Pod ostatnim wpisem przeczytałam mnóstwo komentarzy, które nakłaniały mnie do listu do "tajemniczego opiekuna", co mnie nieco zaskoczyło. Dlatego postanowiłam posłuchać.
Drogi czytelniku!
U mnie wszystko w porządku. Tak powinien zaczynać się każdy list, od informacji, czy wszystko w porządku i czy wszyscy zdrowi. Ja nie do końca zdrowa od paru tygodni, ale to takie sobie tam przeziębienie, więc leczyłam je wytrwale różnymi metodami, które w końcu zaczęły odnosić jakieś skutki.
Pierwszym sygnałem, że na świecie zrobiło się zimniej, było to, że zmieniłam odzierz. Z piwnicy przyszły do nas rozmaite cieplejsze kurtki, a poza tym przyszedł czas adidasów nieśmiertelnych. Buty te w pełni zasłużyły na swoje miano, ponieważ posiadam je od lat prawie dziesięciu, rosną, maleją, schną, przepuszczają powietrze, nie przemakają, ale też nie jest w nich zbyt gorąco… słowem, są uniwersalne. Poza tym, są, jak powiedziałam, nie do pokonania, i choć lata użytku po nich już widać, ani myślą się rozlecieć. Obiecałam sobie, że będę je nosić ażdo chwili, kiedy dokonają żywota, nawet nie tyle z sentymentu, ile z ciekawości, kiedy ten przykry fakt w końcu nastąpi i w jakich okolicznościach. Przyodziana lepiej i cieplej wybrałam się parę razy do Krakowa, a w Krakowie od 10 do 15 stopni. Jak nie urok, to spóźniony autobus, w Krakowie dość częsty.
W szkole nic nowego się nie stało, cały czas plan istnieje sobie w dziwnym zawieszeniu, a my staramy się uczyć tego, co się da. Podczas montażu uwagi do naszych wątpliwej jakości dzieł przemieszane są z piosenką kabaretową, filmikami na youtubie, a także informacjami w stylu, że jak się "wall-e" z filmu disneya kończył ładować, to wydawał odgłos, jaki komputer applea wydaje przy włączeniu. Tak mnie ten fakt rozbawił, że aż obejrzałam cały film o tym cudownym robocie. Film mi się spodobał, a na dowód dźwiękowy krótki fragment. Mały Wall-e budzi się rano z bardzo niskim poziomem baterii, zmęczony jest tak bardzo, że nie może nogami trafić w opony… no… ten… w gąsinice. W końcu trafia, jedzie ostatkiem sił na taras na dachu i rozkłada bateryjki słoneczne. Do naładowania.
Na percepcji szczerze mówiąc dawno mnie nie było, bo raz ja byłam chora, a raz naszego nauczyciela nie było, w skutek czego mam jeszcze do zdania sprawdzian ze zjawisk fizycznych. Tego testu jakoś się wybitnie nie obawiam, ponieważ to jest fizyka, a z fizyki miewałam jużgorsze rzeczy. Niedługo przed licealnym wystawianiem ocen, będąc przekonana, że z fizyki mam na sto procent trójkę nawet jeśli z ostatniego sprawdzianu bym miała jedynkę, zaczęłam liczyć średnią, nie podejrzewając nic złego. I dobrze, że zaczęłam liczyć, wychodziło dwa. Przy okazji nauczyciel powiedział mi, że fajnie by było, jakbym ja jednak ten sprawdzian zaliczyła. W skutek czego, trzy godziny przed faktem dokonanym, dowiedziałam się, że będę pisać test z rozkładu promieniotwórczego. Matura maturą, do matury mnóstwo czasu, a tu się nagle okazuje, że mam pisać test TERAZ! Mało tego, ja z tego testu muszę coś wiedzieć, bo jak nie, będę miećna koniec roku dwójkę. Nie wypowiadałam się o mojej wiedzy w superlatywach, no ale bez przesady, na trójkę umiałam spokojnie. Nauczyłam się tego, co mogłam, czyli jakichś definicji i wzorów na czas połowicznego rozpadu. Liczyłam, jak mogłam, napisałam coś, cudem boskim trafiły mi się głównie zadania z tym czasem, no i mam tę trójkę na wieki wieków.
Koniec dygresji. Dygresja służyła ukazaniu, że przydarzyły mi się w życiu rzeczy dużo gorsze, niż definicje rezonansu, echa i interferencji, także nauką zajmę się bliżej powrotu do szkoły.
A propos nauki. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że jeśli chodzę do szkoły muzycznej, to jednak wypadałoby zagrać egzamin z instrumentu. Na początku roku dowiedziałam się, że z podstawy programowej realizacji dźwięku wypadł fortepian, nie spodobało mi się to i poszłam po ratunek do szkoły muzycznej. Główny instrument ma być inny, bo tamten jużzdawałam, dobrze więc, może być perkusja, to się nawet bardziej zgadza z rzeczywistością, fortepian jako dodatkowy, a teoria zdana, no bo przecież jużto miałam. Ha! Pamiętajmy jednak, że takie konsultacje z samego instrumentu możliwe nie są, egzamin trzeba zagrać. No OK, będziemy grać. Pan od fortepianu wykazał się przytomnością umysłu i miłosierdziem w sercu, zmieniliśmy program na szybszy… szybszy do nauczenia znaczy się, no i przystąpiliśmy do dzieła zniszczenia. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle.
Mam również nadzieję, że sprawa nie będzie się miała podobnie z językiem angielskim. Język angielski znam dośćdobrze na poziomie średnim, matura nie stanowiła problemu, postanowiłam więc sobie zdać FCE. Nie musi być żadną tajemnicą i uznałam, że to napiszę, bo kogo to w sumie zdziwi, że miałam go zdawać w wakacje, a zdam w grudniu. W wakacje raz ja nie dopilnowałam terminu, a raz termin mnie, bo mnie nie było w Warszawie. W październiku natomiast nie było miejsc. Na zdawaniu w październiku mi zależało, więc pomyślałam kilka nienadających siędo druku słów, gdy się zorientowałam, że z tymi zapisami, to tak trochę przy późno. Zapisałam się na grudzień. Instytut językowy wykazał się dużo większą przytomnością umysłu, niż nie jedna polska uczelnia wyższa. Sami do mnie zadzwonili i zapytali, czego ja właściwie od nich chcę i jakich dostosowań potrzebuję. Odpowiedziałam uprzejmie, że wszystkich i postarałam się wyjaśnić miłej pani, na czym te dostosowania mają polegać i jak je opisać. Żadnych brailowskich skrótów, poza tym wszystko co można. Pani się zgodziła, przykazała załatwiać w pośpiechu, załatwiłam i mam. Gdy pomyślałam po raz pierwszy, że będę musiała zdawać egzamin z instrumentu, mój mózg zrobił takie "oj… ojej…". Mam nadzieję, że podobne wykrzykniki nie przypomną mi się, na przykład, dwa dni przed egzaminem w grudniu. No ale bez przesady, ćwiczenia mam, tematy prac mam, ustnie ktośmnie spyta…
Dygresja numer dwa. Byłam, drogi czytelniku, w Belgii, o czym jużtu pisałam. Nie wspomniałam tam jednak o pewnym drobnym szczególe. A raczej wspomniałam, ale nie dostatecznie wyraźnie i obszernie, jak na skalę zjawiska. Ja w tej Belgii kompletnie przestałam umieć angielski. Rozumieć, co się do mnie mówi, rozumiałam, a i owszem, czemu nie. W mówieniu natomiast prezentowałam sobą jakąś niedojdę flegmatyczną, która nie mogła z siebie wydusić trzech zdań poprawnie i na raz. Istniało to w dwóch wersjach, albo niepoprawnie a dużo, albo odwrotnie. Wróciłam do kraju z mocnym postanowieniem poprawy, poszłam na pierwszą lekcję angielskiego i… jak ręką odiął, po prostu zaczęłam mówić. Rozumiała mnie Nowozelandka, nauczycielka raczej nie poprawiała i tylko raz poprosiłam z żalem, aby mi pozwolono powiedzieć jedną rozbudowaną informację po polsku, bo tego akapitu nawet nie wiedziałam, jak zacząć. Z resztą natomiast nie miałam problemu, słownictwo po prostu było, gramatykę znałam, wszystko było OK.
Mam nadzieję, że na egzaminie w grudniu zaprezentuję tę drugą opcję, choć to nie jest takie pewne, zważywszy, że egzamin ustny będę mieć na końcu całego dnia, wypełnionego egzaminami pisemnymi. Każdy egzamin językowy, czy to matura, czy certyfikat, składa się z czytania, pisania, słuchania i używania, w sensie "use of English". TO ostatnie, to uzupełnianie zdań, słów itd., tak w dużym skrócie. Rozumienie zasad. Na wszystkie te rzeczy ma się na maturze, powiedzmy, około półtorej godziny. Wszystkie te części są umieszczone w jednym arkuszu. Podczas zdawania certyfikatu natomiast, półtorej godziny poświęca się na jedną taką część. Części jest cztery, a na końcu 15 minut ustnego. Ja nie wiem, co ja im tam powiem. Natrętnie pcha mi się do mózgu pamiętne zdanie z mojej matury ustnej. Na pytanie o to, jak wygląda mój dzień w szkole, po opisaniu poranka powiedziałam cośw stylu: mam sześć albo siedem lekcji… no i… yyyyyy… uczę się na nich…? Dziwiłam się potem, że pozwolono mi dalej mówić, bo inteligentniejszy opis planu zajęć w dniu wygłosiłabym w klasie piątej podstawówki. Oczywiście przy następnych pytaniach odzyskałam rozum, ale jak się zamiast obrazka dostaje pytanie o dzień szkolny, to niby co można powiedzieć? I tu sprawdziła się rada nauczyciela, który kilkoro maturzystów uczył na dodatkowych zajęciach. Profesor, który przez ostatnie trzy lata, ze spokojem irytującym i rozbawieniem mniej lub bardziej ukrywanym wykazywał nam różne, popełniane w wypowiedziach idiotyzmy, przed samą maturą poradził uczciwie: słuchajcie, wy po prostu mówcie! Pomylicie się, na pewno się pomylicie, trudno, jedźcie dalej! Żeby mi nikt nie przestał mówić! Nie przestałam, zaczęłam odpowiadać na dalsze pytania, a że wtedy języka używałam nieco więcej, wybrnęłam ładnie i nawet potem usłyszałam o sobie miłą opinię. Wolałabym, żeby egzamin certyfikatowy też wyglądał tak, a nie, jak moje belgijskie konwersacje, opierające się głównie na "yyyyyyyy, like, you know…".
Przy okazji, czy ktośkiedyś zauważył, jak rozbieżne potrafią być wyniki matur z ocenami na koniec? Mój znajomy na matematycznej maturze umiał na piątkę, z lekcji miał trójkę. Ja z kolei na lekcjach miałam trójkę, maturę rozszerzoną natomiast położyłam pięknie. Z angielskiego zaś odwrotnie, wynik miałam zezwalający na studia, a z lekcji miałam czwórkę wywalczoną z trudem. Nasza nauczycielka jest kobietą surową, ale dobrą, i pod koniec roku pozwalała poprawiać przeróżne kartkówki z całych kolumn słówek, z przerażająco dziwnych działów i tematów. Zdawałam to kilka razy w przekonaniu, że nie będę mieć nawet czwórki, co mi się średnio podobało. Ocenę wywalczyłam i wtedy dopiero pożałowałam, że zachciało mi się tak późno, bo akurat angielski był jedynym przedmiotem, który mogłabym sobie spokojnie na piątkę zdać. 😉
Koniec tych dygresji maturalnych! Wyjaśniam Ci więc, Drogi Czytelniku, dlaczego nie piszę tych wynużeń z Krakowa. A no dlatego, że w dniu wczorajszym rozpoczęłam praktyki zawodowe. W wydawnictwie od razu udało mi się przyprawić koleżankę z kabiny obok o wybuch niepochamowanej wesołości, ponieważ znalazłam fleksaton. Fleksaton to jest takie przemyślne, metalowe urządzenie, które w kreskówkach często służyło za odgłos duchów, zaklęć i dziwów wszelkich tego rodzaju. Tu próbka.
No więc ja ten instrument magiczny wzięłam do ręki, a znalazłam go na biurku obok komputera. Doskonale wiedziałam, że należy on, fleksaton, nie komputer, do Tomka, mojego znajomego prywatnie i opiekuna praktyk służbowo, wiedziałam też, że nie będzie miał on nic przeciwko, abym sobie przetestowała urządzenie. Zapomniałam jednak, jak toto się potrafi drzeć. Fleksaton rzecz jasna drzeć, nie Tomek. Najpierw chciałam tylko szturchnąć jednąz kulek instrumentu, okazało się jednak, że bez wzięcia tego do ręki kulki nie bardzo chcą się ruszyć. Wzięłam poprawnie diabelskie urządzenie w dłoń i machnęłam na próbę. Instrument zawył przeraźliwie, Julka ryknęła śmiechem, a ja wyskoczyłam z rerzyserki, zapewniając, że to niechcący i że ja nie miałam pojęcia, że to tak walnie. Instrument pamiętałam jeszcze ze szkoły muzycznej, nie doceniłam jednak siły wyrazu.
Dziś poszło lepiej, nic nie rozkręciłam na pełen regulator, nic nie zepsułam, za to nauczyłam siępodstawowych czynności roboczych i jutro prawdopodobnie zasiadam za sterami. Trzymam kciuki, żeby pani lektorka miała do mnie cierpliwość. Ja do niej nie muszę mieć, ona sięprawie w ogóle nie myli. 🙂
Życz mi szczęścia, Czytelniku Drogi, a ja wracam do przerwanych lektur i filmików. TO moje twórcze zajęcie na dziś.
Pozdrawiam ja – Majka
PS: Macie, co chcieliście, czekam na listy zwrotne. 🙂
6 odpowiedzi na “Między maturą a robotą, czyli praktyki, dygresje i egzaminy”
Ooo! I ta forma mnie się bardzo podoba.
Oczywiściie, że życzę Ci szczęścia na każdym polu Twojej działalności.
Owocnych praktyk, super zdanego egzaminu w grudniu i w ogóle wszystkiego naj naj naj!
Oooo, byłaś/jesteś na praktykach w Warszawie i nie zawitasz do nas?
Wpadnij, Maju, bo się stęskniłam za Tobą! I mówię tylko pół żartem.
A ta lektorka to nie przypadkiem pani E K?
🙂
TO ta, oczywiście, że tak. xd
Mmm, wyższa półka…
Kurcze, powiedz jej ode mnie, że za Siesicką ma medal!
Jateż od razu o tej lektorce pomyślałam, mając w pamięci, co @tomecki zamieścił kiedyś na swoim blogu. A twoje listy Jamajko mogłyby śmiało konkurować z tymi,, które pisała książkowa bohaterka. 🙂
Dzięki za wspomnienie mnie we wpisie. Tak, tym fleksatonem zrobiłaś furrorę. No i fajnie było cię osobiście poznać i pokomentować z tobą losy książkowych bohaterów.