Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

To nie ma tak, że dobrze albo nie dobrze. Czyli czas wrócić do internetu, bo się działo

Drogi Czytelniku,
piszę do Ciebie, ponieważ trafia mnie szlag. Ciężki, choć nie z rodzaju tych, przez które rzuca się przedmiotami, z telefonem na czele, a bardziej takie przygniatające uczucie, że Boże mój, czemuś mi nie odpuścił i ja się pytam "WHY"? Powodem, oczywiście, jest technologia, jakże by inaczej? Jak człowiek się zmaga z pogodą, uczelnią, resztą świata, wreszcie własnym zdrowiem psychicznym i fizycznym, to wszystko działa, jak powinno. Kiedy natomiast już, wreszcie, po wszelkich egzaminach, wyjazdach, zawirowaniach, człowiek ma jakąś tam energię, a także dwie produkcje i jeden miks do zrobienia, każde dla innej osoby, to cały misterny plan… wiadomo w którym kierunku się wybiera. Spędziłam dzisiejsze popołudnie na aktualizowaniu, reinstalowaniu i przemieszczaniu rzeczy na moim, skądinąd dobrym, więc mógłby się nie wieszać, komputerze, ale pod wieczór nadszedł czas się poddać. Nie pojmuję zjawiska, poczekam do jutra, to może światu przejdzie. Paradoksalnie, ta strategia całkiem często się sprawdza w przypadku moich urządzeń. I, kończąc ten przydługi wstęp, właśnie dlatego to jest idealny moment, żeby napisać!

Trzeba przyznać, nie pisałam długo. To nie tak, że nie było o czym, było. Zazwyczaj jednak moje wpisy nie są tylko spisanym chronologicznie planem wydarzeń, bardziej to takie moje spojrzenie, moim językiem opisane, na zapamiętane wydarzenia. Przez ostatnie miesiące natomiast ani moje sformułowania, ani moje blogowe spojrzenie jakoś nie chciało do mnie przyjść, a kiedy już się na chwilę pojawiało, zaraz skutecznie przesłaniał je brak czasu, brak siły, albo ten cholerny komputer, wiadomo. Teraz jednak myślę, że powoli mogłabym spróbować wracać do internetu, bo, jak mówiłam, pisać jest o czym.

Najpierw cofniemy się do momentu, w którym wrzuciłam ostatni wpis. Było to w kwietniu, a w kwietniu zrobiłam coś, co wpłynęło na moje dalsze plany. Weszłam na facebook. Ta akurat czynność nie jest niczym niezwykłym, w moje pole scrollowania wkradł się jednak wtedy konkurs, organizowany przez sklep muzyczny Riff, w którym można było wygrać bilety na Tama Drum Festival. Wydarzenie odbywa się w Niemczech i w tym roku świętowano na nim pięćdziesięciolecie firmy Tama, produkującej bębny. Poczytałam komentarze: Collins, Collins, Metallica, Collins, Queen, Nirvana, Metalica, Collins… Serio? Nikt o Safri Duo nie napisał? Dobra, napiszę, co mi szkodzi? Wklepałam komentarz i olałam sprawę, ponieważ na majówkę miałam zaplanowane dwa wyjazdy, jeden po drugim.

Wyjazdy się udały, zwłaszcza, że udało mi się po raz pierwszy w życiu pograć na konsoli, a to jednak jest przeżycie. Mój kumpel pękał ze śmiechu, kiedy ja, w słuchawkach i w nastroju pt. "chcę pada, teraz" siedziałam przed jego konsolą i głosiłam: ale oni tu są, idą, za dużo ich, a tu trzeba na nich patrzeć, i celować, i zmieniać, i przeładować, i strzelać, ej, ja nie mam tylu palców!

Przy drugiej majówkowej wizycie zapanowała moda na granie w różne wersje milionerów i zaczęliśmy się ze znajomymi zastanawiać, czy można by oskarżyć twórców aplikacji o wprowadzenie w błąd, bo napisali nam na końcu, że wygraliśmy konkretną sumę pieniędzy, ale NIE napisali, że to tak na niby. To gdzie jest mój hajs? Gdzieś pomiędzy jedną rozgrywką a drugą przyszło mi jednak do głowy coś mniej przyjemnego.
– Słuchajcie, bo ja się teraz zaczynam orientować, macie pojęcie, ile ja po powrocie będę miała roboty?
Nie przeliczyłam się, od początku studenckiego maja końcówka roku ruszyła pełną parą. W trakcie studiowania pedagogiki specjalnej, konkretnie na drugim roku, wchodzą metodyki edukacji. Polonistycznej, matematycznej, przyrodniczej, informatycznej, muzycznej… Każdej. Jak w podstawówce, wszystkie przedmioty. Dołóżmy do tego, że, nie licząc WFu, wszystkie te metodyki były w jednym semestrze i na wszystkie był do zrobienia scenariusz, konspekt, prezentacja, albo, w przypadku zajęć przyrodniczych, prawdziwe zajęcia do poprowadzenia. Nie, nie z naszą grupą, nasza grupa na pierwszych zajęciach dostała informację, że na trzecich mamy trzecioklasistów w parku. W grupie nastało poruszenie, które nijak się miało do poruszenia panującego podczas tych prowadzonych przez nas zajęć. Dowiedziałam się podczas tej lekcji, że po pierwsze, nauczanie dzieci to niezwykle ciekawe doświadczenie, a po drugie, że raczej nie będę uczyć dzieci, a przynajmniej nie w tej ilości.
Nieco zniszczę chronologię wydarzeń, ale już rozprawię się z tym rokiem akademickim. Napisałam dwa konspekty, jeden scenariusz i kilka mniejszych prac pisemnych, poprowadziłam dwa rodzaje zajęć sama, w tym jedne muzyczne, dwa rodzaje w parze, zaprezentowałam edytor audio Goldwave na informatycznych, zrobiłam prace plastyczne z techniki, plastyki, a trochę i z matematyki, bo była do zrobienia pomoc dydaktyczna, w czerwcu kolokwia… Moment, to my jeszcze mamy kolokwium? Aaaaa… OK… W skutek wszystkich tych czynności na przełomie maja i czerwca zapanował istny młyn, życie prywatne jeszcze dołożyło, a na koniec zabawy zachęcono mnie do zaangażowania się w jeszcze jeden projekt, który może być bardzo fajny, ale na razie zawierał mnóstwo dokumentacji i zbiegł mi się w czasie z sesją. Ku mojemu zdumieniu i zmęczeniu wszystko zdałam! Dobrze, że chociaż ustny z angielskiego udało mi się przesunąć… To może przejdźmy do tego, dlaczego to było istotne.

Wracając metrem z prowadzonej przez nas przyrodniczej lekcji przeglądałam internet i nagle, dość spokojnie, zwróciłam się do siedzącej obok koleżanki.
– Ej, Hania, ja chyba wygrałam.
– O, serio? Super! – Noooo, super, pewnie, też się cieszę, ale co teraz?
Faktycznie, sytuacja była specyficzna. Komentarz, który napisałam w kwietniu pod postem o konkursie Riffu, został wybrany jako jeden z trzech zwycięskich. Trzy osoby jadą na festiwal wraz z ekipą Riffu, ale co to dla mnie oznacza? Jadę w nieznane miejsce, na weekend, z nieznanymi ludźmi, a w ogóle termin zbiega się z ustnym egzaminem z angielskiego. Powyżej był spoiler, to akurat dało się załatwić, ale zanim jeszcze to wiedziałam, upomniałam się u naszych organizatorów o więcej szczegółów. Najpierw pisałam im tylko o tym, że muszę znać godzinę ze względu na studia, ale, ponieważ konkretów nie było, dopisałam jeszcze jeden, mało istotny fakt: proszę państwa, i jeszcze nie widzę przy okazji. Mój mózg oczywiście obmyślił sobie mnóstwo możliwych scenariuszy: a nie będą chcieli, a bać się będą, a jak to, pani tak sama, nie może tak być. I z tego miejsca przepraszam Riff z całego serca za moją paranoję, bo nic takiego nie miało miejsca. Z moim wyjazdem nie było najmniejszego problemu, ani razu nie czułam się potraktowana, jak dziecko, ale jednocześnie w każdym momencie byłam bezpieczna, wiedziałam, gdzie jest reszta i dostawałam oferty pomocy, o ile była potrzebna. Ale od początku.

Po otrzymaniu odpowiedzi ze szczegółami wiadomo było, że na poranną godzinę trzeba się zjawić w umówionym miejscu. Zjawić się, zjawiłam, ale nadal nie znałam nikogo poza odpisującym mi reprezentantem sklepu, nadal nie wiedziałam, czy jedzie z nami jakakolwiek kobieta oprócz mnie i ogólnie moja paranoja istniała sobie radośnie nadal. Miałam wodę, miałam termos z herbatą i usiłowałam nie zwariować, podczas gdy wewnętrzny głos snuł swoje ulubione opowieści, łącznie z pomysłem: ej, w sumie chorym wolno ci być, a brzuch cię boli naprawdę, zawsze możesz nie jechać! W kilku żołnierskich słowach kazałam mu się zamknąć i czekałam na rozwój wydarzeń. Nadszedł w osobie drugiej zwyciężczyni konkursu, dziewczyna, dzięki Bogu! Jak z Sylwią na realizacji, uffff! Moja terapeutka mówi, że "uffff", to jedno z najmocniejszych sygnałów nagradzających, wzmacniających zachowanie. Od tego momentu więc mój organizm rozpoczął powolną reakcję łańcuchową wygaszania paniki. Zebraliśmy się prawie wszyscy, bo niektórych odbieraliśmy We Wrocławiu i zapakowaliśmy się do busa. W ekipie Riffu też była jedna dziewczyna, baby zaanektowały tył. Śmiałyśmy się, że to my jesteśmy tymi cool dzieciakami, co jadą z tyłu autobusu na wycieczkę, powinnyśmy być niegrzeczne, jeść, pić i śpiewać. Przyznaję, że nie zabrałyśmy się do tego od razu, bo jednak nikt się nie znał i na razie wszyscy byli zaspani i nieco przytłumieni. Z biegiem czasu jednak integracja przebiegała coraz lepiej!
Może poza faktem, że już pierwszego wieczoru jeden z nas zgubił się w Lidlu. Dokładnie tak, nie dogadaliśmy się, ktoś na kogoś nie zaczekał i błąkał się uczestnik po miasteczku, podczas gdy my jedliśmy kolację w restauracji niedaleko hotelu. Co jakiś czas ktoś pytał: to gdzie w końcu jest? A co u niego? Ooo, a może on wie? I takie różne.
– Chryste, jaki biedny typ, – wtrąciłam w pewnym momencie, nie przeczę, że z rozbawieniem, – przecież on jeszcze nic nie zdążył zrobić, przecież nie spił się spektakularnie, nie powiedział nic głupiego, a już został bohaterem wyjazdu! –
– Wiecie, gdybym ja jeszcze, no nie wiem, napił się, coś komuś rozwalił, to rozumiem… – Mówił z pewną dozą goryczy bohater wyjazdu następnego dnia, siedząc na przeciwko mnie w busie i prezentując niezwykłą zgodność myśli. Busik ten wiózł nas na festiwal, ale zanim to, to hotel.
W hotelu oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to recenzja pokoju. Niektórzy moi znajomi uwielbiają tę zabawę, więc od razu obejrzałam całość, aby niezwłocznie móc zaraportować. Do tej pory moim ulubionym, ocenianym w ten sposób pokojem, był pokój, w którym nocowałam w Londynie, jak mnie zaprosili na sympozjum projektu badawczego. Czułam się za mało ekskluzywna na tamten hotel i bardzo doceniłam, że przestrzegali mojego prawa człowieka, zapewniali czajnik.
W każdym razie, wracając do Niemiec, pokój był bardzo spoko, zwłaszcza, że czekały w nim prezenty. Identyfikator, gościnny liścik, taki wiecie, "herzlich willkommen, fajnie, że jesteście, macie tu identyfikator, prosimy go nosić", a także mój ulubiony gift, poduszka reklamowa Tamy w kształcie werbla! Mówili, żeby ćwiczyć na poduszkach, oto i jest właściwa do tego poduszka, danke schoen.
Ostatnia do zrecenzowania była łazienka. To niezwykle istotny element, bo wiecie, raz na wozie, raz pod wozem. Raz prysznic mieszczący pół osoby, innym razem wanna, hydromasaż, butelka wina… A nie, to nie ten film. W każdym razie był prysznic, duży, ale był też wynalazek, którego jeszcze nie znałam. W poszukiwaniu światła natrafiłam na jakieś urządzenie, małe, prostokątne, może światło? Nic z tego, a w dodatku dotknęłam i zaczęło szumieć. Zauważam postęp, małą będąc bym uciekła, teraz zostałam eksplorować. Szumiało nie, jak wentylator, bardziej, jak telefon. Jezu, stop, a jak ja na jakąś pomoc dzwonię? Nie poprawiło mi tego skojarzenia, jak zaczęło gadać po niemiecku. Spoiler, proszę państwa, radyjko! W ogóle gratuluję pomysłu komuś, kto w urządzeniu łazienkowym daje dotykowy ekran, ale to szczegół. Kiedy po moich manipulacjach zmieniło się to na muzykę, ogarnęłam w czym rzecz i nawet nauczyłam się to wyłączać.

Następnego dnia po przyjeździe wspomniany już busik zawiózł mnie na jedno z ciekawszych, a także jedno z dziwniejszych wydarzeń, w jakich udało mi się uczestniczyć w tym roku. Festiwal perkusyjny, to w sumie jest taki raj dla nerdów. W tym temacie oczywiście. No bo kto ogląda drum covery? Albo perkusiści, albo ludzie, którzy lubią patrzeć, jak to wygląda. No więc tam w sumie większość występów polegała na tym, że oglądało się coś takiego na żywo. Znani bębniarze mieli tam swoje występy, recitalem bym to nazwała, grali do utworów zespołów, w których na co dzień występują, solówki, różne rzeczy. Tylko ostatni występ był koncertem całego zespołu na żywo, wcześniej byli tylko perkusiści. Bardzo spoko rzecz, choć i tak naszym ulubionym miejscem, moim i mojej towarzyszki w zwycięstwie biletów, był showroom, w którym można było testować perkusje. Stało sobie z 6 różnych zestawów, od podstawowych, do wielkich, rozbudowanych, z podwójną stopą, którą swoją drogą widziałam tam pierwszy raz w życiu, a ludzie mogli na nich grać. Oczywiście wszyscy grali na raz. Ponieważ mimo wszystko większość ludzi nie ma z gruntu złych serc, starali się grać mniej więcej to samo lub przynajmniej podobne rytmy. Robiło się z tego bardzo przyjemne do uczestniczenia, a także straszliwie głośne jam session. Doceniłam mojego małego Olympusa, który zniósł natężenie dźwięku dużo lepiej, niż mój własny mózg.
Należałoby tu wspomnieć, że pomiędzy występami i testami również nie było nam źle, ponieważ dostaliśmy wejściówki VIP, a nie co dzień jest się VIPami Meinla. Meinl jest właścicielem Tamy, więc organizacyjnie byliśmy tam na ich zaproszenie. Od logowania się w hotelu jako "ta grupa od Meinl", aż po przywitaniu znajomego na parkingu, który potem okazał się ważną postacią w tej firmie, o czym na początku nie miałam pojęcia. Uczucie bardzo przyjemne, a dziękując za sprawy bardziej przyziemne, to jednak miło jest otrzymać od nich jedzenie i podwózkę do hotelu po skończonej imprezie, a nasze wejściówki to właśnie nam zapewniały.
Hotel mieścił się w mieście cichym, spokojnym, parki były, czyste powietrze, ogólnie Rabka Zdrój vibe, więc i uspokajające spacerki znalazły się w naszym nieoficjalnym planie.
Podsumowując ten segment, wiadomo, że stresu było mnóstwo, ale puki nie zaczniemy się uczyć wychodzić do świata, dotąd będzie on dla nas tak straszny, jak wcześniej. Mimo stresu, a także tego, że pod koniec dnia do głosu zaczęła dochodzić bardziej introwertyczna część mojej duszy, cieszę się, że pojechałam. No i, nie ma co, należą się podziękowania, zarówno ekipie Riffu, której główny reprezentant zapewniał mi pomoc od początku do końca, jak i moim współzwycięscom, towarzyszce showroomowych testów i zagubionemu bohaterowi wyjazdu. Bardzo ciekawe przeżycie, niesamowita atmosfera w busie, gdzie każdy dzielił się tym, co z muzyką robi, od hobbystycznych zespołów, przez wykształcenie muzyczne, aż do tworzenia instrumentów. A, no i przystanki na jedzonko i jajka niespodzianki na stacji, bo obie lubiłyśmy Pottera. 😉
Cieszę się, że mam to wspomnienie, mimo, że wypadło w najgorętszym momencie studiów. Następnym razem zabieram pałki!
Mam nagrania, które pokażę we wpisie głosowym. Ten wpis jeszcze do nas wróci.

Zostając przy muzyce warto tu wspomnieć o jeszcze dwóch wydarzeniach, w których wzięłam udział od ostatniego wpisu.
Po pierwsze, 12 lipca w Gdańsku wystąpił Ed Sheeran. Wybrałam się wraz z młodszą siostrą, natomiast wyprawa do Gdańska odbywała się całą rodziną, bo trzeba było przetestować psa. I samochód. Psa w samochodzie znaczy się, bo niedługo później wybierał się z nami na festiwal do Ostródy. Spoiler, Dante uwielbia jeździć autem, tylko włazi na pasażerów obok niego, bo musi się powiercić i powyglądać przez okna. Innych problemów nie stwierdzono.
O koncercie Sheerana nie będę się długo rozpisywać, bo sam koncert opowiedzieć trudno, trzeba by na nim być. Bardzo ładny był moment, kiedy supportujący go Callum Scott został zaproszony na scenę, aby swoją najpopularniejszą piosenkę zaśpiewać nie podczas swojego występu przed, a już na samym koncercie Sheerana, przed jego tłumem. Zaśpiewali to razem, co samo w sobie jest, powiedziałabym, odważną uprzejmością ze strony Eda, który musi być świadomy tego, że jeśli chodzi o umiejętności czysto wokalne, Scott śpiewa lepiej. Solowy Sheeran oczywiście również nie zawodzi oczekiwań, po pierwsze go uwielbiam, po drugie zagrał "dive", którego dawno nie grał na żywo, a po trzecie do tej pory mnie zachwyca, że koleś, który przy początku kariery siedział z małą gitarą i małym looperem na londyńskiej ulicy, teraz z małą gitarą i looperem siedzi na stadionie i ma za sobą zespół… i fajerwerki!

Drugim wydarzeniem jest oczywiście Ostróda Reggae Festival, na który wybraliśmy się po rocznej przerwie. Najpierw pies. Dante odstawiał boską komedię, wszyscy go uwielbiali i raczej przeżywał, nie, źle mówię, właśnie nie przeżywał, o, dawał radę przeżyć tłumy. Tylko raz się nie dogadał z jednym kelnerem, takie tam szczegóły. Co do festiwalu, ta impreza ma to do siebie, że zawsze zdarzy się coś niezwykłego. Coś, co nie powtórzy się już nigdy i pozostanie wspomnieniem, posiadanym tylko przez jakąś określoną liczbę ludzi, mających okazję tam akurat być. Dla mojego taty był to prawdopodobnie koncert Tomka Lipińskiego i związany z nim powrót do przeszłości. Powrotem był też utwór "w moim ogrodzie", który zaśpiewał sam Krzywy, podczas swojego gościnnego występu na scenicznym jubileuszu Mesajah. Wykonanie zadedykowane było świętej pamięci Piotrowi Strojnowskiemu – autorowi tekstu tego utworu. Dla mnie powrotem do przeszłości był natomiast, rozpoczynający się o pięknej godzinie drugiej w nocy, soundsystemowy set Dancehall Masak-Rah z gościnnymi występami Ras Luty, Cheeby i Mariki. Tak, dobrze czytają ci, co znają te imiona, nie dość, że stare hity EastWest Rockers, to jeszcze ich solowe, a dodatkowo Marika powraca na scenę i to w jakim stylu! Widać, że zaczynała od soundsystemów, pewnych rzeczy się nie zapomina. Nie zapomina się też, jak widać, jak bardzo dobrze śpiewać. Dla tych, co z kolei tych imion nie znają, ci ludzie tworzyli klasyki nowoczesnego polskiego reggae / dancehallu dokładnie w latach, w których ja zaczęłam tej muzyki słuchać, są więc dla mnie bardzo ważni. Wróciliśmy o piątej i w życiu nie chciałabym sobie odpuścić tej imprezy.
Oczywiście, to nie są wszystkie warte zapamiętania wydarzenia, czekam z niecierpliwością na nowy album Vavamuffin po świetnym czwartkowym koncercie, w czwartek i kilka nowych niezłych zespołów się pojawiło, jubileusz Mesajah też powrót do przeszłości, Damian Syjonfam w sobotę i Tabu w niedzielę, zbierający tłumy o szesnastej, wiadomo, klasa, jak zawsze, Roots Underground i ich wokalista, który przy spotkaniu na backstageu rozpoznał nas po latach, a na sam koniec Dubioza Kolektiv, roznoszący miasto w kawałki.
A po tym wszystkim ja i tak wracam do tego soundsystemowego namiotu i trzeciej w nocy. 🙂 Piosenki z linku Marika akurat tam nie zaśpiewała, ale wrzucę ją, bo skojarzenia mam dobre, a poza tym o.s.t.r. ją samplował. 😉

Wpis się robi niezwykle długi, a ja wam jeszcze nawet nie zdążyłam opowiedzieć o tych wszystkich zabawnych rzeczach, co mi znajomi podpowiadali, że o, o, to na blogu opiszesz! To nie tak, że sobie ostatnio w Tigerze trzy dorosłe baby kupiły po pluszowym kotku.
Wchodząc do tego sklepu jedyna widząca z nas zaczęła opowieść.
– Ooo, są takie butelki na wodę, i takie inne bidony, i torebki… –
– Na wodę. – Podsunęłyśmy usłużnie.
– Nie no, to nie, ale, takie maty plecione… –
– Na wodę? – Odpłynęłyśmy trochę od tematu dopiero przy tych kotach, co to ich tam w ogóle nie było. Jeszcze obok były spinnery, ojjjj… Zastopowało nas przy morskich stworzonkach, też pluszaczki albo gumowe zabawki.
– Ty, co to jest, rakieta? – Koleżanka podała mi jedną z nich.
– Nie no, gdzie tam rakieta, nie ma wystarczającej ilości stateczników… – Po czasie stwierdzam, że to też mogło być jakieś morskie stworzenie, dział się zgadzał.
– O, patrzcie, ale ma suwak, to jakaś skrytka! –
– Na wodę! – Podsunęłyśmy usłużnie. Ponieważ inne zabawki wybałuszały na nas obrzydliwe oczy, których nie chciałam dotykać, bo mówiłam, że były obrzydliwe, opuściłyśmy to straszne miejsce. Koty wyszły same. Tęczowe torby for ever, dobrze, że ja nie kupowałam, bo za drogie.

Jak już jesteśmy przy wodzie, to chciałam powiedzieć, że w środku lipca przywiozłam warszawskich znajomych do królewskiego miasta i dokładnie w momencie, kiedy wyszliśmy z dworca, rozpętała się burza. Jestem pewna, że niezwykle dobry człowiek, dobrym znajomym będąc oferujący nam swoją pomoc w znalezieniu hotelu, jest teraz tym bardziej dumny, że wybrał się do nas przez całe miasto, żeby potem, w T-shircie, moknąć i nosić bagaże. Raz jeszcze przepraszam za ten niefortunny splot wydarzeń, nie ja kieruję pogodą. Poza tym, bez przesady, w hotelu się rozpogodziliśmy. O tej godzinie spędzonej na zameldowaniu i rozkminieniu, jak działa winda obsługiwana kartą wcale nie trzeba tu pisać.
W Krakowie jest knajpa inspirowana Wiedźminem, ja serdecznie zapraszam! Wcale nie uchodzę za jakąś wyjątkowo zapaloną fankę Wiedźmina, a bawiłam się świetnie i to wcale nie tylko przez eliksiry.
– O nieeeeee… – Jęknęła moja przyjaciółka, gdy przyniesiono jej drugi drink, wróć, eliksir.
– CO, niedobre? – Zdziwiłam się, bo poprzednie były bardzo OK.
– Nie no, właśnie dobre! – Aaaa, zrozumiałam od razu, pokusa, to straszna rzecz. Prawie, jak w tym Tigerze. Spróbowałam i zgodziłam się z nią, cierpieć będą nasze portfele. Za to sakiewkę z jedną pamiątkową monetą posiadam do dziś.
W inne dni naszej wizyty również było ciekawie, niezależnie, czy mamy na myśli spotkania po latach, spacery po starówce, czy granie o drugiej w nocy w chińczyka, który o tej porze okazał się wcale nie tak prostą grą. Poza tym, przyjaciółka nauczyła mnie również grać w Heartstone. Źle zrobiła, bo teraz mam kolejną wymówkę, jak akurat mam coś do zrobienia, ewentualnie sesja będzie.

Tak na koniec tego wpisu wrócę sobie trochę do początku, wspominałam już, że mój komputer doprowadza mnie do szału? Odstawia cyrki od początku miesiąca, jak naprawię Pro Toolsa, psuje się Logic i od nowa. Możecie trzymać kciuki, żeby jednak może przestał, bo raz, poważnie mówiłam, że mam do zrobienia produkcję, a po drugie serio, on sobie wybiera akurat ten moment, kiedy mi się chce wstać i coś robić. To wcale nie jest takie oczywiste. Ja tu opisuję same miłe wspomnienia z tych miesięcy, zwłaszcza, że w gorsze dni po prostu nie potrafię pisać, natomiast pamiętaj, Czytelniku Drogi, że to są wyrywki kilku dni. Pomiędzy nimi nadal zdarzało się zasypianie ze zmęczenia w środku dnia i nie spanie do czwartej z nerwów, momenty, kiedy znajomy ze Stanów, jako osoba żyjąca w innej strefie czasowej, widział moje smutne piosenki wrzucane do internetu o 2 w nocy i pytał, czy wszystko w porządku, a także te dni, kiedy trzy sekundy po wejściu do gabinetu terapeutka zaczynała tonem konwersacji: ooo, pani to chyba dziś zmęczona, co? W takie dni okazuje się, że do niektórych piątków nie tyle trzeba było dojść, ile się doczołgać i to nie tylko przez fizyczne zmęczenie. Fizyczne zmęczenie, to rzecz całkiem satysfakcjonująca, gorzej, jak człowiek, całkiem wyspany i ze świadomością, co by mógł zrobić, siedzi / leży na łóżku i jest równie mocno świadomy, że absolutnie nie da rady tego zrobić ani dziś, ani jutro, a w ogóle, to po co?
Życzę wam więc, drodzy moi Czytelnicy, żebyście zawsze mieli na co czekać, albo coś, co was trzyma. A jak nie, to żebyście chociaż znaleźli jakieś radyjko. Na wodę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ja od końca czerwca mam coś, co mnie trzyma, bo spełniłam jedno, instrumentalne marzenie. We wpisie głosowym więcej szczegółów, ale to może się wam spodobać. 🙂

PS2 Odszedł Krzysztof Banaszyk. Siłą rzeczy ja go zapamiętam głównie z dubbingu, dlatego i w tym wpisie, kiedy mnie pytają, co cenię w życiu najbardziej, odpowiadam, że ludzi.

10 odpowiedzi na “To nie ma tak, że dobrze albo nie dobrze. Czyli czas wrócić do internetu, bo się działo”

Ojej, jak to go nie ma? Brzmiał na całkiem młodego człowieka jeszcze.
Mac jak go trzymasz tydzień włączonego, bo w sumie to mało prądu bierze i coś tam takie ptem cyrki odstawia, że niestety… restart co 3 dni wymagany.

Rzadko go trzymam tak włączonego, natomiast to były błędy z konkretnymi rzeczami, mac, jako mac, to skrót myślowy raczej.

Ja wlałabym przytulić takiego kotka. 😀 Siedzi u mnie na komodzie i spogląda na moje poczynania cichutko pomrukując. 🙂

No ale jednak jeśli produkujesz na macu, a zakładam, że tak jest, bo najniższe latencje na Coreaudio… to nie zostawiaj go włączonego dłużej, niż trzeba, bo się soft dziwnie zachowywać zaczyna.

Tak tak, rozumiem, tak właśnie robię. 🙂 Na razie, to główny problem niestety z komplete kontrol, więc to nie po stronie mojego maca.

a niech szlak trafi kk. Ja na a25 mam takie cyrki że by to nie wiem co. Chowa mi dziad wtyczki choć bym skanował miliard razy a to dzieje się od kiedy wprowadzili te bezwzględne filtrowania wyników.

Nie odejdę stąd pod byle pretekstem.
Dzięki za wpisy. Gratuluję wyjazdowej odwagi. Wczoraj idąc ulicą usłyszałem "Moje serce" Mariki i dobrze mi to zrobiło. Krzysztof Banaszyk zabłąkał się kiedyś na Zawiszę Czarnego po jednym z rejsów Zobaczyć morze. Już nigdy tequila nie będzie taka smaczna jak wtedy. Już nigdy.
Szkoda, że tak szybko out.

Ooo. Super, że grasz w Hearthstone. Szkoda Pana Krzysztofa. Kawał świetnej roboty chłop robił.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink

Shares