Postanowiłam zaprezentować tutaj tę piosenkę, bo ostatnio bardzo często ją słyszę, siedzi mi w głowie, no i ogólnie uważam, że jest warta zapoznania się. Także ja to tu zostawiam, a co to dla mnie prywatnie oznacza można sobie, jak na maturze, dośpiewać samodzielnie, bo ja tego jeszcze nie wiem. 🙂 Chyba po prostu mi się ten utwór podoba. Zespół Lipali, piosenka "kim jestem".
Pod ostatnim wpisem przeczytałam mnóstwo komentarzy, które nakłaniały mnie do listu do "tajemniczego opiekuna", co mnie nieco zaskoczyło. Dlatego postanowiłam posłuchać.
Drogi czytelniku!
U mnie wszystko w porządku. Tak powinien zaczynać się każdy list, od informacji, czy wszystko w porządku i czy wszyscy zdrowi. Ja nie do końca zdrowa od paru tygodni, ale to takie sobie tam przeziębienie, więc leczyłam je wytrwale różnymi metodami, które w końcu zaczęły odnosić jakieś skutki.
Pierwszym sygnałem, że na świecie zrobiło się zimniej, było to, że zmieniłam odzierz. Z piwnicy przyszły do nas rozmaite cieplejsze kurtki, a poza tym przyszedł czas adidasów nieśmiertelnych. Buty te w pełni zasłużyły na swoje miano, ponieważ posiadam je od lat prawie dziesięciu, rosną, maleją, schną, przepuszczają powietrze, nie przemakają, ale też nie jest w nich zbyt gorąco… słowem, są uniwersalne. Poza tym, są, jak powiedziałam, nie do pokonania, i choć lata użytku po nich już widać, ani myślą się rozlecieć. Obiecałam sobie, że będę je nosić ażdo chwili, kiedy dokonają żywota, nawet nie tyle z sentymentu, ile z ciekawości, kiedy ten przykry fakt w końcu nastąpi i w jakich okolicznościach. Przyodziana lepiej i cieplej wybrałam się parę razy do Krakowa, a w Krakowie od 10 do 15 stopni. Jak nie urok, to spóźniony autobus, w Krakowie dość częsty.
W szkole nic nowego się nie stało, cały czas plan istnieje sobie w dziwnym zawieszeniu, a my staramy się uczyć tego, co się da. Podczas montażu uwagi do naszych wątpliwej jakości dzieł przemieszane są z piosenką kabaretową, filmikami na youtubie, a także informacjami w stylu, że jak się "wall-e" z filmu disneya kończył ładować, to wydawał odgłos, jaki komputer applea wydaje przy włączeniu. Tak mnie ten fakt rozbawił, że aż obejrzałam cały film o tym cudownym robocie. Film mi się spodobał, a na dowód dźwiękowy krótki fragment. Mały Wall-e budzi się rano z bardzo niskim poziomem baterii, zmęczony jest tak bardzo, że nie może nogami trafić w opony… no… ten… w gąsinice. W końcu trafia, jedzie ostatkiem sił na taras na dachu i rozkłada bateryjki słoneczne. Do naładowania.
Na percepcji szczerze mówiąc dawno mnie nie było, bo raz ja byłam chora, a raz naszego nauczyciela nie było, w skutek czego mam jeszcze do zdania sprawdzian ze zjawisk fizycznych. Tego testu jakoś się wybitnie nie obawiam, ponieważ to jest fizyka, a z fizyki miewałam jużgorsze rzeczy. Niedługo przed licealnym wystawianiem ocen, będąc przekonana, że z fizyki mam na sto procent trójkę nawet jeśli z ostatniego sprawdzianu bym miała jedynkę, zaczęłam liczyć średnią, nie podejrzewając nic złego. I dobrze, że zaczęłam liczyć, wychodziło dwa. Przy okazji nauczyciel powiedział mi, że fajnie by było, jakbym ja jednak ten sprawdzian zaliczyła. W skutek czego, trzy godziny przed faktem dokonanym, dowiedziałam się, że będę pisać test z rozkładu promieniotwórczego. Matura maturą, do matury mnóstwo czasu, a tu się nagle okazuje, że mam pisać test TERAZ! Mało tego, ja z tego testu muszę coś wiedzieć, bo jak nie, będę miećna koniec roku dwójkę. Nie wypowiadałam się o mojej wiedzy w superlatywach, no ale bez przesady, na trójkę umiałam spokojnie. Nauczyłam się tego, co mogłam, czyli jakichś definicji i wzorów na czas połowicznego rozpadu. Liczyłam, jak mogłam, napisałam coś, cudem boskim trafiły mi się głównie zadania z tym czasem, no i mam tę trójkę na wieki wieków.
Koniec dygresji. Dygresja służyła ukazaniu, że przydarzyły mi się w życiu rzeczy dużo gorsze, niż definicje rezonansu, echa i interferencji, także nauką zajmę się bliżej powrotu do szkoły.
A propos nauki. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że jeśli chodzę do szkoły muzycznej, to jednak wypadałoby zagrać egzamin z instrumentu. Na początku roku dowiedziałam się, że z podstawy programowej realizacji dźwięku wypadł fortepian, nie spodobało mi się to i poszłam po ratunek do szkoły muzycznej. Główny instrument ma być inny, bo tamten jużzdawałam, dobrze więc, może być perkusja, to się nawet bardziej zgadza z rzeczywistością, fortepian jako dodatkowy, a teoria zdana, no bo przecież jużto miałam. Ha! Pamiętajmy jednak, że takie konsultacje z samego instrumentu możliwe nie są, egzamin trzeba zagrać. No OK, będziemy grać. Pan od fortepianu wykazał się przytomnością umysłu i miłosierdziem w sercu, zmieniliśmy program na szybszy… szybszy do nauczenia znaczy się, no i przystąpiliśmy do dzieła zniszczenia. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle.
Mam również nadzieję, że sprawa nie będzie się miała podobnie z językiem angielskim. Język angielski znam dośćdobrze na poziomie średnim, matura nie stanowiła problemu, postanowiłam więc sobie zdać FCE. Nie musi być żadną tajemnicą i uznałam, że to napiszę, bo kogo to w sumie zdziwi, że miałam go zdawać w wakacje, a zdam w grudniu. W wakacje raz ja nie dopilnowałam terminu, a raz termin mnie, bo mnie nie było w Warszawie. W październiku natomiast nie było miejsc. Na zdawaniu w październiku mi zależało, więc pomyślałam kilka nienadających siędo druku słów, gdy się zorientowałam, że z tymi zapisami, to tak trochę przy późno. Zapisałam się na grudzień. Instytut językowy wykazał się dużo większą przytomnością umysłu, niż nie jedna polska uczelnia wyższa. Sami do mnie zadzwonili i zapytali, czego ja właściwie od nich chcę i jakich dostosowań potrzebuję. Odpowiedziałam uprzejmie, że wszystkich i postarałam się wyjaśnić miłej pani, na czym te dostosowania mają polegać i jak je opisać. Żadnych brailowskich skrótów, poza tym wszystko co można. Pani się zgodziła, przykazała załatwiać w pośpiechu, załatwiłam i mam. Gdy pomyślałam po raz pierwszy, że będę musiała zdawać egzamin z instrumentu, mój mózg zrobił takie "oj… ojej…". Mam nadzieję, że podobne wykrzykniki nie przypomną mi się, na przykład, dwa dni przed egzaminem w grudniu. No ale bez przesady, ćwiczenia mam, tematy prac mam, ustnie ktośmnie spyta…
Dygresja numer dwa. Byłam, drogi czytelniku, w Belgii, o czym jużtu pisałam. Nie wspomniałam tam jednak o pewnym drobnym szczególe. A raczej wspomniałam, ale nie dostatecznie wyraźnie i obszernie, jak na skalę zjawiska. Ja w tej Belgii kompletnie przestałam umieć angielski. Rozumieć, co się do mnie mówi, rozumiałam, a i owszem, czemu nie. W mówieniu natomiast prezentowałam sobą jakąś niedojdę flegmatyczną, która nie mogła z siebie wydusić trzech zdań poprawnie i na raz. Istniało to w dwóch wersjach, albo niepoprawnie a dużo, albo odwrotnie. Wróciłam do kraju z mocnym postanowieniem poprawy, poszłam na pierwszą lekcję angielskiego i… jak ręką odiął, po prostu zaczęłam mówić. Rozumiała mnie Nowozelandka, nauczycielka raczej nie poprawiała i tylko raz poprosiłam z żalem, aby mi pozwolono powiedzieć jedną rozbudowaną informację po polsku, bo tego akapitu nawet nie wiedziałam, jak zacząć. Z resztą natomiast nie miałam problemu, słownictwo po prostu było, gramatykę znałam, wszystko było OK.
Mam nadzieję, że na egzaminie w grudniu zaprezentuję tę drugą opcję, choć to nie jest takie pewne, zważywszy, że egzamin ustny będę mieć na końcu całego dnia, wypełnionego egzaminami pisemnymi. Każdy egzamin językowy, czy to matura, czy certyfikat, składa się z czytania, pisania, słuchania i używania, w sensie "use of English". TO ostatnie, to uzupełnianie zdań, słów itd., tak w dużym skrócie. Rozumienie zasad. Na wszystkie te rzeczy ma się na maturze, powiedzmy, około półtorej godziny. Wszystkie te części są umieszczone w jednym arkuszu. Podczas zdawania certyfikatu natomiast, półtorej godziny poświęca się na jedną taką część. Części jest cztery, a na końcu 15 minut ustnego. Ja nie wiem, co ja im tam powiem. Natrętnie pcha mi się do mózgu pamiętne zdanie z mojej matury ustnej. Na pytanie o to, jak wygląda mój dzień w szkole, po opisaniu poranka powiedziałam cośw stylu: mam sześć albo siedem lekcji… no i… yyyyyy… uczę się na nich…? Dziwiłam się potem, że pozwolono mi dalej mówić, bo inteligentniejszy opis planu zajęć w dniu wygłosiłabym w klasie piątej podstawówki. Oczywiście przy następnych pytaniach odzyskałam rozum, ale jak się zamiast obrazka dostaje pytanie o dzień szkolny, to niby co można powiedzieć? I tu sprawdziła się rada nauczyciela, który kilkoro maturzystów uczył na dodatkowych zajęciach. Profesor, który przez ostatnie trzy lata, ze spokojem irytującym i rozbawieniem mniej lub bardziej ukrywanym wykazywał nam różne, popełniane w wypowiedziach idiotyzmy, przed samą maturą poradził uczciwie: słuchajcie, wy po prostu mówcie! Pomylicie się, na pewno się pomylicie, trudno, jedźcie dalej! Żeby mi nikt nie przestał mówić! Nie przestałam, zaczęłam odpowiadać na dalsze pytania, a że wtedy języka używałam nieco więcej, wybrnęłam ładnie i nawet potem usłyszałam o sobie miłą opinię. Wolałabym, żeby egzamin certyfikatowy też wyglądał tak, a nie, jak moje belgijskie konwersacje, opierające się głównie na "yyyyyyyy, like, you know…".
Przy okazji, czy ktośkiedyś zauważył, jak rozbieżne potrafią być wyniki matur z ocenami na koniec? Mój znajomy na matematycznej maturze umiał na piątkę, z lekcji miał trójkę. Ja z kolei na lekcjach miałam trójkę, maturę rozszerzoną natomiast położyłam pięknie. Z angielskiego zaś odwrotnie, wynik miałam zezwalający na studia, a z lekcji miałam czwórkę wywalczoną z trudem. Nasza nauczycielka jest kobietą surową, ale dobrą, i pod koniec roku pozwalała poprawiać przeróżne kartkówki z całych kolumn słówek, z przerażająco dziwnych działów i tematów. Zdawałam to kilka razy w przekonaniu, że nie będę mieć nawet czwórki, co mi się średnio podobało. Ocenę wywalczyłam i wtedy dopiero pożałowałam, że zachciało mi się tak późno, bo akurat angielski był jedynym przedmiotem, który mogłabym sobie spokojnie na piątkę zdać. 😉
Koniec tych dygresji maturalnych! Wyjaśniam Ci więc, Drogi Czytelniku, dlaczego nie piszę tych wynużeń z Krakowa. A no dlatego, że w dniu wczorajszym rozpoczęłam praktyki zawodowe. W wydawnictwie od razu udało mi się przyprawić koleżankę z kabiny obok o wybuch niepochamowanej wesołości, ponieważ znalazłam fleksaton. Fleksaton to jest takie przemyślne, metalowe urządzenie, które w kreskówkach często służyło za odgłos duchów, zaklęć i dziwów wszelkich tego rodzaju. Tu próbka.
No więc ja ten instrument magiczny wzięłam do ręki, a znalazłam go na biurku obok komputera. Doskonale wiedziałam, że należy on, fleksaton, nie komputer, do Tomka, mojego znajomego prywatnie i opiekuna praktyk służbowo, wiedziałam też, że nie będzie miał on nic przeciwko, abym sobie przetestowała urządzenie. Zapomniałam jednak, jak toto się potrafi drzeć. Fleksaton rzecz jasna drzeć, nie Tomek. Najpierw chciałam tylko szturchnąć jednąz kulek instrumentu, okazało się jednak, że bez wzięcia tego do ręki kulki nie bardzo chcą się ruszyć. Wzięłam poprawnie diabelskie urządzenie w dłoń i machnęłam na próbę. Instrument zawył przeraźliwie, Julka ryknęła śmiechem, a ja wyskoczyłam z rerzyserki, zapewniając, że to niechcący i że ja nie miałam pojęcia, że to tak walnie. Instrument pamiętałam jeszcze ze szkoły muzycznej, nie doceniłam jednak siły wyrazu.
Dziś poszło lepiej, nic nie rozkręciłam na pełen regulator, nic nie zepsułam, za to nauczyłam siępodstawowych czynności roboczych i jutro prawdopodobnie zasiadam za sterami. Trzymam kciuki, żeby pani lektorka miała do mnie cierpliwość. Ja do niej nie muszę mieć, ona sięprawie w ogóle nie myli. 🙂
Życz mi szczęścia, Czytelniku Drogi, a ja wracam do przerwanych lektur i filmików. TO moje twórcze zajęcie na dziś.
Pozdrawiam ja – Majka
PS: Macie, co chcieliście, czekam na listy zwrotne. 🙂
Pytanie "jaki to przystanek", to pytanie dość kluczowe, kiedy jest się niewidomym pasażerem autobusu. To pytanie jest jeszcze ważniejsze, jeśli ten autobus aktualnie nie dzieli się przydatną wiedzą o swojej lokalizacji przy użyciu umieszczonych gdzieś na górze głośników. Niestety, to niezmiernie ważne pytanie zadałam wczoraj w momencie, kiedy autobus ruszał właśnie… z tego właściwego przystanku w dalszą drogę. Wysiadłam sobie dwa przystanki dalej niż trzeba, mając niezbyt wysokie mniemanie o własnej inteligencji i zaczęłam szukać dobrych dusz. Dobra dusza się znalazła, w prostych słowach poinformowałam uprzejmego pana, że w sumie, to nie wiem gdzie jestem, więc jakby mógł mi wyjaśnić, gdzie jest przystanek w drugąstronę, byłoby super. Pan przeprowadził mnie na ten drugi przystanek, po drodze, o ile się zorientowałam, bardzo się starając, abym nie musiała iść po schodach. Jak wiadomo, schody są dla niewidomych półapką wręcz zabójczą.
Kilkanaście minut później niż zamierzałam wysiadłam z autobusu na przystanku Konopnickiej i, mrucząc pod nosem coś, co podejrzanie brzmiało jak: "dodupytakiewczasy", ruszyłam w drogę do szkoły.
To zdanie z powodzeniem mogłoby równieżpodsumować mój pierwszy tydzień listopada, w którym to tygodniu odmówiłam posłuszeństwa i nie pojechałam do szkoły, twierdząc, że jestem chora. Chora rzeczywiście byłam, bo gardło na zmianę z katarem leczyłam od dwóch tygodni, co dwa dni czułam się, jak przejechana czołgiem, a w prawym uchu co jakiś czas słyszałam dziwny, nie ciągły, nie głośny, ale nieco denerwujący odgłos. Na pocieszenie uznałam z mojąmamą, że to kosmici przekazują mi jakieś ważne informacje. No więc dni mijały, kosmici do mnie mówili, a ja siedziałam w domu i marnowałam czas, w celu wyleczenia się przed wyjazdem do Belgii.
Do Belgii wybierałam się na jeden z eventów związanych z ICC, drugi już ICC weekend. Taka niewielka wizytówka ICC, nieco mniej ściśle zorganizowana, niż wyjazd wakacyjny, mająca chyba bardziej służyć integracji. Choć oczywiście warsztatów też tam nie brakuje, w tym roku na przykład dostałam się na warsztat z HTML, który bardzo mi się podobał. Inna rzecz, która mnie tam ucieszyła, to okazja do zagrania w Dungeons and Dragons. Jeszcze nigdy nie grałam w grę RPG na żywo, teraz mam już pierwszą sesję za sobą.
Minusy? Minusem było na pewno, że było tam strasznie, masakrycznie, ekstremalnie wręcz zimno. Nie wiem czemu aż tak, tak trafiliśmy może, no ale zimno było non stop i bardzo. Dodatkowo nie wszyscy się zorientowali, że impreza, jaka będzie urządzana w sobotę wieczorem, odbędzie się w miejscu dosyć oddalonym od budynku, w którym spaliśmy. Fajnie by było jednak taką informację przekazać wszystkim, bo ja na przykład, nie wiedząc, że to nie jest po drugiej stronie ulicy, nie wzięłam nic na siebie. Okazało się, że idzie się tam koło dziesięciu minut, więc mój stan po powrocie można sobie wyobrazić. Cudem było, że się bardziej nie załatwiłam z chorobą. Mówiłam już, że zimno?
Drugim minusem było, choć to trochę dziwnie zabrzmi, że chyba tym razem było za dużo osób z jednego kraju. Nie to, żebym miała cośdo faktu, że w Belgii jest za dużo Belgów, ale… Nikogo nie winię, w sumie, gdybym miała przy sobie wielu Polaków, teżbym pewnie dużo mówiła po polsku… No ale na takim wyjeździe, jak się nagle okazuje, że jesteś w pokoju ty, a oprócz ciebie pięć osób z Belgii… I oni non stop mówią w swoim języku… no, prawie non stop… Można się zmęczyć. Wtrącić się do rozmowy w barze na dole też było dość ciężko, bo królował wszechobecny flamancki, ewentualnie francuski, czasem teżsłyszało się Włoski, bo jakieś osoby z włoch były. Tak dla porównania, z Polski osoby były cztery, z Anglii dwie, z Niemiec natomiast, tylko jedna osoba.
ICC weekend kończył się w niedzielę, natomiast ja zostawałam w mieście do poniedziałku, bo była tam też moja rodzina i chcieliśmy tam spędzić jeszcze trochę czasu. Moja siostra przechodzi właśnie, w końcu, etap Harrego Pottera. Na razie niestety tylko filmów, ale może uda mi się to zmienić. Ucieszyła się więc bardzo, kiedy się okazało, że lalki przedstawiające postaci z HP w jednym sklepie są tam dostępne za dużo niższą cenę, niż w Polsce. Zapłaciła tyle, ile za jedną taką lalkę, kupując sobie trzy. Wykazała się cierpliwością i nie otworzyła, dopuki ja nie dołączyłam do rodziny, cobym mogła dokonać tego uroczystego czynu wraz z nią. Przez ten zakup mamy już w domu Harrego, w stroju do quidditcha, oraz Rona, McGonagall i DUmbledorea, w strojach normalnych, szkolnych. Podejrzewam, że czeka nas jeszcze Ginny i Malfoy, no i będzie komplet.
Pozostały czas w Belgii spędziliśmy na spacerowaniu, oglądaniu miasta i jedzeniu, czyli na czynnościach, które sprawdzają się tam najlepiej. Zimno pozostawało nadal.
Do Polski wróciliśmy w poniedziałek, a w drodze powrotnej zatkały mi się uszy. Nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego gdyby nie to, że po pierwsze, kiedy leciałam do Belgii nie było aż tak źle i myślałam, że teraz też dam radę, a po drugie nigdy jeszcze nie było to dla mnie tak męczące. Może to z powodu choroby, ale uszy bolały mnie dość porządnie, źle słyszałam do następnego dnia, a kosmici w prawym uchu chyba urządzili imprezę urodzinową.
I tym sposobem wracamy do dnia wczorajszego, bo po powrocie z Belgii prawie od razu poszłam spać, a następnego ranka trzeba było udać się do szkoły. Z powodu zastępstw nie musiałam się obawiać spóźnienia na pierwsze dwie godziny. Same pociągi miały takie opóźnienia, że aż w nagrodę na dworcu zachodnim w Warszawie rozdawali darmowe żetony do automatów.
Jakich zastępstw? Co za zastępstwa? Już miało nie być zastępstw! Dziwi się teraz mój wierny czytelnik. Bardzo to jest zabawne… niezmiernie wręcz… Już tłumaczę.
Otóż, wersja na dzień dzisiejszy głosi, że zastępstw nie będzie od grudnia. Tak na prawdę, to od przyszłego poniedziałku, ale wtedy szkoła policealna ma praktyki, więc efektów raczej od razu nie zobaczymy. Na praktyki wybieram się do wydawnictwa audiobooków Storybox, w którym będę się uczyć wielu przydatnych umiejętności zawodowych, a także raz czy dwa razy odwiedzę różne punkty gastronomiczne, znajdujące się w bezpośrednim pobliżu lokalizacji studia. Jednego i drugiego już się nie mogę doczekać. 😉
A propos nie mogę doczekać, w nadchodzącym miesiącu wybieram się na dwa koncerty. Pierwszy to koncert… uwaga, bo sięnie spodziewałam… Aleca Benjamina. Te bilety, co to ich nie było, jednak były, tylko w jakiśdziwny sposób nie bardzo chciały się pojawić na ticketmasterze. Bez problemu na tomiast zdąrzyłam kupić bilety na drugi koncert, zespołu AJR. Trochę trudno mi ocenić i szybko opisać ich muzykę, powiem więc, że to coś pomiędzy twenty one pilots a imagine dragons, z tekstami oryginalnymi, a podkładami wręcz przekombinowanymi produkcyjnie. Tym bardziej chcę zobaczyć, jak to wygląda na żywo. Do obróbki swojego materiału używają protoolsa, dogadamy się. 🙂
Co do tego dogadania, po wyjeździe do Belgii uznałam, że odzwyczaiłam się od angielskiego. Dziwne to dla mnie, bo niby wszystko rozumiem, ale słowa uciekały mi jeszcze bardziej, niż zwykle. Wróciłam do Polski, zasubskrybowałam storytell i zaczęłam czytać książki. Możę pomoże, muszę wrócić do języka, bo za miesiąc się okaże, co pamiętam. Co do samego serwisu, angielskich książek dużo, polskich mniej, ale też nie jest źle. Dużo biografii, które ostatnio lubię. 🙂
Na koniec wpisu rekomendacje.
Książka: Ed Sheeran. Napisał to Sean Smith, szczegółowa i ciekawa biografia, w której nie tylko jest sporo o Sheeranie, ale też o zespołach, których słuchał, które słuchały jego, które akurat były popularne na rynku… no w ogóle sporo tam jest. Nie wiem, czy jest dostępna po polsku, obawiam się, że na razie nie.
Płyta: Nadal Daft punk – random access memories. Jak ktoś szuka bardziej stylu songwriterowego, to the scribt – sunsets and fullmoons. Też się parę ładnych utworów znajdzie. Labrinth też wydał płytę, wreszcie, po 7 latach.
Film: "yesterday". Już dostępny z audiodeskrybcją po angielsku. Napisy można pewnie znaleźć. Przypomnijmy sobie Beatlesów, bo warto. 🙂
No i to chyba tyle, jak na ten wpis. Coś mało o szkole było, ale to może dlatego, że i szkoły jakoś mało. Mam prace z BHP, wypisać zagrożenia związane z zawodem. I drugą, z wiedzy o muzyce, o jakimśgatunku z XX wieku. I sprawdzian z percepcji do zaliczenia, bo mnie nie było. I to wszystko za dwa tygodnie. 🙂
Oto piosenka Jasona Mraza, która podobała mi się już dawno, a teraz wiem, co oznaczała. 🙂 Tytuł utworu to "ewerywhere". A poniżej takie krótkie podsumowanie niektórych ludzi, których znam, do których owa piosenka nawet by mogła pasować.
On jest wszędzie, wszystko z nim,
wszystko widział, wszędzie był,
Każda z sław jego znajomym.
Świat, to w sumie jego pomysł.
Wszystko wie lepiej od ciebie.
Skąd? A po co ci to wiedzieć?
Nie oglądaj się za siebie,
będzie tam, gdy o tym nie wiesz,
a gdy chcesz, to go nie będzie,
bo jest, jak mówiłam, wszędzie.
Znajdzie cię na krańcu świata…
To dla ciebie ten awatar.
Miłego słuchania życzę i polecam, jak wszystko Mraza z resztą.
Pozdrawiam ja – Majka
PS Pozdrawiam osobę, która doskonale wie, że dedykacja jest dla niej. Do tablicy cię po nazwisku nie wywołam, no bo po co? 🙂
Hej hej!
Jak zobaczyłam, co mi apple przygotował w piątkowym mixie nowej muzyki, to uznałam, że aż wam o tym napiszę. Rzadko sięzdarza, żeby w jeden piątek było tak dużo nowych rzeczy od artystów, których znam albo i znam, i lubię. Zdziwiło mnie to niezmiernie, postanowiłam więc, przy pierwszym odsłuchu zapisywać wrażenia na bloga, bo dawno nie było wpisu muzycznego.
PS: Ponieważ ja streamingu używam najwięcej w podróży lub przerwach w dniu, często słucham na nim czegoś, co mnie uspokaja i rozluźnia, relaksuje i ogólnie nie wymaga zbyt wielkiej aktywności. Niech więc was nie zdziwi ilość popu na tej playliście. Ewentualnie obecni są teżsongwriterzy, których ambicja w tekstach jest zależna tylko od nich. 🙂
Jak ktoś chce się dowiedzieć, co mi dziśapple podrzucił, to zapraszam.
1. Cody simpson – golden think.
Cody Simpson ostatnio jest z definicji artystą raczej singlowym, niż albumowym. Ostatni album powstał z połączenia mnóstwa EPek, które wydawał. Przyzwyczaiłam się więc, że co jakiś czas, od 2 tygodni do 2 miesięcy, coś się od niego pojawia. Przez ostatnie miesiące odpoczywał, czekałam więc, ostatnio nawet zapomniałam. Ten mix jednak, jak mówiłam, jest pełen nowych rzeczy od moich ulubionych ludzi, Cody na pierwszym miejscu nie dziwi mnie więc zbytnio. 🙂 Co do piosenki samej w sobie, no cóż… Jak na niego typowa, ale już się zdążyłam stęsknić, także to dobrze. Tylko gitara i wokal z dodanymi sporymi efektami mnóstwa pogłosów.
Swoją drogą, nie wiem, czy już tu to mówiłam, ale mi się piosenki Simpsona zawsze kojarzą z morzem. To chyba dobrze, zważywszy, że on pływać umiał, zanim umiał chodzić, wychował się nad oceanem, zanim rozpoczął karierę trenował pływanie, a jak karierę utrzymał, zaangażował się w ochronę oceanów. Także z wodą ma dośćdużo wspólnego. 🙂
2. Selena Gomez – loose you to love me.
Słyszałam już, że Gomez wydała nową piosenkę. Internet miał świra na punkcie, że "o mój Boże to na pewno jest o Bieberze"… W sumie normalka. W ogóle to jest bardzo ciekawe. Ciekawe, jak wkurzające było dla niej być w centrum zainteresowania i, jak z nim chodziła, i jak zrywali, i potem, jak pisała cokolwiek, a cały świat pytał: "a to o nim? O nim? No na pewno o nim!". Rany! Zrywanie jest ciężkie samo w sobie, a jeszcze takie cośprzy okazji… Ale o nim, czy nie o nim? Jezu, nie wiem! Nie zdecydowałam się jeszcze!
W każdym razie, jak na Selenę, sztuka obroni się sama. Nie zważając na to, o kim jest ta piosenka, stwierdzam, że wyprodukowana jest bardzo ładnie… W ogóle ja chyba bardziej lubię te wolne piosenki Gomez.
3. Hayley Kiyoko – Demons.
Uuuuu, w sam raz na Halloween. Fascynuje mnie umiejętność pisania o rzeczach smutnych / strasznych w sposób tak wesoły i taneczny. Może to jest jakiś sposób na poradzenie sobie ze swoimi demonami?
4. Cimorelli – believe in you.
Po pierwszych taktach widzę, że piosenka motywacyjna. Siostry Cimorelli robiły kiedyś, no i w sumie teraz też, dość fajne covery, a czasem zdarzała im się i oryginalna piosenka. Tych coverów kiedyś sporo słuchałam, może dlatego apple uznał, że mi się spodoba i ta propozycja. Pomysł kupuję, ale chyba wolałabym acapella. Z tą muzyką, przynajmniej w drugiej części utworu, coś jest nie tak. Jakby się nie mogli zdecydować, czy chcą delikatnie, czy jednak nie. Wokal mocniej, a basu wcale… coś mi sięnie zgadza.
5. Alex Aiono – I can't be me.
Serio? Ja sobie dodałam jedną czy dwie jego piosenki! A teraz jest w każdym mixie! Co jest?
Piosenka może być w radiu, ale w mojej bibliotece chyba by się nudziła. Co do słów, chłopak śpiewa, że nie może być przy kimś sobą. Jak dla mnie, należy skończyć ten związek.
6. Sheppard – die young.
O! Nowy singiel, dawno nie było! Australijski zespół może i jest trochę monotonny w twórczości, ale mnie zwykle te ich piosenki jakoś tam urzekają. Lub może bardziej… porywają, bo większość utworów mają raczej energicznych. 🙂 Żyjmy tak, jakby każdy dzień miał być twoim ostatnim. Tak by można podsumować słowa tej piosenki. Chciałoby się powiedzieć, że interesujący moment na wydanie Takiego utworu. :p
7. The Black Eyed Peas & Anitta – eXplosion.
Zawsze wychodzę z założenia, że artyści w jakimś stopniu decydują, za co się biorą, więc to, że nagrywają w jakimś dziwnym dla siebie stylu, oznacza, że im się ten styl podoba. Więc, jak ktoś nagrywa coś, co kompletnie do niego nie pasuje, bardzo proszę, można miećpretensje, ale tylko do nich. Albo w sumie, to po co miećpretensje? Po prostu oni lubią inny styl, niż my, no nie? Nie mogę wymagać od takiego, na przykład, WIll-I-ama, żeby lubił zawsze to samo, co ja, prawda? W każdym razie, stanowczo wolę BEP w wersji starszej, hiphopowej, niż nowszej, klubowej. Te osie czasu już nam się troszkę pomieszały, bo już zdążyli po swoim powrocie z przerwy wydać album zdecydowanie bardziej w starszym stylu, ale… W każdym razie ta nutka jest mocno klubowa / radiowa. I jakoś tak nie moja.
8. Camila Cabello – easy.
To takie sobie, nie ma szału chyba.
Tak samo, jak ta nowa piosenka z Shawnem Mendesem – seniorita, strasznie tego nie lubię.
Za to bardzo bardzo bardzo słucham piosenki pt. "liar", też Camili. A już wykonanie w BBC live lounge? Super! Serio, byłam zaskoczona. Prawdziwe, żywe instrumenty? Co tu się wydarzyło?! Zobaczcie tutaj.
9. Josie Dunne – stay the way I left you ft. dahl.
Czyżby muzycznie pokazana komenda "zostań"? :p
ZOstawiła kogoś, ale chyba nie bardzo chce, żeby sobie kogośinnego znalazł.
Skąd ona w moim mixie? A no dlatego, że jest sobie jej piosenka "school for that", która nie tylko jest w mojej bibliotece, ale także figuruje w utworzonych przeze mnie playlistach.
Co do "stay the way I left you", całkiem przyzwoity duet.
10. Why don't we – mad at you.
Jaki śmieszny początek! Jak taka bajeczka. :d Ogólnie ten boys band mnie jakoś wybitnie nie zachwyca. Ta piosenka nie jest wyjątkiem, może sobie lecieć, ale nie robi na mnie większego wrażenia.
Jakbym miała polecić jakąś ich piosenkę bardziej wartą uwagi, to bym powiedziała o "trust fund baby". To miało przynajmniej dość oryginalny tekst. Nie to, żeby miał cośz tym wspólnego ten, co im ten tekst napisał… taki jeden Anglik, o którym na tym blogu już jest mnóstwo innych wpisów…
11. Anthem Lights – Stupid Deep.
Co to kto to? Nie mam pojęcia, ale utwór całkiem ładny. Od fortepianu się zaczyna i z fortepianem pozostaje, podkład jest wspierany licznymi chórkami. Ostatnio w ogóle używanie głosu do tworzenia muzyki robi się coraz bardziej popularne. Widzieliście, ile jest zespołów typu Pentatonix?
12. Tatiana Manaois – Love Me the Right Way.
Kolejna zagadka. Nie wiem, skąd ta pani się tu wzięła. Oryginalności mało, ale potańczyć można. W ogóle podkład w porządku. O…? Może podejście w tekście jest bardziej wyjątkowe, niżmi się zdawało? Hmmmm…
13. Anthony Ramos – figure it out.
Songwriter style, witamy w domu. Lubię, jak ktoś zawiera w tekstach jakieś takie zwykłe czynności, że słucha muzyki, co robi w ciągu dnia itd. Żeby pokazać to, o czym mówi. Myślę, że to bardziej charakterystyczne i ciekawsze. Bo w ten sposób każdy pisze o czym innnym, lepiej poznajemy autorów tekstów.
14. AJR – dear winter 2.0
Uuuuu, myślałam, że to druga częśćtej opowieści! Od początku zaczynając, to na ostatnim albumie AJR pojawiła się ta, na swój sposób wzruszająca, piosenka. Czemu wzruszająca i czemu ciekawa? To polecam sprawdzić samemu, uważnie słuchając tekstu lub czytając jego tłumaczenie. Wersja wydana na albumie składała się z gitary, wokalu i delikatnego pogłosu. Już. Tyle. Myślałam, że wersja 2.0 jest kolejną częścią tekstu, podczas gdy, tak na prawdę, jest po prostu tą samą piosenką z większą ilością instrumentów. No OK, całkiem fajna aranżacja, tylko trochę skojarzenie nie takie. 🙂
15. FRANKIE – Underdog.
Nie wiem. Pop. Może sobie być.
16. Ania Rusowicz – Fake.
O, lubię ją! Muzyka, jak dawniej, tekst jak dawniej, ale pisany dzisiaj i dzisiejszymi słowami. Super. Muszę się zabrać za ten jej nowy album, stanowczo.
17. Dawid Podsiadło – Najnowszy Klip (na żywo, akustycznie).
Piosenki nie oceniam, jako nową, bo ja jużsłyszałam i oryginał, i to wykonanie. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo lubię Podsiadło, jako autora tekstów. Bardzo dobrze udaje mu się uchwycić jakieś takie potoczne, trudno odtwarzalne elementy dialogu, które pozwalają sobie doskonale wyobrazić scenę, którą opisuje. Człowiekowi się wydaje, że to widział. Słuchając jego płyty mam wrażenie, że opowiada konkretnie mi o konkretnych wydarzeniach. Świetna sprawa.
18. Zbigniew Wodecki – my way.
Yyyyyyyy… OK? Jako album pokazuje mi się "dobra muzyka". Jeśli to jest w mixie z nową muzyką, oznacza to, że ta płyta weszła do serwisu niedawno. Nie widziałam jej jeszcze. Utwór ładny, trochę taki, że moglibyśmy go zagrać na koncercie dla maturzystów. 🙂
19. Bovska – Leżałam.
Będzie ciekawie. Słowa zmierzające do tego samego, co zawsze, ale napisane ciekawiej, niż większość radiówek. Bowska w swej dobrej formie. Jak mam posłuchać takiej muzyki po polsku, to na pewno ona znajdzie się wśród słuchanych. 🙂 Muszę się jej jeszcze przyjrzeć. Taki… alternatywniejszy pop?
20. O.S.T.R. – M****A Lisa.
O właśnie! Muszę sprawdzić, co nowego robi Ostry. CHociaż tej piosenki chyba nie ogarniam. No ale mistrzem słowa, to on jest.
21. Ben Platt – RAIN.
Ben Platt to jest ten, co grał w "dear evan hansen" na broadwayu. Tam mi się podobał. W niektórych swoich piosenkach też jest fajny. Tutaj… W sumie też ładnie. Wokal ma przyjemny i jakoś widać w nim cały czas ten teatr.
22. OneRepublic – Somebody To Love.
Ja chyba wolę starsze OneRepublic. "Apologize"… czy coś… To teraz, to takie jakieś… Jak wszystko.
23. Haschak Sisters – Call It a Day.
O, a one tu skąd? To jest taki niewielki zespół, chyba też rodzinny, jak Cimorelli, nagrywają takie śmieszne piosenki o swoim życiu. O różnych problemach, które sięma między, ja wiem? Dwunastym a szesnastym rokiem życia. :d
24. JP Cooper, Stefflon Don & Banx & Ranx – The Reason Why.
O, Emili by się spodobało, ona lubi JP Coopera. Doceniam. Można zrobić fajny cover akustyczny. Może do biblioteki nie dodam, ale… Może do którejś z playlist…?
25. Stormzy – Wiley Flow.
O, Stormzy! Kocham jego akcent. Jak go widzę, to widzę Londyn. No więc ten utwór też. :d
Oto skończyło mi się 25 piątkowych piosenek. Polecam apple music, jak nie znajdzie czegoś ciekawego, to chociaż pośmiaćsięmożna. 🙂
W komentarzach proszę o pytania muzyczne, bo chyba sobie niedługo o tym więcej popiszę. 🙂