Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

M, jak matura, odc. 3. Angielski. Długi wpis

Hej hej!

Nie mogli się doczekać, co? :d TO musiało nastąpić! Wpis o języku angielskim na tym blogu mógłby się właściwie pojawić już wcześniej, ale teraz cieszę się, że napiszę go na spokojnie, po maturze, kiedy jestem już w jakimś konkretnym miejscu edukacji. 😉 W tym momencie, kiedy ktoś odezwie się do mnie po angielsku lub okaże się, że jakiś wywiad jest dostępny tylko w tym języku, nie stanowi to dla mnie problemu, bo nawet, jeśli nie rozumiem, to podoba mi się samo brzmienie. Ale, czy tak było zawsze? Hmmmmmm… rozczaruję tych, którzy poszukują błyskotliwej pointy. U mnie chyba, niestety, tak. :p
Zaczynamy.

Na początek podsómowanie

Moją, ugruntowaną upływem czasu i masą wspólnych przeżyć, relację z językiem angielskim można dosyć łatwo opisać. Uważam, że przeszłam w tej relacji wiele etapów.
1. A1. Przyjaźń przedszkolna – lubię go, bo jest fajny. No co? Ładnie brzmi!
2. A2. Przyjaźń z pierwszych klas podstawówki – lubię go, bo jest fajny i mam się w co z nim bawić. Lekcje były dość proste.
3. B1. Dobra współpraca / relacja biznesowa – lubię, bo umiem i łatwo mi się przygotowuje różne projekty z nim związane.
3,5. B1./b2. Zauroczenie – lubię go, bo mi się podoba! ZNowu. Brytyjczycy mówią tak pięknie!
4. B2. Związek stały. Kochać, to patrzeć w jednym kierunku. I mi się podoba, i chcę się uczyć, i w miarę umiem, i używam… wszystko na raz.
5. C1. Patrząc na materiały dotyczące kursu CAE powoli przypominam sobie drugą definicję miłości, która mówi, że kocha się nie za coś, lecz pomimo czegoś.
6. Nieosiągalny poziom c2., który zatytułowała bym "i że cię nie opuszczę aż do śmierci", pozostawię bez komentarza.

Początki

Patrząc sobie czasem na metody nauczania angielskiego, które, niestety, w przerażającej większości polegają na: zrób dobrze te ćwiczenia, tak, jak ci mówię, zastanawiam się czasem, skąd wzięła się u mnie umiejętność rozumienia tego języka, jako zjawiska. Nie poszczególne słowa, nie regułki na pamięć, w tabelkach, ale także jakieś takie wyczucie, jak powinno być. Jak mogę to rozumieć, skoro teraz moja siostra, będąc w klasie czwartej, z uporem nie pamięta, że "isn’t", to to samo, co "is not"?
Jedynym logicznym wyjaśnieniem tego fenomenu wydaje mi się to, że od na prawdę wczesnego dzieciństwa pamiętam, że ten język mi się podobał. Oczywiście nie miałam bladego pojęcia, że jest takie miejsce, taki kraj, gdzie ludzie tak do siebie mówią, normalnie, nie na zajęciach w przedszkolu. Po co by mieli to robić? Mimo to brzmienie tego języka wydawało mi się bardzo ładne, było tam dużo literki l, poza tym… no nie wiem… takie ładne było, gładkie to wszystko, nawet "r"…
Miałam w domu dwie płyty do nauki angielskiego. Obie bardzo podobne, dziewczynka, twierdząca, żę jest Angielką, tłumaczyła dzieciom, co jak się mówi i śpiewała z nimi piosenki. Co ciekawe, po jej akcencie na prawdę było słychać, że z tym byciem Angielką, to wcale nie musi być ściema. Może dlatego teraz to rozumiem? No nie wiem.
Z przedszkolnego angielskiego kojarzę tylko, że uczyliśmy się nazw owoców, bo mieliśmy sztuczne owoce i mieliśmy je nazywać. Był nawet arbuz, a arbuz był moim ulubionym owocem! Musiałam jednak zapamiętać coś więcej, prócz arbuza, bo już wtedy lubiłam te zajęcia, a ja bardzo nie lubiłam zajęć, które mi nie szły. Te musiały iść.

Podstawówka

Tak się złożyło, że nasza pierwsza wychowawczyni, która, jak to zwykle bywa w nauczaniu początkowym, uczyła nas wszystkiego, od polskiego, przez matmę, aż do przyrody, była również nauczycielką angielskiego. Tego języka więc też nas uczyła… rany, czy ona nas uczyła przez cały rok sama?
Uczyliśmy się z podręcznika o nazwie "bingo". Lubiłam go, były tam obrazki, które rodzice mi w domu opisywali, bardzo lubiłam, jak to robili, opisywali to chyba ze sto razy. Język nadal był ładny, na lekcjach nie tylko uczyło się słówek, ale też śpiewało piosenki. W tych piosenkach pojawiało się dużo różnych, nowych słów, więc wychodziło na jedno.
W tych pierwszych latach nauki miały też miejsce dwa ciekawe wydarzenia. Po pierwsze, dostałam, prawdopodobnie od cioci z Kanady, ale nie przysięgnę, bajkę po angielsku. Na płycie, z muzyką, taką, jak te nasze bajki dla dzieci. Ona była chyba do nauki angielskiego, bo tam się w dołączonej książeczce coś zakreślało. Chyba. Nie jestem pewna, bo ja oczywiście tego nie robiłam. Zamiast tego z uwagą słuchałam tej bajki, mimo tego, że, co ciekawe, bardzo mało rozumiałam. Kompletnie mi to wtedy nie przeszkadzało. 🙂 Rozumiałam początek, potem coraz mniej, potem nagle sens zdania, znowu nic… i tak w kółko. Nadal mi się podobała ta bajka. Główny bohater miał na imię Willy, do tej pory pamiętam.
Drugim wydarzeniem była znajomość zawarta, o ile pamiętam, w drugiej klasie. W naszym internacie, w sąsiedniej grupie, była wtedy praktykantka, z którą bardzo lubiłam rozmawiać. Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że ona była z Austrii. I ja jeszcze rozumiem, że potem ona się nauczyła więcej polskiego, więc wszyscy mogli z nią rozmawiać. Ale jak ja, mając osiem lat, z nią rozmawiałam, kiedy była na etapie "cześć", "dzień dobry" i "co to"? Do tej pory nie zrozumiałam tego wydarzenia. Serio nie wiem. Byłam w stanie nie tylko dowiedzieć się czegoś o niej i powiedzieć coś o sobie, ale też wiem, że lubiła highschool musical, tak, jak ja. Jak niby ja jej to powiedziałam? Przez znajomość słowa "basketball"? Tak? :d

Od czwartej klasy zaczęła nas uczyć inna pani, moje podejście do tych lekcji jednak nie zmieniło się ani trochę. Od tego roku też miałam możliwość chodzenia na kółko z angielskiego, na którym, o ile pamiętam, powtarzaliśmy różne słówka i słuchaliśmy historyjki pt. "dreamland". W odcinkach to było. Pamiętam, że było fajne, choć kompletnie nie kojarzę samej fabuły.
W tym roku również poraz pierwszy i, o ile dobrze pamiętam, ostatni, miałam indywidualną lekcję angielskiego z jedną panią, której się wszyscy w naszej szkole bali. Jeśli Pani to czyta, to przyznaję uczciwie, ja też, jak mi powiedzieli, że mogę mieć tęlekcję, o mało nie umarłam ze strachu. Lekcja poszła jednak zaskakująco dobrze, aż się dziwiłam, o co chodzi. Dopiero potem się dowiedziałam… aaaaa, doesn’t matter.
Myślę, że w podstawówce też wzięłam udział w pierwszym konkursie związanym z językiem angielskim, ale wybaczcie, nic z niego nie pamiętam. Nazywał się chyba "fox", możliwe to jest?

Gimnazjum

W tym roku, w którym poszłam do gimnazjum, zaczęła nas uczyć ta legendarna pani, której się tak wszyscy bali. Zmienił się też podręcznik. Coś, co zaczynało się od "exercise". Tak mi się wydaje. Kojarzę literę "E" na początku tytułu. :d Ale może ja głupoty gadam. "Dreamland" znikł w czeluściach przeszłości, pojawiły się natomiast dłuższe teksty, czasowniki nieregularne, legendarne sprawdziany złożone z 10 zdań, a także, sporadycznie, ale jednak, audiobooki po angielsku, słuchane na lekcjach bliżej świąt czy wakacji.
Mimo, że nadal lubiłam język i raczej umiałam, moje oceny nie były już równomiernie dobre. Nie ma tak łatwo, zwłaszcza na niespodziewanych odpowiedziach ustnych. Ja w ogóle myślę, że uczniowie, czekający na wywołanie do odpowiedzi, to jedna z najbardziej pozbawionych ludzkich uczuć grup społecznych. Nawet najbardziej empatyczne, współczujące i uczynne jednostki, po usłyszeniu nazwiska innego niż własne robią "uffffffffff, bardzo dobrze!".

Z innych rzeczy, w gimnazjum miałam szansę pojechać na wymianę uczniowską. Była to w ogóle ciekawa inicjatywa, bo wymiana nie odbywała się między dwoma szkołami, ale między ich szkołą zwykłą, a naszą muzyczną. Tak konkretnie, to do Niemiec jechali zwykle ludzie z naszego chóru, w tym ja. W Herzbergu byłam dwa razy, w pierwszej i trzeciej klasie gimnazjum. Ponieważ nikt z nas nie znał dobrze języka niemieckiego, porozumiewaliśmy się w języku angielskim. Porozumiewaliśmy się jest tu określeniem bardzo adekwatnym, bo już, że dyskutowaliśmy lub konwersowaliśmy, to bym nie powiedziała. Zwłaszcza, że wiele razy słyszałam tam, wynalezioną niedawno, mieszankę angielsko-niemiecko-polską.
Dialogi typu: "Izaaaaaa, pamiętasz, jak jest to i to po angielsku? Nie, ale pamiętam po niemiecku… To mów!" były tam na porządku dziennym. Pomijam już opowieści, służące opisaniu nieznanego słowa.
Pewnego dnia, kiedy moja przewodniczka chciała mi opisać sprzedawane na straganie torby, natrafiła na trudność. Nie pamiętała słowa "sowa", a właśnie sowy były na tych torbach wyszyte. Tłumaczy mi więc, że "nocny ptak", że w dzień nie lata i tak dalej. Ja załapałam, o co chodzi i, chcąc ją uspokoić, powiedziałam, że sama słowa nie pamiętam, ale wiem, co to i powiem innym po polsku. Dzielna dziewczyna jednak nie odpuściła.
"- A znasz Harrego Pottera? –
– No znam. –
– No! To on miał takie zwierządko! -"
Można? Można. Już nie wspominając o określaniu paragonu mianem "tego kawałka papieru, na którym masz napisane, co kupiłaś".
Myślę, że takie wyjazdy też mi w gimnazjum bardzo pomogły. Nigdy tak bardzo nie ćwiczymy języka, jak będąc w kraju, w którym ktoś nie zna naszego ojczystego. Tylko to na prawdę zmusi nas do używania i rozumienia używanych słów.
Żeby się nie odrywać od używania, w naszej szkole nadal uczęszczałam na kółko zainteresowań, które w trzeciej klasie przemieniło się w powtórki do testów. Pytanie nie brzmiało: czy chcesz chodzić na kółko, ale: czy chcesz chodzić na kółko i dlaczego tak.
Na szczęście i na nim zdarzały się momenty na audiobook czy zwykłą rozmowę.

A, no i jeszcze! W podstawówce i gimnazjum brałam udział w naszym szkolnym "festiwalu piosenki angielskiej". Nie bardzo rozumiem, czemu byliśmy za to nagradzani na angielskim, a nie na muzyce, no ale OK. Przecieżgdyby nie Pani, to bym w życiu nie zaśpiewała tego, co w trzeciej gimnazjum, nie odważyłabym się, nawet po polsku! Z resztą, w ogóle uczenie się języka z piosenek, to nigdy nie był głupi pomysł. Odkąd odkryłam tłumaczenia tekstów w internecie, co i rusz zdarzało mi się coś lepiej zapamiętywać z lekcji, bo widziałam to w słowach jakiegoś utworu.

Szkoła przetrwania… a, sorki, highschool

Przeniosłam się do szkoły masowej dopiero w liceum i, jak z resztą sięspodziewałam, musiałam sobie poradzić z zupełnie nowymi wyzwaniami i trybem pracy. Zaskoczył mnie jednak wstęp do moich lekcji angielskiego. Podczas gdy wielu innych nauczycieli musiało przeprowadzić jedną długą lub więcej krótszych rozmów ze mną pt.: niby jak mam z tobą pracować, mój anglista zapytał mnie.
"- jak ty sprawdziany piszesz? –
– Na komputerze, panie profesorze. –
– Aha. OK. -"
To by było na tyle jeśli chodzi o skomplikowane przygotowania. Oczywiście, nauka nie była prosta. Podręczniki w dzisiejszych czasach, chcąc najpewniej nadąrzyć za standardową teraz umiejętnością czytania obrazków, są bardziej dziełem sztuki, niż ciągłym tekstem. Kolumny, pochylony druk, obrazki i grafy, to tam codzienność. Dlatego też zdarzało się czasem, że pan zadawał klasie co innego, i mnie co innego, słusznie rozumując, że więcej wyciągnę z uzupełniania zdań czy pisania pracy, niż z łączenia słów w tabelkach czy na ilustracjach. Ćwiczenia z ilustracjami miałam więc zwykle zastępowane jeszcze jednym ćwiczeniem gramatycznym.
Ze wspomnianymi na początku sprawdzianami natomiast nie było kompletnie żadnego problemu, oczywiście od strony technicznej. Nasze sprawdziany bowiem polegały tylko i wyłącznie na pisaniu odpowiedzi na pytania, które pan nam zadawał, dyktując je na początku lekcji. Zadań było pięć i uwierzcie mi, że większość osób, w tym rzecz jasna ja, nad tymi pięcioma zadaniami siedziała do samego końca i jeszcze dłużej.
Wypisywanie plusów i minusów danej rzeczy / sytuacji również przechodzi na tych lekcjach do legendy. Nie powiem, całkiem fajne przygotowanie do matury ustnej i wymieniania argumentów za i przeciw w ostatnim zadaniu. Speakingi też były na porządku dziennym, tak samo, jak dłuższe prezentacje, nawet ze slajdami w powerpoincie i miesiącem na przygotowanie. Trzeba było być gotowym na wszystko i zawsze.

Żeby nie było zbyt nudno, czasem, co ciekawe nie tylko przed świętami, oglądaliśmy na lekcjach jakieśfilmy lub seriale. I nie była to wcale okazja do miłego, bezmyślnego rozluźnienia, ponieważ po tym filmie spadało na nas magiczne 5 do 10 pytań o treść. Może właśnie dzięki temu też zaczęłam oglądać seriale w oryginale.
Tu ciekawostka, w pierwszej klasie, w czerwcu, zaczęłam oglądać "the big bang theory". Rozumiałam coś, ale nie tyle, żeby mi się chciało dalej oglądać, porzuciłam to więc na jakieś pół roku. Po moim wakacyjnym wyjeździe do Londynu i powrocie do szkoły, spróbowałam jeszcze raz… i łyknęłam 10 sezonów w dwa miesiące, od października do grudnia. Od razu sprostuję, ten Londyn, to była moja prywatna inicjatywa i prywatne pieniądze, nie żadna wymiana ani kurs językowy. Więc może to chodziło o osłuchanie? A może o to, że jak się tyle nasłuchałam Brytyjczyków, to jużAmerykanie ze swym internationalem nie byli mi tak straszni? Nie wiem.
Mniej więcej też w tym czasie zaczęłam czytać książki w oryginale. Zaczynałam od już mi znanych, tu się kłania Harry Potter, świetne ćwiczenie okołomaturalne, a i akcent się zgadza. Potem dopiero umiałam przeczytać większy fragment książki wcześniej nieznanej i zrozumieć więcej, niżsens niektórych zdań. Cieszący się złą sławą dramat, napisany jako ósma część HP, przeczytałam już w oryginale.

W drugiej klasie zmienił nam się nauczyciel, przejęła nas pani profesor, która z kolei stawia nacisk na bardzo dużą ilość ćwiczeń. Mniej mówienia, za to gramatyki wykułam się na całe życie. To właśnie na jej lekcjach padło wiekopomne twierdzenie: "Zdanie: Mary była dana kwiatkiem przez Johna, to w języku angielskim bardzo ładne zdanie!". Spadło też na nas po dwie strony słówek na wczoraj, a także dużo dużo czasowników frazowych, oraz sprawdziany o dziesięciu zadaniach, nie zdaniach.

Do pana pytającego o szczegóły seriali, a także zapewniającego świerze dostawy plusów i minusów na każdą lekcję, zaczęłam natomiast chodzić poza szkołą, na dodatkowe lekcje, na które uczęszczały nieduże grupki osób, przygotowujących się do rozszerzonej matury. Mniejsza ilość osób, a także nieco luźniejsza atmosfera, spowodowana może brakiem szkolnych restrykcji, wyprowadzała nas czasami na na prawdę dziwne ścieżki i wynosiła na wyższe poziomy absurdu. O tym, co myśmy tam wygadywali można by napisać książkę, a nie tylko wpis na blogu. Można to podsumować stwierdzeniem naszego profesora wypowiedzianym na lekcji dzień przed maturami: słuchajcie, co się dzieje, ja mam wrażenie, że was dzisiaj pierwszy raz widzę!

Ciekawostka, jestem zaznajomiona z tym wrażeniem. Biorąc udział w olimpiadzie z języka, dwa razy, w pierwszej i trzeciej klasie, miałam wrażenie, że pierwszy raz widzę angielski. Także spokojnie. :d Polecam. Ciekawe doświadczenie innego wszechświata.

Na koniec opisu liceum dodam także, że między klasą drugą a trzecią wybrałam się na jedyną prawdziwą w mojej karierze wymianę typowo językową. Byłam w Irlandii, przeszłam krótki kurs w Northwest Academy, a na tym blogu są o tym aż trzy wpisy, wszystkie w obu wersjach językowych. 🙂 Jeśli ktośchce wiedzieć, ile mi ten wyjazd pomógł, zapraszam do przeczytania tych postów, jestem z nich dumna. 😉

A oto i matura.

Matura ustna składa się z 3 części. Oczywiście nie licząc pytań na rozgrzewkę, ale to są zwykle pytania o was, co lubicie jeść, jaki film ostatnio widzieliście itd.
Zadanie pierwsze: konwersacja sterowana, w której to rozmawiacie sobie o czymś z egzaminatorem. Polega to na tym, że dostajecie jakiśtemat, np. że organizujecie… no nie wiem… dzień sportu, no i musicie omówić jakieś aspekty organizacji. Jak i kto to zareklamuje, ile to będzie kosztować, jakie atrakcje zapewnicie itd. itd.
Zadanie drugie: opis obrazka. Opisujecie ilustrację, a potem macie 3 pytania, jedno do obrazka, dwa do życia. Do obrazka mogą być pytania typu: jak myślisz, co się stanie dalej. Do życia mogą być różne, w zależności od obrazka. Co zrobiłbyś w takiej sytuacji, opisz mi sytuację, w której byłeś ty albo ktoś kogo znasz. Tu wszystko zależy od tematu.
Zadanie trzecie: wybrałem / odrzuciłem. Macie kilka (dwa lub trzy) obrazków, które np. coś reklamują. Jakieś ulotki uniwersytetów, plakaty wydarzeń… no i wybieracie jeden, oczywiście argumentując nie tylko, dlaczego wybraliście ten, ale też dlaczego odrzuciliście pozostałe. Potem, pod nimi, pytania. Też zależne od tematu, ale już troszkę trudniejsze.

Dla przykładu ja miałam:
Zadanie 1. Koncert rockowy, w Londynie jesteś i się wybierasz, omawiasz cenę, datę, miejsca i sposób dojazdu.
Zadanie 2. Z powodu dostosowań dla niewidomych nie mam obrazka, kazali mi opisać swój dzień szkolny. Jakie ja głupoty gadałam! Mam 6 lub 7 lekcji… i… uczę się na nich… Do tej pory się śmieję. W każdym razie pod tym miałam pytania o zawód nauczyciela, np. czy chciałabym być nauczycielką. Miałam też opisać sytuację, w której nauczyciel w naszej szkole się zezłościł.
Zadanie 3. Też ze względu na dostosowania brak obrazków, ale idea ta sama: czy na osiemnastkę kolegi lepiej zaprosić muzyka rockowego, (co oni mają z tym rockiem?), czy może jednak kabaret. Potem miałam na przykład pytanie, dlaczego dla młodych ludzi tak ważne jest świętowanie osiemnastych urodzin, także spodziewajcie się wszystkiego.
Uważam jednak, że dla ludzi mówiących płynnie po angielsku egzamin ten nie powinien być trudny, choć oczywiście sama się przed nim stresowałam. I wiecie, żę nawet, kiedy dostawałam te pytania o muzykę, niby moje klimaty i tak dalej, nie myślałam o tym z ulgą. Po prostu mówiłam. Nie dawałam rady skupić się na czym innym, nie pamiętam z tego egzaminu żadnej pobocznej myśli.

Wyglądu egzaminów pisemnych opisywać nie będę, bo po pierwsze, arkusze są dostępne, po drugie, każdy ten typ ćwiczeń poznaje w szkole. W tym roku, na podstawowej maturze, byłfragment "harrego pottera". Nie macie pojęcia, jak mi to dobrze wpłynęło na morale! Niesamowicie podnosi na duchu, jak się coś takiego widzi! Zwłaszcza, że matury po prostu nie chcę się człowiekowi pisać, niezależnie, czy jest na nią przygotowany idealnie, czy beznadziejnie.

Podsumowując.

Ja tu opisałam podróż przez szkołe osoby, która język ten kocha bardzo bardzo, miłością bezwarunkową, mimo okresów warunkowych. Nie znaczy to jednak, że nie wiem, jak trudny może być dla ludzi ten język, zwłaszcza, jak ich kiedyś tam źle uczono. Uwierzcie mi na słowo: warto. To się na prawdę przydaje. Jak chcecie się nauczyć lepiej, a nie macie motywacji, to pomyślcie o wszystkich tych książkach i filmach, jakie będziecie mogli przeczytać lub obejrzeć w dniu premiery oryginalnej, a nie polskiej. :p Jeśli zaś nie macie pomysłu, w jaki sposób angielski poprawić, moja chyba jedyna rada brzmi: używajcie! W jakikolwiek sposób, ale używajcie tego języka! Bo mi wyczucie angielskiego nie przyszło z nikąd. Czasami mam tak, że na zajęciach powiem cośdobrze odruchowo, mimo, że nie znam zasady użycia konstrukcji gramatycznej. Dlaczego? Bo jużto widziałam w druku. Bo to słyszałam w filmie. I inaczej się, po prostu, nie klei. To nie jest tak, że to przychodzi od razu i już. Nie jest tak, że zawsze rozumiałam wszystko. Ja nie mam rodziny za granicą, z którą miałabym ciągły kontakt, ja nie mam prywatnych lekcji. Ja mam te moje zaufane filmy i książki, no i oczywiście użycię języka za granicą, gorsze lub lepsze. Próbujcie, pytajcie, słuchajcie. Najlepiej najpierw to, co dobrze znacie, żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Ja na przykład, tylko nikomu nie mówcie, równolegle z moją siostrą oglądałam serial Hannah Montana, sezon po sezonie. TYlko, że ona po polsku, ja już w oryginale. Bardzo fajne ćwiczenie. :p

I z tym was chyba zostawiam, czekając na wszelkie wątpliwości w komentarzach. 🙂

Pozdrawiam ja – Majka

PS Prywatny komentarz do niektórych moich znajomych: please, don’t!

EltenLink