Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Czeski film, noszenie sprzętu i zmiana filamentu, czyli w ostatnich miesiącach praca. Nad sobą.

Od pewnego czasu aplikacja w zegarku, służąca do śledzenia rytmu snu, pokazuje mi rano powiadomienie. Powiadomienia w zegarku mają to do siebie, że się pokazują, a pod spodem mają przycisk, który nie wiem, jak graficznie wygląda, ale przez czytnik ekranu czytany jest jako: odrzuć. No OK, odrzuć powiadomienie, rozumiem, już nie chcesz na nie patrzeć.
Poranne powiadomienie prezentuje się następująco:
"Wygląda na to, że już nie śpisz. Czy chcesz rozpocząć dzień?"
Po pierwsze, co to za idiotyczna forma pytania, wiadomo, że zazwyczaj NIE chce! Pytanie powinno brzmieć: czy rozpoczęłaś już dzień?
Po drugie opcje wtedy mam dwie: "tak" i "odrzuć". Wygląda pięknie. I jest zepsute, bo jak klikam "odrzuć", to dzień się nie odrzuca, trwa uparcie dalej, nawet, jak akurat nie mam ochoty go rozpocząć.

I jak taki dzień wygląda?
Najpierw przychodzi Dante, piesek nasz niezawodny, kładzie się oczywiście na samym środku wszystkiego i przestaje reagować na świat. Pytam się go, co robi, dlaczego tu śpi, czy by nie chciał może łaskawie wstać…? Nic z tych rzeczy. Czasem tylko westchnie ciężko, zniesmaczony moim zachowaniem.
W trakcie dnia do życia budzi się też drukarka 3d. Nie jest ona bardzo głośna, choć obie z siostrą stwierdziłyśmy, że czasami wydaje takie odgłosy, jakby zamieszkiwali ją kosmici, rodem z syntezatorowych filmów science fiction dawnych lat. Nabieramy przy niej również innych, kosmicznych doświadczeń.
– Emila, ciągnie się ta nitka przy druku? –
– Chyba tak. –
– To weź zdejmij. –
– No ale palcami ,to się boję! –
– Nie bój się, jak dysza będzie daleko, to przecież możesz złapać, to nie jest gorące. –
– Jest daleko. –
– No to, jak jest daleko, to zdejmij. I co, udało się? –
– Jest! Tak! Mam ją! – Widzicie? Przeżycia rodem również z filmu.
Co jakiś czas jednak drukarka postanawia być głośniejsza i zaczyna się skarżyć, że o Boże, ratunku, pomocy, jak żyć, panie, jak żyć, skończył się materiał! Trzeba zmienić!
Jedynym sposobem na to, żeby moja drukarka drukowała coś z wielu kolorów jest zmiana tego plastikowego drutu podczas druku. Skutek tego jest taki, że na słowa "a potem była zmiana" cały świat odpowie "i szpak dziobał bociana". Ja natomiast odpowiem: i skończył się pomarańczowy drut.

Nie samym filamentem jednak żyje człowiek, a ponieważ dawno nie pisałam, trochę opowiem, co się działo w sierpniu.
Zacząć można od tego, że wyjechałam do Czech. Powiedzmy, że był to wyjazd służbowy, bo starałam się podczas tego wyjazdu uczyć, jak to jest być koordynatorem na obozie ICC. Kto by pomyślał, a parę lat temu sama byłam uczestnikiem.
Wyruszyliśmy z Krakowa, na szczęście nie bladym świtem, tylko o jakiejś ludzkiej godzinie i od razu rozpoczęliśmy dyskusję, czy jak będzie mandacik, to składka, czy na fakturę. Bezpiecznie i zgodnie z przepisami… na dobry nastrój… dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia późnym popołudniem.
Trzy uczestniczki, koordynator i ja, czyli w sumie pomiędzy, bo jestem ze strony fundacji, ale dziewczyny niewiele młodsze ode mnie. Niestety nocleg mieliśmy w innych miejscach, więc na początku musieliśmy się rozstać.
Od razu zaczęło się ciekawie. Hotel zrobił wrażenie całkiem dobre, oto w pokoju jest łazienka, szafa, biurko i telewizor, szafka nocna, stoliczek, łóżko i… OWAD. NIE wiem jaki.
Mój stosunek do owadów znają wszyscy, utrudnia on zarówno służbowe zebrania, jak i prywatne wypady na pizzę. Owadów być nie może i koniec, zwłaszcza niezidentyfikowanych.
Co tu zrobić? Nasz koordynator owszem, odprowadził mnie do hotelu, ale drzwi dawno się za nim zamknęły, gdy odkryłam obecność owada. Przecież nie będę teraz dzwonić! Z drugiej strony spać trzeba… Wzięłam więc laskę, żeby problem był od razu jasny i wyszłam na korytarz.
Czyżbym chciała robić z siebie kretynkę przed całkowicie obcymi ludźmi, żeby mi wyganiali muchę z pokoju? Oczywiście, że tak! O, ktoś odkurza, to pewnie tu pracuje. Haloooo?
Pani nie mówiła po angielsku. Ani po czesku, jak już przy tym jesteśmy. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku, to więc robiłam.
Pani mówiła, jak mi się zdaje, po Ukraińsku i trochę czesku, ja mówiłam po polsku, angielsku i w języku migowym wszystkich narodów, że jestem niewidoma, a tu mi takie lata, o, widzisz, lata, nie chcę tego, co to jest? Nie wiem co to, bo nie widzę, nie chcę tego.
– Aaaa, to ja otworzę! – Pani otworzyła okno. Kobieto, to przecież naleci więcej! Oszczędzę wam tego, w każdym razie okazało się, że w sumie nie głupio zrobiła, owad oddalił się do swoich spraw, a ja mogłam się skupić na swoich.

Muszę przyznać, że pierwszy raz byłam w sytuacji, w której nie znałam ani miejsca, ani hotelu i byłam zupełnie sama. W takim wypadku nawet zwyczajne zejście na dół w celu zjedzenia jakiejkolwiek kolacji staje się przygodą. Zwłaszcza, że tam angielski funkcjonuje sobie na poziomie rozmaitym, od płynnego po płynnie zanikający.
Siedziałam sobie więc sama przy stoliku nieznanej restauracji nieznanego hotelu. Miałam nadzieję, że przy tym napływie wycieczkowiczów dosiądzie się może do mnie z łaski swojej jakiś włoski mafiozo, angielski książę… grecki bóg, by się samo nasuwało… Dobra, Werka, niech ci będzie, może być pruski hrabia. Nie dosiadł się żaden, ich strata.
Mówiąc o stracie, po kolacji jeszcze raz zeszłam na dół, żeby zgłosić, że nie działa wi-fi. W pokoju telewizor, poza pokojem czeski film. Trafiłam na etap wybiórczego angielskiego, więc człowiek na recepcji powiedział po angielsku, że mu przykro, a potem dodał, że: jak ne ide, to ne ide. Nie muszę znać czeskiego, żeby zrozumieć, co te smutne słowa oznaczały.
Na szczęście, konieczności oglądania seriali nie było, ponieważ okazało się, że mogę po raz pierwszy odwiedzić ludzi z ICC.
ICC, integracyjny, międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, ma swój specyficzny układ dnia. Między posiłkami są warsztaty, przedpołudniowe i popołudniowe. Od 19 mamy różne aktywności dodatkowe, można grać w gry, grać na instrumentach, zwiedzać, biegać skakać latać pływać, kończy się to około godziny 21. I tu, ponieważ następuje czas na wypoczynek, uczestnicy rozpoczynają swój "czas wolny", w którym, zamiast snu, mogą spełniać wszelkie inne fanaberie, pod warunkiem, że mniej więcej od jedenastej będą cicho.
Jakby to napisała Chmielewska, Ola zaprezentowała fanaberię od razu.
– Majaaaa, czy ty możesz nie być, jak ten wujek na weselu? – Zapytała mnie, kiedy kolejny raz spytałam je, cóż to za Włochów poznały, że nieźle się tu bawią od samego początku i czemu ja jeszcze nic o tym nie wiem. No dzięki, Olu, to już jest ksywka na cały wyjazd!
W tym momencie pozdrawiam nasze uczestniczki, dziewczyny, bardzo się cieszę, że przez parę dni mogłam tam z wami być! To do grupy oficjalnej, ale pamiętajmy, że nieoficjalna również zasługuje na wspomnienie.
W tym samym czasie, w którym odbywał się obóz ICC, do miejscowości naszego pobytu przyjechała sobie prywatnie pewna grupa osób z Polski, byli uczestnicy, spragnieni odnowienia dawnych kontaktów i, tak generalnie, miłego spędzenia urlopu. Nagle więc okazało się, że wokół stolików, obleganych przez uczestników ICC, coś często słychać język polski.
Siedziałam ja sobie więc z tą nieoficjalną polską grupą, integrującą się w różnych językach z różnymi narodowościami, ostatniego wieczoru mojego pobytu w Czechach. Oficjalni uczestnicy również byli z nami, ponieważ w mieście trwał jakiś festiwal i wszyscy wieczorami wychodzili przejść się po mieście. W pewnym momencie jedna z uczestniczek, imienia tym razem nie wspomnę, bo nie wiem, czy mi wolno, powiedziała: Maja, jak coś, to my idziemy zapalić.
Troszkę mnie zatkało. Ja wiem, że ja jeszcze nie całkowicie koordynator, ale jednak dla nich teoretycznie bardziej kadra, przecież wie doskonale, że to JA… Zaniepokojonych rodziców od razu zapewniam, ona powiedziała kompletnie coś innego, tam głośno było. Ja jednak jeszcze o tym nie wiedziałam, więc wyraziłam na głos swoje myśli do siedzącego obok mnie kolegi P.
– Czekaj, co ona powiedziała? Że gdzie idzie? –
– Zapalić? – Zastanowił się i on, co jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu.
– No wiesz co? – Zawołałam, trochę z rozbawieniem, a trochę odczuwając w kościach te moje studia pedagogiczne. – No ale żeby tak… po prostu? Przy mnie? –
– On im na to pozwala? – Zagadnął kolega.
– A widzisz go tu gdzieś? Jasne, że nie pozwala! Ale… No i niby co ja mam zrobić? –
– Eeee, jak ja się cieszę, że ja już nie jestem koordynatorem. – Westchnął z ulgą kolega, nie posiadający moich dylematów. No bo z jednej strony dobra, człowiek się chce truć, jego sprawa, no ale z drugiej, czy ja bym, jako uczestnik, tak jeszcze na bezczelnego zgłaszała tę potrzebę?
Dziewczęta po pewnym czasie wróciły z wyprawy.
– Ej, słuchaj, ty mi powtórz, po co wyście poszły? –
– No jak to, zapłacić. – Odpowiedziała dziewczyna, niewinna jak dziecko. Faktycznie, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie, kiedy ktoś chciał zapłacić za zamówienie, po prostu wchodził do środka i mówił, co zamawiał.
– Jezu, to dobrze! Strasznie cię przepraszam, skarbie, myślałam, że wy jarać szłyście. Zapalić. –
– No co ty?! – Oburzyła się niesłusznie oskarżona, podczas gdy ja parsknęłam śmiechem.
Także potwierdzam i uspokajam, żadnego palenia, żadnego picia tam NIE… widziałam.

Z Czech wracałam flixbusem. Pierwszy raz jechałam tym wehikułem czasu, niniejszym muszę zwrócić honor polskim kolejom. Ja myślałam, że to w pendolino jest mało miejsca, otóż nie, w tym busie miejsca było jeszcze mniej, niż w tych pociągach, a także tanich liniach lotniczych. Z rezerwacją flixbusa pomagał mi niezmordowany kolega, tym razem T, również nieoficjalna grupa polska.
– Nieeee no, słuchajcie, ja chyba założę biuro podróży. – Mruknął tonem niezmiennie spokojnym z nad telefonu, podczas gdy trzy różne osoby na raz pytały, czy są jeszcze bilety, czy już zabookował te bilety i czy może jeszcze komuś kupić inny bilet. Na szczęście miejsce było i do kraju wróciłam szczęśliwie.

Coś ja jednak mam z tymi Czechami, tuż po powrocie do Polski zwracałam towar do czeskiego sklepu muzycznego. Bardzo lubię ten sklep, taniej, dostawy szybko i bez problemu, a i tu nie było ich winą, że akurat egzemplarz mi się słaby trafił. Swoją drogą uwielbiam ich tłumaczenia na stronie, niby nie do końca automatyczne, a jednak od czasu do czasu cudowne. Po dokonaniu zakupu na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości tylu i tylu procent. No to jak zostanie "zesłany", niczym z niebios, to kimże ja jestem, aby odmawiać? Inny przykład: po kliknięciu przycisku cena zostanie poniżona.
Po tej poniżonej cenie kupiłam mały kontroler midi od Akai, z padami, żeby mieć na czym grać rytmy, bo na klawiszach nie lubię. Te akurat kontrolery Akai charakteryzują się tym, że raz są dobre, a raz nie. Mi się akurat trafił ten drugi, ale spoko, przysłali nowy i jest super.

Natomiast mój kontroler do pro toolsa, mój niezmordowany towarzysz miksów Mackie ostatnio, niestety niestety, odszedł, obawiam się, do krainy wiecznych miksów. Już mu suwaczki szwankują, już guziki nie te, a cena naprawy jest dokładnie pomiędzy cenami dwóch innych kontrolerów, nowych i z gwarancją. W tej sytuacji chyba nie będę mieć wyjścia i pożegnam Mackiego z ciężkim sercem, ale i nieco cięższym portfelem.
Jestem w trakcie decydowania, co dalej, bo jednak coś z suwaczkami by się do miksów przydało. Tworzyć mogę bez tego, swoją drogą już pierwsze beaty na logicu zrobione, ale miksować już bez tego typu kontroli nie lubię.

Mój proces robienia beatów na logicu widziała ostatnio Weronika. Nie wiem, czy było to dla niej interesujące doświadczenie. Widziałam kiedyś na youtubie taki filmik: jak ludzie myślą o produkcji muzycznej vs rzeczywistość.

Czyli na zewnątrz fajne beaty, którymi, że tak powiem, szpanujemy na mieście, a w rzeczywistości pół godziny na wybór werbelka. Albo gramy, gramy, gramy, wszystko świetnie, dwa takty przed końcem Chryste, dobra, jeszcze raz.
Natomiast i tak fajnie, że już jestem w stanie przynajmniej proste rzeczy na tym Logicu robić, przestawienie się na inny program nie było aż tak trudne, jak myślałam, choć na reaperze pracowałam dłużej. A muszę się z tą produkcją, jak i z przygotowaniem sobie sesji do gry na żywo, jakoś ogarniać, bo widzisz, Drogi Czytelniku, od września gram w zespole.
Becia już na początku sierpnia wspominała coś o tym, że gra i śpiewa ze swoją przyjaciółką i brakuje im kogoś na bębny. Ewentualnie na klawisze. Nic nie mówiłam, ale zaczęłam się intensywnie zgłaszać serią rozmaitych gestów. Becia śmiała się i mówiła, że no tak, właśnie ona też już o tym pomyślała. Aktualnie jest nas czwórka, wraz z kolegą basistą i gramy. Na razie wiadomo, raczej uczymy się grać ze sobą, ale myślę, że jak na pierwsze tygodnie i tak idzie nam spoko.

– Więcej noszenia, niż grania! – Jęknęła Beata, rozmontowując zestaw perkusyjny przed jedną z poniedziałkowych prób. Tu trzeba dodać, że jesteśmy dość podobnego wzrostu i postury, więc wyglądamy całkiem ciekawie z elementami zestawu zawieszonymi na sobie w futerałach lub trzymanymi w rękach. W trakcie obwieszania się tymi gratami kontynuowała przemowę.
– Ale trudno, chciało się grać, to trzeba nooosić… Czekaj! –
– Wziąć ci coś? – Zapytałam z troską myśląc, że moja przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach, bo jest jej za ciężko.
– Nieee! – żachnęła się, – Tylko ta torba jest tak cholerrrnie dłuuuga! – Po wykonaniu skomplikowanego manewru wydostania się z dość wąskiego korytarza z tą, faktycznie, cholernie długą torbą na statywy i inny podobny sprzęt, na próbę udało nam się dotrzeć.

No więc widzisz, Czytelniku. W wolnych chwilach Logic, w poniedziałki wieczorem noszenie sprzętu i próby, ewentualnie nie w tej kolejności, a tak poza tym, to druki, druki, zmiana filamentu, druki…

Myśląc kiedyś o pracy, jakiejkolwiek wykonywanej przeze mnie, niezależnie od tego, czy w Fundacji, czy związanej z dźwiękiem, nie przewidziałam, jak bardzo życie będzie mnie stresować. Nie życzę nikomu strachu przed absolutnie wszystkim, a zaraz do tego dojdą studia, faktem jednak jest to, że ja tutaj piszę o momentach fajnych. O tym, że wyjechałam za granicę, że coś sobie kupiłam, że gram w zespole, albo, że wyszłam ze znajomymi na pizzę. Kilka osób przez ostatnie miesiące często przypominało mi o pisaniu bloga, chwaląc go przy okazji. Było to oczywiście bardzo miłe, ale zaczęłam się wtedy zastanawiać, czemu właściwie piszę? No bo OK, muzykę zawsze chciałam robić, wiem, dlaczego ją robię. O tym, dlaczego studiuję, już tu pisałam, czegoś o druku uczę się, bo to interesujące, a poza tym potrzebne do pracy, ale pisanie? Te wpisy nie mają jakiegośgłębokiego przekazu, zaplanowanej formy, no więc dlaczego?
Chyba już wiem. Zauważyłam, że najczęściej piszę Ci, Czytelniku, o momentach raczej dobrych. Nie piszę w najgorszych okresach, no bo mało komu by się chciało wtedy pisać, a i z czytaniem tego później mogłyby być problemy. W najgorszych okresach pisanie mi nie idzie. Z drugiej strony jednak, przyjmując taką formę samo z siebie wychodzi, że podczas pisania postu muszę sobie przypomnieć, co fajnego wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Albo przynajmniej, jak przedstawić wydarzenia w interesujący sposób.
Jasne, że wyjazd do Czech wiązał się z mnóstwem przygotowań i stresem. Dużym. Jasne, że na pierwszej próbie zespołu ludzie nieco mniej się odzywali, niezbyt się jeszcze znając, a ja to już w ogóle, bo mam problem z nowymi osobami. Jasne, że często, zanim uda mi się coś zrobić muzycznego program przestaje działać, a ja przeklinam i idę spać. Drukarka natomiast często zapycha się z niewiadomego powodu i zmiany materiału nie przebiegają tak płynnie, jak ja tu przedstawiam.
Jak widać jednak, da się z tych wszystkich dni wydobyć zabawne albo pożyteczne sytuacje, a jak wiadomo, wg. mojego podejścia, żeby coś miało sens, musi być albo pożyteczne, albo przynajmniej zabawne. Ja tej rzeczywistości nie przeinaczam, te anegdotki naprawdę miały miejsce. Ja tylko przedstawiam je, zamiast tych godzin czekania na nie.
Bo co mam ci, Czytelniku Drogi, pisać? Że na początku każdej znajomości muszę się 5 razy przejąć, że na pewno nie będę wiedzieć, co powiedzieć? Że zazwyczaj do południa w ogóle niezbyt toleruję świat i ludzi? Że ostatnio trudno mi się zebrać do pracy, nawet, jeśli ta praca jest związana z dźwiękiem? Ktoś mi zadał pytanie: no i co wtedy, siedzisz i nic nie robisz? No… tak mniej więcej. O tym mam napisać, że często do poniedziałkowych prób przygotowuję się w poniedziałek? To już prawie, jak na studiach!
Ostatnio jednak moja przyjaciółka powiedziała mi coś ważnego. Posprzątałam dziś o dwudziestej drugiej. I wiesz, jest tak samo czysto, jakby było, gdybym posprzątała wcześniej!

Więc może o to chodzi? O efekt, który osiągamy, nawet, jeżeli po drodze było trochę jakby mniej fajnie? I żeby po paru tygodniach pamiętać zabawne anegdotki i przydatne doświadczenia, a nie to, co było dużo gorsze. Przecież ze zwyczajnych dni też można wyciągnąć jakieś plusy, wczoraj na przykład zrobiłam (prawie) wszystkie punkty z listy zadań!

Także tak, Czytelniku. Trochę się działo, ale w tym miesiącu, to głównie praca, albo zawodowa, albo nad sobą. Na pewno nauczył mnie ten miesiąc, że nawet, jeśli do czegoś prowadzi długa trasa, to należy doceniać te nasze małe zwycięstwa. Mogą nas jeszcze nieźle zaskoczyć. 😉

Poza tym trzeba pisać, przecież ja dopiero od niedawna wiem, jak wiele osób mnie czyta! Ile ja muszę nowych tematów powynajdywać. No bo co mam napisać, że nowe buty kupiłam? Wszyscy wiemy, jak to się kończy.

Pozdrawiam i życzę siły
ja – Majka

PS: Serio kupiłam te buty.
PS2: A wypad do Gdańska koniecznie trzeba powtórzyć!

EltenLink