Hello!
Jutro. Jutro? Uwierzyliście w to? Na prawdę? Nie jesteście realistami? Kto był, przyznać się w komentarzach! Kto wiedział, że minie tydzień, zanim ja to napiszę? :d
W każdym razie, siedząc sobie w domku, w którym spędzimy razem z rodziną 9 dni naszych wakacji, kiedy za oknem nadal jest słońce, mimo, że wieczór i jakoś inna pogoda się nie zapowiada, jakoś łatwiej mi wrócić do naszej cudownej, deszczowej Irlandii.
Zostawiłam was, czytelnicy, w niepewności, podczas gdy ja przysypiałam w busie ze słuchawkami na uszach. Natychmiast naprawiam niedopatrzenie. Po przybyciu na miejsce okazało się, że za naszą grupę odpowiedzialny jest Konrad, Polak pracujący w NorthWest Academy, który przywitał nas, ku naszemu zaskoczeniu, w naszym ojczystym języku. Taksówki zabrały nas i nasze bagaże do domów, w których mieliśmy spędzić nadchodzący tydzień. Byliśmy podzieleni na pary i jedną trójkę, a każdą z takich par przygarnęła jedna tzw. hosting family. Dawali nam jeść, spać i pogadać, a my grzecznie chodziliśmy na lekcje i zajęcia. 😉
I to właśnie o tych zajęciach chciałabym wam opowiedzieć w pierwszej kolejności, a dopiero potem, w następnym wpisie, o przebywaniu w domu.
Biorąc pod uwagę, że w anglojęzycznym kraju byłam drugi raz w życiu, a pierwszy raz w Irlandii Północnej, zrozumiałym było, że miałam pewne obawy. Pierwsza z nich dotyczyła akcentu, no bo jednak jedno miejsce drugiemu nie równe, a w Derry spodziewałam się już raczej słów bardziej irlandzkich. Derry, to jest czwarte co do wielkości miasto w irlandii, zaraz po Dublinie, Belfaście i, o ile pamiętam, Cork. Jeżeli oczywiście bierzemy Irlandię jako całość, łącznie z północną częścią, administracyjnie znajdującą się w UK. Przyznaję, że kolejna moja obawa dotyczyła kompletnego niezrozumienia historii. Zanim tam nie pojechałam na prawdę nie miałam bladego pojęcia o co chodziło z tym całym konfliktem. Wiedziałam, że pewna część jest oddzielona od drugiej, ale kiedy, dlaczego i w jakim stopniu? To było dla mnie zagadką. I to była pierwsza rzecz, której się tam nauczyłam, powtórzyli nam to z 5 razy. Pierwszy raz w sobotę, podczas wycieczki po Belfaście. Drugi podczas warsztatów dotyczących historii miasta, odbywających się w środę popołudniu. Trzeci natomiast w czwartkowe popołudnie, kiedy to mieliśmy wycieczkę po mieście, aby obejrzeć murale. Murale, gdyby ktoś nie wiedział, to są takie spore obrazy malowane na murach, jak nietrudno się domyślić. Murale w Derry, a także w Belfaście często przedstawiają sceny związane z tzw. "the troubles", czyli z konfliktem pomiędzy katolicką społecznością pochodzącą z Irlandii, a protestantami, będącymi równocześnie za unią z Wielką Brytanią. Trwało to długo i niezbyt ładnie wyglądało. Dużo ładniej za to wyglądało zakończenie konfliktu, gdy oba państwa dogadały się, wiedząc, że dotarli do punktu, w którym jeden drugiego nie pokona. Bez sensu było więc stać w miejscu.
Sporo osób pyta, jak wyglądał typowy dzień na tym moim wyjeździe, już tłumaczę. Wstawało się rano, ale nie tak rano, jak zwykle, bo tam, drogie dzieci, lekcje zaczynały się o 9:30. Zwykle najpierw mieliśmy 3 godziny języka angielskiego, potem o 12:30 przerwę na lunch, trwającą do drugiej, a od drugiej do czwartej lub piątej różne warsztaty.
Lekcje, to był w dużej części speaking i zawsze praca w mniejszych grupach. Czy to rozmowy o prace, przeprowadzane z odgrywaniem ról, czy to przygotowywanie swoich opinii na temat prawa w danym kraju, czy formułowanie pytań i odpowiedzi w dowolnym temacie, wszystk oto było mniejszym lub większym projektem do wykonania wspólnie. Dwa razy nawet mieliśmy zadanie, żeby wyjśćna ulicę i mniej więcej 10 osobom zadać sformułowane przez nas lub otrzymane od pani pytania. Raz nawet, podczas takiej ankiety, zatrzymaliśmy inną nauczycielkę z NorthWest Academy, nie mając pojęcia, że tam pracuje. Nie wiedzieliśmy również o tym, że ta pani pochodzi z Polski i rozmawialiśmy z nią przez ponad 5 minut, dopytując się o uzasadnienia jej odpowiedzi. Dopiero potem wyszło na jaw, że: ahaaaaa, tak tak, ja jestem z Polski! Yyyyyyyyyyy… OK, nie mam pytań. Pani za nas poświadczy, że zadanie wykonaliśmy!
Innym ciekawym zadaniem było dawanie kar za przewinienia. Były obrazki albo opisy sytuacji, w których ktoś cośzrobił. No i trzeba było powiedzieć, jak prawo powinno winowajcę karać, ale nie tak prosto: więzienie, grzywna, nic, upomnienie… Jak więzienie, to ile czasu, jak grzywna, to ile pieniędzy, wszystko trzeba uwzględnić! Na jednej z lekcji natomiast nasza nauczycielka – Meghan, przygotowała dla nas listę popularnych słów w slangu, którego używa się w Irlandii, w odróżnieniu od zwykłej dla nas, brytyjskiej odmiany angielskiego. W połączeniu z jej akcentem brzmiało to bardzo autentycznie, ponieważ Meghan z Derry pochodzi, w Derry się uczyła i, muszę przyznać, to było słychać.
Teraz wróćmy sobie do tych warsztatów i atrakcji dodatkowych. Mówiłam już wam o naszych warsztatach w środę i czwartek, ale co jeszcze? W poniedziałek typowych warsztatów nie było, ponieważ zamiast nich była orientacja w terenie, czyli pokazali nam, gdzie w naszym mieście znaleźć można centrum handlowe, a także, w których miejscach szkoły nam wolno być, a w których raczej nie. Wieczorem natomiast zaczęła się zabawa, ponieważ pierwszą naszą wieczorną aktywnością była… nauka tańca irlandzkiego. To muszą być bardzo sprawni ludzie, ci obywatele. :d
We wtorek były warsztaty muzyczne. Składały się w dużej części z ćwiczeń rytmicznych typu powtarzanie, albo pytanie i odpowiedź, w sensie ktoś gra jedno, wy drugie. Po przerwie natomiast mieliśmy coś w stylu "songwriting session". Polegająca na skojarzeniach nauka pisania tekstów. Piszecie na kartce słowo i podajecie osobie po lewej. Potem do tego słowa, które sami dostaliście, dopisujecie swoje skojarzenie, na innej kartce. Jedną z tych kartek podajecie w prawo, drugą w lewo. O ile pamiętam, tych wymian było kilka, a potem dzieliło się kartki na dwie grupy, w zależności od ich koloru. Mazaki były różowe i zielone, podzieliliśmy się więc na zielonych i różowych, a następnie mieliśmy przekręcić tekst jakiejś znanej piosenki, używając w naszej wersji wylosowanych słów. Taaaaaa… W sumie spoko było, śmialiśmy się z tego bardzo. W ogóle pani, która prowadziła te warsztaty powiedziała na początku coś fajnego. Wspólna praca, jakieś aktywności wymagające współpracy, a zwłaszcza aktywności wywołujące śmiech, pobudzają w nas empatię. I rzeczywiście, na początku tych warsztatów mieliśmy zadania typu: dostawaliśmy takie woreczki napełnione ziarenkami, każdy po jednym, i musieliśmy je sobie w rytm muzyki podawać. Te woreczki nam wypadały, ktoś zamulił i nie podał, ktoś inny podawał za szybko… W końcu wychodziło na to, że po jednej stronie kółka jest u kogoś z 6 tych worków, a po drugiej w ogóle jest taka przerwa… No i poważnie, to tam nikt nie wysiedzi. A jeśli już zaczniecie się śmiać, to znika to całe napięcie, jakie się ma na początku przy niezbyt znajomych ludziach. No bo jużcoś musieliście robić razem. To samo, jak dostajecie nagle małe, drewniane pałeczki i powtarzacie coraz trudniejsze rytmy, w różnych układach i na różnych elementach otoczenia je wystukujecie. Mylicie się w tych samych miejscach, wypada wam to i ogólnie na początku jest rozgardiasz. Ale to pozwala zapomnieć o tym, że poznaliście się 3 dni wcześniej. Ogólnie warsztaty uważam za udane. Podobno kiedyś ta pani prowadziła warsztaty z chyba trzydziestką dzieciaków, takich 7 / 8 lat. No i zasada jest taka, że ona z takiej torby im te pałeczki podaje i one tak w krąg idą, podają sobie te pałeczki dotąd, aż wszyscy nie będą mieć. W ten sam sposób odbywa się potem odkładanie ich do torby, one idą dookoła. No i oni tak sobie podają, podają, podają, wrzucają do tej torby, jużto ze dwie minuty trwa… Dużo ich było, no ale bez przesady, więc w końcu ta prowadząca pokazuje to nauczycielce i pyta, o co chodzi, przecież to niemożliwe, żeby oni przez dwie, teraz już 4 minuty, nie mogli tego pozbierać. Okazało się, że jeden z małych chłopców siedział koło tej torby i te patyczki sukcesywnie wyjmował. One wracały, a on je znowu wyjmował… I myślicie, że oni tego nie widzieli? A guzik, cała grupa wiedziała! To się nazywa solidarność!
We wtorek wieczorem mieliśmy tzw. quizz night. Ja nie wiedziałam, że to taka popularna zabawa na wyspach, oni uwielbiają te quizzy. Podobno w pubach można zobaczyć takie ogłoszenia, że np.: quizz night organizujemy w każdy czwartek. No i przychodzisz i grasz. Pytania były z różnych kategorii, a nawet w jednej kategorii zakres możliwości był dosyćszeroki, ponieważ np. w muzyce można było trafić na takie rzeczy jak: powiedz, jak się nazywali członkowie the beatles, powiedz, za jaką piosenkę Adele dostała Oscara, a także, gdzie się urodziłBieber. To ostatnie wiedziała większość, a ja mam teorię, że to ze zwykłej przekory. Pewnie wszyscy na początku myśleli, że on jest z USA, no to się specjalnie nauczyli na pamięć, że właśnie z Kanady. Nasza grupka wygrała w quizach, otrzymałyśmy wielką paczkę żelków. Jejjjjjj!
W środę i piątek wieczory były spędzane z rodziną, ale w czwartek cała nasza grupka wybierała się na kręgle. Mimo moich obaw nie szło mi najgorzej, mój wynik nie był wcale taki ostatni. :d Oprócz rozmowy o kręglach, pomiędzy naszymi kolejkami przy naszym stole toczyły się dialogi praktyczne, w celu niezmarnowania pożywienia. W skrócie można by to ująć w słowach: "Pani profesor, chce pani frytkę? Pani profesor, pani je, bo my i tak te kalorie zaraz spalimy. Proszę pani, pani je, przecież my to musimy zjeść do końca, jak ja to potem zabiorę?!"
Skończyło się na tym, że z tym koszyczkiem trzeba było obejść wszystkie stoliki polskie, co by się poczęstowali frytką.
Teraz czas na wycieczki i na wyjaśnienie tytułu wpisu. Tytuł ten nawiązuje do wycieczki, która miała miejsce na drugi dzień po naszym przyjeździe, w niedzielę. Pojechaliśmy wtedy do miejsca, które nazywa sięGiant's Causeway. Teraz się doczytałam, że po polsku mówią na to grobla olbrzyma albo droga olbrzyma. Jest to niezwykła formacja skalna, można tu znaleźć ogromne kolumny bazaltowe, całe to miejsce wygląda tak, jakbybyło stworzone przez człowieka, a jest efektem wybuchu wulkanu. Jest to jednak nudniejsza wersja wydarzeń, ponieważ legenda głosi, że była to droga, którą zbudował tamtejszy olbrzym o imieniu Finn, kiedy wybierał się do Szkocji, żeby walczyć z olbrzymem ze Szkocji – Benandonnerem.
Finn odwalił kawałdobrej roboty, o czym przekonałam się wraz z kolegą Hubertem. Przy okazji w tym miejscu podziękowania dla kolegi Huberta, który dość często brał na siebie obowiązek prowadzenia mnie, który to obowiązek może być dosyć wymagającym zajęciem, zwłaszcza, jak się łazi po formacjach skalnych. Wymieniając poglądy na temat wycieczki ogólnie, jak i okropnej pogody, oraz książek fantastycznych, przemierzaliśmy szlak, nie bardzo zastanawiając się, czy idziemy z grupą, czy nie. W końcu uznaliśmy, że jak tamci w lewo, to my w prawo i udaliśmy się w dalszą drogę. Trasa była dość męcząca, pamiętam, że kiedy jużdotarliśmy do zwykłych, zrobionych już prawdopodobnie ręką ludzką, schodów, musieliśmy się po drodze na górę zatrzymać, bo jakoś nam tak się zrobiło… niewyraźnie. Po dotarciu nagórę i przejściu jeszcze kawałka trasy, postanowiliśmy wracać na dół… i to był błąd. Gdy tylko postawiliśmy jeden krok za daleko na niewłaściwej ścieżce, stało się coś dziwnego. Audioprzewodniki, które dostaliśmy przy samym wejściu, a które teraz mieliśmy poutykane po kieszeniach, zaczęły wyć, piszczeć, wibrować, wyświetlać różne niezrozumiałe kody… słowem, dostały świra. Przezornie się cofnęliśmy, podejrzewając, żę może gps zwariował i biedne urządzonka pomyślały, że my zeszliśmy ze szlaku, chodząc już tam, gdzie chodzić się nie powinno. Do tej pory jednak nie wiemy, co ten warjacki alarm na prawdę miał oznaczać. Wróciliśmy do punktu wyjścia mokrzy, zmarznięci, ale zadowoleni. Co ciekawe, dopiero schodząc ze szlaku zorientowaliśmy się, że był to szlak czerwony – trudny. Ahaaaa…? A i tak byliśmy przed naszą grupą! :p
Po drodze do domu odwiedziliśmy jeszcze miejsce, gdzie kręcili jedną ze scen w "grze o tron", ale zabijcie mnie, nie wiem jaką. Wiem, że była dłuuuuuga droga, z wysokimi, powykręcanymi drzewami… tam podobno straszy, wiecie?
A w piątek popołudniu udaliśmy się do dwóch fortów, znacie mój stosunek do historii, więc, jak ktoś jest ciekawy, to proszę zapytać, wtedy wygrzebię, do jakich. Pamiętam z wizyt w fortach to, że było duuuuużo schodów, duuuuużo chodzenia i wiało okropnie. Morze i góry na raz, to robi sfoje. Chociaż, w jednym miejscu były armaty, zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcie. Podjęliśmy równieżpewne działania, by sprawdzić, czy działa działają. Niestety, działa nie działały. Będąca z nami na tym wyjeździe nauczycielka fizyki i angielskiego popisała się wtedy znajomością mowy ojczystej, rozpoczynając: wstąpiłem na działo… spojrzałem na pole…
W sumie się zgadzało.
Podczas tych wycieczek można było poobserwować piękne widoki i porobić zdjęcia, to niestety nie ja, oraz doświadczyć pięknej, irlandzkiej pogody, to już jak najbardziej ja. Z naszą pogodą nie możesz się nudzić!
I to jużchyba wszystko, co wam mogę opowiedzieć o naszych lekcjach i zajęciach w Derry. A nie, przepraszam, jeszcze jedno. Nikt mi nie wmówi, że one direction, to tylko dla małych dziewczynek. Byłam w pubie i leciało! :p
A, no i coś dla fanów muzyków ulicznych, melduję, że w Derry też są. Kamil, jedziemy!
Kończę wpis i zapewniam, że drugi już na pewno będzie jutro, bo już jest gotowy, tylko się czyści.
Pozdrawiam ja – Majka
13 odpowiedzi na “czerwonym szlakiem jest szybciej! Czyli czego się nauczyłam w Irlandii”
Pisz pisz
Ja, ja wiedziałem, że tydzień poczekamy.
Drugi się czyści?
Sam się czyści?
Eeee, no chyba nie.
Ooo, nazwy fortów proszę.
A ja będąc zadowolony z twojej wycieczki czekam na następny wpis 😉
Ale super piszesz. To teraz złośliwie powinienem powiedzieć dwa tygodnie później.
Haha, nie, już zaraz do was leci ten wpis, serio. :d
Ten wpis jest gotowy.
Poprawia się tylko.
Tak sam.
Z własnej, nieprzymuszonej woli.
Po prostu magia.
Czekam również na nazwę fortów. A te dzieciaki z tymi pałeczkami nie rozśmieszyły.
Z racji, że mi się nudzi to powiem, że zaraz to pojęcie względne.
Wiem, że ja i nie tylko ja mówiłem to pare razy, ale uwielbiam twój styl 🙂
Świetnie! mail nie miał być publikowany..:/
Do rzeczy,wiem dlaczego audioguide fiksował! :)bo….tam ZAWSZE fiksują,nie wiedzieć czemu!:D
Info od Konrada.
Pozdrawiam wakacyjnie! Świetny tekst.
Maju, ale się ubawiłam. Świetny wpis, naprawdę. 🙂
Kocham Anglię, ale w Irlandii niestety nigdy nie byłam. Widać jednak, że zwyczaje podobne.
Wyjazd musiał być świetny!
Te audioprzewodniki to tylko wykryły pewnie dopiero wtedy, kto ich używa!
Haha, to możliwe!