Kategorie
co u mnie

Żółwie z okien piątego wagonu, czyli głównie muzyka, choć i kawa się przyda w tej rodzinie

Dzień dobry!
Drogi Czytelniku, słyszę głosy. W sensie głosy, że mam napisać wpis, nie, że takie w głowie. Takich w głowie, jeszcze, nie. Przez ostatnie dwa tygodnie trochę się działo, więc faktycznie mogę o tym opowiedzieć.

Zacznę od tego, że jest wrzesień, więc, jak inni szczęśliwi studenci, jeszcze nie mam zajęć. Z tego powodu świat organizuje mi przeróżne zajęcia w sposób niezależny i jeśli przez długi czas nic się nie dzieje, nie znaczy to, że potem nie trzeba będzie wszystkiego zmieścić w tydzień. To były w gruncie rzeczy zajęcia przyjemne, ale muszę przyznać, że trochę sobie teraz odsypiam.

Zaczęłabym od tego, że dziewiątego pojechałam do kumpla. Pamiętam go, jak mnie odwiedzał w Warszawie, mając koło 14 lat i przybywając tam z mamą. Jak się poznaliśmy, jakoś kojarzyłam, że jest ode mnie młodszy. Teraz na własnym terenie prowadzi mnie ścieżkami, na których sama bym się czym prędzej zgubiła, a przy okazji jest inżynierem i mówi do mnie o rzeczach, których nie rozumiem. 😉
Tym razem jednak miałam rozumieć, bo wybraliśmy się do teatru, a do tego na musical. Od razu przybył temat tłumaczeń piosenek. Okazało się, że wcześniej jakoś nie gadaliśmy o tym moim hobby i zaczęliśmy się zastanawiać, jak przetłumaczony będzie oglądany przez nas spektakl. Nastąpiło strategiczne zapoznanie się ze ścieżką dźwiękową oryginału z Broadwayu, szybka wymiana pomysłów i ze trzy zakłady o konkretne linijki.

"Dear Evan Hansen", to trudna sztuka. Historia o samotności, lęku społecznym, depresji, idealnych rodzinach z mnóstwem nieprzegadanych problemów i, wiadomo, socialmediach trochę też. Jestem pewna, że wiele rodzin, wychodząc z tego przedstawienia, nadal popełnia dokładnie te same błędy i czyni te same krzywdy, wierzę jednak, że nie wszyscy. Wydaje mi się, że istnieje też grono ludzi, których życie zmieniło się m.in. pod wpływem właśnie tej historii. Tak było w Stanach i mam nadzieję, że znajdzie się też trochętakich w naszym kraju.
Co do tłumaczenia, tak to się właśnie robi. Zawodowa robota, naprawdę. Takie komentarze wymienialiśmy na widowni, przy okazji ciesząc się, kiedy któreś z nas wygrało zakład o linijkę. To dziwne uczucie, zaproponować jakieś tłumaczenie, a potem usłyszeć prawie identyczne ze sceny. Trochę tak, jakby moi ulubieni aktorzy wypowiadali moje słowa, co raczej, tak w rzeczywistości, długo się nie zdarzy, jeśli w ogóle. Natomiast miałam szczęście, bo, oczywiście, tytułowego Evana gra trzech aktorów i właśnie w naszym przedstawieniu zagrał Marcin Franc, którego uwielbiam. No więc, jak Marcin Franc śpiewa linijkę, którą jakiś czas wcześniej też wymyśliłam i zdążyłam się do niej przyzwyczaić, to faktycznie wrażenie robi. Plus oczywiście wrażenie robi sama gra aktorska, która w tym przedstawieniu wiele razy jest bardzo emocjonalna, często na granicy paniki, płaczu, albo w drugą stronę, mocnego zaangażowania w coś dla bohatera dobrego. Muzycznie też nie są to najłatwiejsze rzeczy, więc naprawdę dobrze było to zobaczyć i posłuchać. Adaptację filmową widziałam już wcześniej i przyznaję, że wersja teatralna paradoksalnie przyniosła mi więcej spokoju. Chyba jest prawdziwsza, mimo wszystko. I wiadomo, piosenek więcej. 😉

W każdym razie dziękuję za przedstawienie i gościnę. I oczywiście, wszak to Twój dom rodzinny, rodzinie podziękowania za audiodeskrybcję również proszę przekazać. I za obiady, wiadomo, uwielbiam! <3 Pogadaliśmy o muzyce, którą rozumiem ja, komputerach, które rozumiesz Ty, a także o świecie tak ogólnie, a tego, to już chyba nikt nie rozumie.

Po powrocie, swoją drogą chcę powiedzieć, że dworzec w Poznaniu, to jest stan umysłu, musiałam się szybko ogarniać, bo w czwartek na uczelnię. Tam zdałam jedne praktyki i ja może publicznie napiszę, żeby było ważniejsze, że ja naprawdę w tym roku chcę to zrobić wcześniej! :d Co do uczelni, jak zobaczyłam, jak teraz wygląda zejście z kładki na dworcu zachodnim, to ja już wolę ten dworzec w Poznaniu, zwracam honor. A tę warszawską wycieczkę też trzeba było ogarniać w miarę sprawnie, bo jeszcze czekało mnie pakowanie.

Tak, drogi Czytelniku, jedziemy dalej, tym razem królewskie miasto Kraków. Powód akurat nietypowy, bo ja tam jednak często jeżdżę w celach towarzyskich, teraz było jakoś zdecydowanie bardziej muzycznie. Jak wiadomo z wpisu mego, czy tam dwóch wpisów wstecz, od czerwca posiadam handpan. Handpan, to jest taki, przynajmniej wg. mnie, przecudowny instrument muzyczny. I właśnie z tymi instrumentami związany był odbywający się w Krakowie festiwal. Występy, wystawa instrumentów różnych twórców, a także ogólna integracja środowiska, bo wiele osób z handpanowej społeczności, zazwyczaj piszącej tylko w grupie facebookowej, może się tam spotkać na żywo. Zanim jednak opowiem więcej o tym wydarzeniu, warto tu wspomnieć o piątku i tym, jak ja się tam wybierałam.

Wiedziałam dobrze, że festiwal festiwalem, ale koleżanki, z którymi będę spędzać resztę czasu, najbardziej chciałyby obejrzeć konkretnie mój instrument. Ponieważ mój instrument ma około 56 cm średnicy, nie do końca jest najwygodniejszy w przenoszeniu. Nie po to jednak kupiłam na niego fajny plecak, żeby teraz nie korzystać, prawda? Pokrowiec ten nie tylko chroni handpan, ale także ma całkiem sporą kieszeń od strony pleców, dodatkowe paski, żeby go stabilniej przypiąć do człowieka i ogólnie powinien się do wędrówek nadawać. Ta kieszeń, to chyba służy do tego, żeby sobie tam wziąć wodę, może coś do nagrywania, na upartego kurtkę przeciwdeszczową… Ja, w ten plecak i moją torebkę, spakowałam się na cztery dni. Jestem dumna i z plecaka, i ze mnie, zdaliśmy egzamin!
W efekcie tego zwycięstwa nad przestrzenią w piątkowy ranek wsiadłam do pociągu, wyglądając jak żółw ninja z wypchaną torebką. Żeby nie zapominać o żółwiach, w okienku futerału, w którym zwykle znajduje się logo producenta, u mnie znalazł się obrazek żółwia ze świata dysku. Niechże mnie prowadzi. Przyjemność przesiadki na zachodnim tym razem odpuściłam, dojechałam do centralnej.

– Pomóżcie jej, pomóżcie! – Ta zachęta pochodziła od jakiejś starszej pani na peronie. Akurat próbowałam ominąć coś dziwnego, co tam stało, więc pomoc faktycznie mogła się przydać. Na zawołanie przybyło dwóch ochroniarzy, a przynajmniej tak podejrzewam. Inna rzecz, że przez różne inne wskazówki akurat poszukiwane przeze mnie schody na górę już miałam zlokalizowane.
– Pani się chce stąd wydostać, tak?
– Nie, proszę pana, chcę zostać tutaj.
– No ale tu… tu ma pani schody na górę, chcę pani tymi schodami.
– Nie, ja po prostu chciałam je znaleźć i tu się właśnie z koleżanką umówiłam, więc ja tu sobie już zostanę.
– Ja nie bardzo rozumiem. Pani chce… Pani się tutaj z kimś umówiła, tak?
– Tak proszę pana, i moja koleżanka o tym wie. Swoją drogą ochrona też wie, bo jest zamówiona asysta i ja się właśnie tu z nimi spotkam, także wszystko jest OK.
– No to my mamy inne informacje, ale już dobrze. – Do tej pory nie wiem, jakie informacje ma o mnie ochrona na dworcu Centralnym. Mam nadzieję, że same pochlebne rzeczy słyszeli, bo z rzeczami na mój temat różnie bywa. W każdym razie akurat miałam rację, koleżanka wraz z asystą zjawiła się chwilę później.
Mój osobisty żółw, na szczęście, miał swoje miejsce w pociągu, ale zanim spokojnie tam zasiądziemy, ja może przy okazji wyjaśnię, na czym polega pierwsze prawo APS.
Otóż pierwsze prawo APS polega na tym, że jeśli na moim kierunku, pedagogice specjalnej, w moim otoczeniu zjawia się jakikolwiek facet, to ja mogę być:
A. Zwinięta w chińskie osiemnaście, grzebiąca na dnie plecaka u mych stóp.
B. W połowie największej kanapki, jaka była w sklepie i to jest ten rodzaj kanapki, której nie można wypuścić z rąk, bo wszystko z niej i tak leci.
Ewentualnie dopuszczam jeszcze C. bycie tuż po wyczerpującym WFie, dobrze, że w tym roku nie ma WFu.
Tłumaczę to, ponieważ w pociągu nastąpił klasyczny przykład syndromu APS. Ja zdejmuję wielki bagaż, śmieję się z tego, bo co mi pozostało, zdejmuję kurtkę, daję Kindze jakieś słodycze z torby, żeby zwolnić choć parę centymetrów miejsca, zdejmuję bluzę, jestem zgrzana, bo wiadomo, wybrałam się, jak na lotnisko, największe rzeczy na siebie, dla Kingi kolejne żelki, a, żółw stoi na drodze, ha ha, przepraszam, no wiadomo, już już, nic mi się w tej torbie nie mieści, a to w sumie wyrzuć, po lewej masz kosz, tak, tej lewej… I właśnie w tym momencie jakiś uprzejmy głos, cytując serial: "kawaler miły, ładny", mówi dzień dobry. Ja się pytam, serio? Naprawdę? Dlaczego?!
W końcu ja mogłam usiąść, pociąg ruszył i rozpoczęła się nasza wesoła, cztero-godzinna podróż. W pewnym momencie koleżanka Kinga zaczęła badać aplikację warsu, żeby ewentualnie pozyskać jakieś jedzenie. Aplikacja warsu ma to do siebie, że zazwyczaj wykrywa nam wszystkie pociągi oprócz tego, którym akurat jedziemy, tym razem przez większość czasu nie wykrywała nic. W końcu wybrałam się do warsu osobiście, a Kinga pozostała na straży mienia. Zwykle tak nie robię, m.in. właśnie dlatego, żeby nie zostawiać plecaka i nie przepychać się wraz z nim, no ale skoro już jesteśmy we dwie…
Udało mi się całkiem sprytnie i bez większych przygód przejść przez dwa wagony i zamówić, co mi było trzeba. Fakt, że w czwartym nieco się zawachałam, bo na tyle dużo osób akurat coś jadło, że zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie jest już wagon restauracyjny, ale nie. Prawidłowo, był w trzecim. Tam, oczywiście, zamiast normalnym, prostym zdaniem: przepraszam, gdzie jest kasa? Zwróciłam się do mijającej mnie pani ze swoim: dzień dobry, proszę pani, bo ja mam takie pytanie, bo, jakbym ja chciała coś kupić, tutaj, to gdzie ja powinnam podejść… Itd. Itd. Co ja w ogóle gadam? Na szczęście było blisko, zamówiłam, co trzeba i rozpoczęłam powrót. Tą samą trasą, nieco rozchwianą i niespokojną przez ruch pociągu, szło sobie jakieś dziecko, na głos komentując swoją sytuację.
– To wagon piąty… – To mi akurat pomogło, bo sama miałam miejsce w piątym, całkiem spoko więc, że dostałam podpowiedź niejako z poza kadru.
– Ja muszę do siódmego… – Dodało po zastanowieniu dziecko za mną tym samym tonem, nadal mówiąc jakby do siebie.
– O, to przepraszam, bardzo proszę. – Zreflektowałam się i przepuściłam współpasażera. Zniknął mi z oczu, a ja bez przeszkód dotarłam do Kingi i opowiedziałam o wyprawie. Nie minęło wiele czasu od mojej opowieści o dziecku z siódmego wagonu, kiedy tuż koło nas rozległ się triumfalny okrzyk.
– Oooo, szósssty! – Faktycznie, siedziałyśmy tuż przy drzwiach. Kiedy po jakimś czasie kolejny raz przebiegło koło nas dziecko wołając tym razem: do siódmego, siódmego, szybko!" zaczęłam się zastanawiać.
– Kinia, – zagadnęłam, – ja tego chyba nie łapię. On przebiegł koło nas trzy razy w tamtą stronę, a ani razu nie wracał. Jak on to robi? Górą? A może peronem? Już były stacje… – Nie zdziwiło mnie zbytnio, że Kinia tego nie wyjaśnia, w końcu co miałaby…
– To są trojaczki. – Odezwała się w tym momencie Kinga i kontynuowała powoli. – Matka ma miejsce w drugim wagonie… Ojciec w siódmym. Jak się źle zachowują, to ona ich tam, proszę bardzo, wysyła i… już nie przyjmuje reklamacji… – Śmiałam się jeszcze długo, a zagadka trojaczków z InterCity do tej pory pozostaje niewyjaśniona.
W Krakowie asysta zjawiła się bez problemu, choć pan był niezwykle zdumiony, że chcemy iść schodami.
– Nieee, schodami ja się boję z wami iść. –
– No ale to czemu? Przecież pan widzi, zdrowe jesteśmy, nie widzimy tylko, możemy przecież iść schodami. –
– No OK, OK. – Wzięłyśmy bagaże, zawróciliśmy w stronę schodów…
– No ale to co, taki trening sobie robicie, czy jak? – Nie wytrzymał jednak ochroniarz. Przynajmniej zapewniłyśmy panu atrakcję, jeszcze długo się dziwił, że tak się da. Ja za to pochwaliłam go, że dostosował się do naszej prośby. Znam przypadki, gdzie ochrona upierała się przy windzie nie zważając na to, że ktoś może mieć powód do wybierania schodów, np. swoją znaną trasę, czy, no nie wiem, klaustrofobię. Nasz krakowski pan był bardzo OK i, trening nie trening, wybrał się z nami tam, gdzie było trzeba.

Przechodząc do festiwalu, na pewno w przyszłym roku chciałabym zobaczyć jeszcze więcej występów i wydarzeń towarzyszących, ale nawet w tym mam co wspominać. Od pięknych koncertów w sobotę, aż do niedzielnej wystawy, podczas której naprawdę mogłam docenić różnorodność tych, zdawałoby się, prostych w konstrukcji instrumentów. Każdy twórca robi je nieco inaczej, dzięki temu dźwięk i wygląd potrafią sięod siebie różnić nawet dla ludzi, którzy widzieli handpany poraz pierwszy. A pomiędzy tym wszystkim zwykłe kontakty międzyludzkie. Jeszcze przed całym wydarzeniem napisałam do organizatora, żeby o kilka rzeczy dopytać, a potem sam podszedł do mnie w sobotę się przywitać. Maćku, dziękuję Ci za to, bo, jak pisałam, będąc sama raczej bym Cię tam nie odnalazła, mimo najszczerszych chęci. W ogóle samo to, że na ten występ wybrałam się sama dało okazję do pięknego spotkania. Kwadrans przed wydarzeniem wpadłam na dość szalony pomysł napisania w facebookowej grupie, że hej hej, będę sama, jak ktoś już jest, to napiszcie, jak to wszystko wygląda, sprawdzanie biletów itd., na pewno ułatwicie mi tym życie. A tu proszę, znalazła się osoba, która nie tylko się odezwała, ale i potem poczekała ze mną na taksówkę, kontynuując rozmowę o handpanach i nie tylko. Dziękuję. <3 No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o niezwykłym solo po wystawie instrumentów, zagranym dla mnie i moich znajomych przez jednego z uczestników. Paweł, nie byłam, niestety, na Twoim występie wcześniej, ale jeszcze raz dziękuję za prezentację instrumentu. Zwłaszcza, że, jak już mówiłam, to jest taki handpan, że, jak z Neapolem, zobaczysz i można umierać. Cudownie piękny! Jak będę sławna i bogata, to chcę drugi handpan, właśnie w tej skali.

Do domu wracałam w poniedziałek, bo, korzystając z handpanowej atmosfery i pobytu w Krakowie na raz, udałam się do mojej starej szkoły w celu pozyskania informacji, jak takiego żółwia mikrofonować. Wiedziałam, że jeden z tamtejszych nauczycieli nagrywał handpan w szkole muzycznej, w której również pracuje, dopytałam więc, czy zgodziłby się podzielić doświadczeniem. Przy okazji oczywiście prezentowałam instrument, bo jednak nie jest zbyt często widywany na żywo. Po prezentacji przeszliśmy do faktycznego nagrania.
– Dobra, słuchaj, to pojemnościowe już mamy, teraz ci dam jakiś dynamiczny od dołu… Wiesz co, ja bym tu może dał wstęgę? –
– Szanuję pomysł, mistrzu, ale nie mógłbyś tym razem wziąć czegoś, na co mnie też będzie stać w jakiejś nieco bliższej przyszłości? Bo wiesz, jak już to tu zobaczę, to chciałabym to też umieć zrobić sama… –
– No tak, słusznie, to czekaj. – Po chwili powrócił z dynamikiem, który od dawna sama mam w mojej szufladzie.
– O, taki, to ja też mam! –
– Tak właśnie myślałem. Dlatego go biorę! –
Wizyta się przydała, teraz rozumiem więcej. Poza tym, gdzieś między nagraniami posłuchałam różnych utworów w reżyserce, jak za starych dobrych czasów i zapewniam, że to wykonanie "little blue" Colliera jeszcze nie raz uratuje mi nie tylko jeden dzień, ale i resztę dni. Dziękuję.

A na koniec sporo się pośmiałam, bo nasz drugi mistrz przyniósł do szkoły myszkę od starego maca, taką z jednym przyciskiem i kulką od spodu, na USB. I to samo w sobie było po prostu ciekawostką, zabawnie natomiast jest obserwować dźwiękowcowąrodzinę przy testowaniu czegokolwiek, nawet niezwiązanego z dźwiękiem.
– Ty, dawaj, zobaczymy, czy działa. –
– Ja nieee wiem, pewnie to ma jakąś technologię zero, z przed iluś lat. –
– Dobra tam, podłączamy. Iiiii…. Działaaaaaa! –
– Jejjjjj! –
– A zobaczymy, czy folder otworzy… Otwieraaaaa! –
Tak. Oto my. Dorośli ludzie. Lubię tam jeździć. Sylwia miała rację, coś pomiędzy studiami a przedszkolem.

Właśnie, a propos studiów, czas wracać! Kolejne praktyki do zaliczenia! Uspokajam, i ja, i mój żółw dotarliśmy do domu bezpiecznie i na czas. Praktyki szkolne zaliczyłam następnego dnia i dobrze się stało, bo akurat w tym tygodniu trzeba było szybko wracać do zajęć muzycznych. W ramach projektu związanego z kolei ze studiami znajomego, pracowaliśmy nad jego utworem. Fakt, że kiedy zapytał mnie we wtorek, jak mi się podoba ten proces produkcji, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, bo byłam przeogromnie zmęczona. Mój organizm domagał się snu, introwertyczna część mojej duszy domagała się świętego spokoju, w piątek znajomy wraca do Anglii, więc nie ma czasu do stracenia, a w tym momencie pan przyszły doktor pyta: are you enjoying the process? Do you like the experience? Teraz jednak, po odespaniu jestem bardzo zadowolona, że to robimy. Poza tym podczas czwartkowej sesji czułam się już lepiej. Dawno nie nagrywałam w moim pokoju wokalistów, więc to była cenna lekcja akustyki, efektywności i, wiadomo, bhp.
– Dobra, OK, tu masz statyw, uważamy na statyw, tu słuchawki… Wszystko OK? –
– Yes, boss. –
– Możemy? –
– Pewnie. Jeszcze nigdy nie nagrywałem w szafie. –
– Żartujesz? To chyba nigdy nie nagrywałeś w domu! Witamy w moim profesjonalnym studiu, jak ci się podoba proces? –
– I’m lovin the experience! – Zapewnił z szafy, a ja wróciłam do mojego Pro Toolsa. Czasem musiałam zmienić ustawienie ludzi i przedmiotów, czasem system się zawieszał, ale, jak mówiłam, to była cenna lekcja. Kablami czy słuchawkami zawsze można się wymienić lub puścić je inaczej. Przy zawieszonym systemie natomiast zawsze mogę sobie przypomnieć filmik, w którym Jacob Collier pokazuje swoją sesję w Logicu, a ten twierdzi, że: system overload i zatrzymuje muzykę. It’s OK, it’s OK, we will wait.

Cieszę się, że tej muzyki jest coraz więcej. Jednego dnia wpada do mnie Beata, żeby popracować nad produkcją, rozpoczętą prostym, gitarowym riffem. Innym razem odwiedza mnie kolega perkusista, co mu nadal wybaczyć nie mogę, że jest w wieku mojej siostry, a gra o tyle lepiej ode mnie. ;p Poznałam go przez jego koleżanki z zespołu, którym z kolei czasami tłumaczę trochę dźwięk. Wiesz, Drogi Czytelniku, taka jedna, wielka, muzyczna rodzina. Takie dzieciaczki moje, co z tego, że jedno z drugim wyższe ode mnie i zdaje mi się, że w ich wieku nie ćwiczyłam aż tyle. Dumna z was jestem, młodzi padawani! W Krakowie też jeden taki jest, ja mu tłumaczę, jak instalować wirtualne instrumenty i że jazz nie jest taki zły, a on mi za to, że pomyliłam dźwięki i że przegram z nim w hearthstone. A tak w ogóle, to na moim dyplomie z perkusji powinnam grać nasze opracowanie muzyki z mario.
I niech mi ktoś powie, czemu mi się to nie liczy do praktyk? :d

Kończę, drogi Czytelniku, ten wpis, bo i tak długi się zrobił. Samej mi jednak pomaga, jak sobie zbiorę tyle ciekawych rzeczy, które wydarzyły się w ostatnim czasie. Nie zawsze jest łatwo. Przez te tygodnie też były takie momenty, kiedy naprawdę chciałam spać, nie chciałam wstawać, stresowałam się, nie widziałam sensu i generalnie nie wiedziałam, czy podoba mi się proces. Zwłaszcza, że świat ma to do siebie, że wali się wieczorem, a rano i tak włącza budzik. Stany skrajne mamy opanowane do perfekcji. Nie znaczy to jednak, że nie ma nic ciekawego do opowiadania. Zawsze kogoś można nagrać w otwartych drzwiach własnej szafy, posłuchać pięknej muzyki, wypić zimową herbatę w ulubionej pizzerii czy kawę z widokiem na cenne zabytki. Kinia, Natalka, uwielbiam nasze weekendy, z tym, że jak któraś jeszcze raz zaśpiewa przy mnie tę piosenkę o morzu Bałtyckim, to ją wyprawię daleko. Może być łodzią.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

10 rzeczy niezbędnych, czyli fajny pretekst do recenzji książek i pogadania o muzyce

Kiedyś kiedyś, dawno temu, w odległych wiekach chciałoby się powiedzieć, namawiano mnie do wyzwania blogowego pt. 10 rzeczy, bez których nie mogę się obejść. Zgodnie z naturalną dla mnie punktualnością, zakładającą, że nie trzeba mi co pół roku przypominać, uznałam, że dobrym pomysłem będzie zrobienie jej teraz. Zwłaszcza, że przecież wrzesień mamy, nie? Back to school, kochani, trzeba więc skompletować wyprawkę szkolną. A że to mi przy okazji pomoże ułożyć ten wpis, bo łatwo nie jest, to tylko lepiej.
W sumie, to trzeba przyznać, że stworzenie samej listy również nie było takie proste. Wróciłam sobie do wpisów, które miały mnie do niej zainspirować, pomyślałam, w końcu zajrzałam do torebki w poszukiwaniu inspiracji. Znalazłam tam tyle rzeczy, że gdyby dobrze pogrzebać, to pewnie i inspiracja by się znalazła. Opowiadałam, że kiedyś śniło mi się, że pakowałam efekty dźwiękowe do plecaka i nie wiedziałam, czy się nie rozsypią?
Znalazłam mnóstwo różnych biletów do wyrzucenia, znalazłam kostkę do gry, ramkę, wizytówki, mały rejestrator Olympusa, chusteczek nie znalazłam! Powinnam je umieścić na liście. Potem jednak zdałam sobie sprawę, co właśnie robię i już wiedziałam, co będzie na pierwszym miejscu listy, nawet, jeśli reszta rzeczy nie będzie w konkretnej kolejności.

1. Kieszeń
Albo torebka, albo plecak, naprawdę wszystko mi jedno, byle bym miała, jak te wszystkie rzeczy ze sobą zabrać. I, jakby to powiedział Krecik, żeby było jeszcze mnóstwo miejsca na inne skarby! To jest właśnie główny problem z letnimi rzeczami, o kieszenie w nich ciężko. W sumie, jak przyjdą chłodniejsze dni, to nadal nie zmieni to faktu, że kieszenie w damskich spodniach i tak nie zawsze się nadają, żeby w nich coś nosić. A ja potrzebuję nosić, zaraz się właśnie okaże, co. W każdym razie cieszę się, że mam swoją małą nerkę, którą przypinam do siebie i traktuję, jak podręczną kieszeń, a także, że w mojej torebce, oprócz tych wszystkich używanych biletów mieszczą się równocześnie duże słuchawki i butelka wody. 😉

2. A propos, to może teraz słuchawki.
Ja wiem, że słuchawki nie są zbyt zdrowe dla słuchu, niestety jednak bywają niezbędne w różnych życiowych sytuacjach. Dlatego używam i posiadam kilka różnych par, na różne okazje. 🙂 Duże, otwarte słuchawki służą mi do pracy z dźwiękiem. Na szybko mówiąc, w słuchawkach otwartych w miarę słyszymy świat zewnętrzny, w słuchawkach zamkniętych nie bardzo. Pierwsze więc lepiej się sprawdzają, jak chcemy mieć wiarygodniejszy dźwięk i nie zasłaniać sobie świata, drugie natomiast, kiedy nie chcemy nie tylko słyszeć, co na zewnątrz, ale także, żeby zewnętrze nie słuchało, co u nas. W moim przypadku sprawdza się to przy graniu na perkusji elektronicznej, kiedy chcę słyszeć dźwięki bębnów, ale już mojego uderzania w pady niekoniecznie. Wtedy używam zamkniętych. Z kolei do pracy z dźwiękiem, to ja wiem, że fajnie by było częściej używać głośników, niestety jednak używanie ich o dwunastej w nocy lub później mogłoby się okazać nieco kłopotliwe dla reszty domowników.
W podróży często towarzyszą mi słuchawki bluetooth, też duże. Dźwięk w nich jest, nazwijmy to sobie, bardziej rozrywkowy niż służbowy, nie są tak dokładne, jak te, których używam do pracy, nie o to jednak w nich chodzi. Zazwyczaj chodzi w nich o to, żebym mogła w spokoju posłuchać muzyki w pociągu i jednocześnie bez problemu spakować je do torebki lub plecaka, żeby właśnie do tego pociągu czy na studia je zabrać. Jak bateria padnie, albo akurat bluetooth działa, jak w windowsie, to można je podłączyć dołączonym kablem, mają funkcję wyciszania tła, która przydaje mi się rzadko, ale, jak już, to bardzo, a poza tym są naprawdę zaskakująco wygodne. Sony wh1000x m3, polecam. Jak Sony chce mi zapłacić za reklamę, to ja chętnie przyjmę. Np. można mi wysłać mk5, choć szczerze mówiąc ja te słuchawki widziałam i nie mam ogromnego ciśnienia.
Niezależnie jednak od tego, jak bardzo lubię duże słuchawki, absolutnie każdego dnia przydają się też małe, kostne lub airpodsy. Za Airpodsy pójdę do realizatorskiego piekła, natomiast przepraszam bardzo, czasami trzeba na szybko sprawdzić wiadomość głosową, porozmawiać nie trzymając telefonu lub np. poczytać książkę, gdy okazuje się, że będziemy na pociąg / wizytę u lekarza czekać jedyne 130 minut. Poza tym, co by nie mówić, te słuchawki całkiem nieźle posłużyły mi za przyciszacz dźwięku na różnych głośnych koncertach. Zapodziałam gdzieś zatyczki, z rozpaczy użyłam airpodsów i to, jak pięknie wyrównały mi to coś, co się nazywa dźwiękiem na stadionie narodowym, mnie samą zaskoczyło. Mieszczą się wszędzie, wszędzie je można wziąć i to jest ich największy atut. Zaraz po nich natomiast w kategorii słuchawek kompaktowych są moje słuchawki kostne. Dostałam je dawno temu w prezencie i dziękuję nieustannie, non stop się przydają! Najczęściej do słuchania książek czy youtube, w dni stresujące, kiedy potrzebuję się rozpraszać mam je na sobie prawie non stop.

3. Telefon.
Jak już jesteśmy przy rozpraszaniu, to przejdźmy do telefonu. Do niedawna byłam pewna, że na liście rzeczy mi niezbędnych będzie musiał znaleźć się laptop, ale zauważyłam, że jednak zdarzają się dni, kiedy nawet będąc w domu wcale go nie odpalam, zdecydowałam się więc, że zostawię tu tylko telefon. W tych czasach, a jak się nie widzi, to zwłaszcza, telefon może służyć naprawdę do wszystkiego. Słucham na nim muzyki, czytam książki, zamawiam jedzenie, kupuję bilety, robię inne zakupy, wydaje wszystkie pieniądze, płacę i płaczę, wiadomo, piszę wiadomości, a nawet, niespodziewana niespodzianka, zdarza mi się do kogoś zadzwonić! A nie wspomniałam jeszcze o funkcjach typowo związanych z niewidzeniem, chociażby skanowanie dokumentów czy uzyskiwanie, głównie od GPT, opisów grafik. Niedawno np. ktoś napisał skrót na iPhone, po którego odpaleniu telefon robi zrzut ekranu i automatycznie wysyła go do GPT, żeby opisał. Dużo szybsze rozwiązanie, bo wcześniej, żeby uzyskać podobny efekt, musiałam kliknąć w zdjęcie, znaleźć menu, znaleźć udostępnij, znaleźć odpowiednią aplikację z kilkunastu… A teraz klikam w zdjęcie, klikam skrót i już. Może czasem muszę mu jeszcze potwierdzić jakiś wybór, ale to i tak, zamiast przewijania się przez menu tylko wciskanie przycisku OK. Doceniam, używam i cieszę się, że działa. Witaj, świecie memów. Z resztą, co do rozpraszania się, popełniłam grzech ciężki instalacji Tiktoka, także nie ma dla mnie ratunku.

4. Jak trzeba ratunku, jest herbata.
OK, mamy już książkę do czytania, pewnie na telefonie i przez słuchawki, czas więc na przygotowanie herbaty. Ci, co mnie znają, wiedzą dobrze, że herbata musi być. Zazwyczaj czarna, jeśli z owocami, to też czarna, wtedy najczęściej z cytryną lub mango, choć lubię też próbować nowych. Jedni nie mogą żyć bez kawy, inni w ogóle nie wytrzymują ciepłych napojów w takich temperaturach, jakie tu ostatnio panowały i zawsze pada to, jakże dobrze nam znane zdanie: no nie mów, że jeszcze chcesz herbaty! Proszę państwa, ja zawsze chcę herbaty.
Na tym blogu pisałam dużo o moim cudownym wyjeździe do Irlandii Północnej, gdzie od razu moi gospodarze przekonali się, że jeśli chodzi o zwyczaje dotyczące herbaty, to się dogadamy. Tim wchodził do salonu, rozpoczynał pytanie: będziesz chciała… A potem sam się reflektował: No nie no, przecież będziesz. I od razu szedł robić. 😉
Na zadawane podczas towarzyskich spotkań pytanie: Maja, ty co, wina? Herbaty? Moja odpowiedź brzmi: tak. I oznacza dokładnie to, co powiedziałam. ;p
W domu zawsze piję herbatę w moim ogromnym kubku, który kupiłam w studiu, gdzie kręcili Pottera. Jest na nim mapa Hogwartu, a po drugiej stronie zaklęcie, które ją uruchamiało. Lubię fakt, że moje spokojne chwile z herbatką zawsze związane są z tym hasłem, które w Brytyjskim oryginale brzmi: I solemnly swear that I’m up to no good.
Co do tej szkolnej wyprawki, na studia zabieram termos. To też prezent, Sylwia, dzięki tobie dużo rzadziej się teraz przeziębiam, coś ciepłego zawsze pomaga. Jak nie na ciało, to na duszę.

5. Słodycze!
Entuzjazm w tym nagłówku może nie do końca odzwierciedla mój stosunek do słodyczy, to nie tak, że mam na nie ochotę absolutnie zawsze, ale jest kilka takich rzeczy, które zawsze sprawią mi przyjemność i którąś z nich naprawdę warto mieć na podorędziu. Są dni, kiedy nic tak nie poprawi humoru, jak moje ulubione chipsy. Lays chilli z limonką, kochani, może znowu jakiś sponsoring? 😉 Inne takie ulubione, to ciastka od Milki, które w domu otrzymały już oficjalną nazwę ciastek mocy, takie truskawkowe czekoladowe cukierki, które zawsze rozdawałam w szkole z okazji moich urodzin, a także, rzecz oczywista, żelki. Żelki muszą być! Piszę te rzeczy w jednym podpunkcie, bo to nie tak, że muszą być wszystkie. Ja bym po prostu chciała, żeby była któraś z tych rzeczy. Jest duży wybór! :d

6. Butelka z filtrem.
Tu ściągam, przepraszam, wiem, że to już było wspominane na takich listach. Nic jednak nie poradzę, na mojej również musi się znaleźć. Bardzo się przydaje, zwłaszcza, kiedy jestem w podróży lub zostaję na dłużej nie w swoim domu. Zamiast krążyć po nieznanych zakamarkach w poszukiwaniu butelki czy dzbanka, po prostu napełniam tę z filtrem i mam zawsze. Polecam, na nowy rok szkolny również.

7. Czapka.
Jak już jesteśmy przy wodzie, to przypomniało mi się o gorącu i o tym ,że na tej liście czapki zabraknąć nie może. Z tym, to w ogóle trochę problem jest, bo w czapce nieco gorzej się słyszy i nie mówię tu tylko o takiej wielkiej, zimowej czapie, zakrywającej całą głowę. Zauważyłam, że nawet, kiedy mam na głowie zwykłą czapkę z daszkiem, może i nie słyszę gorzej, ale jednak nieco inaczej. Natomiast wyjść bez niej absolutnie nie mogę, ponieważ słońce, nie wiedzieć czemu, działa na mnie niesamowicie szybko i wystarczy parę minut, żebym poczuła się jakoś niewyraźnie. Opalam się normalnie, nie spalam się szybko na słońcu, ale mój mózg odmawia współpracy i każdą dłuższą wizytę w mocnym świetle bez czapki musiałabym odespać, odpocząć, odchorować. A że u mnie długa wizyta to 5 minut, to inna rzecz.
Jak robi się chłodniej, to też dość szybko czapkę zakładam, śmieję się więc, że niestety ledwo co skończę nosić czapki zimowe, a już muszę zakładać letnie. Dużo osób mnie tu pytało / zagadywało o ubrania, więc jeśli ktoś chce mi polecić jakiś typ nakrycia głowy bardziej elegancki, niż czapka z daszkiem, ale w którym jednocześnie nie będę wyglądać, jak kretyn, to ja będę niezmiernie wdzięczna. Jakich kapeluszy bym nie mierzyła, jednak niebezpiecznie zbliżam się do tego kretyna, więc mam mieszane uczucia. :d

8. Miało być o ubraniach, skarpetki!
Ja wiem, nieco dziwny element listy rzeczy niezbędnych, na święta też bym nie chciała dostać. Zauważyłam jednak, że bardzo nie lubię nie mieć ich wcale i musi być naprawdę bardzo gorąco, żebym się na to zdecydowała. Choćby i takie stopki, co się ledwo o palce zaczepiają, ale jednak.
W ramach ciekawostki mogę dodać, że mam kilka par z różnymi napisami. Bardzo mnie rozbawiło, jak kiedyś znalazłam takie z napisem "robota nie zając, nie ucieknie", ale niezbyt się skupiłam i przeczytałam "kobieta" zamiast "robota". No cóż, też można. Moje ulubione, to bezsprzecznie para z hasłem: NIE mów do mnie teraz. Lubię ją nosić podczas jakichś spotkań lub wydarzeń, które mnie irytują, męczą itd. Oni nie wiedzą, że je mam. A ja wiem. 😉

9. A teraz: muzyka!
Na dwóch ostatnich miejscach postanowiłam umieścić dość szerokie kategorie, nie zawsze będące materialną rzeczą, towarzyszące mi jednak bez przerwy. Ostatnio, mając nieco gorszy wieczór włączyłam sobie jedną z moich ulubionych płyt tego roku i zaskoczyło mnie, jak dawno tego nie robiłam. Jak dawno nie słuchałam muzyki dla samego słuchania, to raz, ale druga rzecz, jak bardzo mi to pomogło. Przecież to pomaga! Hej, przecież to działało, tak można robić! Rano, kiedy absolutnie nic nie ma sensu, też można!
Spodobało mi się to odkrycie muzyki na nowo i mam zamiar korzystać. Ilu artystów pisało piosenki o muzyce samej w sobie, od tekstów o tym, co w ich życiu zmieniła i co im daje, aż po wyznania, że to z muzyką najlepiej się związać, bo ona będzie zawsze, niezależnie od niczego? Jestem coraz bliższa zgodzenia się z tą teorią. Ciekawostka, pani, która podłożyła głos pod śpiewającą Barbie w jednym z filmów o niej, nagrała też to.

Płyty, którą otwierał ten utwór słuchałam mając lat 7, a druga piosenka pt. "human" była pierwszą ,której nauczyłam się grać na perkusji. 🙂
Zazwyczaj słucham muzyki przez Apple Music, tam też stworzyłam sobie, teraz już całkiem długą, playlistę z piosenkami, które były dla mnie ważne w trakcie całego życia. Human też tam jest. 🙂 Czas posłuchać!
W komentarzach możecie napisać, jakich piosenek nadal słuchacie, mimo, że były ulubione dawno, dawno temu. Niezależnie, czy naprawdę uważacie je za dobre, czy słuchacie z sentymentem nawet pomimo wiedzy, że wybitne nie są. Ja mam i takie, i takie. 😉 Przy czym będąc przypomnę, w październiku idę na koncert Jonas Brothers! Dla siedmioletniej mnie to jest dopiero przeżycie! Choć nie będę kłamać, ja nadal uważam, że oni umieją śpiewać.
Czternastoletnia ja miała za to frajdę podczas tegorocznego festiwalu w Ostródzie, słuchając polskiego reggae z przed 14 lat, o tym też już tu wspominałam.

10. Książki.
No i na koniec, tuż obok muzyki, coś co towarzyszy mi tak samo długo. W moim domu książki były zawsze, ponieważ mama czyta je non stop, w tym również czytała mi. Potem kupowaliśmy audiobooki i do tej pory pamiętam, jak nie miałam magnetofonu odtwarzającego mp3 i "czara ognia" występowała na 36 płytach CD. To były czasy. Przy okazji, mówiąc o czwartej części Pottera, to do tej pory jeden z moich ulubionych audiobooków i to mówię tu o pierwszej wersji, tej czytanej przez Zborowskiego. Wielu nie lubi, co poradzę, ja uwielbiam. Odwiedzając ostatnio Klaudię miałam okazję poprzypominać sobie z nią nasze ulubione sceny, z resztą to właśnie ona dostała ode mnie te nieszczęsne płyty CD, kiedy już zakupiono u mnie magnetofon z mp3.
Czasem lubię wracać do tamtych audiobooków i tamtych lektur, uspokaja mnie to. W ostatnim miesiącu całkiem sporo czasu spędziłam w Hogwarcie i ogólnie całym czarodziejskim świecie, nie wyłączając z tego twórczości fanowskiej, która sama w sobie stanowi czasem całe powieści.
Ale w te wakacje w ogóle dużo czytałam, trochę wracając do książek z dzieciństwa, a trochę poznając zupełnie nowe. Z kategorii nowych muszę wspomnieć o "świecie dysku", w którym przebywałam dość długo przy początku wakacji. Oficjalnie ogłaszam, że uwielbiam sposób myślenia i przedstawiania rzeczywistości Pratchetta. Jego humor i błyskotliwe obserwacje jeszcze nie raz nie tylko dostarczą mi rozrywki, ale też pozwolą tę opisywaną rzeczywistość przetrwać, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Jeśli chodzi o konkrety, to przeczytany mam cały cykl o Śmierci, o wiedźmach, o Moiście, cztery części o straży, a dodatkowo "kolor magii" i "ruchome obrazki". Wiedźmy troszkę mi się skojarzyły z jedną naszą polską serią o pewnym egzorcyście amatorze. 😉 Niby Anglia, więc czasem trochę uprzejmiej i trochę inny alkohol, ale jednak gdzieś ten Pilipiuk mi po głowie krążył, z jego odrealnionym, ale zabawnym światem. Pratchett do tego dołożył sporo nawiązań do Shakespeara i klasyki różnych gatunków tak w ogóle, więc ciekawe to było przeżycie. Cykl o straży jest dla mnie niezwykle ważny z wielu powodów, cykl o Śmierci jest po prostu piękny i uwielbiam go całym sercem, a przygody Moista pozwalają mi uwierzyć, że wszystko jest możliwe i wszystko potrafię, a jak nie, to wystarczy udać, że tak, a świat się dostosuje. Chyba przydałoby mi się to znowu poczytać.
Wracając ze świata dysku i wybierając się w stronę września, szkół i literatury faktu, przeczytałam w te wakacje biografię Elona Muska. Bardzo ciekawe przeżycie, choć chyba pracować bym u niego nie chciała. 😉
Teraz czytam książkę o Kalinie Jędrusik i Stanisławie Dygacie, a także, pośrednio, wiadomo, o mnóstwie innych artystów i pisarzy. To też jest interesująca podróż, nie tylko pod względem historycznym. Ciekawie jest obserwować tamte czasy, niby tak inne od naszych, a jednak znane mechanizmy. Książka jednocześnie wciągająca, fascynująca, ale i smutna. Trochę, jak tamte czasy, wydają mi się jednocześnie porywające i smutne, pełne energii, ale i absolutnie cały czas poszukujące czegoś jeszcze, czego nigdy nie można znaleźć. To jedna sprawa, druga rzecz to ta, że ciekawi mnie sposób opisywania postaci. Często w dokumentach, mających pokazać artystę spotykamy się z dobrymi opiniami, z docenieniem twórczości itd. W książkach jednak jest sporo miejsca na informację o tym, jak wtedy wyglądało życie i że nie dla wszystkich to życie było kolorowe, w tym dla otoczenia znanych ludzi, o których czytamy. Łatwo nie było, to na pewno. A jednak biografie się pisze i dokonania docenia. Niesamowite jest dla mnie to, jak wiele historii historia wybaczy.

Ehhhhh, może i o mnie kiedyś napiszą, że w młodości pisałam bloga z takimi przydługimi wpisami, co? Ten już chyba kończę.
Zapamiętasz mnie, Drogi Czytelniku? Będziesz wspominać ze wzruszeniem? 😉 A może po prostu nadal będę pisać.
Zapewniam, z nikim tak ci źle nie będzie, jak ze mną.

Pozdrawiam!
Ty wiesz, że ja – Majka

EltenLink