyszę głosy. W sensie głosy, że mam napisać wpis, nie, że takie w głowie. Takich w głowie, jeszcze, nie. Przez ostatnie dwa tygodnie trochę się działo, więc faktycznie mogę o tym opowiedzieć.

Zacznę od tego, że jest wrzesień, więc, jak inni szczęśliwi studenci, jeszcze nie mam zajęć. Z tego powodu świat organizuje mi przeróżne zajęcia w sposób niezależny i jeśli przez długi czas nic się nie dzieje, nie znaczy to, że potem nie trzeba będzie wszystkiego zmieścić w tydzień. To były w gruncie rzeczy zajęcia przyjemne, ale muszę przyznać, że trochę sobie teraz odsypiam.

Zaczęłabym od tego, że dziewiątego pojechałam do kumpla. Pamiętam go, jak mnie odwiedzał w Warszawie, mając koło 14 lat i przybywając tam z mamą. Jak się poznaliśmy, jakoś kojarzyłam, że jest ode mnie młodszy. Teraz na własnym terenie prowadzi mnie ścieżkami, na których sama bym się czym prędzej zgubiła, a przy okazji jest inżynierem i mówi do mnie o rzeczach, których nie rozumiem. 😉
Tym razem jednak miałam rozumieć, bo wybraliśmy się do teatru, a do tego na musical. Od razu przybył temat tłumaczeń piosenek. Okazało się, że wcześniej jakoś nie gadaliśmy o tym moim hobby i zaczęliśmy się zastanawiać, jak przetłumaczony będzie oglądany przez nas spektakl. Nastąpiło strategiczne zapoznanie się ze ścieżką dźwiękową oryginału z Broadwayu, szybka wymiana pomysłów i ze trzy zakłady o konkretne linijki.

"Dear Evan Hansen", to trudna sztuka. Historia o samotności, lęku społecznym, depresji, idealnych rodzinach z mnóstwem nieprzegadanych problemów i, wiadomo, socialmediach trochę też. Jestem pewna, że wiele rodzin, wychodząc z tego przedstawienia, nadal popełnia dokładnie te same błędy i czyni te same krzywdy, wierzę jednak, że nie wszyscy. Wydaje mi się, że istnieje też grono ludzi, których życie zmieniło się m.in. pod wpływem właśnie tej historii. Tak było w Stanach i mam nadzieję, że znajdzie się też trochętakich w naszym kraju.
Co do tłumaczenia, tak to się właśnie robi. Zawodowa robota, naprawdę. Takie komentarze wymienialiśmy na widowni, przy okazji ciesząc się, kiedy któreś z nas wygrało zakład o linijkę. To dziwne uczucie, zaproponować jakieś tłumaczenie, a potem usłyszeć prawie identyczne ze sceny. Trochę tak, jakby moi ulubieni aktorzy wypowiadali moje słowa, co raczej, tak w rzeczywistości, długo się nie zdarzy, jeśli w ogóle. Natomiast miałam szczęście, bo, oczywiście, tytułowego Evana gra trzech aktorów i właśnie w naszym przedstawieniu zagrał Marcin Franc, którego uwielbiam. No więc, jak Marcin Franc śpiewa linijkę, którą jakiś czas wcześniej też wymyśliłam i zdążyłam się do niej przyzwyczaić, to faktycznie wrażenie robi. Plus oczywiście wrażenie robi sama gra aktorska, która w tym przedstawieniu wiele razy jest bardzo emocjonalna, często na granicy paniki, płaczu, albo w drugą stronę, mocnego zaangażowania w coś dla bohatera dobrego. Muzycznie też nie są to najłatwiejsze rzeczy, więc naprawdę dobrze było to zobaczyć i posłuchać. Adaptację filmową widziałam już wcześniej i przyznaję, że wersja teatralna paradoksalnie przyniosła mi więcej spokoju. Chyba jest prawdziwsza, mimo wszystko. I wiadomo, piosenek więcej. 😉

W każdym razie dziękuję za przedstawienie i gościnę. I oczywiście, wszak to Twój dom rodzinny, rodzinie podziękowania za audiodeskrybcję również proszę przekazać. I za obiady, wiadomo, uwielbiam! <3 Pogadaliśmy o muzyce, którą rozumiem ja, komputerach, które rozumiesz Ty, a także o świecie tak ogólnie, a tego, to już chyba nikt nie rozumie.

Po powrocie, swoją drogą chcę powiedzieć, że dworzec w Poznaniu, to jest stan umysłu, musiałam się szybko ogarniać, bo w czwartek na uczelnię. Tam zdałam jedne praktyki i ja może publicznie napiszę, żeby było ważniejsze, że ja naprawdę w tym roku chcę to zrobić wcześniej! :d Co do uczelni, jak zobaczyłam, jak teraz wygląda zejście z kładki na dworcu zachodnim, to ja już wolę ten dworzec w Poznaniu, zwracam honor. A tę warszawską wycieczkę też trzeba było ogarniać w miarę sprawnie, bo jeszcze czekało mnie pakowanie.

Tak, drogi Czytelniku, jedziemy dalej, tym razem królewskie miasto Kraków. Powód akurat nietypowy, bo ja tam jednak często jeżdżę w celach towarzyskich, teraz było jakoś zdecydowanie bardziej muzycznie. Jak wiadomo z wpisu mego, czy tam dwóch wpisów wstecz, od czerwca posiadam handpan. Handpan, to jest taki, przynajmniej wg. mnie, przecudowny instrument muzyczny. I właśnie z tymi instrumentami związany był odbywający się w Krakowie festiwal. Występy, wystawa instrumentów różnych twórców, a także ogólna integracja środowiska, bo wiele osób z handpanowej społeczności, zazwyczaj piszącej tylko w grupie facebookowej, może się tam spotkać na żywo. Zanim jednak opowiem więcej o tym wydarzeniu, warto tu wspomnieć o piątku i tym, jak ja się tam wybierałam.

Wiedziałam dobrze, że festiwal festiwalem, ale koleżanki, z którymi będę spędzać resztę czasu, najbardziej chciałyby obejrzeć konkretnie mój instrument. Ponieważ mój instrument ma około 56 cm średnicy, nie do końca jest najwygodniejszy w przenoszeniu. Nie po to jednak kupiłam na niego fajny plecak, żeby teraz nie korzystać, prawda? Pokrowiec ten nie tylko chroni handpan, ale także ma całkiem sporą kieszeń od strony pleców, dodatkowe paski, żeby go stabilniej przypiąć do człowieka i ogólnie powinien się do wędrówek nadawać. Ta kieszeń, to chyba służy do tego, żeby sobie tam wziąć wodę, może coś do nagrywania, na upartego kurtkę przeciwdeszczową… Ja, w ten plecak i moją torebkę, spakowałam się na cztery dni. Jestem dumna i z plecaka, i ze mnie, zdaliśmy egzamin!
W efekcie tego zwycięstwa nad przestrzenią w piątkowy ranek wsiadłam do pociągu, wyglądając jak żółw ninja z wypchaną torebką. Żeby nie zapominać o żółwiach, w okienku futerału, w którym zwykle znajduje się logo producenta, u mnie znalazł się obrazek żółwia ze świata dysku. Niechże mnie prowadzi. Przyjemność przesiadki na zachodnim tym razem odpuściłam, dojechałam do centralnej.

– Pomóżcie jej, pomóżcie! – Ta zachęta pochodziła od jakiejś starszej pani na peronie. Akurat próbowałam ominąć coś dziwnego, co tam stało, więc pomoc faktycznie mogła się przydać. Na zawołanie przybyło dwóch ochroniarzy, a przynajmniej tak podejrzewam. Inna rzecz, że przez różne inne wskazówki akurat poszukiwane przeze mnie schody na górę już miałam zlokalizowane.
– Pani się chce stąd wydostać, tak?
– Nie, proszę pana, chcę zostać tutaj.
– No ale tu… tu ma pani schody na górę, chcę pani tymi schodami.
– Nie, ja po prostu chciałam je znaleźć i tu się właśnie z koleżanką umówiłam, więc ja tu sobie już zostanę.
– Ja nie bardzo rozumiem. Pani chce… Pani się tutaj z kimś umówiła, tak?
– Tak proszę pana, i moja koleżanka o tym wie. Swoją drogą ochrona też wie, bo jest zamówiona asysta i ja się właśnie tu z nimi spotkam, także wszystko jest OK.
– No to my mamy inne informacje, ale już dobrze. – Do tej pory nie wiem, jakie informacje ma o mnie ochrona na dworcu Centralnym. Mam nadzieję, że same pochlebne rzeczy słyszeli, bo z rzeczami na mój temat różnie bywa. W każdym razie akurat miałam rację, koleżanka wraz z asystą zjawiła się chwilę później.
Mój osobisty żółw, na szczęście, miał swoje miejsce w pociągu, ale zanim spokojnie tam zasiądziemy, ja może przy okazji wyjaśnię, na czym polega pierwsze prawo APS.
Otóż pierwsze prawo APS polega na tym, że jeśli na moim kierunku, pedagogice specjalnej, w moim otoczeniu zjawia się jakikolwiek facet, to ja mogę być:
A. Zwinięta w chińskie osiemnaście, grzebiąca na dnie plecaka u mych stóp.
B. W połowie największej kanapki, jaka była w sklepie i to jest ten rodzaj kanapki, której nie można wypuścić z rąk, bo wszystko z niej i tak leci.
Ewentualnie dopuszczam jeszcze C. bycie tuż po wyczerpującym WFie, dobrze, że w tym roku nie ma WFu.
Tłumaczę to, ponieważ w pociągu nastąpił klasyczny przykład syndromu APS. Ja zdejmuję wielki bagaż, śmieję się z tego, bo co mi pozostało, zdejmuję kurtkę, daję Kindze jakieś słodycze z torby, żeby zwolnić choć parę centymetrów miejsca, zdejmuję bluzę, jestem zgrzana, bo wiadomo, wybrałam się, jak na lotnisko, największe rzeczy na siebie, dla Kingi kolejne żelki, a, żółw stoi na drodze, ha ha, przepraszam, no wiadomo, już już, nic mi się w tej torbie nie mieści, a to w sumie wyrzuć, po lewej masz kosz, tak, tej lewej… I właśnie w tym momencie jakiś uprzejmy głos, cytując serial: "kawaler miły, ładny", mówi dzień dobry. Ja się pytam, serio? Naprawdę? Dlaczego?!
W końcu ja mogłam usiąść, pociąg ruszył i rozpoczęła się nasza wesoła, cztero-godzinna podróż. W pewnym momencie koleżanka Kinga zaczęła badać aplikację warsu, żeby ewentualnie pozyskać jakieś jedzenie. Aplikacja warsu ma to do siebie, że zazwyczaj wykrywa nam wszystkie pociągi oprócz tego, którym akurat jedziemy, tym razem przez większość czasu nie wykrywała nic. W końcu wybrałam się do warsu osobiście, a Kinga pozostała na straży mienia. Zwykle tak nie robię, m.in. właśnie dlatego, żeby nie zostawiać plecaka i nie przepychać się wraz z nim, no ale skoro już jesteśmy we dwie…
Udało mi się całkiem sprytnie i bez większych przygód przejść przez dwa wagony i zamówić, co mi było trzeba. Fakt, że w czwartym nieco się zawachałam, bo na tyle dużo osób akurat coś jadło, że zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie jest już wagon restauracyjny, ale nie. Prawidłowo, był w trzecim. Tam, oczywiście, zamiast normalnym, prostym zdaniem: przepraszam, gdzie jest kasa? Zwróciłam się do mijającej mnie pani ze swoim: dzień dobry, proszę pani, bo ja mam takie pytanie, bo, jakbym ja chciała coś kupić, tutaj, to gdzie ja powinnam podejść… Itd. Itd. Co ja w ogóle gadam? Na szczęście było blisko, zamówiłam, co trzeba i rozpoczęłam powrót. Tą samą trasą, nieco rozchwianą i niespokojną przez ruch pociągu, szło sobie jakieś dziecko, na głos komentując swoją sytuację.
– To wagon piąty… – To mi akurat pomogło, bo sama miałam miejsce w piątym, całkiem spoko więc, że dostałam podpowiedź niejako z poza kadru.
– Ja muszę do siódmego… – Dodało po zastanowieniu dziecko za mną tym samym tonem, nadal mówiąc jakby do siebie.
– O, to przepraszam, bardzo proszę. – Zreflektowałam się i przepuściłam współpasażera. Zniknął mi z oczu, a ja bez przeszkód dotarłam do Kingi i opowiedziałam o wyprawie. Nie minęło wiele czasu od mojej opowieści o dziecku z siódmego wagonu, kiedy tuż koło nas rozległ się triumfalny okrzyk.
– Oooo, szósssty! – Faktycznie, siedziałyśmy tuż przy drzwiach. Kiedy po jakimś czasie kolejny raz przebiegło koło nas dziecko wołając tym razem: do siódmego, siódmego, szybko!" zaczęłam się zastanawiać.
– Kinia, – zagadnęłam, – ja tego chyba nie łapię. On przebiegł koło nas trzy razy w tamtą stronę, a ani razu nie wracał. Jak on to robi? Górą? A może peronem? Już były stacje… – Nie zdziwiło mnie zbytnio, że Kinia tego nie wyjaśnia, w końcu co miałaby…
– To są trojaczki. – Odezwała się w tym momencie Kinga i kontynuowała powoli. – Matka ma miejsce w drugim wagonie… Ojciec w siódmym. Jak się źle zachowują, to ona ich tam, proszę bardzo, wysyła i… już nie przyjmuje reklamacji… – Śmiałam się jeszcze długo, a zagadka trojaczków z InterCity do tej pory pozostaje niewyjaśniona.
W Krakowie asysta zjawiła się bez problemu, choć pan był niezwykle zdumiony, że chcemy iść schodami.
– Nieee, schodami ja się boję z wami iść. –
– No ale to czemu? Przecież pan widzi, zdrowe jesteśmy, nie widzimy tylko, możemy przecież iść schodami. –
– No OK, OK. – Wzięłyśmy bagaże, zawróciliśmy w stronę schodów…
– No ale to co, taki trening sobie robicie, czy jak? – Nie wytrzymał jednak ochroniarz. Przynajmniej zapewniłyśmy panu atrakcję, jeszcze długo się dziwił, że tak się da. Ja za to pochwaliłam go, że dostosował się do naszej prośby. Znam przypadki, gdzie ochrona upierała się przy windzie nie zważając na to, że ktoś może mieć powód do wybierania schodów, np. swoją znaną trasę, czy, no nie wiem, klaustrofobię. Nasz krakowski pan był bardzo OK i, trening nie trening, wybrał się z nami tam, gdzie było trzeba.

Przechodząc do festiwalu, na pewno w przyszłym roku chciałabym zobaczyć jeszcze więcej występów i wydarzeń towarzyszących, ale nawet w tym mam co wspominać. Od pięknych koncertów w sobotę, aż do niedzielnej wystawy, podczas której naprawdę mogłam docenić różnorodność tych, zdawałoby się, prostych w konstrukcji instrumentów. Każdy twórca robi je nieco inaczej, dzięki temu dźwięk i wygląd potrafią sięod siebie różnić nawet dla ludzi, którzy widzieli handpany poraz pierwszy. A pomiędzy tym wszystkim zwykłe kontakty międzyludzkie. Jeszcze przed całym wydarzeniem napisałam do organizatora, żeby o kilka rzeczy dopytać, a potem sam podszedł do mnie w sobotę się przywitać. Maćku, dziękuję Ci za to, bo, jak pisałam, będąc sama raczej bym Cię tam nie odnalazła, mimo najszczerszych chęci. W ogóle samo to, że na ten występ wybrałam się sama dało okazję do pięknego spotkania. Kwadrans przed wydarzeniem wpadłam na dość szalony pomysł napisania w facebookowej grupie, że hej hej, będę sama, jak ktoś już jest, to napiszcie, jak to wszystko wygląda, sprawdzanie biletów itd., na pewno ułatwicie mi tym życie. A tu proszę, znalazła się osoba, która nie tylko się odezwała, ale i potem poczekała ze mną na taksówkę, kontynuując rozmowę o handpanach i nie tylko. Dziękuję. <3 No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o niezwykłym solo po wystawie instrumentów, zagranym dla mnie i moich znajomych przez jednego z uczestników. Paweł, nie byłam, niestety, na Twoim występie wcześniej, ale jeszcze raz dziękuję za prezentację instrumentu. Zwłaszcza, że, jak już mówiłam, to jest taki handpan, że, jak z Neapolem, zobaczysz i można umierać. Cudownie piękny! Jak będę sławna i bogata, to chcę drugi handpan, właśnie w tej skali.

Do domu wracałam w poniedziałek, bo, korzystając z handpanowej atmosfery i pobytu w Krakowie na raz, udałam się do mojej starej szkoły w celu pozyskania informacji, jak takiego żółwia mikrofonować. Wiedziałam, że jeden z tamtejszych nauczycieli nagrywał handpan w szkole muzycznej, w której również pracuje, dopytałam więc, czy zgodziłby się podzielić doświadczeniem. Przy okazji oczywiście prezentowałam instrument, bo jednak nie jest zbyt często widywany na żywo. Po prezentacji przeszliśmy do faktycznego nagrania.
– Dobra, słuchaj, to pojemnościowe już mamy, teraz ci dam jakiś dynamiczny od dołu… Wiesz co, ja bym tu może dał wstęgę? –
– Szanuję pomysł, mistrzu, ale nie mógłbyś tym razem wziąć czegoś, na co mnie też będzie stać w jakiejś nieco bliższej przyszłości? Bo wiesz, jak już to tu zobaczę, to chciałabym to też umieć zrobić sama… –
– No tak, słusznie, to czekaj. – Po chwili powrócił z dynamikiem, który od dawna sama mam w mojej szufladzie.
– O, taki, to ja też mam! –
– Tak właśnie myślałem. Dlatego go biorę! –
Wizyta się przydała, teraz rozumiem więcej. Poza tym, gdzieś między nagraniami posłuchałam różnych utworów w reżyserce, jak za starych dobrych czasów i zapewniam, że to wykonanie "little blue" Colliera jeszcze nie raz uratuje mi nie tylko jeden dzień, ale i resztę dni. Dziękuję.

A na koniec sporo się pośmiałam, bo nasz drugi mistrz przyniósł do szkoły myszkę od starego maca, taką z jednym przyciskiem i kulką od spodu, na USB. I to samo w sobie było po prostu ciekawostką, zabawnie natomiast jest obserwować dźwiękowcowąrodzinę przy testowaniu czegokolwiek, nawet niezwiązanego z dźwiękiem.
– Ty, dawaj, zobaczymy, czy działa. –
– Ja nieee wiem, pewnie to ma jakąś technologię zero, z przed iluś lat. –
– Dobra tam, podłączamy. Iiiii…. Działaaaaaa! –
– Jejjjjj! –
– A zobaczymy, czy folder otworzy… Otwieraaaaa! –
Tak. Oto my. Dorośli ludzie. Lubię tam jeździć. Sylwia miała rację, coś pomiędzy studiami a przedszkolem.

Właśnie, a propos studiów, czas wracać! Kolejne praktyki do zaliczenia! Uspokajam, i ja, i mój żółw dotarliśmy do domu bezpiecznie i na czas. Praktyki szkolne zaliczyłam następnego dnia i dobrze się stało, bo akurat w tym tygodniu trzeba było szybko wracać do zajęć muzycznych. W ramach projektu związanego z kolei ze studiami znajomego, pracowaliśmy nad jego utworem. Fakt, że kiedy zapytał mnie we wtorek, jak mi się podoba ten proces produkcji, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, bo byłam przeogromnie zmęczona. Mój organizm domagał się snu, introwertyczna część mojej duszy domagała się świętego spokoju, w piątek znajomy wraca do Anglii, więc nie ma czasu do stracenia, a w tym momencie pan przyszły doktor pyta: are you enjoying the process? Do you like the experience? Teraz jednak, po odespaniu jestem bardzo zadowolona, że to robimy. Poza tym podczas czwartkowej sesji czułam się już lepiej. Dawno nie nagrywałam w moim pokoju wokalistów, więc to była cenna lekcja akustyki, efektywności i, wiadomo, bhp.
– Dobra, OK, tu masz statyw, uważamy na statyw, tu słuchawki… Wszystko OK? –
– Yes, boss. –
– Możemy? –
– Pewnie. Jeszcze nigdy nie nagrywałem w szafie. –
– Żartujesz? To chyba nigdy nie nagrywałeś w domu! Witamy w moim profesjonalnym studiu, jak ci się podoba proces? –
– I’m lovin the experience! – Zapewnił z szafy, a ja wróciłam do mojego Pro Toolsa. Czasem musiałam zmienić ustawienie ludzi i przedmiotów, czasem system się zawieszał, ale, jak mówiłam, to była cenna lekcja. Kablami czy słuchawkami zawsze można się wymienić lub puścić je inaczej. Przy zawieszonym systemie natomiast zawsze mogę sobie przypomnieć filmik, w którym Jacob Collier pokazuje swoją sesję w Logicu, a ten twierdzi, że: system overload i zatrzymuje muzykę. It’s OK, it’s OK, we will wait.

Cieszę się, że tej muzyki jest coraz więcej. Jednego dnia wpada do mnie Beata, żeby popracować nad produkcją, rozpoczętą prostym, gitarowym riffem. Innym razem odwiedza mnie kolega perkusista, co mu nadal wybaczyć nie mogę, że jest w wieku mojej siostry, a gra o tyle lepiej ode mnie. ;p Poznałam go przez jego koleżanki z zespołu, którym z kolei czasami tłumaczę trochę dźwięk. Wiesz, Drogi Czytelniku, taka jedna, wielka, muzyczna rodzina. Takie dzieciaczki moje, co z tego, że jedno z drugim wyższe ode mnie i zdaje mi się, że w ich wieku nie ćwiczyłam aż tyle. Dumna z was jestem, młodzi padawani! W Krakowie też jeden taki jest, ja mu tłumaczę, jak instalować wirtualne instrumenty i że jazz nie jest taki zły, a on mi za to, że pomyliłam dźwięki i że przegram z nim w hearthstone. A tak w ogóle, to na moim dyplomie z perkusji powinnam grać nasze opracowanie muzyki z mario.
I niech mi ktoś powie, czemu mi się to nie liczy do praktyk? :d

Kończę, drogi Czytelniku, ten wpis, bo i tak długi się zrobił. Samej mi jednak pomaga, jak sobie zbiorę tyle ciekawych rzeczy, które wydarzyły się w ostatnim czasie. Nie zawsze jest łatwo. Przez te tygodnie też były takie momenty, kiedy naprawdę chciałam spać, nie chciałam wstawać, stresowałam się, nie widziałam sensu i generalnie nie wiedziałam, czy podoba mi się proces. Zwłaszcza, że świat ma to do siebie, że wali się wieczorem, a rano i tak włącza budzik. Stany skrajne mamy opanowane do perfekcji. Nie znaczy to jednak, że nie ma nic ciekawego do opowiadania. Zawsze kogoś można nagrać w otwartych drzwiach własnej szafy, posłuchać pięknej muzyki, wypić zimową herbatę w ulubionej pizzerii czy kawę z widokiem na cenne zabytki. Kinia, Natalka, uwielbiam nasze weekendy, z tym, że jak któraś jeszcze raz zaśpiewa przy mnie tę piosenkę o morzu Bałtyckim, to ją wyprawię daleko. Może być łodzią.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Kręgi, w jakich się obracam, czyli wyjazdy, filmiki i artystyczny bajzel w szufladach

Witam drogiego Czytelnika!
Plan był inny, najpierw miał być wpis o jednym wyjeździe, planowałam też wreszcie wywiązać się z challengeu, do którego ktoś mnie nominował, ale w sumie, jak akurat wiem, o czym pisać…

Kiedy dni składają się z obowiązków, z których najcięższym jest wstanie wreszcie z łóżka, a każda aktywność wydaje się rzeczą niemożliwie trudną, niewiadomo właściwie, dlaczego, jeszcze bardziej docenia się dni, kiedy coś się wreszcie działo lub, to nawet istotniejsze, coś się wreszcie zrobiło. I ja nie mówię, że marzec jest miesiącem łatwym, ale zauważyłam, że dzieje się całkiem sporo.

Po pierwsze, w dzień kobiet wybrałam się do królewskiego miasta, aby odebrać mojąwłasność. Jakoś dużo tego było, ktoś mi coś zamówił w sklepie, ktoś mi coś zostawił, żeby pożyczyć, ktoś jeszcze inny miał mi coś przekazać… Coś dużo tego towaru, siedem paczek i chlebaczek, zabrałam więc największy plecak. I wiecie, jak macie do zabrania statyw mikrofonowy, nawet mały, to warto jest go zmierzyć. Tak, jest taka opcja, po prostu sprawdzić wcześniej. Ja nie sprawdziłam i przejechałam pół kraju po to, żeby się dowiedzieć, że najistotniejsza z tych wszystkich rzeczy, moje własne zamówienie, do plecaka się NIE zmieści i i tak ktoś mi to musi wysłać. Inne rzeczy się zmieściły, uprzejmie przepraszam moich znajomych, którym wlazłam na zajęcia do studia, żeby się tam rozłożyć z całym moim majdanem i chwilę pobawić w to moje, to twoje. To był dzień tuż przed praktykami, a do tego piątek, więc mam wrażenie, że mało komu to tam przeszkadzało, zwłaszcza, że sama przyniosłam fanty do pochwalenia.

Tu dygresja, posiadam nowy rejestrator. Wymiana sprzętu wśród dźwiękowców okazała się tematem interesującym, ostatnio nawet tłumaczyłam to koleżance. To nie jest tak, że my wszyscy mamy hobby takie, że się bawimy w lombard i samo kupowanie i sprzedawanie tego towaru robi nam przyjemność, po prostu czasami jedna rzecz się sprawdza, inna nie, trzecia jest nie do naprawienia, czwarta przeciwnie, właśnie naprawiliśmy, to co się będzie marnować? Teraz też tak jest, zakupiłam sobie nowy rejestrator, a raczej nową wersję rejestratora, który chciałam kupić od dawna, no i z okazji tego zakupu sprzedam inny, coby nie podwajać posiadanych funkcji. Co ma się u mnie w szufladzie marnować, jak komuś innemu może służyć lepiej? Poza tym powiedziałam sobie, że kupię tylko wtedy, kiedy uda mi się dostać jedną krótką w czasie, za to niezłą w pieniądzach robotę. Dostałam, więc dotrzymałam słowa.
Już przed dniem kobiet przybyła do mnie paczka z tym nowym i wybraliśmy się z Tomkiem do Piotrka… swoją drogą same chłopy, same chłopy! Jak to powiedziała kiedyś moja przyjaciółka: no cóż, taki zawód! Wracając, wybrałam się z Tomkiem do Piotrka testować sprzęty. Dobra, OK, ja sama słyszę, jak to brzmi. Jeszcze dodam, że różne mikrofony, bo każdy z nich miał inne. Już tak poważnie mówiąc, nawet nie wiesz, drogi Czytelniku, jak to miło jest razem się ucieszyć z nowych rzeczy, a jeszcze milej razem kląć na to, co w tych nowych sprzętach jednak mogłoby być lepsze. Podobny proces odbywał się, kiedy byłam w Krakowie, no fajne to, nagrywa ładnie i dobrze, że gada, ale czego to przychodzi w takim pudełku, jakbym sobie kupiła w markecie paczkę snickersów? To już by mogli chociaż snickersa dorzucić! A akcesoriów do tego, to już w ogóle nie wynaleźli. Drogi Zoomie, ja nie rozoomiem takiego postępowania. Piotrze, dzięki za gościnę! Tomku, dzięki za to, że całą drogę przegadaliśmy o syntezatorach, nawet o tym nie wiedząc.

Krakowa nie skończyłam na narzekaniu na pudełka, ponieważ potem miałam jeszcze trochę spotkań towarzyskich. Poczekałam sobie na nie w internacie, gdzie miłosiernie dali mi herbatę i fajnie, bo było zimno. W ogóle zauważyłam, że zdarzają się takie dni, kiedy jadąc tam ja się o nic nie muszę martwić. Ten mi da kanapkę, tamten herbatę, nie ma to, jak się ustawić! :d
Potem natomiast wyruszyłam w miasto, bo kiedyś ze szkoły trzeba wyjść. Przyznaję uczciwie, że przeróżne integracje skończyłam późno, a dzień kobiet świętowałam, jak własne urodziny albo i bardziej. Znajomi dźwiękowcy razem dywagowali ze mną nad rejestratorami i nietylko, znajomy masażysta przestawił mi jakieś takie kręgi, że nawet nie wiedziałam, że takie mam, a ze znajomym wielbicielem Marvela pół nocy oglądaliśmy różne rzeczy, w tym na youtubie, jak chłopcy z kabaretu Ani Mru Mru w państewka miastewka grali. 😉

Wróciłam do domu w sobotę i dobrze się stało, bo od poniedziałku intensywny powrót do pracy. O tym poniedziałku, to ja jeszcze tu kiedyś sporo napiszę, choć jeszcze nie teraz. Dość powiedzieć, że z uczelnią to nie było związane, natomiast doświadczeń nowych sporo, a i sport mi się w końcu zdarzyło uprawiać, raz na rok. Przy okazji okazało się, że fajnie by było o ten sport zaczepiać nieco częściej, bo we wtorek nie mogłam ruszyć absolutnie niczym, bolało mnie wszystko i jeszcze coś, a dalekie wyprawy, np. na dół po herbatę, utwierdzały mnie w przekonaniu, że goalball spoko, ale ja jednak bym została przy pingpongu. Wysiłek się opłacił, ale jak mówiłam, więcej szczegółów nawet nie tyle w następnym odcinku, ile raczej sezonie.

Po dwóch dniach rekonwalescencji po straszliwym wypadku, jakim była niespodziewana aktywność fizyczna, nadszedł czas powrotu na uczelnię. Bardzo nie chciałam iść. Naprawdę bardzo. Dawno aż tak bardzo nie miałam ochoty zostać, zwłaszcza, że w czwartki uszczęśliwiają nas tą niezbędną wiedzą od godziny ósmej rano, a kończą przed siedemnastą. Komu do głowy przyszło o godzinie ósmej robić nam wykłady, które są dobre? Przecież w takim układzie ja muszę na nie chodzić! No ale nie no, tak serio naprawdę się opłaca, sporo na nich praktycznej wiedzy, a to jednak nie zawsze takie oczywiste. Poza tym ostatnio na kulturze organizacyjnej szkoły mieliśmy o roli dyrektora i na prezentacji był kto? Dumbledore! Wiadomo, od razu zaczęłam uważniej słuchać, zwłaszcza, że się okazało, że niektórzy piszą prace o kulturze organizacyjnej szkoły nawiązując do Hogwartu.
– Ej, to ja wiem, o czym my będziemy magisterkę pisać. – Ucieszyłam się na głos do siedzącej obok koleżanki.
– Wiadomo, tylko jak to z tyflo połączysz? –
– Żartujesz sobie? Przecież Potter był słabowidzący! Bardzo mocno! – To akurat jest prawda, tak na marginesie, także wiecie, oczekujcie magisterki. ;p
Swoją drogą wiedziałeś, Czytelniku, że najbardziej znaną szkołą na świecie, rozpoznawaną przez największą ilość ludzi w największej liczbie krajów, jest Hogwart? Ja strzelałam, że Harward, byłam blisko. Hogwart akurat spoko temat na APS, w końcu tam wszyscy mieli specjalne potrzeby edukacyjne.

Jak już jesteśmy przy studiach, to pochwalę się, że mamy ćwiczenia, które się nazywają: zachowania ryzykowne dzieci i młodzieży. Po pierwsze, kiedyś to się nazywało "zachowania trudne". I my, i prowadzący cieszymy się, że nazwę zmieniono na bardziej adekwatną. Po drugie, no proszę was, mogę wszystkim mówić, że mamy ćwiczenia z zachowań ryzykownych.
– Ale to co, wy tam pijecie, bierzecie i się bawicie nożem? – Padło pytanie w moim domu. Otóż nie, tak ciekawie nie ma, ale prowadzimy dyskusje i przedstawiamy prezentacje. Ostatnio było o wagarach i ucieczkach z domu i jestem bardzo zadowolona, że podczas dyskusji mogłam zwrócić uwagę na, wśród moich znajomych dość znaną, przyczynę wagarów pt.: nie idę do szkoły, bo muszę się uczyć.
Pomimo tematu dyskusji, w czwartek, jak widać, poszłam i jestem z tego niezmiernie dumna!

W piątek mam wyłącznie lektorat, angielski w psychologii, i to również o ósmej rano. Dyskusje podczas tych lekcji są ciekawe same w sobie, a jeszcze bardziej interesujące robią się w momencie, kiedy większość ludzi jest właśnie tak przytomna, jak się jest o ósmej rano. To są całkiem spoko zajęcia, zwłaszcza, że być może bez nich nie wiedziałabym o niektórych książkach, które teraz planuję przeczytać. Z kolei zupełnie z innej strony dostałam kiedyś polecenie książki "muzykofilia" Olivera Sacksa, którego teksty, jak się potem okazało, całkiem często muszę czytać na angielskim. Muszę tam kiedyś opowiedzieć o tej "muzykofilii", naprawdę ciekawa lektura, jak ktoś lubi takie książki. Opowiada o przypadkach różnych schorzeń psychologicznych, neurologicznych i sensorycznych, na które jakiś wpływ miała muzyka. WYwoływała lub, przeciwnie, wygaszała objawy, nie dawała spokoju lub przestawała dla słuchacza istnieć, była powodem nadmiernej aktywności, radości lub cierpienia i różnych urazów. Niezwykła rzecz.
W związku z tą książką mam w ogóle dwa przemyślenia / odkrycia. Pierwsze jest takie, że zawsze miło się dowiedzieć o osiągnięciach Polaków, a to właśnie Polak był jednym z pierwszych, którzy zaczęli badać halucynacje, w tym muzyczne, pod kątem tego, że one nie zawsze są związane z psychozą, czasami mogą być też związane z fizjologicznymi procesami odbywającymi się w mózgu. W tej książce jest sporo o tym, jak mózg, pozbawiony jakichś doznań zmysłowych, potrafi je sobie czymś zastąpić, albo, jak w przypadku takich halucynacji, po prostu stworzyć. Jak nam padnie iPod, zawsze możemy sami sobie pośpiewać, dokładnie na taki sam pomysł wpadał często mózg pacjętów Sacksa z dużymi ubytkami słuchu. To nie była kwestia wytworów wyobraźni, tylko faktycznie słyszenia. Autor pisał w książce o pracy polskiego lekarza, który, o ile dobrze zrozumiałam, jako jeden z pierwszych zadał pytanie nie tyle o to, dlaczego chorzy mają halucynacje, ale dlaczego zdrowi ich nie mają.
Drugie przemyślenie dotyczy bardziej samych pacjentów i badań. Sacks opisuje konwersacje z jego pacjentami czy korespondentami, często ludźmi starszymi. Gdyby ktoś w Polsce, w latach 90, powiedział, że słyszy muzykę w głowie, robilibyśmy mu badania neurologiczne lub skierowali na profesjonalną rozmowę z psychiatrą? czy raczej powiedzielibyśmy, że: aaa, wariat, coś się babci pomyliło? Do przemyślenia.

I tak na przemyśleniach, czytaniu i spaniu spędziłam resztę piątku, co już mnie zaczynało niepokoić. Ja wiem, że spanie jest całkiem fajną sprawą, ale ile można? I dlaczego nie mogę po prostu usiąść lub nawet się położyć, włączyć książki lub filmiku i po prostu poczytać lub pooglądać? Dlatego tym bardziej zdziwiłam się tym, że w weekend udało mi się zrobić całkiem sporo!
Po pierwsze, sam fakt wstawania minimalnie wcześniej. O godzinie, o której zwykle w wolny dzień dopiero bym myślała o tym, że wypadałoby coś zrobić, tym razem już byłam w jakimś działaniu.
Po drugie, dźwięk. Konkretnie nagrania. Przyszło mi do głowy, że jeżeli mam nowe urządzenie nagrywające, to może warto by było uczynić też jakieśtesty w swoim własnym domu, na swoich własnych instrumentach. Pojawił mi się ten pomysł w głowie i oto rozpoczął się dialog. A czy ja zdążę, a czy ja nie powinnam robić czegoś innego, a w sumie, to zmęczona jestem, a tak naprawdę, to może ja to zrobię w tygodniu… a ponad to wszystko wybijał się jeden, konkretny argument, czyli ta zwyczajowa niemożność rozpoczęcia aktywności. Po prostu, chcemy coś zrobić, wiemy co, ale wydaje się to jakimś takim wielkim osiągnięciem nie do przerobienia, bo trzeba wstać i zacząć. Ja tego nie piszę, żeby się żalić czy tłumaczyć, po prostu wiem, że nie tylko ja mam ten objaw, więc może i komuś będzie lepiej ze świadomością, że raz, ktoś to ma, a dwa, czasem udaje się to przewalczyć. Z dumą stwierdzam, że, jak mnie w sobotę. Posiedziałam sobie chwilę, pomyślałam o tym, a następnie wstałam i zabrałam się do dzieła.
I proszę bardzo, państwo szanowni prosili, to ja powiem więcej szczegółów, otóż filmiki o produkcji muzycznej niezmiernie skracają proces. Słowa do głowy przychodzą od razu, instrumenty od razu brzmią, a statywy, to w ogóle rosną same z ziemi, wystarczy kawą podlać.
Filmik dla zaprezentowania konceptu:

Otóż nie. Znaczy tak, tak też bywa, ale zazwyczaj nikt na tych filmikach nie pokazuje, jak się te statywy odkręca, przykręca, odkręca znowu, nie, za wysoko, za nisko teraz, teraz to się nie da w ogóle, generalnie to ramię, to się nie nadaje do niczego, trzeba drugie… I w ogóle kto był taki silny / kto był takim kretynem, że to tak mocno przykręcił? A, OK, wiem, to ja byłam! :p
Moi domownicy muszą być mocno przyzwyczajeni do dziwnych rzeczy. Moja mama, wracając do domu z jakiegoś wyjścia, do sklepu chyba, zajrzała sprawdzić, czy żyjemy. Najpierw do mojej siostry, a potem do mnie. Na łóżku leżała gitara, ukulele, melodyka i spore pudełko, na podłodze stał statyw, bongosy, djembe, przypominam, że to spory bęben, a ja byłam w trakcie przykręcania ramienia do biurka. Na razie było w kawałkach, ramię, nie biurko, ja też mentalnie byłam w kawałkach, bo mi się to wszystko troszkę rozwalało. Zoom był w stanie hold. Mama powiedziała "hej" i poszła. Nie zwróciła absolutnie żadnej uwagi na artystyczny proces, czym, jako dusza artystyczna, poczułam się nieco zawiedziona. Przeszło mi, jak trochę później, kiedy nagrywałam dość dziwnąokaryne, moi rodzice zastanowili się, czy to jakiś specyficzny flecik, czy to ja tak śpiewam na "uuuuuu". Kochani, jakby wam to… no NIE. Jest źle, ale NIE aż tak.
Skończyłam, posprzątałam ten uroczy pierdzielniczek, ale widocznie byłam w ciągu, bo jeszcze sobie wieczorem usiadłam do robienia muzyki, na co jakoś dawno nie było energii. Jest z czego się cieszyć!
W niedzielę za to, tak z porzytecznych rzeczy, robiłam porządki w szafie. Na razie w jednej szufladzie. Jestem na etapie zastanawiania się, skąd ja mam tyle spodni i kto te wszystkie spodnie będzie nosił. Przy okazji polecam patent, o którym napisze, bo moi komentujący lubili swego czasu pytać o modę. Posiadam ja, owszem, urządzenie rozpoznające kolory, ale kiedy przeglądamy rzeczy i chcemy szybko sprawdzić, które to spodnie, nie zawsze chce nam się sięgać po urządzenie. Niby wiem, co mam w szafie, ale uwierzcie mi, zdarza się tak, że niczym nie różnią się dżinsy czarne od niebieskich, a to czasem istotne. Jeszcze śmieszniej jest zlegginsami, w dotyku bardzo podobne, jedne czarne,, drugie szaro-jakieś i w ogóle do piżamy się to nosi, a trzecie w jaskrawe, pomarańczowe wzorki. Jedne założe do ludzi, inne, jakby nie zawsze. Tester kolorów akurat całkiem nieźle się sprawdza w rozróżnianiu tych dwóch kolorów, czarnego i nieczarnego, dla ułatwienia jednak w spodniach nieczarnych zrobiłam lekkie nacięcie na metkach. Dobry plan, nie przeszkadza, a sygnał jest. Chciałam przedziurkować dziurkaczem, ale się nie dało. Gorzej, jak w ogóle nie ma metki, wtedy jednak w ruch pójdzie Colorino. W tygodniu ruszę resztę szafy, aż jestem ciekawa, co znajdę.
– Normalka, każdy ma w szafie coś, czego nie nosi. – Powiedziała przyjaciółka.
– Skarbie, ale ja mam w szafie szafę, której nie noszę! – Odpowiedziałam na to, choć po zastanowieniu muszę przyznać, że może takiej tragedii nie będzie.

I też bez tragedii ten wpis kończe, Czytelniku drogi, z nadzieją na całkiem spoko tydzień, skoro tak nieźle zaczęty. Jeszcze dziś napisałam ten post, przetłumaczyłam tekst, którego długo nie mogłam ruszyć, było całkiem nieźle! łapmy chwilę, póki nie śpimy!

Pozdrawiam ja – Majka

PS Kraków był, niespodziewane Kielce jeszcze wcześniej, chyba czas na Warszawę. Blisko mam, a tylko na uczelni i na uczelni.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Dzień dobry, Czytelniku!

Dawno mnie nie było, co? Dziś już połowa lutego, więc dla mnie idealny czas na podsumowanie roku. 🙂 Kto czyta mojego bloga od pewnego czasu wie, że mam dość luźne podejście do deadlinów, jeśli chodzi o posty. Mam nadzieję, że mimo to zostaniesz ze mną, Czytelniku, i przeczytasz i ten, nieco opóźniony post.

Czy to będzie podsumowanie roku? Myślę, że nie. Nie tylko dlatego, że 2023 jest mi trochę trudno podsumować, ale też dlatego, że spotkałam się z dość ciekawą opinią. Gdzieś w trakcie nocy sylwestrowej usłyszałam od przyjaciółki, że ona nie lubi daty końca roku, bo to wszędzie czas podsumowań, postanowień i bilansów, a co, jeśli coś jeszcze jest w procesie? To nie jest tak, że budzimy się pierwszego stycznia i nagle niespodzianka, wszystkie zmiany, jakie miały się dokonać, właśnie się dokonały i teraz już możemy sobie spokojnie żyć. Najczęściej, to po prostu dzień, w który trochę częściej mówimy o tym, co nam się udało, a co jeszcze powinno udać.

Odnoszę wrażenie, że dużo rzeczy w zeszłym roku w pewnym sensie nie było moich. Nie moje sukcesy, nie moje porażki, nie moje problemy. Dotyczące mnie, to jasne, pewnymi rzeczami się chwaliłam, innymi martwiłam, ale zawsze, mam wrażenie, ze względu na jakąś motywację zewnętrzną. Czasem i tak się zdarza, nie chcę teraz na to narzekać. Nie zmienia to jednak faktu, że to my pojechaliśmy, to nam się udało, to my płakaliśmy do trzeciej w nocy albo śmialiśmy się do czwartej… A co, bardziej konkretnie, u mnie? Kiedy zaczynam się łapać na tym, że naprawdę nie wiem, zaczynam się martwić. Dlatego pierwszą rzeczą, jaką w moim prywatnym podsumowaniu wymienię będzie to, że wreszcie się przeszłam do terapeutki. Raz, drugi raz i tak sobie chodzę do dziś, choć częstotliwość spotkań zależy od świętej woli mojej uczelni i od planu, jaki nam ześle.

Przy okazji anegdota, na stronie jednego czeskiego sklepu muzycznego, w którym czasem zdarza mi się coś kupować, najciekawsze jest chyba polskie tłumaczenie. Pewnego razu, po zakupie, mail zwrotny stwierdził, że ze względu na mój zakup na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości iluś procent na kolejne zakupy. No trudno, jak już go zesłano, to niech jest, z nim się zawsze zgadzać trzeba. O cenach, które zostały poniżone, już nie wspominam. Uwielbiam translatory.

Wracając do podsumowania tego, co było, to nie tak, że w zeszłym roku nic nie zrobiłam. Na przykład, tuż przy początku, napisałam pierwszą w życiu sesję. I zdałam! 😉 Zdałam też drugą, w czerwcu, tym samym kończąc pierwszy rok studiów. Teraz powinien nastąpić ten tradycyjny, pedagogiczny moment, kiedy zwracam się do licealistów i mówię im, żeby się pilnie uczyli, bo sesja, to nie są egzaminy, do których przygotujemy się w jeden dzień! Ja jednak cenię sobie szczerość i powiem szczerze, kochani, ja sobie zdaję sprawę, że przerażająca większość zacznie się uczyć w tygodniu przed sesją, a i to na wyrost liczę. Choć fakt, jak robimy to regularnie, jest po prostu wygodniej. Bądźcie mądrzejsi ode mnie i uczcie się wcześniej!
Dwa tygodnie temu skończyłam sesję pierwszą tegoroczną, 4 egzaminy były. Ciężkie, ale bez przesady, w tamtym roku było chyba 9 i też się zdało.
Jeśli chodzi o muzykę zaczęłam się uczyć obsługi Logica, co ma ten nieprzewidziany skutek, że mam do kogo kląć, jak mi w tym Logicu coś nie działa. Andre, który mnie uczy, uczy też kilka innych osób, z którymi wymieniamy się doświadczeniami w pewnej nielogicznej, logicowej grupie na whatsappie. Tam właśnie można się pochwalić nowym utworem, albo tym, co się tym razem zepsuło. W moim przypadku to ostatnie też zazwyczaj jest chwaleniem się, ponieważ potrafię osiągnąć efekt, który wydawał się niemożliwy.
Jak to? Przecież to musi działać! TO NIE może tak reagować!
Jak to, NIE może? Ty nie będziesz mojemu komputrowi mówił, co mu wolno, a czego nie!
Podobne dialogi prowadziłam robiąc pierwszy instrumental na zlecenie na Logicu. Oczywiście wtedy też udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której Andre, po kilkukrotnym zastanowieniu się nad moim problemem powiedział, żebym po prostu zrobiła tę ścieżkę jeszcze raz. Spoiler alert, faktycznie okazało się to szybszą metodą rozwiązania problemu.

Gdybym przejrzała teraz mojego bloga zebrałabym więcej anegdot i spraw wartych podsumowania z zeszłego roku. Pierwsze duże koncerty, na które poszłam z moją siostrą, w tym jeden dzień na openerze, wyjazd do Czech (służbowy), czy do Gdańska (prywatny), pierwszy rok od lat dziesięciu bez festiwalu w Ostródzie… Myślę jednak, że kto chce zobaczyć, jak wyglądał tamten rok, zrobi lepiej, gdy poczyta wpisy z tamtego czasu. Zwłaszcza, że i tu, na blogu ,działo się wiele!
Przede wszystkim i za to w tym miejscu podziękuję, zyskałam wielu nowych czytelników! Jeśli zaś niektórzy czytali mnie już wcześniej, ujawnili się w komentarzach w ilościach, których nigdy bym się nie spodziewała! Dziękuję wam, kochani, bardzo serdecznie i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na kolejne lata. 🙂
Jak już przy tym jesteśmy, wspomnę o Q&A, które zrobiłam za namową i modą niesioną przez innych blogowiczów. Niektóre pytania nadal czekają na odpowiedź, a to ze względu na różne koleje losu różnych moich tekstów.
Pomyślałam więc, że w tym wpisie typowego podsumowania nie będzie, będzie za to opowieść o tym, kim jestem na początku 2024 roku. A, no cóż, nie da się o tym opowiedzieć, nie odpowiadając na pytania, które dotąd pozostawały bez odpowiedzi.

Pytania ogólne

Julitka: "Gdybyś mogła spędzić dzień dokładnie tak, jakbyś chciała, bez ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, jak byś to zrobiła? Co byś jadła? Czego słuchała? 🙂"
O, mam ochotę na taki dzień! Czasem banalne, czasem osobiste, a najczęściej trudno wymyślić. Ale wymyśliłam, że chyba dla mnie dniem idealnym byłby taki, kiedy bym nic absolutnie nie musiała robić, mając równocześnie absolutną pewność, że wszyscy są z tym OK. W sensie nikomu nic winna nie jestem, nic nie odkładam na później, nic nie zawalam. Wszyscy wiedzą, że przez ten dzień mnie nie ma i nie mają z tego powodu problemów, łącznie ze mną.
I teraz to już zależy, gdzie bym miała być. W okolicach ferii w zeszłym roku powiedziałam komuś, że marzę tylko o tym, żeby sobie siedzieć na moim dywanie, jeść moje chipsy, pić moją herbatę i czytać biografię Tove Jansson. Takie spędzenie popołudnia pasowałoby mi nadal. Chipsy wiadomo, chilli z limonką od Laysów, jak zwykle, herbata zwykła albo taka czarna z mango i czymś jeszcze, zależy z jakiego sklepu. Żelki mogę jeść zawsze, więc i wtedy mogę. A na kolację mogę zjeść wrapy twojej mamy, Juli. 😉
Takiego idealnego dnia chciałabym się też obudzić wyspana, bo to rzadkość, a jednak pomaga w dobrym spędzaniu chwil. To, czego bym słuchała, zależałoby pewnie od mojego nastroju, w fajne dni słucham różnych rzeczy. Zdarza się Schiller, zdarza się David Guetta, zdarza się Måneskin, a zdarza się Damian Marley czy Dub FX. To naprawdę zależy, jak się człowiek obudzi.
Chyba, że w ogóle wybieramy wycieczkę. To chcę pojechać do Niemiec, do Thomanna, sklep muzyczny taki, i najlepiej niech mnie tam zamkną na cały dzień. Albo dwa. 🙂

Zosia: "Jesteś skowronkiem czy sową?"
Sową sową, w nocy mam ciszę i nikt mi nie przeszkadza, a i ja nie mam wrażenia, że coś muszę robić, czegoś nadsłuchiwać. Z tego powodu kładę się późno i przed godziną 9, to ja jestem ptaszkiem ciężko rannym.

Jacek: "Wiem, że może głupio pytać o to niewidomą, ale masz jakieś swoje ulubione zdjęcie?"
Czemu głupio? Dla mnie jak najbardziej OK! Zastanawiałam się, ale w tym momencie nie mogę sobie przypomnieć nic bardzo aktualnego. Wiem, że zrobiłam sobie kiedyś zdjęcie z Kamilem Bednarkiem, na którym wyglądamy, jakbyśmy byli spokrewnieni. To było zabawne, bo trochę tym wkręcaliśmy ludzi na rodzinnych spotkaniach. W sensie my z rodziną, nie z Kamilem. 😉 Swego czasu miałam też zdjęcie z moim byłym chłopakiem, gdzie oboje staliśmy tyłem do aparatu i zawsze mówiłam, jak ktoś to oglądał, że kochać, to znaczy patrzeć w jednym kierunku. Ja nie wiem, gdzie myśmy patrzyli!

Pytania o dom

Zuzanna:
"Pokażesz nam swój pokój? Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda, bo z opisów – drukarka 3d, perkusja… No, musi być to fajne miejsce."
Całego pokoju nie pokażę, ponieważ, za prawdę powiadam, bajzel tu jest. Jest plan, żeby na blogu pokazały się w najbliższych miesiącach jakieś obrazki, więc i pokój na którymś zdjęciu pojawić się może, a przynajmniej jego fragment. Natomiast opisuję i objaśniam.
Za plecami mamy drzwi. Po lewej stronie od drzwi, na ścianie z drzwiami, stoi sobie biurko. Na biurku jest laptop, kontrolery do programów muzycznych, syntezator, głośniki, moduł brzmieniowy i komputer stacjonarny. Na wysuwanej półce na klawiaturę jest klawiatura midi, czyli 5 oktawowy keyboard kierujący moimi brzmieniami w komputerze. Na tej samej ścianie jest komoda, a na niej mały, stary telewizorek, który służy za ekran do stacjonarki, a także niewielki mikser. W komodzie są instrumenty małej wielkości, kable, mikrofony i takie inne graty. Lewa ściana zajęta jest w większości przez elektroniczny zestaw perkusyjny. Przyznaję, że jak nie gram, to na stołku często coś leży, jakieś ciuchy na przykład. W lewym górnym rogu planu jest szafa, a na ścianie na przeciwko nas okno. Pod oknem są dwie długie szafki z szufladami. W szufladach dziada z babą brak, a na szafkach w sumie też, ale dwie największe rzeczy, to stojak z kolekcją breloczków, a także pudełko na kosmetyki, leki itp. Na prawej ścianie jest łóżko, a nad nim wisi sobie półka z płytami i książkami i jestem bardzo ciekawa, co będzie, jak ta półka spadnie mi na łeb. W nogach łóżka stoi sobie jeszcze taka spora pufa, która jest również skrzynią na szpargały. W niej jest mnóstwo rzeczy, ale głównie są to gry planszowe czy inne łamigłówki tego typu. Sporo z nich pochodzi z drukarek 3D Fundacji Prowadnica.
Sprostowanie, w tym pokoju nie ma drukarki 3D. W ogóle z taką drukarką nie należy spać, bo po pierwsze, robi troszkę hałasu jednak, a po drugie, chyba ważniejsze, topi plastik i chociaż nie jest to szkodliwe w dużych pomieszczeniach, niekoniecznie chciałabym oddychać z nią tym samym powietrzem przez całą noc, bo mogłoby to być nieco niezdrowe. Zwłaszcza, jak drukujemy z ABSu, on ma te opary mało przyjazne. Należałoby też dodać, że drukarki od pewnego czasu w ogóle już u mnie nie ma. Dlaczego tak jest, to jest całkiem duża historia i ja się do niej odniosę, obiecuję, ale nieco później. Kiedy jednak drukarka była, znajdowała się na parterze domu. Ja nie musiałam przez cały czas druku być przy niej obecna, więc to nic nie szkodziło. Przeciwnie, im mniej ludzi koło niej chodziło i robiło przeciągi, tym lepiej.

"Czy masz jakąś zabawkę z dzieciństwa, którą zachowujesz ze względów sentymentalnych?"
Szczerze mówiąc całe mnóstwo! Figurki się liczą? 😉
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pamiątka. Jak byłam mała, co jakiś czas do Polski przyjeżdżał dobry znajomy mojego wujka. Pochodził z Izraela. Był takim przyjacielem rodziny i zawsze, kiedy przyjeżdżał, bardzo się cieszyłam. On też się cieszył, pytał co u mnie i zawsze, jak był, to ze mną rozmawiał. Kiedyś, nie pamiętam z jakiej okazji, przywiózł mi maskotkę, żyrafę taką przemiłą, od razu mi się spodobała. Ostatni raz widziałam go w 2011 roku, niewiele lat później zmarł. Od tamtego czasu mam pamiątkę, która mi o nim przypomina. Myślę, że będąc mała brałam go po prostu za członka rodziny, taki drugi wujek.
Wracając jednak do pytania o książki, teraz mi się przypomniało, że tak, mam jeszcze zabawkę z sentymentu. Ciocia przywiozła mi kiedyś z jakiejś podróży służbowej domek muminków. Taki wiecie, prawdziwy, z Finlandii. Z meblami, figurkami i tym wszystkim… Nie mówię, że stoi rozłożony w pokoju, ale do tej pory go z Emilą nie sprzedałyśmy. 😉
Parę zabawek by się jeszcze pewnie znalazło, ale jeśli chodzi o sentyment, to było pierwsze, co wymyśliłam. Poza tym większość jest trochę moja, trochę Emilki.

Ildriss: "Jaki jest najmniej przydatny rupieć w twoim domu?"
Przed godziną 9 mam wrażenie, że ja. I szczerze mówiąc jakoś trudno mi było wymyślić coś innego. Ja często w pokoju mam coś dziwnego, karton albo stojak po czymś, rurę od papieru po prezentach… Albo mi się nie chciało jeszcze tego wyrzucić, albo wydawało fajny dźwięk i trzeba było to nagrać.

Jedzenie

Julitka: "@Maja Gadałyśmy niedawno o jedzeniu, więc przyszło mi takie pytanie: Z tego, co wiem, gotujesz dość rzadko, ale gdybyś teraz miała przygotować jedną potrawę wymagającą użycia ciepła (i nie z mikrofalówki), to co by to było? Albo inaczej: Jaka potrawa byłaby na tyle kusząca, by rozpocząć jej przygotowanie natychmiast, nawet jeśli trzeba byłoby kupić trudne do zdobycia składniki i poświęcić na to masę czasu?"
Stwierdzenie, że gotuję dość rzadko jest niedopowiedzeniem, bo ja po prostu niezbyt umiem gotować. Wiadomo, tosty umiem zrobić i wymagają użycia ciepła, ale zdaje mi się, że nie o tym mówisz. 😉 Myślę, że spaghetti albo kurczak z ryżem i różnymi takimi. Obie te rzeczy robiłam, jak jeszcze kiedyś, daaawno temu, miałam zajęcia kulinarne i raz, że je lubię, a dwa, myślę, że dość szybko bym się nauczyła je robić. Nie wiem, czy natychmiast, ale niebawem.

Zosia: "Jakie słodycze lubisz?"
Czekoladę mleczną, czekoladę ze wszystkim, taką, co są w niej te strzelające groszki, żelki i coś tam jeszcze, żelki jako takie w ogóle też, takie truskawkowe, okrągłe cukierki, kinderki, w ogóle kinder wszystko, choco vafer, to są takie ciastka od milki… Dla mnie to są ciastka mocy!
I chipsy!

Ildriss: "Jaką lubisz kawę lub herbatę?"
O herbacie już było, czarną, Earl Grey, czarną z mango… w ogóle ja wszystko z mango lubię. I z cytryną, też czarną. Ogólnie czarną z czymś najbardziej. Zielona też mi nie przeszkadza. Typowo owocowych chyba mniej.
Na kawach nie znam się dobrze, przyznaję uczciwie, mogę powiedzieć, że raczej z mlekiem i zawsze bez cukru. Na studiach najczęściej latte biorę, ale z kolei w studiu, jak byłam na realizacji, najczęściej piłam bez niczego, bo mi się nie chciało chodzić po mleko czy cukier.

Pytania o ubrania

Zuzanna pisze: "Moda, no moda, co ubierasz codziennie, co kiedy chcesz wypaść ładnie, a co byś ubrała, gdybyś chciała zrobić niespodziankę albo po prostu przyjemność przyjacielowi, ale ważne, przyjacielowi, nie chłopakowi?"
Wait, trochę dużo tego, ja może przy okazji dopiszę inne pytania o modę.
Ildriss: "Gdybyś chciała samym ubiorem pokazać, że Ci na kimś zależy, co byś ubrała? A gdybyś chciała pokazać, że masz kogoś w głębokim poważaniu?"
To jest dobre.
Aneta: "Jak ładnie się ubierasz, to co bardziej, co mniej lubisz?"
Tak, zaraz powiem.
Mateusz: "Mogę zapytać o Twoją ulubioną parę butów na obcasie? No proszę pozwól! 😀"
Pozwalam.

Dobra, to od początku. Ja zawsze lubiłam się ubierać bardziej sportowo niż elegancko. Jak byłam mała, to pewnie najbardziej wynikało to z wygody. Potem, w wieku nastu lat doszły mi koszulki konkretnych zespołów, których słuchałam, czy z festiwali, na które jeździłam. Nadal je noszę, noszę też bluzy z różnymi napisami. Było pytanie, co noszę w zwyczajny dzień, do tej kategorii zaliczyłabym więc T-shirty lub bluzy z jakimiś nadrukami czy napisami, dżinsy lub legginsy i buty sportowe. Jak są nadruki, siłą rzeczy pojawia się kilka kolorów, jak jest chłodniej, to zamiast T-shirtów często mnie widzieli w takich cieplejszych, welurowych bluzach, mam kilka w dość jasnych barwach, różowy, pomarańczowy itd. Lubię je, są bardzo miłe, choć przydałyby się też jakieś nieco ciemniejsze tego typu. Nie mam preferencji, jesli chodzi o to, czy rzeczy są bardziej przylegające, czy w drugą stronę, oversize, to mocno zależy od dnia i okazji. Przy okazji informuję, że moje nieśmiertelne buty pumy wreszcie dokonały żywota w zeszłym roku. Na openerze i NIE ja je nosiłam!
Jeśli chcę wypaść ładniej, zawsze znajdą się jakieś bardziej eleganckie spodnie (czarne lub granatowe), do tego gładsza bluzka lub koszula. Można też wtedy założyć sukienkę, mam kilka takich, które kupiłam w tym roku i bardzo mi się podobają. W tym przypadku często rzeczy mam czarne, granatowe, niebieskie, czasem w ogóle jasne / białe, jak chodzi o koszule. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dobrze mi w niebieskim i często, jak mam wybrać bluzkę bez nadruku czy tylko z jakimś delikatnym, jest ona niebieska. Mam też granatową sukienkę. Zaraz padnie pytanie o kolory, zielony jeszcze lubię.
Mam taki jasny golf, fajnie wygląda, lubię go. Lubię też błękitną bluzkę, dłuższą, również miłą w dotyku. Mam czarny żakiet, który zawsze sprawdzał się na bardziej eleganckich wydarzeniach, ale też żakiet niebieski, bardziej z tych codziennych, który np. zakładałam na uczelnię, zwłaszcza, jak prezentowałam, czy zdawałam egzamin przed sesją.
Zuzanna i Ildriss zapytały mnie, co bym założyła, gdybym chciała zrobić komuś przyjemność. W jednym pytaniu było podkreślone, że NIE chłopakowi, tylko przyjacielowi, w drugim natomiast ogólnie, gdybym chciała podkreślić, że mi zależy. NIC! Dobra, już, głupi żart, tak? Głupi? OK, poważniej teraz. Ja tutaj podejście mam bardzo jasne, to zależy od tego, co lubi ten ktoś. Jeden człowiek doceni, jak założę sukienkę (swoją drogą na urodziny Dawida założyłam i docenił), drugi natomiast akurat lubi jedną moją białą bluzę, która z elegancją ma niewiele wspólnego. Kiedy mój przyjaciel, który umie robić bardzo dobre zdjęcia mówił mi, że dobrze wyglądam w konkretnych spodniach i bluzce w czarno-białe paski, z guziczkami, lubię ją bardzo, to wiadomo, że mogę ją na spotkanie z nim założyć. W tej bluzce i legginsach byłam kiedyś w szkole i kolega z klasy powiedział mi, że ładnie wyglądam. Dziękuję bardzo, wzmocnienie pozytywne, wiadomo, że częściej to potem nosiłam. 😉 Chętnie też noszę skurzaną kurtkę, którą dostałam jeszcze przed maturą. Po pierwsze podoba się mnie, a po drugie znowu, ludzie zwrócili mi uwagę, że fajna. Podobnie działa to z butami, o, przejdźmy do butów!
W brew pozorom i komentarzom ja wcale nie noszę często butów na obcasie. Zazwyczaj mam buty bardziej sportowe, czarne albo białe, mam też np. takie, które są czarne, oprócz wyszytego na nich kwiatu, pasującego do podobnych wzorów na tej maturalnej kurtce. Mateusz zapytał jednak o ulubione buty na obcasie, odpowiadam, botki mam takie, nosiłam często na eleganckie spotkania służbowe, jeśli odbywały się w zimie i zawsze przynosiły mi szczęście! :d
Mniej za to lubię moje szpilki, mam, ale rzadziej noszę i też pewnie dlatego jestem mniej przyzwyczajona, a co za tym idzie dużo mniej mi wygodnie. W ogóle, co do nielubienia, nie lubię rzeczy, o których muszę non stop pamiętać, bo jak nie, to się natychmiast źle ułożą, zawiną, czy w inny sposób zepsują. Nie lubię też sukienek czy spódnic ze zbyt wielką ilością wszystkiego, ozdób, falban, koronek czy czego tam jeszcze. A, no i bardzo szerokie rękawy też niezbyt mi pasują.
Czapek nie lubię prawie w ogóle, kurtki za to często tak. Teraz noszę taką jasną, którą lubię, mam taką dłuższą, zimową, zieloną, mam czarną, też zimową, bardziej elegancką… Kurtki są OK.
No, mam nadzieję, że wyczerpująco, jak na mnie i tak nieźle. Aaaa, jeszcze pytanie Ildriss o to, jak bym pokazała, że mam w głębokim poważaniu. Tego nie wiem, chyba mam lepsze sposoby, ale, że tak zacytuję: dres! Maaaam dres! I bardzo go lubię. 😉

Pytanie co u mnie

O to zapytam sama, bo wpis na bloga bez tego jakoś dziwnie. Chyba największym wydarzeniem dni ostatnich była moja wyprawa do Rzymu. Pół służbowo, pół prywatnie, a jako przewodnik / towarzysz podróży była ze mną Sylwia, moja dawna współspaczka z realizacji. Odkryć dokonałyśmy wielu, w tym np. to, że w Rzymie jest całkiem tanio! Serio, ja tam rzadko wydawałam więcej, niż 5 euro na raz! Druga rzecz, to fakt, że nie polecam rzymskich autobusów. Brzmiało to, jakby miało się zaraz rozpaść, jeździło, jakby o tym nie wiedziało, a poza tym wszystkie przystanki na żądanie, czy, jak to mówią we Wrocławiu, na życzenie. A my nawet nie wiedziałyśmy, kiedy to życzenie wyrazić. Chyba ostatnie życzenie. Skaranie boskie z tymi autobusami!
Prywatnie mogę się pochwalić, że byłam na moście, na którym rozpoczyna się główna akcja powieści Pierdomenico Baccalario "ognisty pierścień". Kto czytał? Kto wie? Jacku, zrobiłam tam sobie moje nowe, ulubione zdjęcie.
Sylwia, dziękuję Ci, że chciało Ci się ze mną tam jechać którymś z kolei autobusem, późnym wieczorem i bez baterii w moim telefonie. Tylko z Tobą takie wyjazdy! Można się na przykład dowiedzieć, że w jednym miejscu Rzymu piękne zabytki, tłumy turystów i pizza, a w drugim takie uliczki, że podobne równie dobrze znajdziemy na Pradze północ. I tylko z Tobą zdjęcia z mandarynkami zaopatrzonymi w listek. Najlepiej na oczach naszych włoskich organizatorów, Bożesz ty mój!

Służbowo natomiast było to związane z obozem ICC. Grupę polską w tym roku koordynuje Fundacja Prowadnica i to właśnie ja pojechałam w tej sprawie do Włoch.
Tu dobrze byłoby przejść do Fundacji i tego, że faktycznie, drukarki już u mnie nie ma. Nie ma jej dlatego, że z końcem stycznia tego roku zdecydowałam się wystąpić z zarządu Fundacji, a Rzym był właśnie moim ostatnim oficjalnym zadaniem. Powodów tej decyzji było kilka, jeszcze więcej było na ten temat komentarzy. Od pozytywnych i negatywnych skrajności, aż do wyważonych pytań i opinii. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tę decyzję zaakceptuje, nie każdemu będzie się ona podobać i nie każdy ją zrozumie. Wiem też, że wiele osób pytało mnie pod wpisami na tym blogu o moją pracę w Fundacji. O wszystkim, o czym będziecie chcieli czytać, opowiem. Nie tracę też kontaktu z pozostałymi członkami zarządu, w końcu najpierw byli to moi znajomi, przyjaciele, a dopiero potem współpracownicy. Faktem jest jednak, że to prawda, od lutego już tam nie pracuję. Zdaję sobie sprawę, że o tym samym fajnie by było napisać osobny wpis i ja to zrobiłam. Macie go tutaj:

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Mimo tego jednak mam nadzieję, że przynajmniej Ty, drogi Czytelniku, zostaniesz ze mną nadal i razem ze mną dalej będziesz odkrywać, kim jestem i jak mam się za to wszystko zabrać. Nawet, jeśli nie wszystkim podoba się mój na to sposób.

Mam nadzieję, że będę więcej pisać. Niedawno poleciała przy mnie playlista z muzyką Damiana Marleya i jakoś mi się wszystko przypomniało. To było ważne. Nie tylko czasy reggae, nie tylko festiwal, ale ogólnie, jak było dawniej. Widzisz czytelniku. W Rzymie dawne książki, teraz muzyka…
Ostatnimi tygodniami jakoś mnie nie było. Czas wracać. Do muzyki, do czytania i tu, na blog. No i wiadomo, do mnie samej też.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Dobrze, już, koniec tych wielokrotnie złożonych zdań! 😉

Kategorie
co u mnie

Padał śnieg, a ja padałam z nóg. Ale idą święta!

Drogi Czytelniku!
Piszę do Ciebie, ponieważ Cię doceniam, ponieważ komentarze pojawiają się jeden za drugim, ponieważ moja ambicja zakłada, że będę pisać co najmniej… Tak serio, to nie. Tak serio, to zaczęłam to pisać tydzień temu, mając trzy i pół godziny przerwy po piątkowym lektoracie.
Nie no, słuchajcie, serio, ja słyszałam o badaniach, w których ludzie wiedzieli, że jak nacisną przycisk, to porazi ich prąd. Nie robiący im krzywdy, ale jednak prąd, po wypróbowaniu zapewniali, że nie chcieliby być porażeni jeszcze raz, cóż za niespodzianka. A potem byli zostawieni w pokoju sam na sam z tym przyciskiem, nic tam innego nie było, krzesło i święty przycisk. Na kwadrans. Tak owszem, kochani, ludzie z nudów razili się prądem. Po tej długiej, piątkowej przerwie mamy ćwiczenia, czyli obowiązkowa obecność i obawiam się, że powoli zaczynam rozumieć tych badanych.
Dzień się wtedy zaczął dość ciekawie, bo na lektoracie o ósmej stawiliśmy się w oszałamiającej swym ogromem liczbie sześciu osób. Ponieważ zajęcia o ósmej rano wg. mnie w ogóle nie powinny być dozwalane przez wszelkie organizacje, z WHO na czele, z rozpaczy włączył mi się tryb showmana.
– Proszę pani, to co, może plusiki z aktywności? Dla wszystkich, no bo my tacy pilni jesteśmy, przyszliśmy! I zróbmy sobie dziś takie christmas lesson, może cukiereczka? – W tym momencie prowadząca nie wytrzymała i zaczęła się śmiać wraz ze mną. Cukiereczkami faktycznie poczęstowałam, ale zajęcia się odbyły normalnie.
Potem rozpoczął się czas oczekiwania. Adwent, wiadomo. Byłam w naszym studenckim barze, kanapkę zjadłam, coś pooglądałam, potem, w celu niezajmowania stolików przeniosłam się gdzie ińdziej… I jakoś nadal planu brak. To może napiszę?

I cóż tam się dzieje u mnie ostatnio? Po pierwsze musiałam zdać psychologię kliniczną. Troszkę tego jest, a pamiętajmy też o syndromie studenta medycyny, czytasz o tych objawach i połowę u siebie znajdujesz.
Mimo egzaminów i obowiązków znalazłam czas na to, aby przez dwa dni być w Krakowie. Czytelniku, wrócić jest dobrze. Spędzić czas z cudownymi ludźmi, którzy mnie zawsze przyjmują, jak u siebie, grają ze mną w gry i nie wiadomo dlaczego pokazali mi pepsi mango, które teraz będę pić. Odwiedzić studio nagrań, którego realizatorzy ze mną się męczyli przez trzy lata, jako i ja z nimi i być tam przywitaną, jak w domu. Wychowawcy i wychowankowie również o mnie nie zapomnieli, Natalka, czy ja ci oddałam już wszystkie pieniądze? 😉 Warto też odkryć w, bądź co bądź, troszkę znajomym mieście, nowe miejsca, o których się nie miało zielonego pojęcia. Albo zapiekanki za 13 złotych, 5 minut drogi od szkoły, o których też się nie miało zielonego pojęcia i zamawiało ubereatsy za 40. Cudowny wyjazd! Z resztą jaki miałby być, jak nie cudowny, skoro już na starcie trafiłam na takiego taksówkarza?
– Ehhh, szkoda, że pani nie widzi, ja pani bardzo współczuję, bo tak, to by pani wszystko widziała! – Nooo, mądrego aż miło posłuchać. – Ale to ja pani wszystko będę mówił, dobra? – No dobra, spoko, możemy się tak umówić.
– Wie pani, pani Maju, zaczął padać deszczyk. To wie pani, co jutro będzie? Bedziemy na łyżwach jeździć! – A to był dopiero początek trasy.
– Proszę pana, tam się skręca przy biedronce, wjeżdża i zatrzymamy się przy Żabce, dobrze? –
– Dobra, dobra. O, tam jest Biedronka… I Żabka… A ja mam w aucie pszczółkę Maję! – W tym momencie skończyły mi się logiczne argumenty. W ogóle wszystko logiczne mi się skończyło. Pod koniec trasy kierowca powiedział coś o tym, że ma on takie, widzi pani, szczęście od Boga, że zawsze ma takich miłych pasażerów, że to aż dobrze się jeździ.
– O, no to dobrze, proszę pana, to najważniejsze, prawda? –
– A no, najlepszy przykład mam w tej chwili! – Ojeeeej… <3
No mówię przecież, przecudowny wyjazd. Już tęskni się tutaj, wiesz, Czytelniku? Muszę się wybrać znowu, jak znowu będzie śnieg, to znowu wezwę te taksówkę. Co ja mam się męczyć, na łyżwach jeździć…

Po powrocie z Krakowa powrót do rzeczywistości i nie tylko ten egzamin z psychologii, ale też różne projekty na dydaktykę specjalną i inne. No cóż, zachciało się studiować. Dotarło też do mnie, że w sumie wypadałoby posprzątać, bo święta się zbliżają.
– O, to ja ci będę musiał pomóc! – Stwierdził mój tata i bynajmniej nie miał na myśli, że nie umiem sama sprzątać, on po prostu już kilka razy towarzyszył mnie i mojej siostrze w porządkach, zadając nam non stop tylko jedno pytanie: a po co ci to potrzebne? Zgodziłam się nie tylko w ramach przedświątecznej integracji, ale też dlatego, że podczas porządków pojawia się często sakramentalne pytanie: bilet to, czy nie bilet? Ja mam tam mnóstwo niepotrzebnych papierków!
Przytargał więc tata mikołajowy wór, konkretnie worek na śmieci, i rozpoczął serię pytań istotnych.
– Potrzebne ci to? –
– Tak, non stop tego używam. –
– A to? –
– To też się czasem przydaje, ja to przełożę do komody. –
– A to, co to w ogóle jest? –
– A, nie pamiętam, ale takie ładne było… – Tata wykonał w tym momencie imponujący rzut nieznanym przedmiotem, mniej więcej w stronę worka na śmieci.
– Perfumy też będziemy przeglądać? –
– No pewnie, przecież to pudełko tym bardziej trzeba zwolnić! … Te chcę. Te dostałam w prezencie. Te… te to w ogóle chyba twoje są! Za dużo tu tego jest. –
– A twoja siostra którychś nie chce? Emila! Choć, bo tu perfumy rozdają! Te? –
– Te chce, przecież kupiłam niedawno. – W końcu tata podał mi dość sporą butelkę, doskonale wiedziałam, co to.
– O, te… te nie wiem. Niby ładne, ale takie trochę… Czuję się, jak królowa Viktoria. – W poszukiwaniu określenia kojarzyłam, że to chyba nie ta królowa, ale akurat mi pasowało, więc użyłam argumentu mimo wszystko.
– Czemu jak królowa Wiktoria? –
– No nie wiem, jakieś to takie… bardzo uroczyste. Nie wiem, czy jestem tak ważną i elegancką osobistością na uroczystościach. Dobra, zostawię sobie, jak będę mieć wizytę u królowej… Teraz jest król, tak, dobra, to u króla, to użyję. –
Mama od razu zrozumiała, co miałam na myśli, bo jak potem zeszłam i powiedziałam, że znalazłam perfumy dla królowej, to od razu zapytała: cooo, jak dla takiej starszej pani?

Oprócz tego przewracania szuflad do góry nogami udało mi się zrobić też porządek w breloczkach i w kablach, nie wiem, czego było więcej. Mam jednak wrażenie, że prace się nie skończyły, bo jak w poniedziałek wieczorem wpadła do mnie Beata, to powiedziałam: wiesz, dobrze, że przyszłaś dziś, bo w weekend zrobiłam porządki! A potem chciałam usiąść koło niej na łóżku… i usiadłam na porzuconym tam w nieładzie stroju na WF. Taaa… fajnie. Porządki zrobiłam.
A przecież na porządki już tak niewiele czasu, bo całkiem niebawem święta! Światełka, choinki, prezenty, sypie śnieg… A nie, sypał na początku grudnia. Teraz wichura połamała drzewa, lunął deszcz, a w święta pewnie znowu 10 stopni. Ja pytam: dlaczego? Wichura zrobiła tylko tyle dobrego, że nieco rozbawiła moją siostrę, która wpadła do mnie z radosną informacją, że:
– Maja, wiesz co, listonosz biega po osiedlu za uciekającym listem! I on mówi takie strasznie brzydkie wyrazy… –

Ten śnieżny początek grudnia, to w ogóle był ciekawy okres, zwłaszcza, jak ktoś wie, jak wygodnie chodzi się w śniegu nie widząc.

W środy, na godzinę ósmą rano, nie mam tylko ja, ale i kolega. Nie wiem, czy mogę po imieniu, nazwijmy go X. Kolega z pierwszego roku jest z Żyrardowa i Bóg raczy wiedzieć, czemu my się nie umawiamy w pociągu.
Wysiadłam ja w pewną środę na peronie, od razu odpalił się jakiś młot pneumatyczny, wiertarka, czy inne tam jakieś laserowe działo. Co tam się działo?!
– Przepraszam… – Zaczęłam, ale nikt nie odpowiada. Trudno, polska mowa trudna rzecz, schodów szukam sama i akurat szybko znalazłam. X, gdzie jesteś?
Idę na górę, na kładkę, potem tą kładką, jest tłum w sumie. X, naprawdę, to jest twój czas! Jest zimno i śnieg, nie do końca wiem, jak będzie w parku, sądząc po doświadczeniach wczorajszych, raczej niefajnie.
– No witam miłą panią! – Jak się takimi słowy wita z człowiekiem ochrona dworca, to albo nałóg jest silniejszy od rozsądku, albo jest się niewidomym. Ja też pana witam, to taki tradycyjny pan, on mi często pomaga. To dobrze, bo zawsze się bałam tych schodów z kładki. Wąskie, klekoczą, wyglądają, jakby były zrobione z plastikowych desek, chwieją się na wietrze i wg. mnie w ogóle są składane. Betonowe były, to, cholera, zamknęli po 3 tygodniach. A to draństwo się trzymało, bo, jak to prowizorka, wytrzymają długo. Na marginesie dodam, że teraz znowu otwarte są betonowe, za to na dole, żeby się do nich dostać, trzeba przejść między barierkami, długim tunelem krecika, od pokoiku do niewiadomo gdzie, o jakichś piętnastu zakrętach.
Wracamy do historii. Już jesteśmy na dole, bardzo panu dziękuję. Panie kolego X, przecie pan ma na ósmą, ja panu mam do opowiedzenia, ty tam też ostatnio coś opowiadałeś, to przyłaź pan, poopowiadaj, zaprowadź! Kaj żeś jest?!
Jest zimno w diabły, ludzie generalnie nie kojarzą, że jak ktoś idzie, to może jednak nie powinno się nagle włączać do ruchu, bo tak, mi powolutku zaczyna się robić wszystko jedno i chce mi się śpiewać, albo zawrócić do pociągu. Na prowadnicy stoją ludzie. Samochody wyjeżdżają przede mnie parę sekund przed moją decyzją o wejściu na przejście.
– Chodź, daruję ci wiiiiiiinyyyyyy, porzuć inne dziewczyyyyynyyyyyy, wróć, dooooo mnie wróóóć… –
Na drugiej stronie ulicy cudowny chodniczek, nierówny, wąski i hulajnogi tam rosną.
– Chcesz zejść? Czy dalej? – To jakiś facet. W mojej głowie zły głos mówi: gościu nie pamiętam kiedy na ty przeszliśmy, a ty? Na głos mówię ja: zejdę, ale tam dalej, dziękuję.
Przy autobusach nie widać Kasi, ani innych dziewczyn z mojej grupy, więc beznadziejnie, ale z nadzieją idę dalej. I gdzieś przy parku objawia się koleżanka.
– Cześć Maja. Chcesz iść ze mną? –
– Tak! –
– Co, spadłam ci jak z nieba? –
– Yyyyy… tak! –

A pewnie, że się ucieszyłam. Szliście kiedyś przez nieodśnieżone ścieżki z laską, nie mając pojęcia, gdzie jest pobocze, a gdzie jakikolwiek chodnik? Ja szłam. Dla jasności dodam, że w tym roku parę razy dotarłam w ten sposób na uczelnię sama, z czego, przyznaję, jestem dumna, bo nie jest tajemnicą, że jest to po prostu trudne. Piszę o tym też dlatego, że słyszałam plotki. Podobno niektórzy się niepokoją, że sama dojść po prostu nie potrafię. To na pewno z troski. Jestem tego pewna. Przecież nie możliwe, żeby ktoś takimi plotkami reperował własne kompleksy. No nie? Prawda? Nie na wyższej uczelni! Nie rań mnie tak bardzo, społeczności akademicka! Tak, czasem pomocy potrzebuję, to normalne, każdy potrzebuje. Ale spokojnie, chodzić samej przez zaśnieżony park, albo przez zatłoczony korytarz, z kawą, też mi się zdarza. Z drugiej strony natomiast, że tak zdradzę tę potężną tajemnice, ja czasami idę z dziewczynami z mojej grupy, bo po prostu z nimi… rozmawiam! 🙂 Tak tak, zgadza się, taka możliwość również istnieje. Więc spokojnie, to, że jestem wśród ludzi, nie znaczy jeszcze absolutnej niesamodzielności. Po prostu, to, że coś można zrobić samemu, nie znaczy, że z kimś nie jest jednak zabawniej.

Tym zaśnieżonym i śliskim traktem dotarliśmy chyba do końca tego wpisu, który chciałam Tobie, Drogi Czytelniku, przed świętami sprezentować. I moc życzeń wszelkich wysyłam dla każdego. Czytelnicy znajomi, dziękuję, że jesteście uczestnikami tych wszystkich wydarzeń. Czytelnicy nieznajomi, pamiętam o was i kolejne odpowiedzi na Wasze pytania na pewno się tu jeszcze pojawią. Jadą po prostu zapomnianymi przez drogowców torami, ale dotrą na pewno! Niczym świąteczne zamówienia. 🙂 Drodzy czytelnicy hejterzy, Was również kocham! Kto mi tak statystyki podbije, jak nie Wy? Dla Was również kreatywnego nowego roku! <3
Drogi Czytelniku, usiądź sobie z gorącą kawą lub herbatą, herbatę też czasem polecam, a ja Ci przesyłam mój wpis przedświąteczny. A w nim troszkę mojej ironii, której Ci nie odpuszczę aż do śmierci, a trochę, jednak, ciepła na te świąteczne dni. Tak trzeba. 🙂
Obyście zawsze mieli z kim iść, nawet, jak znacie drogę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Zdrowia, szczęścia, spokoju. I śpiew, i taniec, i uściski! I trzy breloczki.

Kategorie
co u mnie

Listopadowe wyjazdy, grudniowe zimno i rysa na szkle, czyli taki wpis o wszystkim w międzyczasie

Tak tak, pamiętam o Was. O Tobie, Drogi Czytelniku, pamiętam nawet wtedy, kiedy nie mam siły, czasu i powodu pisać. Wiem, że z pytań, pojawiających się w komentarzach, złożą się jeszcze dwa wpisy, to na pewno, a być może więcej, jak mi do głowy jakiś mądry pomysł wpadnie. Do obu są mi jednak niezbędne pewne elementy, których jeszcze nie mam, dlatego w oczekiwaniu uznałam, że warto napisać tak po prostu, jak zazwyczaj.

Myślałam o tym już od paru dni, decyzja jednak pojawiła się w środę rano. Środy rano są ciekawym zjawiskiem, siedzę sobie wtedy w pociągu, o godzinie siódmej. Na dworze jest zimno, w pociągu gorąco, sam pociąg to interesujący wehikuł czasu, w którym drzwi otwierają się nie zawsze, a z komunikatów głosowych najlepiej słychać słowo "stacja". Najczęściej wtedy jem kanapki, bo doszłam do słusznego wniosku, że jeśli jem śniadanie w pociągu, to znaczy, że nie jem go w domu, a co za tym idzie dłużej śpię. O tej porze znaczenie ma każde 10 minut.
Przyznać trzeba, że tego snu ostatnio jest ewidentnie za mało. W środy o ósmej rano rozpoczynają nam się ćwiczenia trwające dwie i pół godziny i ostatnio, podczas przerwy w tych zajęciach zauważyłam, że nie mogę się skupić, bo jestem głodna, natomiast fizycznie nie mam siły jeść. I poszłam spać. Oznacza to, że po pierwsze, trzeba ustabilizować rytm snu, a po drugie, że listopad jest miesiącem absolutnie nie nadającym się do życia. Moje funkcjonowanie ostatnio ogranicza się do trybu życia tamagotchi: pić, jeść, spać. Jak dla mnie, to sen zimowy nie jest głupią opcją. Muminki zapadały w sen zimowy w październiku, ja też bym mogła tak zapadać. Jest zimno, wszystkie cząsteczki poruszają się wolniej, mam wrażenie, że wraz z wyładowaniami elektrycznymi w moim mózgu, równie dobrze więc ja też mogę wolniej działać.

Świat, rzecz jasna, ignoruje zupełnie fakt, że jest listopad, i działa nadal, nie mam pojęcia, dlaczego. Na studiach pierwsze kolokwia, prezentacje, te sprawy, a siedemnastego listopada fundacyjna konferencja w Gdyni.
Obowiązki służbowe nakazały mi tego dnia pociąg o nieludzkiej godzinie szóstej siedem, wsiadłam, oczywiście ze śniadaniem, airpodsy w uszy… Za te słuchaweczki jako realizator pójdę do piekła. Jako człowiek natomiast pozwoliły one wtedy na to, że przeżyłam i ja, i inni pasażerowie pociągu. Na Centralnym spotkałam się z Mishą, ja jechałam z plecakiem, on z laptopem i zwijanym, dość dużym i nieporęcznym banerem. Załadowaliśmy siebie oraz te bagaże doświadczeń do expresu do Gdyni i dzięki uprzejmości PKP udało nam się dotrzeć na czas.
Proszono mnie o więcej słów na temat fundacji, obiecuję, że słowa będą, nawet cały wpis, na razie mogę wam powiedzieć, jak wyglądają od mojej strony takie wydarzenia.
Na początku szukanie budynku. No fajnie, budynek jest, teraz szukamy wejścia. Zawsze robię sobie notatki w brajlu, bo, choć nie łatwo na nie dyskretnie zerkać podczas mówienia, czasem potrafią coś przypomnieć w strategicznym momencie. Wykreślanie czegoś w ostatniej chwili jest proste, wystarczy zatrzeć, zdrapując kropki. Gorzej z dopisywaniem, takiej opcji nie ma. Druków mamy całkiem sporo, więc samo ustawianie tego trochę zajmuje, przy okazji końcowe ustalenia i komentarze. Nie będziemy też jechać w pełnym business attire, trzeba się przebrać. I zawsze, absolutnie zawsze, brać dodatkowe rajstopy. Ja, klnąc na czym świat stoi, bardzo się cieszyłam, że wzięłam.
W drodze powrotnej odpuściliśmy sobie rozważania natury służbowej i przestawiliśmy się całkowicie na historyjki ze studiów i nie tylko. Dziękuję za tę podróż, takie wyprawy zawsze są lepsze w dobrym towarzystwie.
W ogóle ten weekend po siedemnastym upłynął mi pod służbowo-prywatnym znakiem fundacyjnym. Trzeba pamiętać, że my się jednak najpierw znaliśmy jako ludzie, a dopiero potem, jako znajomi z pracy, zdarza się nam więc spędzać czas ze sobą poza konferencjami, targami i spotkaniami. Niemniej czasem zauważają nas ludzie na mieście, pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy nie omieszkali nas o tym poinformować. Czuję się trochę, jak celebryta, jak mi ktoś pisze, że mnie widział w autobusie, wtedy i wtedy.
W niedzielę mieliśmy spotkanie z inną, przychylną nam organizacją. Spotkanie bardzo miłe, choć po drodze na nie zimno. Nie zagrałam w cymbergaja, a miałam okazję! Koniecznie muszę to w najbliższym czasie nadrobić.
W poniedziałek natomiast odwiedziliśmy, znowu w pełnym składzie, Kraków. Zawsze miło jest wrócić.
Na samym wstępie powitały nas dziewczyny, którym towarzyszyłam na wyjeździe ICC w sierpniu, od razu przedstawiłam je pozostałym. Bardzo dobrze, że się przyznały do nas, mogłam je dzięki temu wywołać do odpowiedzi podczas spotkania z całą ich szkołą. Fajnie, nie?
Oczywiście, nie tylko one miały ten problem, ja byłam doskonale świadoma, że naszego występu z galerii nad salą gimnastyczną uważnie słuchają realizatorzy, czytaj, Czytelniku Drogi, moi mistrzowie zawodu dawni nauczyciele.
– Masz, ty umisz! – Powiedział do mnie jeden z nich jeszcze przed spotkaniem, wręczając bezprzewodowe mikrofony.
Po spotkaniu, znowu, druków więcej, niż rąk do pracy, a pokazać wszystkim wszystkiego na raz się nie da, ale cieszę się z zainteresowania. Potem obiad, a po obiedzie, korzystając z chwili przerwy przed dalszymi konsultacjami, zeszłam do naszych lochów ulubionych, czyli do studia nagrań. Tam jest teraz zestaw perkusyjny, więc ja zawsze muszę tam zejść, chwilę na nim pograć i poirytować prowadzących tam zajęcia nauczycieli. Szefie, ten nowy werbel jest cudowny! Fajny werbel szef kupił. Bardzo ładnie.
Znajomy, który akurat miał tam lekcje, opowiedział mi od swojej strony, że faktycznie uczniowie znają w szkole fundację, więc tym bardziej miła to była wizyta.
Podczas popołudniowych konsultacji omawialiśmy pomoce naukowe, pomysły na nowe gry, układanki… Ja się zajęłam układanką. Mnie nie było, ja dostałam prototyp i tyle mnie widzieli, ja tylko czasami, jak już ułożyłam, to na chwilę odzyskiwałam przytomność, żeby dopytać: i co, nie ma błędu? Nie ma błędu? Pozdrawiam nauczycielkę, która tam z nami nad tymi prototypami pracuje, o, święta cierpliwości.
Pociąg mieliśmy późno i bardzo dobrze, nie dość, że zdążyliśmy dojechać, to jeszcze kupić jakieś jedzonko na dworcu. W domu byliśmy przed jedenastą, zmęczeni, zmarznięci, ale dumni i z upominkami. W perspektywie mieliśmy już teraz tylko ciepłą herbatkę i spokojny sen. A potem kubek Moniki rozprysnął się przy nalewaniu wrzątku.
– Ała… – Stwierdziła Monika bardziej ze zdziwieniem i dezaprobatą, niż bólem i wyszła z kuchni.
Tak… Ja coś mówiłam o spokojnej nocy? Okazało się, że po pierwsze warto jest mieć w domu żel na oparzenia, a po drugie, że rękawiczki, używane przy pracy z niebezpiecznymi substancjami, które dostaliśmy kiedyś od jednego z naszych sponsorów, mogą się bardzo przydać również przy zbieraniu szkła. Tu ukłon ku naszemu darczyńcy, serio, nie przewidzieliśmy użycia w tak prozaicznej sytuacji, a tu proszę! Dobrze, że akurat trochę ich było w mieszkaniu. Papierowe torby, w których przyjechały nasze upominki, również okazały się cenne.
Tej spokojnej nocy, około godziny dwunastej, Monika smarowała sobie stopę żelem, Dawid tłumaczył, dlaczego takim kubkom zdarza się strzelać w niespodziewanych momentach, a my z Julitą urzędowałyśmy w kuchni. W tych rękawiczkach.
– Czego wciąż mi braaak, przecież wszyyystko maaaam… – To my, z kuchni.
– Pomóc wam coś? – To Monika, z salonu.
– Siedź, nie właź tu. Weź mi tę torbę tu przytrzymaj… –
– Nieee no, słuchajcie, on musiał być jakoś zarysowany, pęknięty, one czasami tak mają. Mi też tak się stało kiedyś, to już drugi… – To Dawid, obok Moniki.
– Czego wciąż mi braaaak, co tak cenne jeeeeest… – Mówiłam, że nam całodniowe wyjazdy wchodzą na mózg?
Pozbierałyśmy szkło, puściłyśmy rumbę, raz, drugi raz…
– Dziewczyny, ja przepraszam, sorki, ja to mogę pozbierać, ale wiecie, że większość tego jest na blacie, tak? – Zapytała uprzejmie Monika jakieś dwadzieścia minut później.
– Padnij i pooooowstań, wznieś się z popiooooołów… – To ja, po dwunastej, podczas ścierania wody z odłamkami z blatów. Monika dzielnie trzymała torbę, już drugą.
– Dawidzie, jutro trzeba jeszcze raz wyrzucić śmieci! –
– Ty się ciesz, Moni, że ty tam jeszcze nie nalałaś soku malinowego. –
– O Boże, jak dobrze! –
Nie wiem, który hejter widział nas w Warszawie lub Krakowie tego dnia, ale najpewniej kazał nam w myślach wypchać się trocinami i tłuczonym szkłem.

A propos hejterów, pozwolę sobie zhejtować dworzec zachodni. Na dworcu zachodnim… bez zmian. Podobno perony mają oddać w przyszłym roku, szczerze mówiąc na razie mam wrażenie, że prędzej ja oddam magisterkę, niż oni te perony. Muszę jednak przyznać, że społecznie dworzec zachodni jest w tym roku niezwykle miłym miejscem. Nie dość, że spotykam starych znajomych, to jeszcze poznaję nowych! W tym takich z mojego miasta, pozdrawiam Cię, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, artysto zajęć z pierwszej pomocy, co też z Żyrardowa jeździ. 😉 Żyrardów ciasny, ale własny, no nie?
Chciałam się też pochwalić, że kiedyś, pamiętam, był to czwartek, a w czwartki też na ósmą jeżdżę, jeden współpasażer przegadał ze mną pół drogi, a potem odprowadził mnie pod samą uczelnie, bo podobno byłam miła i ładna. Przypominam, że ja wtedy byłam niewyspana i głodna, więc ten komplement doceniam tym bardziej, bo naprawdę się nie spodziewałam. :d I potem zostało mi 7 minut do wykładu, więc jednocześnie musiałam jeść i się tym wydarzeniem chwalić koleżankom z grupy. 🙂
W ogóle wykłady na ósmą rano w czwartki są bardzo dobrymi wykładami, o czym najlepiej świadczy fakt, że na nich w ogóle jestem. Pozdrawiam panią doktor, co na wykładzie cytuje nie tylko naukowe prace, ale także profesora Moodyego. Stała czujność! Mhm, zwłaszcza o ósmej rano.
Co do studiów, skończyły mi się zajęcia z psychologii klinicznej, a szkoda, też były bardzo interesujące! Wydaje mi się, że dla naszej prowadzącej też, bo czasami patrzyła na zachowanie naszej grupy i, mam wrażenie, obserwowała kolejne, ciekawe przypadki. Te zajęcia były późno, pani doktor nam przebaczy. Poza tym niektóre dziewczyny po prezentacjach robiły internetowe queezy sprawdzające, to wzbudza, jak widać, niezwykłe emocje!
Choć i tak w najdziwniejszym stanie jesteśmy jednak w te środy.
– Dziewczyny, ja dziś o piątej wstałam, wiecie, i zrobiłam rosół! – Pochwaliła się pewnego dnia koleżanka przed tymi właśnie zajęciami. Podziwiam, ja o piątej rano nie wiem, jak się nazywam.
– Bardzo dobry, chcesz spróbować? Polecam! – Chwaliła się godna podziwu właścicielka rosołu. – Ej, ma któraś długopis? Wow, mam miskę, mam rosół, łyżkę mam, a nie mam długopisu! – Studenckie życie, Czytelniku, trzeba się żywić.
Los chciał, że na następnych ćwiczeniach miałyśmy historyjkę o bezludnej wyspie i musiałyśmy wybierać, która z nas byłaby tam kim. Kto byłby przywódcą, kto byłby sędzią… Zgadnijcie, kto wg. mnie zajmowałby się aprowizacją! Artykuły pierwszej potrzeby, w tym rosół, ogarnęłaby na bank!

A propos zapewniania artykułów, próbowałam ostatnio odpowiedzieć komuś na pytanie, co chcę na święta. Zasiadłam więc ja do internetu i… uznałam, że ciężko być dźwiękowcem w tym kraju. Nie ma nic w normalnych pieniądzach! A przynajmniej w normalnych, jak na prezent. Muszę zacząć zarabiać w dolarach. Ma ktoś jakieś zlecenie?

Owszem, ja mam. Ostatnio siedzę nad jednym i szlag mnie trafia z wielu niezależnych powodów. Po pierwsze, muszę poćwiczyć odwzorowywanie akordów i harmonii ze słuchu. O, poszukiwanie harmonii, jak na filozofii, fajnie. Po drugie, jak się już człowiek zbierze do roboty, to zawsze coś padnie. Komputer, program, aplikacja do instalacji produktów…
– Andre, to pianino zawsze ma tylko jeden preset? –
– No tak, to przecież darmowa wersja, jest tylko jeden. –
– A, dobra, tylko się upewniam, bo instalowałam to w ostatnim odcinku naszego ulubionego sitcomu "Maja i jej Mac". –
Jak już komputer paść nie może, padną baterie. Mi ostatnio w jednej rzeczy padły, przy czym odkryłam, że zgubiłam ładowarkę do akumulatorów. Nie mam pojęcia, gdzie jest. To świetnie, akurat motywacja, żeby posprzątać, ale bez przesady!
Po drugie, wybór dźwięków. Ja wiem, przy produkcji to normalne, ale filmiki typu produkcja – wyobrażenie vs rzeczywistość, mówiły prawdę. W wyobrażeniu najlepsze beaty, w rzeczywistości 365 werbli siostry Anastazji, a po dwudziestym już nie wiesz, który jest który i jaki ci się bardziej podobał. Zatęskniłam przez chwilę za miksem, w którym, jakby nie patrzeć, ścieżki już są gotowe. :d
Dołóżmy do tego syndrom uzależnienia od nowego sprzętu, a black friday to naprawdę niebezpieczny okres dla uzależnieńców syntezatorowców, i mamy komplet. To jest ciężka praca!
Ostatnio Kamil poleca mi dużo różnej muzyki, której słucha, to ja może pozostanę przy słuchaniu? Swoją drogą cieszę się, że wreszcie to nie ja nalegam na słuchanie hiphopu w tej relacji.
Nieeee no, tak serio mówiąc, to nadal będę grać. Nie po to targa się na próby zespołu mojego Korga, żeby go teraz porzucić bez słowa. Jak Becia była za granicą, a my chcieliśmy się jej odmeldować, że tak, owszem, gramy, zdarzyło mi się jedną ręką grać na klawiszach, drugą na cajonie, na którym siedziałam, a także śpiewać. Potwierdzam, próby rozwijają, trzeba działać! Nowe połączenia w mózgu mi się zrobiły. Umiejętności noszenia sprzętu też rozwijają, bo zestaw perkusyjny jest dokładnie po przeciwnej stronie centrum kultury, niż nasza sala prób. Ja najczęściej noszę stołek, ewentualnie werbel, a poza tym talerze. Talerze można nosić niezależnie, bo są w futerale, który można założyć na plecy, jak plecak. Zostaję wtedy perkusyjnym żółwiem Ninja z taką wielką skorupą. Jak kiedyś zdarzy mi się mieć własny zestaw, to też sobie kupię taki futerał na blachy, jak po nic innego, to tylko w celu tego żółwia.

To co, kochani, do następnego wpisu chyba, co? Dajcie znać, jak u was w te grudniowe dni, zimne jak nie wiem. Ja idę, chyba nawet się uczyć / nadrabiać studia, bo dziewczyny z mojej grupy projektowej mnie słusznie wyproszą, jak się nie wezmę do roboty. A jak na razie, jeśli chodzi o stan mojej wiedzy to… milczenie jest złotem. Co do sprzątania i projektów do zrobienia, to chyba zaraz znowu zadzwonię do kogoś z komunikatem: hej, dzwonię do ciebie, bo NIE mogę z tobą rozmawiać. Jak mam coś do zrobienia, to mi się kreatywność zwiększa, drogi Czytelniku. Ale challenge jest challenge, pamiętam. Biorę się do roboty.

Pozdrawiam was i obiecuję, że pytania wasze nie są zapomnianymi.
ja – Majka

PS Zuziu, dzięki za zimową herbatkę swego czasu, to dobre odkrycie jest.

Kategorie
co u mnie

Napisane mało, a o wielu rzeczach, o resztę zapytajcie! Czyli zapraszam do mnie i Q&A

– O, jest, jest na parterze, jedzie! I znowu się nie zatrzymała, co jest? Już jest na czwartym piętrze! –
– Słuchajcie, a może to na tym polega ta awaria? – Stałyśmy zbitą grupą przed windą w budynku D, która stanowiła wtedy dla nas niezrozumiałą zagadkę. W ogóle cały budynek D jest zagadkowy, bo nowością jest on w naszym kompleksie i nikt jeszcze nie wie dokładnie, co tam jest i gdzie. Samo szukanie auli sprawiło, że spora gromada chodziła w tę i z powrotem po parterze rycząc ze śmiechu, nikt do końca nie wiedział, dlaczego. Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy w samo południe, a skończymy na wystawie, późną nocą, w głębokich piwnicach…
I potem, w auli, w rzędzie za mną.
– Najlepsze są, słuchajcie, te cztery godziny między lektoratem a wykładem, uwielbiam je! –
– A od kiedy ty chodzisz na wykłady? –
– Nie no, na ten pierwszy przyjdę, przyjdę… –
– No pewnie, bo w ten piątek nie ma lektoratu! –

Tak tak, drogi czytelniku, rozpoczęłam studia, w końcu październik mamy, choć nie zawsze temperatura na to wskazuje. Gdybym miała zdawać z tego raport, to oczywiście zaczęłabym od tego, że na zachodnim bez zmian. Znaczy nie, odwrotnie, zmiany są non stop, do tego stopnia, że jak tam jedziesz, to nigdy nie wiesz, czy zastaniesz dworzec w domu, czy nie. Kiedyś PKP było uprzejme podać w rozkładzie peron drugi, zapominając zupełnie o tym, że peron drugi ma taką awarię, że aż go nie ma i że pociąg, choćby chciał, nie może z niego odjechać. Odjeżdżał z czwartego, inne portale mówiły prawdę.

Swoją drogą, jeśli chodzi o pociągi, ostatnio wsiadłam do jednego, na 20 minut, bez gwarancji miejsca. Nic nadzwyczajnego, zdarza się. Akurat był konduktor, zapytałam, czy można kupić bilet, można było, super, ale pan powiedział też, że może wskazać miejsce. OK, poszłam z nim. Przy pierwszym przedziale zatrzymał się i, przyznaję, niezbyt miło, powiedział do siedzących tam osób, że: proszę tutaj pani ustąpić. To jest przedział dla niepełnosprawnych, proszę sobie szukać miejsca!
– Proszę pana, spokojnie, ja tylko chciałam bilet, ja mogę stać… – Zaczęłam.
– Nie może pani stać! – Uciął konduktor. A, przepraszam, to nie wiedziałam. Z przedziału wyszło kilka osób po to, żebym ja mogła usiąść. I gdyby on jeszcze przyszedł po ten bilet…
Kochani, no nie róbmy tak. W sensie ja rozumiem chęć pomocy, być może są też przepisy, które jakoś im nakazują, że bezpieczniej będzie dla nich, żebym ja usiadła, ale po pierwsze, można to zrobić nieco uprzejmiej, a po drugie, owszem, ja stać mogę. Jak przepisy są inne, można to powiedzieć konkretnie. Taka marginesowa uwaga, jak wsiadam do autobusu, mając 24 lata, naprawdę głupio się czuję, gdy ustępuje mi miejsca ktoś, kto ma dobrze ponad 70. Powtarzam, ja się domyślam powodu. Mówię tylko, że czasami osoba, mimo, że z niepełnosprawnością, może poczuć się bardzo niekomfortowo, generując takie sytuacje. Zwłaszcza, jak takie sytuacje są, że tak powiem, na pół wagonu.
Ale, miał być raport, no to wracam do studiów. Na studiach ostatnio było o raporcie na temat edukacji osób ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi i wspominam o nim dlatego, że zaciekawiła mnie jedna rzecz. Jak to jest, że ten dokument wydano kilkadziesiąt lat temu i napisano w nim po pierwsze, że bardziej się powinniśmy skupić na rodzaju potrzeb, a nie rodzaju niepełnosprawności, a po drugie, że wybór edukacji w szkole specjalnej lub ogólnej mocno zależy od przypadku i to trzeba rozpatrywać równolegle… Powtórzę, kilkadziesiąt lat temu o tym pisano! A my do tej pory nie umiemy o tym spokojnie rozmawiać i to nie tylko w Polsce. To jak to jest, moi drodzy?
Z resztą wiadomo, że pisać sobie można, a świat swoje, bo ja naprawdę uważam, że na mojej uczelni mnóstwo osób ma fantastyczne podejście do osób z niepełnosprawnością, a potem w pociągu ktoś na ciebie pokaże i powie do konduktorki: ale proszę pani, ta pani jest… Wymowna cisza, konduktorka: a, aha, no dobrze. I koniec tematu. I się człowiek może nagadać sporo o różnych udogodnieniach, albo przeciwnie, po prostu o tym, że jest normalny, a i tak dla postronnych czasem pozostanie tym wymownym: aaa, no dobrze.

No właśnie, a propos, jestem w pociągu i podróżuję nim w stronę Wrocławia. Bardzo się z tego cieszę, bo po pierwsze, wybieram się tam od jakichś trzech lat. W końcu ostatnio wymyśliłam, że dobrze, 2 ostatnie tygodnie września nie są zajęte, to może wtedy… I proszę, zamówienie w fundacji takie, że druk absolutnie non stop, po drodze różne przejściowe chwilowe… Inna sprawa, że sporo się przy okazji nauczyliśmy o możliwościach drukarki i własnych. Skutkiem tego jadę w ten weekend, za to urodziny poświętuję fajnie. Jest dobrze.
Drugi powód mojej radości polega na tym, że ostatnio miałam kilka dziwnych, ciężkich dni. Gdybym chciała się rozpisywać o tym, co, po co i dlaczego, zajęłoby to wiele wpisów, dość powiedzieć, że urzędowa biurokracja to rzecz straszna, powrót na studia wymaga pewnych zmian w planie życia, a zdarza się i taki czas, kiedy nieważne, co zrobisz, i tak masz wrażenie, że źle.
Myślę, że w przypadku takich dni, kiedy już człowiekowi naprawdę się czuć odechciewa, należy wyjechać, na chwilę zająć się absolutnie czymś innym i trochę odnowić umysł. To mam w planach, trzymajcie kciuki.

Lepsze info jest takie, że Mackie powrócił z serwisu i niedługo odejdzie na zasłużoną emeryturę, za to oprócz niego przyszła również paczka z nowymi kontrolerami. Świat zadecydował za mnie, zastanawiałam się między jednym a drugim, ale jak allegro proponuje ci dwa sprzęty w cenie jednego i to takie, które mają tryb dostępnościowy, zastanawiasz się krótko. Przy okazji odnowiłam subskrybcję pro toolsa i ja to jednak powiem głośno, strona internetowa producentów pro toolsa, to jest jakieś piekło na ziemi. Nie wiem, kto to pisał i w którym roku, ale serio, czy ja nie mogę jednej rzeczy zrobić bez problemu? Przypominam też, że jak się firma chwali dostępnością, to fajnie by było swoją aplikację do pobierania produktów naprawić, bo na razie czytnik ekranu nie mówi tam absolutnie nic.
Kontrolery już podłączone, kable rozmnażają się w zastraszającym tempie. Wszystko działa i ma się dobrze, mam nadzieję w przyszłym tygodniu testować.

Jak już przy muzyce jesteśmy, ostatnio jeden z Czytelników wyraził zdziwienie, że była płyta Sheerana, a ja nic nie napisałam. Nie napisałam, bo płyta wyszła dwa dni po wpisie, ale fakt, nadrabiam niedopatrzenie.
Ostatnio często płyty trafiają mi w dobry moment w życiu i ta również tak zrobiła. Nie jest to album optymistyczny, ale na pewno da się tam znaleźć również jaśniejsze momenty. Jak w życiu. Plusem jest też to, że zaraz potem wyszły, w ramach bonusu, nagrywane w zwyczajnych domach wersje akustyczne wszystkich piosenek na płycie. Jeśli ktoś chce oryginalne produkcje, może posłuchać pierwszej wersji albumu, jeżeli ktoś woli samego Sheerana z gitarą, wszystkich utworów może wysłuchać w tym wydaniu.
Z pierwszego polecę to:

A z drugiego to:

Ten wpis napisałam dziś, więc znowu nie napiszę w nim o płytach, które wyjdą za tydzień. Dwie polskie, nowy projekt Łony i nowa płyta Kwiatu Jabłoni. Rozstrzał niezły, ale na obie premiery czekam bardzo. Jeden z singli promujących łonę zrobił na mnie wrażenie też ze względu na cytat na górze mojego bloga, jak ktoś chce, może sprawdzić. Niezbyt to wesołe, ale…

W każdym razie jest na co czekać.

Zdaję sobie sprawę, że z kolei w tym wpisie raczej nie było nic, na co warto było czekać, bo to tylko parę anegdotek z pierwszego tygodnia studiów i kilka moich przemyśleń na szybko, mam nadzieję jednak, że będziecie mieli na co czekać wraz ze mną, do przyszłego weekendu. Już tłumaczę dlaczego, zanim jednak do tego przejdę, jak na youtubie, chwilka dla patronów. Albo raczej dla komentujących, bo mam parę rzeczy do przekazania.
Po pierwsze najważniejsze, dziękuję wam za wszelkie miłe słowa, to jest naprawdę bardzo miłe, że Wam się chce to czytać!
Po drugie informacja dla tych, którzy z jakiegoś powodu chcą się ze mną skontaktować, zostawcie jakiś kontakt do siebie, albo dajcie znać, że chcecie mojego maila. Ja tutaj owszem, widzę wasz nick, ale metody osobistego odpisania nie mam, a czasami, zgodnie z pytaniem / prośbą, chciałabym. Np. @Ildriss, to do Ciebie, pod Twoim komentarzem ostatnim Ci również odpowiedziałam. 🙂
@Krzysztof Proszę pozdrowić mk4.
@Księżniczka Dziękuję, bardzo życiowy kawał.
@Klaudia Ojjj, bywałam na takich próbach i też graliśmy w ten sposób.

I teraz na co czekamy. Pod ostatnim postem pojawiło się mnóstwo pytań i propozycji. Od pytania, jak się gra na perkusji w szpilkach, spoiler, odpowiedziałam pod komentarzem, aż do propozycji, że powinnam więcej napisać o druku i o pracy w fundacji.
Powyżej macie więc szybką przypominkę wszystkiego, czym teraz jestem. Moich studiów na APS, mojej pracy, ale też moich kabelków i kontrolerów czy też wypadów weekendowych. Kiedyś już robiłam Q&A, bo moda na to była, ale ze względu na to, że liczba komentujących się ewidentnie zwiększyła, przeżyjmy to jeszcze raz! Czytelniku Drogi, jeden z drugim, napiszże, o czym mam napisać. Nie wiem, czy powstaną osobne posty, np. jak mówiłam, o druku nie wiem, czy mam wystarczającą wiedzę na cały wpis, nie wiem też, na które z pytań odpowiem w satysfakcjonujący sposób… do tego musiałabym znowu kupić buty… ale pytajcie! Podpowiadajcie mi, o czym chcecie czytać. Pojawiła się opinia, że pokazuję ten fragment Mai, który pokazać chcę i choć jest to, myślę, prawdą dla każdego z mieszkańców internetu, to teraz jest okazja, pytajcie o te fragmenty, których naprawdę jesteście ciekawi!
Stop, sama przeczytałam to zdanie i czuję się w obowiązku dodać, miejmy granice rozsądku! :d
W przyszły weekend, świętując coś, uznajmy, że dzień edukacji, skomponuję jakieś odpowiedzi.
Powodzenia dla mnie i dla Ciebie, Czytelniku Drogi.
Czas na Was.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Zuziu, kiedy następne foodtrucki? Już trochę siedzę w tym pociągu i zaczynam się robić głodna.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Czeski film, noszenie sprzętu i zmiana filamentu, czyli w ostatnich miesiącach praca. Nad sobą.

Od pewnego czasu aplikacja w zegarku, służąca do śledzenia rytmu snu, pokazuje mi rano powiadomienie. Powiadomienia w zegarku mają to do siebie, że się pokazują, a pod spodem mają przycisk, który nie wiem, jak graficznie wygląda, ale przez czytnik ekranu czytany jest jako: odrzuć. No OK, odrzuć powiadomienie, rozumiem, już nie chcesz na nie patrzeć.
Poranne powiadomienie prezentuje się następująco:
"Wygląda na to, że już nie śpisz. Czy chcesz rozpocząć dzień?"
Po pierwsze, co to za idiotyczna forma pytania, wiadomo, że zazwyczaj NIE chce! Pytanie powinno brzmieć: czy rozpoczęłaś już dzień?
Po drugie opcje wtedy mam dwie: "tak" i "odrzuć". Wygląda pięknie. I jest zepsute, bo jak klikam "odrzuć", to dzień się nie odrzuca, trwa uparcie dalej, nawet, jak akurat nie mam ochoty go rozpocząć.

I jak taki dzień wygląda?
Najpierw przychodzi Dante, piesek nasz niezawodny, kładzie się oczywiście na samym środku wszystkiego i przestaje reagować na świat. Pytam się go, co robi, dlaczego tu śpi, czy by nie chciał może łaskawie wstać…? Nic z tych rzeczy. Czasem tylko westchnie ciężko, zniesmaczony moim zachowaniem.
W trakcie dnia do życia budzi się też drukarka 3d. Nie jest ona bardzo głośna, choć obie z siostrą stwierdziłyśmy, że czasami wydaje takie odgłosy, jakby zamieszkiwali ją kosmici, rodem z syntezatorowych filmów science fiction dawnych lat. Nabieramy przy niej również innych, kosmicznych doświadczeń.
– Emila, ciągnie się ta nitka przy druku? –
– Chyba tak. –
– To weź zdejmij. –
– No ale palcami ,to się boję! –
– Nie bój się, jak dysza będzie daleko, to przecież możesz złapać, to nie jest gorące. –
– Jest daleko. –
– No to, jak jest daleko, to zdejmij. I co, udało się? –
– Jest! Tak! Mam ją! – Widzicie? Przeżycia rodem również z filmu.
Co jakiś czas jednak drukarka postanawia być głośniejsza i zaczyna się skarżyć, że o Boże, ratunku, pomocy, jak żyć, panie, jak żyć, skończył się materiał! Trzeba zmienić!
Jedynym sposobem na to, żeby moja drukarka drukowała coś z wielu kolorów jest zmiana tego plastikowego drutu podczas druku. Skutek tego jest taki, że na słowa "a potem była zmiana" cały świat odpowie "i szpak dziobał bociana". Ja natomiast odpowiem: i skończył się pomarańczowy drut.

Nie samym filamentem jednak żyje człowiek, a ponieważ dawno nie pisałam, trochę opowiem, co się działo w sierpniu.
Zacząć można od tego, że wyjechałam do Czech. Powiedzmy, że był to wyjazd służbowy, bo starałam się podczas tego wyjazdu uczyć, jak to jest być koordynatorem na obozie ICC. Kto by pomyślał, a parę lat temu sama byłam uczestnikiem.
Wyruszyliśmy z Krakowa, na szczęście nie bladym świtem, tylko o jakiejś ludzkiej godzinie i od razu rozpoczęliśmy dyskusję, czy jak będzie mandacik, to składka, czy na fakturę. Bezpiecznie i zgodnie z przepisami… na dobry nastrój… dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia późnym popołudniem.
Trzy uczestniczki, koordynator i ja, czyli w sumie pomiędzy, bo jestem ze strony fundacji, ale dziewczyny niewiele młodsze ode mnie. Niestety nocleg mieliśmy w innych miejscach, więc na początku musieliśmy się rozstać.
Od razu zaczęło się ciekawie. Hotel zrobił wrażenie całkiem dobre, oto w pokoju jest łazienka, szafa, biurko i telewizor, szafka nocna, stoliczek, łóżko i… OWAD. NIE wiem jaki.
Mój stosunek do owadów znają wszyscy, utrudnia on zarówno służbowe zebrania, jak i prywatne wypady na pizzę. Owadów być nie może i koniec, zwłaszcza niezidentyfikowanych.
Co tu zrobić? Nasz koordynator owszem, odprowadził mnie do hotelu, ale drzwi dawno się za nim zamknęły, gdy odkryłam obecność owada. Przecież nie będę teraz dzwonić! Z drugiej strony spać trzeba… Wzięłam więc laskę, żeby problem był od razu jasny i wyszłam na korytarz.
Czyżbym chciała robić z siebie kretynkę przed całkowicie obcymi ludźmi, żeby mi wyganiali muchę z pokoju? Oczywiście, że tak! O, ktoś odkurza, to pewnie tu pracuje. Haloooo?
Pani nie mówiła po angielsku. Ani po czesku, jak już przy tym jesteśmy. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku, to więc robiłam.
Pani mówiła, jak mi się zdaje, po Ukraińsku i trochę czesku, ja mówiłam po polsku, angielsku i w języku migowym wszystkich narodów, że jestem niewidoma, a tu mi takie lata, o, widzisz, lata, nie chcę tego, co to jest? Nie wiem co to, bo nie widzę, nie chcę tego.
– Aaaa, to ja otworzę! – Pani otworzyła okno. Kobieto, to przecież naleci więcej! Oszczędzę wam tego, w każdym razie okazało się, że w sumie nie głupio zrobiła, owad oddalił się do swoich spraw, a ja mogłam się skupić na swoich.

Muszę przyznać, że pierwszy raz byłam w sytuacji, w której nie znałam ani miejsca, ani hotelu i byłam zupełnie sama. W takim wypadku nawet zwyczajne zejście na dół w celu zjedzenia jakiejkolwiek kolacji staje się przygodą. Zwłaszcza, że tam angielski funkcjonuje sobie na poziomie rozmaitym, od płynnego po płynnie zanikający.
Siedziałam sobie więc sama przy stoliku nieznanej restauracji nieznanego hotelu. Miałam nadzieję, że przy tym napływie wycieczkowiczów dosiądzie się może do mnie z łaski swojej jakiś włoski mafiozo, angielski książę… grecki bóg, by się samo nasuwało… Dobra, Werka, niech ci będzie, może być pruski hrabia. Nie dosiadł się żaden, ich strata.
Mówiąc o stracie, po kolacji jeszcze raz zeszłam na dół, żeby zgłosić, że nie działa wi-fi. W pokoju telewizor, poza pokojem czeski film. Trafiłam na etap wybiórczego angielskiego, więc człowiek na recepcji powiedział po angielsku, że mu przykro, a potem dodał, że: jak ne ide, to ne ide. Nie muszę znać czeskiego, żeby zrozumieć, co te smutne słowa oznaczały.
Na szczęście, konieczności oglądania seriali nie było, ponieważ okazało się, że mogę po raz pierwszy odwiedzić ludzi z ICC.
ICC, integracyjny, międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, ma swój specyficzny układ dnia. Między posiłkami są warsztaty, przedpołudniowe i popołudniowe. Od 19 mamy różne aktywności dodatkowe, można grać w gry, grać na instrumentach, zwiedzać, biegać skakać latać pływać, kończy się to około godziny 21. I tu, ponieważ następuje czas na wypoczynek, uczestnicy rozpoczynają swój "czas wolny", w którym, zamiast snu, mogą spełniać wszelkie inne fanaberie, pod warunkiem, że mniej więcej od jedenastej będą cicho.
Jakby to napisała Chmielewska, Ola zaprezentowała fanaberię od razu.
– Majaaaa, czy ty możesz nie być, jak ten wujek na weselu? – Zapytała mnie, kiedy kolejny raz spytałam je, cóż to za Włochów poznały, że nieźle się tu bawią od samego początku i czemu ja jeszcze nic o tym nie wiem. No dzięki, Olu, to już jest ksywka na cały wyjazd!
W tym momencie pozdrawiam nasze uczestniczki, dziewczyny, bardzo się cieszę, że przez parę dni mogłam tam z wami być! To do grupy oficjalnej, ale pamiętajmy, że nieoficjalna również zasługuje na wspomnienie.
W tym samym czasie, w którym odbywał się obóz ICC, do miejscowości naszego pobytu przyjechała sobie prywatnie pewna grupa osób z Polski, byli uczestnicy, spragnieni odnowienia dawnych kontaktów i, tak generalnie, miłego spędzenia urlopu. Nagle więc okazało się, że wokół stolików, obleganych przez uczestników ICC, coś często słychać język polski.
Siedziałam ja sobie więc z tą nieoficjalną polską grupą, integrującą się w różnych językach z różnymi narodowościami, ostatniego wieczoru mojego pobytu w Czechach. Oficjalni uczestnicy również byli z nami, ponieważ w mieście trwał jakiś festiwal i wszyscy wieczorami wychodzili przejść się po mieście. W pewnym momencie jedna z uczestniczek, imienia tym razem nie wspomnę, bo nie wiem, czy mi wolno, powiedziała: Maja, jak coś, to my idziemy zapalić.
Troszkę mnie zatkało. Ja wiem, że ja jeszcze nie całkowicie koordynator, ale jednak dla nich teoretycznie bardziej kadra, przecież wie doskonale, że to JA… Zaniepokojonych rodziców od razu zapewniam, ona powiedziała kompletnie coś innego, tam głośno było. Ja jednak jeszcze o tym nie wiedziałam, więc wyraziłam na głos swoje myśli do siedzącego obok mnie kolegi P.
– Czekaj, co ona powiedziała? Że gdzie idzie? –
– Zapalić? – Zastanowił się i on, co jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu.
– No wiesz co? – Zawołałam, trochę z rozbawieniem, a trochę odczuwając w kościach te moje studia pedagogiczne. – No ale żeby tak… po prostu? Przy mnie? –
– On im na to pozwala? – Zagadnął kolega.
– A widzisz go tu gdzieś? Jasne, że nie pozwala! Ale… No i niby co ja mam zrobić? –
– Eeee, jak ja się cieszę, że ja już nie jestem koordynatorem. – Westchnął z ulgą kolega, nie posiadający moich dylematów. No bo z jednej strony dobra, człowiek się chce truć, jego sprawa, no ale z drugiej, czy ja bym, jako uczestnik, tak jeszcze na bezczelnego zgłaszała tę potrzebę?
Dziewczęta po pewnym czasie wróciły z wyprawy.
– Ej, słuchaj, ty mi powtórz, po co wyście poszły? –
– No jak to, zapłacić. – Odpowiedziała dziewczyna, niewinna jak dziecko. Faktycznie, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie, kiedy ktoś chciał zapłacić za zamówienie, po prostu wchodził do środka i mówił, co zamawiał.
– Jezu, to dobrze! Strasznie cię przepraszam, skarbie, myślałam, że wy jarać szłyście. Zapalić. –
– No co ty?! – Oburzyła się niesłusznie oskarżona, podczas gdy ja parsknęłam śmiechem.
Także potwierdzam i uspokajam, żadnego palenia, żadnego picia tam NIE… widziałam.

Z Czech wracałam flixbusem. Pierwszy raz jechałam tym wehikułem czasu, niniejszym muszę zwrócić honor polskim kolejom. Ja myślałam, że to w pendolino jest mało miejsca, otóż nie, w tym busie miejsca było jeszcze mniej, niż w tych pociągach, a także tanich liniach lotniczych. Z rezerwacją flixbusa pomagał mi niezmordowany kolega, tym razem T, również nieoficjalna grupa polska.
– Nieeee no, słuchajcie, ja chyba założę biuro podróży. – Mruknął tonem niezmiennie spokojnym z nad telefonu, podczas gdy trzy różne osoby na raz pytały, czy są jeszcze bilety, czy już zabookował te bilety i czy może jeszcze komuś kupić inny bilet. Na szczęście miejsce było i do kraju wróciłam szczęśliwie.

Coś ja jednak mam z tymi Czechami, tuż po powrocie do Polski zwracałam towar do czeskiego sklepu muzycznego. Bardzo lubię ten sklep, taniej, dostawy szybko i bez problemu, a i tu nie było ich winą, że akurat egzemplarz mi się słaby trafił. Swoją drogą uwielbiam ich tłumaczenia na stronie, niby nie do końca automatyczne, a jednak od czasu do czasu cudowne. Po dokonaniu zakupu na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości tylu i tylu procent. No to jak zostanie "zesłany", niczym z niebios, to kimże ja jestem, aby odmawiać? Inny przykład: po kliknięciu przycisku cena zostanie poniżona.
Po tej poniżonej cenie kupiłam mały kontroler midi od Akai, z padami, żeby mieć na czym grać rytmy, bo na klawiszach nie lubię. Te akurat kontrolery Akai charakteryzują się tym, że raz są dobre, a raz nie. Mi się akurat trafił ten drugi, ale spoko, przysłali nowy i jest super.

Natomiast mój kontroler do pro toolsa, mój niezmordowany towarzysz miksów Mackie ostatnio, niestety niestety, odszedł, obawiam się, do krainy wiecznych miksów. Już mu suwaczki szwankują, już guziki nie te, a cena naprawy jest dokładnie pomiędzy cenami dwóch innych kontrolerów, nowych i z gwarancją. W tej sytuacji chyba nie będę mieć wyjścia i pożegnam Mackiego z ciężkim sercem, ale i nieco cięższym portfelem.
Jestem w trakcie decydowania, co dalej, bo jednak coś z suwaczkami by się do miksów przydało. Tworzyć mogę bez tego, swoją drogą już pierwsze beaty na logicu zrobione, ale miksować już bez tego typu kontroli nie lubię.

Mój proces robienia beatów na logicu widziała ostatnio Weronika. Nie wiem, czy było to dla niej interesujące doświadczenie. Widziałam kiedyś na youtubie taki filmik: jak ludzie myślą o produkcji muzycznej vs rzeczywistość.

Czyli na zewnątrz fajne beaty, którymi, że tak powiem, szpanujemy na mieście, a w rzeczywistości pół godziny na wybór werbelka. Albo gramy, gramy, gramy, wszystko świetnie, dwa takty przed końcem Chryste, dobra, jeszcze raz.
Natomiast i tak fajnie, że już jestem w stanie przynajmniej proste rzeczy na tym Logicu robić, przestawienie się na inny program nie było aż tak trudne, jak myślałam, choć na reaperze pracowałam dłużej. A muszę się z tą produkcją, jak i z przygotowaniem sobie sesji do gry na żywo, jakoś ogarniać, bo widzisz, Drogi Czytelniku, od września gram w zespole.
Becia już na początku sierpnia wspominała coś o tym, że gra i śpiewa ze swoją przyjaciółką i brakuje im kogoś na bębny. Ewentualnie na klawisze. Nic nie mówiłam, ale zaczęłam się intensywnie zgłaszać serią rozmaitych gestów. Becia śmiała się i mówiła, że no tak, właśnie ona też już o tym pomyślała. Aktualnie jest nas czwórka, wraz z kolegą basistą i gramy. Na razie wiadomo, raczej uczymy się grać ze sobą, ale myślę, że jak na pierwsze tygodnie i tak idzie nam spoko.

– Więcej noszenia, niż grania! – Jęknęła Beata, rozmontowując zestaw perkusyjny przed jedną z poniedziałkowych prób. Tu trzeba dodać, że jesteśmy dość podobnego wzrostu i postury, więc wyglądamy całkiem ciekawie z elementami zestawu zawieszonymi na sobie w futerałach lub trzymanymi w rękach. W trakcie obwieszania się tymi gratami kontynuowała przemowę.
– Ale trudno, chciało się grać, to trzeba nooosić… Czekaj! –
– Wziąć ci coś? – Zapytałam z troską myśląc, że moja przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach, bo jest jej za ciężko.
– Nieee! – żachnęła się, – Tylko ta torba jest tak cholerrrnie dłuuuga! – Po wykonaniu skomplikowanego manewru wydostania się z dość wąskiego korytarza z tą, faktycznie, cholernie długą torbą na statywy i inny podobny sprzęt, na próbę udało nam się dotrzeć.

No więc widzisz, Czytelniku. W wolnych chwilach Logic, w poniedziałki wieczorem noszenie sprzętu i próby, ewentualnie nie w tej kolejności, a tak poza tym, to druki, druki, zmiana filamentu, druki…

Myśląc kiedyś o pracy, jakiejkolwiek wykonywanej przeze mnie, niezależnie od tego, czy w Fundacji, czy związanej z dźwiękiem, nie przewidziałam, jak bardzo życie będzie mnie stresować. Nie życzę nikomu strachu przed absolutnie wszystkim, a zaraz do tego dojdą studia, faktem jednak jest to, że ja tutaj piszę o momentach fajnych. O tym, że wyjechałam za granicę, że coś sobie kupiłam, że gram w zespole, albo, że wyszłam ze znajomymi na pizzę. Kilka osób przez ostatnie miesiące często przypominało mi o pisaniu bloga, chwaląc go przy okazji. Było to oczywiście bardzo miłe, ale zaczęłam się wtedy zastanawiać, czemu właściwie piszę? No bo OK, muzykę zawsze chciałam robić, wiem, dlaczego ją robię. O tym, dlaczego studiuję, już tu pisałam, czegoś o druku uczę się, bo to interesujące, a poza tym potrzebne do pracy, ale pisanie? Te wpisy nie mają jakiegośgłębokiego przekazu, zaplanowanej formy, no więc dlaczego?
Chyba już wiem. Zauważyłam, że najczęściej piszę Ci, Czytelniku, o momentach raczej dobrych. Nie piszę w najgorszych okresach, no bo mało komu by się chciało wtedy pisać, a i z czytaniem tego później mogłyby być problemy. W najgorszych okresach pisanie mi nie idzie. Z drugiej strony jednak, przyjmując taką formę samo z siebie wychodzi, że podczas pisania postu muszę sobie przypomnieć, co fajnego wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Albo przynajmniej, jak przedstawić wydarzenia w interesujący sposób.
Jasne, że wyjazd do Czech wiązał się z mnóstwem przygotowań i stresem. Dużym. Jasne, że na pierwszej próbie zespołu ludzie nieco mniej się odzywali, niezbyt się jeszcze znając, a ja to już w ogóle, bo mam problem z nowymi osobami. Jasne, że często, zanim uda mi się coś zrobić muzycznego program przestaje działać, a ja przeklinam i idę spać. Drukarka natomiast często zapycha się z niewiadomego powodu i zmiany materiału nie przebiegają tak płynnie, jak ja tu przedstawiam.
Jak widać jednak, da się z tych wszystkich dni wydobyć zabawne albo pożyteczne sytuacje, a jak wiadomo, wg. mojego podejścia, żeby coś miało sens, musi być albo pożyteczne, albo przynajmniej zabawne. Ja tej rzeczywistości nie przeinaczam, te anegdotki naprawdę miały miejsce. Ja tylko przedstawiam je, zamiast tych godzin czekania na nie.
Bo co mam ci, Czytelniku Drogi, pisać? Że na początku każdej znajomości muszę się 5 razy przejąć, że na pewno nie będę wiedzieć, co powiedzieć? Że zazwyczaj do południa w ogóle niezbyt toleruję świat i ludzi? Że ostatnio trudno mi się zebrać do pracy, nawet, jeśli ta praca jest związana z dźwiękiem? Ktoś mi zadał pytanie: no i co wtedy, siedzisz i nic nie robisz? No… tak mniej więcej. O tym mam napisać, że często do poniedziałkowych prób przygotowuję się w poniedziałek? To już prawie, jak na studiach!
Ostatnio jednak moja przyjaciółka powiedziała mi coś ważnego. Posprzątałam dziś o dwudziestej drugiej. I wiesz, jest tak samo czysto, jakby było, gdybym posprzątała wcześniej!

Więc może o to chodzi? O efekt, który osiągamy, nawet, jeżeli po drodze było trochę jakby mniej fajnie? I żeby po paru tygodniach pamiętać zabawne anegdotki i przydatne doświadczenia, a nie to, co było dużo gorsze. Przecież ze zwyczajnych dni też można wyciągnąć jakieś plusy, wczoraj na przykład zrobiłam (prawie) wszystkie punkty z listy zadań!

Także tak, Czytelniku. Trochę się działo, ale w tym miesiącu, to głównie praca, albo zawodowa, albo nad sobą. Na pewno nauczył mnie ten miesiąc, że nawet, jeśli do czegoś prowadzi długa trasa, to należy doceniać te nasze małe zwycięstwa. Mogą nas jeszcze nieźle zaskoczyć. 😉

Poza tym trzeba pisać, przecież ja dopiero od niedawna wiem, jak wiele osób mnie czyta! Ile ja muszę nowych tematów powynajdywać. No bo co mam napisać, że nowe buty kupiłam? Wszyscy wiemy, jak to się kończy.

Pozdrawiam i życzę siły
ja – Majka

PS: Serio kupiłam te buty.
PS2: A wypad do Gdańska koniecznie trzeba powtórzyć!

Kategorie
co u mnie

To jeszcze trzeba przemyśleć, czyli tiktok w pociągu, książki i podróże nie tylko po mapie

Dzień dobry!

Jest środek lipca i upały, a ja jeszcze NIE jestem chora. Zważywszy na to, że zazwyczaj właśnie w największe upały i na same wakacje potrafiłam się przeziębić, jest co świętować. W ramach tego świętowania pomyślałam, że napiszę Ci, drogi Czytelniku, co ostatnio robię i czytam. Z przewagą czytania, rzecz jasna.

Rozpoczynając od środka czerwca, sesję zdałam. Ktoś, kto mówi, że do egzaminu absolutnie nie da się przygotować w jeden, dwa dni, absolutnie nigdy nie był na studiach. Nie polecam jednak tej metody, jak się nagle przypomni, że aha, była ta jeszcze jedna prezentacja, to człowiek naprawdę nie wie, od czego zacząć. Obserwację mam taką, że niby ten rok był ogólnym wstępem do zarysu podstaw tematyki moich studiów, ale jednak już się zdarza, że jak w moim otoczeniu pada pytanie o niepełnosprawność i to, niespodzianka, nie tylko moją, to coś tam mój mózg potrafi wyprodukować.

Właśnie, a propos mózgu i tego, co tam w nim przechowujemy przez czas jakiś. Ostatnio odwiedziłam przyjaciela z podstawówki. Widzimy się rzadko, co wcale nam nie przeszkadza znajdować sobie tematów do rozmów, od plotek do długich dyskusji. Tym razem, w trakcie którejś, wyszło nam, że w sumie podstawówka się przydaje. Moje pedagogiczne studia i jakieś tam własne doświadczenia mają teraz mnóstwo do powiedzenia o naszym programie i sposobie nauczania, a także o systemie oceniania, który potrafi być pomyłką na międzynarodową skalę, ale jednak…
Ładują nam do głów mnóstwo rzeczy, przeróżnych rzeczy, od bardziej potrzebnych, poprzez neutralne, aż do takich, co już potem zostają dobrze znanym żartem, że niby po co mi się to kiedyś przyda.
No i fajnie, ale jednak, jak człowiek przez te dawne lekcje przyrody / geografii, gdzie mu pani wbijała do głowy, ile te wszystkie iglaczki wytrzymują bez wody, teraz wie, że jeszcze nie musi podlewać własnych drzewek, to co? Nie przydatne? Pewnie, że przydatne! :d
W ramach dalszego badania tematu dziś wyciągnęłam atlas świata. Tu dygresja, jak ktoś widzi, to atlas jest książką. Jak ktośnie widzi i chce obejrzeć dostępny w naszym kraju atlas, wyciąga dwie teczki, chciałoby się dodać: wielkie i ciężkie, z żelaza, stali… Nie, to nie ten wierszyk. W każdym razie potężna jest ta dawka wiedzy. W teczkach są dotykowe mapy, które, stwierdzam ze zdumieniem, nadal umiem czytać! Jasne, nie tak, jak w podstawówce, siebie z tamtego czasu nadal podziwiam, że umiałam pokazać, co jest co, ale jednak nadal kojarzę ze sobą fakty, żeby nie powiedzieć, łączę kropki. Niby niektóre symbole mi się mieszają i te podróże palcem po mapie wychodzą mi czasem trochę dalsze, niżchciałam, ale jednak wiem, że tu jest góra, tu jeziorko, a tu, nie wiem, równik.
Jak jużwróciłam z tych dalekich podróży, czyli, mówiąc konkretniej, z podłogi, na której mi się te mapy mieszczą, postanowiłam napisać tutaj, puki mam czas. Przecież się książki same nie przeczytają…

Tak, Czytelniku, znowu czytam. Jestem z tego zadowolona, bo przez ostatni rok miałam okresy, zwłaszcza te stresujące, kiedy nie chciało mi się zapoznawać z żadnymi historiami, a już na pewno nie z nieznanymi. Teraz natomiast przerzuciłam się prawie całkowicie z youtuba na aplikację do odtwarzania audiobooków i ebooków i podróżuję z nimi.
Klimaty, trzeba przyznać, dość rozmaite. Aktualnie idzie u mnie na zmianę Tery Pratchett i Jerzy Broszkiewicz.
Pierwszy autor, gentleman z Anglii, zapewnia mi inteligentną rozrywkę już od pewnego czasu, bo odkąd mnie Dawid namówił, odtąd co jakiś czas go pytam: Dawid, i którą część teraz? No fakt, w "świecie dysku" trochę tego jest, na szczęście chronologia wydawnicza nie jest tu wymagana. Surrealistyczna fantastyka z bezbłędnymi nawiązaniami do świata rzeczywistego, cynizm, a jednocześnie zawsze odrobina nadziei, wciągające przygody dla młodzieży, morał, co zrozumiejąwszyscy, a jednocześnie żarty zupełnie nie dla najmłodszych, wplatane w sposób bezczelnie oczywisty, to jest to, co znalazłam u Pratchetta. Czyli czuję się tam, nie ma co ukrywać, jak we własnej głowie. Cudowne są te książki, choć wymagają skupienia. Jak próbujemy ogarnąć, których bohaterów już znamy, gdzie się kończy zdanie, a także, dlaczego przyczyna i skutek są zamienione kolejnością, to nie można się rozpraszać.
Drugi autor, pan Broszkiewicz, jak słychać dżentelmen z Polski, oferuje coś pomiędzy Niziurskim a Bachdajem, tak bym powiedziała. Jak byłam młodsza to trochę się tych młodzieżowych książek minionego ustroju czytało i miło jest wrócić do klimatu, zwłaszcza, że tu naprawdę, oprócz przygód, znajdzie się też parę bardzo mądrych i ładnych cytatów. I niby książki nie odkrywają Ameryki i nie są bardzo skomplikowane, ale jednak kto by czasem nie chciał, żeby ich pan kapitan zabrał w podróż po dalekich lądach w poszukiwaniu wielkich, większych i największych przygód? Oczywiście muszę pamiętać o tym, że jakby mieszkańcy dalekich lądów dowiedzieli się, jak leniwa potrafię być, albo przeciwnie, jakie czasami mam pomysły na spędzanie wolnego czasu, to by mnie prawdopodobnie zawrócili do domu z użyciem ostrych narzędzi… Ale przygoda jest!

Przygody przeżywam, na szczęście, nie tylko w książkach, ale też w świecie prawdziwym. Pod koniec czerwca na przykład odwiedziłam z moją siostrą dwa wydarzenia.
Tu należy wspomnieć istotną sprawę. Sesja, to nic, sesję się ma co pół roku. Moja siostra skończyła podstawówkę! Wiadomo, egzaminy, wybory życiowe, polonez, dyplomy i zakończenia… Działo się wiele. Serdecznie Ci, Emi, gratuluję ja i cała sekcja komentarzy!
Z tej okazji, a także z okazji marcowych urodzin, Emila otrzymała ode mnie obietnicę, że tym razem przynajmniej jeden dzień Opener Festival musimy zobaczyć.
I faktycznie, pod koniec czerwca, dokładnie w dzień imienin mojej siostry, wyruszyłyśmy do Gdyni.
Nocowałyśmy u cioci mojej koleżanki. Chciałoby się tu zacytować Makuszyńskiego:

"Ewcia zwała ją "ciocią", chociaż niewiele prawnych podstaw istniało do tego czcigodnego tytułu. I pan Tyszowski, nie wiedząc, jak jej wyrazić serdeczną i tkliwą wdzięczność, mianował ją też "ciocią", tak że po kilku latach nikt nie używał ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla całej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla stróża i dla całego domu była ciocią."
K. Makuszyński "szaleństwa panny Ewy"

Więc i ja nazwę ją ciocią, zwłaszcza, że jak przyjechałyśmy, okazało się, że nie tylko imięEmilki się tamtego dnia "zaczerwieniło w kalendarzu".
Ciocia pożyczyła nam dobrej zabawy i przykazała po powrocie NIE śpiewać, bo będą spać. Obiecałyśmy, że dobrze, będziemy śpiewać w pociągu, a następnie ruszyłyśmy w deszcz, bo, oczywiście, lało.
Festiwal nam się spodobał, nie tylko koncerty, ale i różne atrakcje towarzyszące. Okazało się, że mi w życiu, to generalnie brakowało jednej rzeczy, basenu z piłkami! Jak będę sławna i bogata, to ja chcę taki basen!
Posłuchałyśmy koncertów, przeszłyśmy się po stoiskach, porobiłyśmy kilka niezmiernie artystycznych fotografii… #TenWspominanyBasen
Swoją drogą, ten moment, kiedy się dowiadujesz, że twoja czternastoletnia siostra prawdopodobnie słuchała w pociągu ostrzejszej muzyki, niż ty. Było fajnie!

Po koncertach natomiast trzeba było wrócić. Pamiętamy wszyscy o obietnicy, złożonej cioci, co będzie w tym pociągu?!
W pociągu był facet, przeglądający tiktoka. Trzeba tu dodać, że jak on przeglądał, to przeglądał tak, że wraz z nim tego tiktoka widział cały wagon. W pewnym momencie facet, wyraźnie będąc już "zmęczony" życiem, walnął telefon na stolik przed sobą i zasnął. Tiktok, rzecz jasna, nie wiedział o tym i darł się dalej. Tiktok gra, muzyczka jakaś akurat, facet śpi, SKMka nie wyraża zdania na ten temat.
I wtedy właśnie odezwał się we mnie stres całego miesiąca. Czerwiec, z wielu niezależnych powodów, nienależał do najłatwiejszych. Praca, sesja, inne obywatelskie obowiązki, na koniec zaś ta samodzielna podróż, wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czemu ten facet może z siebie robić debila, a ja NIE?
Uznałam, że trzeba zadbać o sprawiedliwość na tym świecie. Miałam pusty kubeczek po herbacie z dworca, miałam patyczek do mieszania, byłam perkusistą… A tam sobie muzyczka leciała…
Pierwsza godzina, niedźwiedź śpi. SKMka nadal wstrzymuje się od głosu. A ja GRAM.
Emila wypiła swoją herbatę, mam jużDWA kubeczki i patyczki! Druga godzina, niedźwiedź chrapie…
Ten pan się nawet obudził w pewnym momencie, ale podobno tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się i inaczej położył telefon, żebym lepiej słyszała. ;p
Zawsze chciałam zagrać na ulicy, mamy więc niezły początek. A najlepsze, że jak się naszemu towarzyszowi znudziły nudnawe remiksy z tiktoka, to puścił: Majka, nie jestem ciebie wart.
Zgodziłam się bez protestu. Pamiętając o tym, że nie zamieniłam z tym człowiekiem ani jednego słowa, nie miał więc szans zrobić tego umyślnie, uznałam, że kocham świat, na którym zdarzają się takie przypadki.

Do domu wracałyśmy już następnego dnia, bo w piątek Gdynia, a w niedzielę już Warszawa i Harry Styles.
Szanuję. Nie tylko umie śpiewać, ale też ma w swoich gadżetach breloczki. Czyli wreszcie nie tylko Emila mogła sobie coś kupić.
Tu jeszcz ejedne gratulacje dla mojej siostry. Jak jej w piątek wyjaśniłam, żeby zgłaszała swoje potrzeby, jak jej ludzie zasłaniają, bo wystarczy porozmawiać, to tak to zapamiętała, że wniedzielę nie tylko zwróciła uwagę zasłaniającym ludziom, ale i ochronie, jak ludzie nie posłuchali. Z tym, że akurat fakt, nie powinni tam stać.

Przełom miesięcy można uznać za udany. Co się w takim razie dzieje w lipcu?
Jeszcze przed festiwalem byliśmy z Fundacją na spotkaniu z rodzicami dzieci niewidomych, żeby im opowiedzieć, jak może wyglądać przyszłość i że jest sporo rozwiązań problemów, więc spokojnie, pomożemy! Lubię to robić, zawsze dostajemy dużo interesujących pytań i ciepłych słów nie tylko na spotkaniu, ale i potem, w formularzu na naszej stronie. Jeszcze w lipcu odbieraliśmy formularzowe pytania i maile na temat naszego spotkania. Cieszę się, że możemy w ten sposób coś komuś pokazać, wyjaśnić czy pomóc. Oczywiście, nie martw się, Czytelniku, ludzie widzący nas na targach i spotkaniach NIE zapomnieli o naszych wysokich obcasach. Chyba trzeba się po prostu pogodzić z tym, że jeśli my założymy wyższe buty, to oni będą siedzieć, jak na szpilkach.

Ostatnie tygodnie natomiast mijały mi troszkę pod znakiem problemów technicznych, nie tylko związanych z Fundacją. Jednocześnie zaczęła mi szwankować drukarka 3D i własny komputer, a raczej niektóre na nim programy. Cieszę się jednak, że mimo wszystko robię coś z muzyką. Przez to, że nagle nie mam studiów kompletnie zmienił mi się rozkład obowiązków, a co za tym idzie zaburzyłam sobie rytm snu i myślenia tak, że trochę trudno mi się wziąć do zaplanowanej pracy. Tak zawsze jest na początku wakacji i prawdopodobnie już tak zostanie, cieszę się jednak, że mimo wszystko udaje mi się częściej włączyć Logic albo mój zestaw perkusyjny. I z jednym, i z drugim mam trochę do zrobienia i naprawienia, dzięki lekcjom z Andre nie przeraża mnie to jednak tak bardzo, jak przerażałoby kiedyś. Dzięki Bogu za te nasze spotkania, bo jeszcze pół roku temu to, co wyprawia mój komputer załamałoby mnie na długo. Człowiek się jużzbierze, wreszcie ma jakąś siłę psychiczną i resztkę energii do pracy, a tu technologia odmawia posłuszeństwa i zanim się naprawi usterkę, człowiek zapomina, co właściwie chciał zrobić. Każdego to może wykończyć. Na szczęście powoli idzie ku dobremu i zaraz do tego wracam, coś jeszcze poinstalować i może w jednym projekcie podłubać, bo przydałoby się skończyć.

I wpis kończyć też chyba należy, bo w sumie dużo więcej tu napisać nie można. Pozdrawiam wszystkich, którzy wiedzą, jak to jest, jak nawet w wolne dni świat potrafi przytłoczyć i wszystkiego jest za dużo. Czasami napisanie jednego maila lub wykonanie jednego telefonu znaczy więcej, niż cała ta sesja razem wzięta. Dziś jednakwstałam i nawet mi to nie przeszkadza, więc cieszę się, że mogłam do Ciebie, Czytelniku, napisać.
Cytat z muminków:
"Gdybym ja wiedział, że on wie, że przełażę przez te góry dla niego, to potrafiłbym to zrobić."

No więc właśnie, ja idę dalej przełazić, a Tobie Czytelniku, życzę dobrych dni!
Do następnego wpisu. A o czym? To jeszcze trzeba przemyśleć.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Emila doceniła Jacoba Coliera, po fragmencie jego koncertu pytając: dlaczego on gra na WSZYSTKIM?

Kategorie
co u mnie

Opisanie świata, czyli egzaminy, motywacje i zadania dla ambitnych

Kiedy wstałam rano gdzieś tak w połowie maja, miałam myśl, że szkoda, że coś mi przerwało sen, będę zmęczona. Mój mózg potrzebował dłuższej chwili, żeby załapać, że to, co przerwało mi sen, to próbna ewakuacja w internacie. Która również mi się śniła. Zważywszy, że zaczynało mi się śnić, że mnie budzą i jestem zmęczona, to coś jest chyba nie tak. Przy początku miesiąca przeżyłam tydzień, w którym jednocześnie miałam studia, praktyki, pracę w fundacji, szkolenie, które prowadziłam i trochę własnej nauki. Co ciekawe, życie prywatne nie ma pojęcia, że wypadało by zaczekać i różne poważne dialogi z ważnymi dla mnie osobami odbywają się gdzieś pomiędzy wszystkim innym.

W tygodniu następnym było minimalnie lepiej, bo akurat nie miałam praktyk, a szkolenie skończyłam przy początku. Był więc czas na chwilę snu, chwilę jakiegoś filmiku, filozoficzne pytania…
A czy na psychologii rozwoju można się rozwijać? Takie pytanie otrzymałam od kogoś tóż przed ćwiczeniami z tego fascynującego przedmiotu. Odpisałam, zgodnie z prawdą, że można, jak najbardziej, ale nie o ósmej rano. Mimo tej godziny, która wg. mnie powinna być zakazana, starałyśmy się słuchać. Wtedy akurat było o wczesnej dorosłości, mniej więcej ten okres, w którym jesteśmy wraz z koleżankami z grupy.
Człowiek jest w tym okresie w maksimum swoich możliwości! Możliwości organizmu, umysłu, możliwości regeneracyjnych…
W tym momencie rozbawił mnie kontrast między tym stwierdzeniem, a tym, jak musimy o tej porze wyglądać. Jezu, to to jest maksimum? Cytując klasyka: to maks, co może z ciebie być? Osłabł duch w narodzie, drodzy państwo.
Podobnie, jak internet, też niezbyt dobry. Ostatnio w jednej z pracowni nie działał ani uczelniany, ani mój.
Do pracowni komputerowych najczęściej dostajemy się windą. Winda w naszym budynku jest całkiem OK, gdyby nie to, że bardzo często pokazuje, że jedzie na trzydzieste ósme piętro, co by nie było bardzo dziwne gdyby nie to, że w tym budynku pięter jest, o ile dobrze pamiętam, sześć. Nie powiedziano nam, co jest na mistycznym 38 piętrze, moja teoria jest taka, że tam się gnieżdżą doktoranci.

Ja się na razie nie wybieram, bo przede mną koniec pierwszego roku. Tak tak, Drogi Czytelniku, za tydzień będzie koniec, będę po wszystkich egzaminach. Zgodnie z tradycją reszta życia nie zwalnia i po drodze pojechaliśmy na targi z fundacją. Po takich targach zawsze mamy mnóstwo nowych doświadczeń i mnóstwo pytań i komentarzy od naszych obserwujących. Głównie na naszej stronie, w formularzu do zadawania pytań. Zwyczaje się nie zmieniły, nadal dostajemy po takich wyjazdach około 25 wpisów, w tym 5 jest o nasze produkty, pozostałe 20 o to, kto nam kazał nosić obcasy i dlaczego jeszcze nie siedzi we więzieniu. Generalnie jest interesująco.
Do sesji mam do napisania jeszcze parę rzeczy… W ogóle wyjaśnij mi, Czytelniku, dlaczego jest tak, że ja sobie mogę tu pisać wpisy, na facebooku pisać posty, w razie pytania otwartego na egzaminie pięknie lać wodę na piątkę i jakoś mi to wychodzi. Natomiast, jak naprawdę mam napisać jakiś konkretny tekst na termin, który decyduje o być albo nie być, to mi nagle odbiera znajomość języka polskiego w mowie i piśmie? Gdzie tu jakaś sprawiedliwość? Druga niesprawiedliwość oczywiście polega na tym, że ja się poprzerażam, ponarzekam sobie, a i tak wiadomo, że ostatecznie nie będę mieć wyjścia i cholerstwo napiszę, nawet wysłać mi się zdarzy.
Na razie na szczęście nie trzeba było nic wysyłać, bo wczoraj był egzamin praktyczny. Konkretnie z pierwszej pomocy przedmedycznej. Nasz pan od przedmedycznych uczył nas wielu ciekawych czynności, takich, jak ratowanie ludziom życia, ewentualnie tego, jak zrobić, żeby nasza pierwsza pomoc nie była jednocześnie naszą ostatnią pomocą. To chyba całkiem dobrze, więc się cieszę. Zarówno z zajęć, jak i z tego, że po nich dostajemy nie tylko zaliczenie, ale i certyfikat ukończenia kursu. Trochę mnie tylko przeraża, że niektórzy uważają, że pierwszej pomocy się nie da, albo nie trzeba, albo nie można, nauczyć niewidomych. Tym, co tak myślą na serio nie życzę, aby zasłabli przy swoim niewidomym dziecku, samym z nim będąc. Nasz instruktor, na szczęście, nie podziela tej opinii i starał się dzielnie, abym była dokładnie tak samo zmęczona, jak reszta. Oczywiście mnóstwo rzeczy trzeba było pokazać na mnie, no bo wtedy i ja wiem, co się robi, i reszta dziewczyn, bo to widzą. Odbywało się to od początku w ten sposób, z resztą na moje wyraźne życzenie, nie przewidziałam jednak konsekwencji.
– No dobra, dziewczyny, która ma zacięcie aktorskie? – Rzucił w przestrzeń pytanie nasz pan ratownik.
– Yyyyy… No… Maja? Maja. – Posypały się głosy z sali. Aha. OK. W sensie, no nie wiedziałam, ale dobra, pewnie, że tak…
– Masz? – Zapytał mnie z zaciekawieniem.
– No widzi pan, co tu się dzieje. – Westchnęłam. Potem się okazało, że na tej lekcji miałam wszelkie możliwe zranienia i oparzenia, na szczęście tylko takie nakładane na rękę. Na egzaminie miałam całkiem prosty scenariusz i zdałam.
Przed egzaminem natomiast miałyśmy sławną już psychologię rozwoju. Przed tymi zajęciami Pani Doktor, która nas uczy, ma niezwykłą okazję do psychologicznych obserwacji, prowadzonych na młodych dorosłych w trudnych warunkach godzin porannych.
– Pani doktor, czy ja mogę mieć pytanie? – Wyrwałam się na samym początku.
– Bardzo proszę. –
– Ale pytanie do grupy… –
– Ta ktak, jeszcze nie ma początku zajęć. – Zaczęłam więc pytać, ale formułowanie zdań nie szło mi do tego stopnia, że w końcu znowu spojrzałam na prowadzącą.
– No widzi Pani, ja już nie mogę! Ja dziś nie powinnam prowadzić ciężkich maszyn! –
Moje pytanie dotyczyło tego, do kiedy jest termin oddawania prac na zupełnie inny przedmiot. Dyskusja w grupie wybuchła od razu.
– Dziewczyny, ale do początku, czy do końca sesji? –
– Do końca… –
– Do początku! Do końca zajęć! –
– A kiedy był koniec zajęć? –
– A kiedy w ogóle były te zajęcia? Przecież tych wykładów prawie nie było! To kiedy był ostatni? –
– Drogie panie! – Odezwała się nasza prowadząca, – Zacznijmy. Nasze ostatnie zajęcia są dziś! –
Na ostatnich zajęciach naszym zadaniem było stworzenie krzyżówki. Pani rozdała nam główne hasła i kazała sporządzić resztę pytań, potem natomiast poszczególne grupy rozwiązywały krzyżówki stworzone przez innych.
– Słuchajcie, są dwa warianty. Pierwszy jest dla ambitnych, wymyślacie panie hasła dotyczące tylko tego tematu, który jest w haśle głównym. To jest wariant dla tych co są dziś pełni sił, obudzeni… Mogą prowadzić ciężkie maszyny. –
Taaa… Dzięki. Tak właśnie wyglądają nasze zajęcia o ósmej rano. Jednak je lubiłam.

OK, odczepmy się od tych zajęć. Psychologia była, pierwsza pomoc była, co tam panie w polityce?
Nie wiem, nie wiem, ale mogę powiedzieć, co w muzyce, nowa płyta Sheerana wyszła. Bardzo piękna, bardzo smutna, bardzo mi wtedy pasująca do nastroju. Pisana w momencie trudnym, w większości o cierpieniu i stracie, ale też o przetrwaniu, więc będziemy żyć. Już pierwsze dźwięki robią wrażenie, a potem jest tylko lepiej, choć i mocniejsze teksty. Pierwszą bardziej optymistyczną piosenką na tym albumie jest utwór, który Sheeran napisał po tym, jak się po jakimś trudnym wieczorze obudził i spędził poranek ze swoją córką na słuchaniu winyli. I akurat w tym dniu świat był jakby trochę lepszy. Czyli pozdrawiamy wszystkie córki, na ratunek w takich chwilach przychodzące, bo to jednak piękny i niezbędny wynalazek!

Oprócz tego, ze spraw muzycznych, to byłam na koncertach juwenaliowych, i moich i polibudy. Strachy Na Lachy, nigdy nie byłam, a Grabarza lubimy, więc super. Potem Zalewski, zawsze spoko. Na końcu zaś fragment Kultu i niestety do baranka doczekać nie mogłam, ale na szczęście byłam jeszcze na wyjeżdżających na wakacje podopiecznych. Ja w ogóle uważam, że to powinien byćchymn APSu, dlaczego on nie był na naszej imprezie?!
Na naszej był Mrozu. Zawsze chciałam posłuchać i nie zawiódł mnie, lubię ludzi, co tak samo umieją śpiewać na żywo, jak i w studiu. Poza tym wielki szacunek za wybrnięcie z tego miliona monet, muszę przyznać, że za milion się nie sprzedał.
Podświadomości moja, towarzyszu koncertowy, podziękowania składam Tobie tutaj, bo bym sobie w życiu sama na te koncerty nie poszła, a tak poszłam i to w dobrym towarzystwie.

Propos towarzystwa, wcześniej jeszcze Kamil mnie zabrał do teatru, co jakby nowością nie jest, natomiast tym razem to był musical o naszym roku 1989 i poprzedzających, wzorowany na Hamiltonie. Czyli musical historyczny, całe przedstawienie praktycznie rapowany tekst, non stop i ja podziwiam aktorów, którzy musieli się tego nauczyć. Czego oni z tego płyty nie wydadzą?

Od historii przechodzimy prostym skojarzeniem do… Eseju z dydaktyki. Jak mówiłam, tragedia, bo muszę coś napisać. Mam 20 tematów do wyboru, nadal nie wiem, o czym pisać. Witamy na studiach. Mam nadzieję, że już za tydzień, może dwa, pochwalę się tutaj, że ten pierwszy rok za mną i zdany.
Najważniejsza informacja na jego temat brzmi: rusza specjalność tyflopedagogiczna! Będą na niej tłumy studentów, bo okazało się, że przekroczyliśmy minimalną liczbę osób zapisanych do uruchomienia kierunku i na naszej specjalności będzie aż… 17 osób. Jak my się pomieścimy? ;p W każdym razie się cieszę, bo jeszcze tylko jeden rok i jużbędą zajęcia związane z tym, czego chcę się uczyć! :d
Teraz też się uczyć powinnam, a oczywiście cały świat się przeciw mnie sprzysięga. Mam nowe instrumenty wirtualne, które należy przetestować, kupiłam na nie nowy dysk, więc trzeba je przenieść, obiecałam różnym ludziom, że przeczytam z 15 różnych książek, mam parę dni wolnego, więc może mi się zdarzy spać w nocy więcej, niż niecałe 6 godzin… Jest tyle możliwości! A jeszcze jadę z siostrą do Warszawy, żeby trochę poświętować fakt, że ona już swoje egzaminy, ósmoklasisty i wstępne do szkoły plastycznej, zdała.
A na studia esej, trzy egzaminy i projekt na technologie informacyjne. I na podstawy migowego. Tak owszem, to też trzeba zdać.

No cóż, ale jest czerwiec, więc pewnie sporo osób ma teraz sesję lub egzaminy. Zwracam się do was, drodzy moi. Ostatnie dni pokazały mi dwie ważne rzeczy.
Po pierwsze, naprawdę da się pewne egzaminy zdać nie poświęcając im trzech miesięcy życia. Nie zniechęcam do nauki, ja tylko mówię, że na studiach musimy jużwiedzieć, które rzeczy przydają nam się bardziej, a które jednak nieco mniej.
Po drugie, istnieją priorytety. I choćbyś miał pełno egzaminów, pracę do skończenia na wczoraj i do ogarnięcia wiosenne porządki w całym domu, zdarzają się sprawy ważniejsze. Rzeczy, dla których warto rzucić wszystko i zająć się tym, co zrobione być musi. Świat poczeka, jest tylko światem. Cieszę się, że mam ludzi, którzy w takich chwilach ze mną są i sprawiają, że nie muszę tego robić sama.
Bywa ciężko, Czytelniku, ale dzięki takim osobom Można Mieć Motywację.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Może i bałagan w tym wpisie spory, ale, kiedy tyle się dzieje, opisanie świata bywa trudne.
Werka, dzięki za tę płytę:

EltenLink