Hej hej!
Od paru dni mnie męczą, a i ja się męczę, o napisanie tego wpisu, bo jak nie, znowu zapomnę i nie napiszę w ogóle, a to by była szkoda.
W sobotę wróciłam do domu koło drugiej, dostałam jeść, zjadłam, położyłam się na kanapie i przegapiłam półtorej godziny. Potem byłam w sumie zdolna do współpracy z ludzkością, ale jeszcze nie na tyle, żeby pisać. Następne dni upłynęły mi na decydowaniu, co przeczytać i co właściwie robić. Była to o tyle trudna decyzja, że poraz pierwszy w życiu opuściłam zakończenie roku szkolnego i nie bardzo do mnie docierało, że już mam wakacje. Mój mózg sobie egzystował w stanie pt. musisz czytać lalkę, musisz czytać lalkę! Ale to już! Trochę trudno mi było zająć się czymkolwiek innym, ale w końcu zdołałam samą siebie przekonać, żę tak, możesz chwilę odpocząć. Wróciłam sobie więc do czegokolwiek Chmielewskiej, żeby zresetować mózg. Czytam więc, czytam, natknęłam się po drodze na malowanie deski o powierzchni trzy czwarte metra kwadratowego. Zaczęłam odruchowo liczyć, jak by ta deska miała wyglądać, gdzieś tam mi po drodze wyszedł pierwiastek z trzech… i niby z trzech czego, chyba metrów, i na dwa… ile to jest pierwiastek z trzech metrów? TO był pierwszy moment, kiedy pomyślałam sobie, że może jednak powinnam zrobić coś porzytecznego, bo mój mózg zachowuje się niezbyt dobrze. No i oczywiście nagle się okazało, że wszystkim się świat wali i pali, że ja tutaj mam niezaplanowane, a zaplanować muszę, że muszę poćwiczyć, a i tak tego nie zrobiłam, a także, że znalazłam książkę o Sheeranie. No to jakże tu w takich warunkach pisać wpis na blogu? Ale teraz się staram i piszę. A było tak.
Kiedyś, na lekcji, chyba hisu, weszła do nas pani pedagog i powiedziała o wymianie językowej, a raczej kursie językowym za granicą. Nie wiem czemu, ale od razu wiedziałam, że to jest takie coś do koniecznego zrobienia. Mimo, że byłam pewna, że będę się bać, a poza tym, że trochę kasy na to pójdzie. Potem były różne rozmowy, formularze, następne formularze, oznaczanie w rubryczkach zdrowotnych, że stałych leków nie biorę, za to mam tzw. visual problems, a na końcu test poziomujący, w celu przydzielenia do grup. Minęło to jakoś szybko, najpierw do terminu były 2 miesiące, a potem jakoś tak… tydzień. Sprawdziany pozaliczane, oceny do piętnastego, średnia, sprawowanie, podomykać wszystko i jedziemy, a raczej, lecimy.
Do Irlandii Północnej wybrałam się16 czerwca. Było to w sobotę, o nieludzkich godzinach rannych, pamiętam wychodzenie o trzeciej piętnaście i ładowanie się do samochodu dziadka koleżanki, który zabierał mnie i moją mamę na lotnisko. Ja, nie bardzo wiedząca, co się za moment stanie, na przednim siedzeniu Ada, wyrażająca swoje zdanie na temat godziny i mama, podtrzymująca rozmowę… piękny obrazek. Miałam niewielką ryanerową walizkę, plecak pożyczony od siostry, żeby go nosić do szkoły… i w sumie tyle. Najważniejsze, żeby żadnych kabli nie zapomnieć.
W kraju, w którym obiad jedzą na kolację i odwrotnie, w którym jeżdżą po niepoprawnej stronie ulicy i na rądach jadą pod prąd, w kraju, w którym zasada korzystania ze świateł brzmi: zielone, idź, czerwone… rozejrzyj się i idź… A wreszcie, w kraju, w którym pogoda jest taka, jakby ktoś w niebie odkręcił kurek, a potem o tym zapomniał… właśnie w tym kraju spędziłam następny tydzień.
Dla waszej informacji, będąc w zeszłym roku w Londynie nie widziałam deszczu ani razu. No, może raz, przez trzy minuty, jak wracaliśmy i dosłownie przechodziliśmy z lotniska do samolotu. I to nie był duży deszcz. Dopiero tutaj mogłam więc zaobserwować tę wszędzie reklamowaną angielską pogodę.
A propos angielską. Przyznam się szczerze, że nie bardzo wiedziałam, czy mi tam jest wolno lubić Brytyjczyków. No bo wiecie, upodobania swoją drogą, a druga strona medalu to to, że zakochać się w kulturze całych wysp, to trochę tak, jak przyjaźnić się z hucznie rozwodzącym się małżeństwem. Szybko jednak okazało się, że miałam szczęście.
Państwo Webster, wspaniali ludzie, o których potem powiem dużo, są pół na pół, co oznacza, że, szczęśliwie dla mnie, Bernie jest z Irlandii, a Tim z UK. Lepiej trafić nie można było, można się bezkarnie zachwycać i Galway i Londynem. :p
Ciekawostka. Po wylądowaniu od razu ruszyliśmy na wycieczkę po Belfaście, co, biorąc pod uwagę nasz stan umysłu i organizmu, było nielada wyczynem. Już same wspomnienia z lotniska bardzo lubię, kiedy to ja, nieco zirytowanym tonem pytam, stojąc nad walizkami.
– Pani profesor, czekamy? –
– Myślę, żę tak. – odpowiedziała ze wspułczuciem pani pedagog.
– Aha, w takim razie, nie wiem, jak pani, ale ja jem. – Trochę nam zajęło odnajdywanie się po tej kontroli paszportowej, odszukanie i ściągnięcie walizek, po drodze zjedzenie i pójście do łazienki, w końcu odnalezienie wyjścia i autobusu. Cała grupa, rzecz jasna, podeszła do autobusu od złej strony. Kilka razy. Dobrze, że kierowca miałpoczucie humoru.
Po wymienieniu wstępnych "dzień dobry, jak się macie" itd. przyszedł czas na trudniejsze pytania.
– A rozumiecie irlancki akcent? – zapytał wesoło kierowca autobusu. Yyyyyyyyyyy….
– Nooooo… tak… mniej więcej. – Tak można było zinterpretować odpowiedź całej grupy.
– A, to tak jak ja, też nie rozumiem. Jestem ze Szkocji. – Cudownie! Pierwsza trudność już za nami. Okazało się, że pan kierowca urodził się w Irlandii, ale w Szkocji wychował, co sprawiło, że mówił do prawdy ciekawie, zwłascza, gdy nie zwracałsię do nas, tylko, na przykład, do trąbiących na niego kierowców. Ciekawie mówił też o muralach i miejscach do odwiedzenia w Belfaście, bo oprócz kierowcy był naszym przewodnikiem. W czasie pozostawionego nam czasu wolnego, wraz z kilkoma osobami z grupy wybraliśmy się na kawę. Przypominam, stan umysłu. Kawa dobra, nie żałujemy, wychodzimy.
– Chodźcie, zrobimy sobie zdjęcie! – ucieszyła się Roksana, która była i jest gwiazdą naszej grupy, w kwestiach życia celebrytów na pewno.
– Czekajcie, musimy znaleźć kogoś, kto wygląda, jakby chciał nam pomóc. O, może ona! – Roksana bez wachania zaczepiła dziewczynę w naszym wieku i zapytała po angielsku, czy zrobi nam zdjęcie. A tak, jasne, nie ma problemu. A skąd jesteście, a z wymiany, aha, to spoko… wymiana grzeczności, no i to magiczne pytanie.
– Where are you from? –
– From Poland. –
– Aaaa, to czekajcie, też jestem z Polski! – Niespodzianka…? Co ciekawe, napotkana w Belfaście Martyna łaziła z nami przez następne półtorej godziny, po sklepach i różnych takich. Pewnie tego nie czytasz, ale dzięki za bycie naszym prywatnym przewodnikiem, fotografem i towarzyszem podróży. Najlepszy tekst: Jezu, wy się tak zachwycacie, a dla mnie, normalny Belfast! 🙂 Wiadomo, o co chodzi.
W Belfaście byliśmy też w muzeum Tytanica i… powiem tak. Jeśli ktoś się tym interesuje, bardzo fajnie. Można zobaczyć te wszystkie rysunki techniczne, etapy budowy itd. Z tym, że raz, nie dla niewtajemniczonych, dwa, na pewno nie bardzo dla niewidomych. Ekrany, rysunki, prezentacje, nawet interaktywne, no ale co z tego? Inna sprawa, że pewnie więcej byśmy z tego wynieśli, gdybyśmy więcej spali. Wychodząc z tego budynku wszyscy marzyliśmy tylko o dotarciu na całkiem wygodne fotele w autobusie, do naszego celu – miasta Derry się jednak troszkę jedzie.
Zostawię więc was, drodzy czytelnicy, w autobusie, który troszkę do Derry jechał. Myślę, że następna część wycieczki w następnym wpisie. Chciałam tylko zacząć, żeby się zmusić do pisania dalej. Teraz już nie zostawię niedokończonego. :d Więc zapraszam do wyrażania zainteresowania lub niezainteresowania dalszą częścią, może ewentualnie co byście chcieli na pewno wiedzieć, a ja sobie będę sukcesywnie pisać. 🙂
Pozdrawiam ja – Majka
PS Druga część najpewniej jutro.