Kategorie
co u mnie

wpis opóźniony, jak pociągi pośpieszne

Hej hej!

Ostatni wpis napisałam wam trzynastego września, a te niewielkie ilości rzeczy ciekawych spotkały mnie właśnie czternastego i w kilku dniach następnych, wypadałoby coś tu o tym wspomnieć. Ponieważ ostatnie tygodnie będę streszczać fragmentarycznie i raczej przebłyskami, bo przez większość czasu byłam niemożebnie wściekła na cały świat, opowiem wam właśnie o tym weekendzie sławnym, o którym już w internetach ktoś opowiadał.

Czternasty września, to był piątek i właśnie wtedy jechałam do Warszawy, tóż po lekcjach, kategorycznie odmawiając jedzenia i ogólnie utrzymując, że muszę być w Warszawie jak najszybciej, najlepiej natychmiast. Natychmiast się nie dało, pociąg ruszał dopiero po piętnastej, bo tak się głupio złożyło, że od nas do warszawy jechały wtedy pociągi około czternastej dwadzieścia, a potem dopiero po trzeciej. Nie wiem, czemu akurat to najbardziej potrzebne pół godziny pominięto, w każdym razie wsiadłam do tego upragnionego pociągu i wyprawa się rozpoczęła.

Mimo, że do Warszawy jechałam w pewnym sensie służbowo, szczęście polegało na tym, że załatwiałam to ze znajomymi. Gdyby to była na przykład, no nie wiem, rozmowa o pracę, nie nadawałabym się do niej absolutnie. Byłam po pierwszych dwóch tygodniach klasy maturalnej, cierpiałam na nerwicę już dość konkretną, co objawiało się rozmaicie. Wiedziałam, że cośjest nie tak już wysiadając z pociągu. Tam przy komunikatach o stacjach jest ten piękny dodatek, coś w stylu: "życzymy państwu przyjemnego pobytu lub dalszej dobrej podróży.". Potem zaś, z akcentem doprawdy cudownym, ktoś to mówi po angielsku. Nie wiem, dlaczego akurat wtedy mi to musiało przyjść do głowy, ale, kiedy oni mówili "we wish you enjoyable stay or pleasant onward journey", ja zawsze miałam w głowie, tym poważnym głosem: "we wish you a mery christmas". To nawet nie było jakieś wybitnie śmieszne, dla mnie jednak, w tamtym momencie, było i to bardzo. W czasie, kiedy wymyśliłam te przeurocze słowa, stałam już w tym korytarzyku przy drzwiach, a wokół mnie było mnóstwo innych, zaaferowanyh swoimi sprawami jednostek ludzkich. Czyniłam ogromne wysiłki, aby się nie roześmiać, zaciskałam zęby, gryzłam się w język, wyobrażałam sobie rzeczy straszne, nie pomagało nic. Udało mi się nie roześmiać na głos, ale uśmiechu nie spędziłam z twarzy. Wysiadłam na peron, tam oczywiście nudzić się nie można.
"Trzy litery! Jedno serce! A! W! F!" Zakrzyknęła grupa zebranej na peronie młodzierzy. Przyśpiewki typu: a kto uczelni nie szanuję, to niech się w d**ę pocałuje…" brzmiały na cały głos. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, pokazując im uniesiony kciuk. Kiedy wjeżdżałam schodami na górę, nadal towarzyszyły mi wykrzykniki, w których akcenty były poprzesuwane dość specyficznie, brzmiało to raczej jak:
Trzy! Litery. Je! Dno serce. A! W! F!

Z tym okrzykiem na ustach przywitałam moich znajomych, a raczej próbowałam się dodzwonić. Udało się. Podobno się spóźnią, no dobra, idę do maca, głodna jestem, nic mnie nie obchodzi, że druga częśćgrupy będzie czekać, ja nie jadłam od siódmej rano, ja muszę zjeść! Opętała mnie wręcz dzika chęć zjedzenia, choćby dlatego, że przecież mogę, poszłam, zamówiłam, stolik został mi wskazany, a ja lojalnie ostrzegłam panią z obsługi, że takich tu będzie więcej i że jak przyjdą niewidomi, to oni są do mnie. Jak się okazało, zupełnie nie potrzebne, mój znajomy bowiem wpadł na lepszy pomysł.

– Majaaaaaaaaaaaaaa! – usłyszałam nagle od drzwi. Co miałam nie usłyszeć, prawdopodobnie słyszało to pół miasta. Jezu, przebacz, nie znam go, nie znam go, nie znam!
– Maaaaaaaaaaaaajaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – Kiedy już część grupy do mnie trafiła, wypowiedziałam kilka bardzo nieprzyzwoitych słów pod adresem wołającego mnie kolegi, przywitałam się z przyjaciółką, wyrzuciłam z siebie jeszcze kilka słów nie nadających się do druku i dopiero wtedy, końcówką oddechu dodałam: cześć Monia, miło cię poznać, ja na prawdę nie jestem taka zawsze! Monia uwierzyła, bo została przy tym stoliku.

Ja tego kolegi z imienia nie wspomnę, bo się obrazi, natomiast wspomnę, że był obdarzony zadaniem straszliwym, ogromną wręcz odpowiedzialnością, mianowicie usłyszał, że ma nas doprowadzić we wskazane miejsce. I nie przemawiały żadne argumenty, że niech on się nie boi, że przecież on tak samo tam nie był, jak i my, to tak samo mu błądzić wolno, nie, on nas doprowadzi i już! OK, chce być liderem, będzie liderem!

– A masz coś żółtego? – zapytała w tym momencie Monia.
– Coś żółtego, jak to? Po co? –
– No jak, przecież lider musi mieć coś żółtego! Zawsze! – Zdumiało nas to straszliwie i nieco przytłoczyło, wraz z przyjaciółką próbowałyśmy wymyślić rozwiązanie, proponowałyśmy, że może coś mu kupimy po drodze, może breloczek, może w ogóle może być pomarańczowe… nie, żółte ma być już i koniec! Inaczej kolega nie jest liderem za żadne skarby świata. OK, przeszliśmy do innych tematów, przy tym uprzejmie sobie docinając, no bo przecież znamy się od całego mnóstwa lat, przynajmniej w skali naszego życia. W pewnym momencie kolega zwrócił się do mnie z prośbą, abym sobie swoje komentarze raczyła wsadzić gdzieś, czy inną taką miłą rzecz mi powiedział, na co Klaudia, przyjaciółka moja, natychmiast zwróciła mu uwagę: ej ej, tak nie mówi lider! Temat tajemniczego żółtego powrócił ze zdwojoną siłą.

Bez żółtego, za to najedzeni udaliśmy się w dalszą drogę. Kolega z Monią na prowadzeniu, on jest lider, a ona nie wiem, może miała żółte, ja z Klaudią za nimi. W pewnym momencie głośniki na dworcu centralnym zagrzmiały nowiną, że: opóźniony pociąg przyspieszonej kolei miejskiej wiedzie na tor… Nie dosłuchałyśmy do końca, wraz z Klaudią parsknęłyśmy niepowstrzymanym śmiechem. Siedem godzin w szkole, wraz z fizyką, potem samodzielna podróż z tymi komunikatami ulubionymi, głód, jedzenie, inteligentne rozmowy w McDonaldzie, a na koniec ten przyspieszony opóźniony pociąg, to wszystko doprowadziło mnie do takiego wyczerpania umysłowego, że teraz, przez zatłoczony dworzec centralny szłyśmy z Klaudią w nastrojach histerycznych, ona zastanawiała się, co ze mną właściwie zrobić, ja, przez łzy śmiechu, rządałam, aby sobie znaleźli kogo innego, bo ja nie jestem w stanie współpracować w takim stanie umysłu.

Odpuszczę wam szczegóły tego dnia w takiej formie, jak do tej pory wam przytaczałam, na koniec tylko jeszcze jedna przygoda. Pod koniec dnia trafił nam się taksówkarz z ubera, który nie mówił po angielsku. Jeszcze gdyby nie mówił po polsku, OK. Głupio trochę, ale dobra, niech on mówi po angielsku, przynajmniej tak, jak ja, byłoby OK. Pan szanowny mówić, a i owszem, potrafił coś, z rozumieniem jednak szło mu znacznie gorzej i wszystko kazał sobie wbijać w aplikacje. Trochę nas to zdziwiło, zwłaszcza, że zmiana kursu obejmowała przejechanie kawałka ulicy dalej, bo my go sami nie znajdziemy. Ja rozumiem, że aplikacja nie dość, że pokazuje w nawigacji, to może jeszcze w ojczystym języku. No ale bez przesady. A gdyby ktośdostał jakiegoś ataku? Albo np. go okradli i chciał wytłumaczyć, żeby jechać na najbliższy posterunek. Nie wiem, jaki jest najbliższy, najbliższy w każdym razie! I co? I już się nie dogadamy? A jak kogoś nie stać i nie ma telefonu. :d No nie, tu to wiem, że nie zamówi, ale łapiecie, o co mi chodzi.
W końcu udało nam się temu biednemu człowiekowi wszystko wyjaśnić, porozwoził towarzystwo, mnie, Klaudię i Elanor, której na chrzcie dali inaczej, ale tu posłużę się pseudonimem, zawiózł do Lasek. Tutaj już zaczęłam mu współczuć. Trzy dziewczyny, niewidome wszystkie, jak jeden mąż, każą się zawieźć w środek ciemnego lasu, widać tylko bramę jakąś metalową, za nią w sumie nadal nic, biją dzwony… Jeeeezu, chorror jaki, czy jak? Pieniądze przyjął, resztę wydał, nawet miłego wieczoru wydukał po polsku i zmył się do domu.

Ciekawostka z dni następnych. Najlepszy pomysł ever, budzimy Klaudię! Sama się boję, no to biorę drugą koleżankę ze sobą, idę. Ale Klaudii normalnie obudzić nie można, nie wolno wręcz, wpadłam więc na lepszy pomysł. Poniższy link prowadzi do tego, co jej puściłam nad uchem.

Aż się sama zdziwiłam, nie pamiętałam, że to się do tego stopnia nadaje! Klaudia zachowała zdumiewający spokój, poruszyła się tylko nieznacznie i całkiem przytomnie powiedziała: o, ja to nawet lubię. Nie zgłosiłam protestu, ale spać jej nie dałam. Uparłyśmy się z koleżanką, że same się rządzić nie będziemy, i że jak my jesteśmy goście, to ona nam śniadanie albo zrobi, albo choć wskarze produkty. Wstawanie, jak to zwykle bywa, odbywało się etapami, tzn. najpierw Klaudia powiedziała, co o nas myśli, potem spróbowała argumentów, kiedy to nie poskutkowało, nie udało się też zepchnąć mnie z łóżka, poczyniła wysiłek i usiadła. Siedząc, zrobiła ruch, przypominający wstawanie. W pierwszym odruchu chciałam wstać za nią, zatrzymałam się w pół gestu.
– O nie nie nie, ja za tobą wstanę, a ty skorzystasz i znów się położysz! Nie ma tak! – Rozśmieszenie podziałało najlepiej i Klaudia wróciła do żywych.

Weekend przebiegał nam miło, na łażeniu po całych Laskach, zwykle w deszczu i czekaniu na różne autobusy w obu kierunkach. Pięknie było. :p

Ja się z Klaudią widziałam jeszcze raz, tydzień później, tym razem tylko w Warszawie. Tam naszym najinteligentniejszym pomysłem było wsypywanie sobie wzajemnie cukru do kawy, obie wiedząc, że żadna nie słodzi. Było śmiesznie.

Wrzesień trwał dalej, a ja byłam coraz mniej z tego zadowolona. Beci nie było tydzień w szkole, bo była na wyjeździe, po powrocie zaś wygłosiła zdanie, które mogłoby podsumować myśli każdego ucznia po wakacjach: Jezu, tyle do nadrobienia, kursy, liceum, praca, ratujcie… ale przynajmniej opalona jestem!

Z innych jeszcze szkolnych przeżyć, jak na razie jedno gorsze od drugich, bo nie dość, że zmęczeni, to jeszcze… pająk mi wlazł na palec! Na angielskim. Nie wiedziałam, co to, no to zdjęłam, a Becia dopiero wtedy wyraziła zdumienie: O jezu, jaki wielki pająk!
Przerażająca wiedza, że ja tego "wielkiego pająka" na chwilę wzięłam w rękę, a także, że go przecież nie zabiłam, czyli jeszcze gdzieś tu łazi, uniemożliwiła mi spokojną pracę. A myśmy tam jeszcze musiały siedzieć dwie godziny! A na końcu tych dwóch godzin się okazało, że to stworzenie łazi mi po nogawce. Kurcze, a tak lubiłam tę salę!

W piątek było pierwsze spotkanie szkolnego zespołu muzycznego. Ucieszyłam się niezmiernie, nie tyle z tego, że właśnie doszedł mi nowy obowiązek, ile z tego, że choć jeden jest związany z muzyką. Ciekawe, co uda nam się zrobić w tym roku i czy więcej, niż w zeszłym. Odwieczne pytanie przy produkcji czegokolwiek. :d

Na koniec dorzucę wam ostatni sukces Kuby. Jak wiadomo, Kuba jest papugą oswojoną dziwnie, mianowicie: przylecieć z własnej woli? Czasami tak, jak najbardziej. Przylecieć, bo ktoś go prosi? A gdzie tam! A już wejść na rękę? Niedoczekanie twoje, chyba śnisz! Kubuś popełnił ostatnio błąd, mianowicie poleciał do naszego pokoju. On u mnie i EMilki jeszcze nie był, zgłupiał kompletnie, obijał się o lustro i ogólnie był bardzo zdenerwowany i zestresowany. W końcu siadł na dolnym piętrze łóżka i tak siedział, odmawiając współpracy z kimkolwiek. Tata mu mówi, tłumaczy mu, że: kubuś, choć do pana, wejdź do pana na rękę, pan cię do salonu zaniesie, Kubuś, no choć do mnie, zaniosę cię! I kuba był na tyle inteligentny, żeby wymyślić, że on chyba rzeczywiście sam sobie nie da rady, siedział, napuszał się, fukał, syczał, dziobał, ale w końcu się poddał i, obrażony na cały świat, wskoczył tacie na rękę. Kiedy tata odniósł go do salonu, schował się za gałęzią na klatce. Chyba było mu wstyd. 🙂

Kończę ten haotyczny wpis i mam nadzieję, że chociaż się uśmiechnęliście czasem, bo ja padam ze zmęczenia i lubię się czasem uśmiechnąć.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Wreszcie udało mi się trochę poćwiczyć na gitarze!

Kategorie
muzyka

nowy awatar – czasem trzeba pogadać z kimś inteligentnym

Witajcie!
Czas na zmianę awataru, co by nudno nie było. A oto i produkcja, którą ostatnio lubię bardzo, choć długo się tu o niej nie rozpiszę. Po prostu, gdybym miała teraz okazję i ludzi do zrobienia imprezy, ta piosenka musiałaby się pojawić. Projekt nosi interesującą nazwę LSD, ale już tłumaczę, że oznacza to Labrinth (Brytyjski piosenkarz), Sia (wokalistka z Australii) oraz Diplo, producent z USA. Swoją drogą, wiedzieliście, że Diplo i Major Lazer to ta sama osoba? Jak to usłyszałam, to normalnie mi się cały światopogląd do góry nogami przekręcił, jeszcze nie dotarło! :d
OK, ja kończę i zapraszam zainteresowanych do wysłuchania piosenki Genius. Tylko geniusz mógłby się w niej zakochać.


Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

szukajcie, a znajdziecie, czyli o tym, do czego człowiek jest zdolny, jak go zmuszą okoliczności

Witajcie!

Chciałam napisać do was we wtorek, ale miałam za mało godzin w dobie niestety. A chciałam napisać dlatego, że ogarnęłam ostatnio więcej rzeczy, niż się spodziewałam. I to nie tylko wtedy, ale ogólnie w ostatnich dniach.
Zaczęłam to zauważać w niedzielę, kiedy ktoś mnie zapytał, co robiłam, a ja zaczęłam wymieniać i się nagle okazało, że w sumie, to zaczęłam tłumaczyć któreś moje wpisy na język opcy, zerknęłam na lekturę, poszłam na spacer, a poza tym pograłam trochę na gitarze. ZNalazłam sobie bardzo fajny tutorial na youtubie, gdzie ktoś bardzo ładnie pokazuje, jak zagrać utwór, bez capodastra, a na dodatek tłumaczy, jaki palec na jakim progu, a nie mówi, zgodnie z tradycją tutoriali, że: ten akord wygląda tak. I weź tu bądź mądry i pisz wiersze. Więc, wracając do głównego tematu, powoli, ale konsekwentnie się przyczepiam do tej gitary, co ogólnie świadczy raczej dobrze.

Poniedziałku nie kojarzę, ale w tym wpisie miało chodzić bardziej o wtorek, streszczam więc, co mnie tak wtedy ucieszyło.

Musicie wiedzieć, że my, z moją siostrą – Emilą, mamy w pokoju szafę. Szafa zajmuje całą jedną ścianę, ma przesuwane drzwi i jest zapełniona od góry do dołu rzeczami, które można podzielić na te 3 cudowne kategorie:
1. Żyć bez tego nie mogę.
2. Nie codziennie, ale na pewno się przydaje.
3. W życiu mi się nie przyda, można wywalić.
Ostatnio doszła też kategoria czwarta:
4. Nie mam pojęcia, co to jest.

Część szafy, w której jest więcej moich rzeczy, już dawno była dla mnie krzyżem pańskim i ogólnie wielką niewiadomą, bo nie dość, że bardzo mi się nie chciało tam sprzątać, to jeszcze właściwie nie wiedziałam, od czego miałabym zacząć i jak skończyć. Okoliczności jednak zmusiły mnie do tego, ponieważ do szkoły przyszło ostatnio wielkie pudło, a w pudle moje książki do matmy w brailleu. Jak wiadomo to cudowne pismo zajmuje więcej miejsca, niż to warte, dlatego trzeba było czym prędzej zrobićporządki, aby gdzieśte podręczniki można było wepchnąć. Teraz wypada wam wytłumaczyć, co w tajemniczej szafie się znajdowało. Znajdowały się tam segregatory z różnymi moimi notatkami z poprzednich szkół, teczki, skoroszyty i cienkie segregatory, które słóżyły za przeróżne zeszyty, czarnodrukowe książki, moje lub nie moje, maszyna do pisania, książki w brailleu, które kiedyś dostałam ze szkoły, arkusze maturalne, zbiór powtórkowych zadań, również do gimnazjum, wykresy oraz układ okresowy. Zgniewało mnie, wyciągnęłam wszystko i zaczęłam ustawiać jeszcze raz. Nieocenioną pomoc zaofiarowała mi Emila, bo zawsze dobrze jest mieć kogoś, kto przeczyta, co jest napisane na okładce, jak nie jest po naszemu.

Plus pierwszy i najważniejszy.
Od pierwszej klasy podstawówki aż do końca gimnazjum, prowadziłam zeszyty w skoroszytach. Jak wiadomo braille jest wielki, więc, jak taki zeszyt się kończył, to ja go przeglądałam, aby zobaczyć, co się tam przyda, co nie, a nieprzydatne rzeczy wyrzucałam na makulaturę. Oczywiście, jak to w roku szkolnym, nie zawsze w tygodniu był na to czas, więc taka kupka kartek lądowała sobie gdzieś, do przejrzenia, a ja miałam pusty skoroszyt, aby go móc nadal zapełniać makulaturą. Znacie mnie i moją, pożal się Boże, pracowitość, możecie sobie więc wyobrazić, ile takich kartek mi po gimnazjum zostało. Już nawet pomijając to, że ja się do pracy zabieram długo i z namysłem, to ja tej roboty po prostu nienawidziłam. Poważnie. Każdy ma coś takiego, czego bardzo nie lubi robić. Moja przyjaciółka nie lubi np. wstawać wcześnie. Moja mama nienawidzi prasować. A ja nienawidziłam przeglądać brajlowskich zeszytów. Praca polegała na tym, że macie bardzo dużo kartek, które, żeby w ogóle w jakiśsensowny sposób przeglądać, musicie wyjąć ze skoroszytu, więc może wam się to rozlecieć, jak, nie daj Boże, spadnie. I wtedy szukaj końca i początku, bo należy również pamiętać, że te kartki szły odwrotnie, przynajmniej w skoroszytach, czyli, że pierwsza lądowała na końcu skoroszytu. Jest to dosyć logiczne, ale bardzo niewygodne. Poza tym, braille nie grzeszy wybitną przejżystością, jeśli chodzi o wszelkie notatki i oznaczenia, jeśli nie przeczytasz fragmentu tekstu, trochę trudno szybko wyszukać interesujący cię kawałek. Nie ma zakreślaczy, ołówków, highlighterów, żółtych kolorów podobno przyciągających uwagę, czy tam pomarańczowych… jest tylko cudowny, długi, dłuuuuuuuuugi tekst. Jedyne co, to akapity i linijki odstępu, ewentualnie ramki, ale jak człowiek jużdługo przegląda, to i taką ramkę może przegapić. A jeszcze, jak się przegląda zeszyt z przedmiotu, którego się nie lubi, więc się jakąś szczególną miłością do tych notatek nie pała, no to już w ogóle szlag mnie jasny trafiał. Serio, gdybym wtedy dostała za coś szlaban, spokojnie można by było mi dać w ramach kary zadanie, abym przejrzała te zeszyty.
Wyobraźcie sobie w takim razie mojąradość, kiedy mogłam wyjąć wszystkie zeszyty, i tak o, jak leci, wziąć wszystkie pozostałe w nich notatki i wywalić jak najdalej od mojego pokoju. Nie oszukujmy się, nie przydały się do tej pory, to i teraz się nie przydadzą. Ważne rzeczy się powtarzają i mam je zapisane na komputerze, pozostawiłam sobie tylko fizykę i niemiecki. Już wyjaśniam, żeby zaraz nie było, że demoralizuję młodzierz. Gimnazjaliści, czy tam teraz podstawówkowicze moi kochani, pamiętajcie, ja jestem w matfizie. Rozszerzam matematykę i fizykę. No i angielski. Notatki z angielskiego mam w większości na komputerze. Pewne rzeczy z fizyki zostawiłam. A matematyka… No cóż, powiem tak. Jeśli nie umiałabym tego, co mam w tych zeszytach, to nie umiałabym nic z tego, co się teraz dzieje w szkole. Uznałam więc, że jestem rozgrzeszona. Co innego, gdybym np. rozszerzała historię, bo akurat notatek z historii miałam sporo.
Więc na prawdę wiele z moich kartek poszło w tym momencie gdzieś, daleko, a najważniejsze, że daleko ode mnie. Z ogromną satysfakcją wyciągałam kolejne pliki ze skoroszytów i starannie układałam je w torbie, aby je potem w porządku i sprawnie, wszystkie na raz, wynieść z mego miejsca zamieszkania. Kiedy ja się zajmowałam tą cudowną czynnością, Emilka przeglądała książki w czarnym druku.

Plus drugi.
Znalazłyśmy mój stary pamiętnik! To tak na prawdę nie był pamiętnik, bo tam się nie pisało o tym, co się wydarzyło, tylko były różne rubryczki do wpisywania. Tam imię, nazwisko, wiek, gdzie mieszkasz, takie tam, ulubiony przedmiot w szkole, czego nie lubisz… ale potem sięzaczęło ciekawiej, największy sekret, kto ci się podoba, twoje marzenia.
Po pierwsze, zaskoczyło mnie, że, kiedy trzeba było pisać o tym, jak myślę, kto kim będzie z naszej klasy, to owszem, napisałam np. że jeden z kolegów będzie sławnym sportowcem, bo on wtedy dobrze grał w piłkę, ale na każde pytanie, kto będzie wykonywał zawód artystyczny, typu, że będzie śpiewać, że będzie występować na scenie, wpisywałam "ja". Miałam bardzo sprecyzowane priorytety. Potem, jak było pytanie, co by się chciało, w sensie, jakie by były moje marzenia, to napisałam nie tylko o tak oczywistych rzeczach, jak: "żeby nie było zadane nic do domu", ale także, że "chciałabym, żeby było sprawiedliwie". Na koniec zaś dokopałyśmy się do informacji bardziej o wyglądzie i dowiedziałam się, że, przypominam, mając dziewięć lat, zadecydowałam, że kolczyków w różnych miejscach raczej nie chcę, ale tatuaż już owszem. Uznałam więc, że w sumie, to byłam kiedyś cool. Pytanie, jakie chcielibyście mieć tatuaże, jakbyście mieli jakiś mieć?

Plus trzeci.
Znalazłam starą książkę od angielskiego, którą kiedyś pożyczyłam. Postanowiłam więc ją oddać, no bo w sumie, po roku, to by wypadało. Kiedy poszłam do nauczyciela, który mnie wtedy uczył i oznajmiłam, że chyba znalazłam coś, co do niego należy, ze szczerą radością zawołał: oooo, znalazłaś jakieś pieniądze?! Nieeeee…? A chciałabym. Niestety pieniędzy w mojej makulaturze nie było. Za to znalazłam jeszcze parę książek, w tym takie, które przydadzą mi się do matury.

Plus czwarty.
To już taki zbiorczy. Znalazłam kilka książek czarnodrukowych, które mogę dać EMili, znalazłam miejsce na moje nowe podręczniki, znalazłam instrukcję obsługi do modułu sterującego perkusją elektroniczną, którego swoją drogą nie mam już od paru lat, znalazłam instrukcję do braille edge, znalazłam miejsce na różne moje gry i kładłam się spać z poczuciem, że cośzrobiłam. Pierwszy raz od długiego czasu. Aaaaa, no i jeszcze! Znalazłam kilka moich prac z gimnazjum, które chyba nawet przepiszę na komputer, sama jestem ciekawa, co to właściwie jest. A porządki jeszcze trwają!

Jak już tak o znajdowaniu różnych rzeczy, to ostatnio znalazłam informację, że teatr muzyczny w Gdyni zrobił kiedyś musical na podstawie… "Lalki"! 😀 Było to dla mnie sporym zaskoczeniem, aczkolwiek to tylko potwierdza moją tezę, żę musical da się zrobić ze wszystkiego. Mam ścieżkę dźwiękową, słucham, ciekawe to jest. Wreszcie umiem sobie wyobrazić głównego bohatera jako człowieka, a nie taki portret, który coś tam myśli, cośdo siebie mówi, ale uczuć, to nie bardzo widać. Pani Profesor, pamiętam o Pani i będę wysyłać! 🙂
Zachęcona sukcesem zaczęłam sobie patrzeć, co jeszcze robiły różne teatry muzyczne w naszym kraju. Wiem, że robiły bardzo różne rzeczy, na "mamma mia" sama byłam, ale wiem też o takich przedstawieniach, jak: "grease", "Jesus Christ super star", "chłopi", "wiedźmin", "shrek", "foot loose", "rodzina Addamsów", a także, odżałować nie mogę do tej pory, sławna adaptacja highschool musical na scenie Gliwickiego teatru muzycznego. Nigdzie nie ma płyty, serio. Nawet słów nie mogę znaleźć, ostatnio mnie wzięło, znów szukałam, nadal nie ma!

To be continued. A na razie pozdrawiam was
ja – Majka

PS Przypominam o pytaniu o tatuaż.
PS 2. WIecie, że Mraz parę lat temu śpiewał na broadwayu?
PS 3. Dziękuję moim wiernym czytelnikom, którzy się nie zawsze ujawniają, ale ja wiem, że są. Ty wiesz, że to o tobie.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Humany, łączcie się! Kolejne życzenia

Witajcie!

Dziś mam dla was pewną opowiastkę. Czasami wieczorem odzywa się mój telefon. O, nowa wiadomość na messengerze. W wiadomości jest jakaś dziwna odmiana mojego imienia. Za każdym razem inna. Odpisuję więc: co? Co robisz, Maja? A co ja mogę robić wieczorem? Siedzę i czytam. No więc piszę, żę nic. A bo mi się nudzi, to w sumie byś przyszła.
Wśród moich znajomych popularna była metoda pt. zadzwoń i powiedz: Maja, zrób coś. Tutaj, jak widać, ten sposób również jest stosowany.

Ostatnio Zuza, zwana moim Humanem, zapowiedziała mi, że nie przeczyta moich wpisów na blogu, bo nie ma tam nic o niej. Bardzo proszę, Zuziu, a piszę to nie tylko dlatego, że jednak chciałabym, żebyś przeczytała te wpisy, ale też dlatego, że masz dziś urodziny. Mój Human kończy dzisiaj lat osiemnaście, dlatego ja Ci w tym dniu, Zuziu, życzę, żeby Ci się marzenia spełniły, żebyś była wesoła, żebyś się nie przejmowała idiotami, żebyś urosła duża, a jak nie duża, to przynajmniej… no wiesz… troszkę większa, no i żebyś była miła, oczywiście, również Ci życzę. 🙂

Musicie wiedzieć, że właśnie Zuzia wyciąga mnie czasem z domu bez wyraźnego powodu, ciąga mnie po sklepach, zabiera do księgarni i zamiast czytać tytuły, namawia do kupowania jakichś dziwnych treści, mówi po Rosyjsku i nie pozwala mi mówić po angielsku… słowem, nudzić się nie można. I w sumie mam jej za co dziękować, Zuziu, wyprawy do ogrodów uniwersyteckich, w celu obserwowania myszy… zawsze spoko.

Zuziu, kosmito, wszystkiego najlepszego!

Pozdrawiam was, drodzy czytelnicy, i zachęcam do wychodzenia na zewnątrz. Jak nie, znajdzie was human.

O komentarz proszę ja – Majka

PS ZUziu, a na koniec piosenka.
https://youtube.com/watch?v=5u1osgsUZzQ

Kategorie
muzyka

nowy awatar – ostatnia klasa

Witajcie, już ponownie tego dnia.

Pomyślałam, że nowy rok, nowa ja, to i nowy awatar. I przyszło mi do głowy, że mogłabym tutaj umieścić coś nie tylko nawiązującego do roku szkolnego, ale także do moich ostatnich odkryć dotyczących tego, że, jak z resztą zawsze twierdziłam, musical da się zrobić ze wszystkiego. Nowych odkryć tu nie wrzucam, wrzucam natomiast drugi utwór z przedstawienia grupy starkid pt. "a very Potter senior year". Utwór nosi tytuł "senior year" i nawiązuje do tego, że w sumie, to i ja tę swoją "ostatnią klasę" w tym roku mam. Niedługo matura! 🙂 Także trzymajcie i cieszcie się. Bohaterowie śpiewają to, zanim wyruszą do Hogwartu, by rozpocząć swój ostatni rok nauki, już po zakończeniu wojny.
Obsada:
Clark Baxtresser – Harry Potter
Joey Richter – Ron Weasley
Meredith Stepien – Hermione Granger
Jaime Lyn Beatty – Ginny Weasley
Ciekawostka. Clark zagrał Harrego tylko podczas nagrania soundtracku, bo na scenie, oraz w soundtrackach do poprzednich części, w jego rolę wciela się Darren Criss, grający między innymi w serialu "glee". Jest on również autorem piosenek.

https://youtube.com/watch?v=Zz8dhUffJMQ

Pozdrawiam i życzę wam, dość realistycznie, aby ten rok był jeśli nie zczęśliwy, to chociaż do wytrzymania.
Ja – Majka

Kategorie
muzyka wspomnienia i dłuższe opisy

Ostróda Reggae Festival – coś więcej niż muzyka

Hej hej!
Moi drodzy, umieszczam to również na fb, ale myślę, że i tu nie zaszkodzi. W tym roku na festiwalu reggae w Osródzie był realizowany film dokumentalny, pokazujący ten festiwal w bardzo fajny sposób, nie tylko za pomocą wywiadów i koncertów, ale też rozmów z uczestnikami. Razem z moją rodziną mieliśmy to szczęście, że prezes całej tej imprezy, z którym znamy się już od kilku lat, poprosił nas o udział w tym materiale, jako rodzinę, która od kilku lat przyjeżdża na festiwal i dobrze się na nim bawi. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wygląda największy festiwal reggae w Polsce, a być może jest też ciekawy, jak nam poszło przed kamerą, zapraszam do obejrzenia.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
muzyka

nowy awatar – pożyjemy, zobaczymy

Hello!
Dziś jako awatar przybywa pierwsza piosenka z nowej płyty Jasona Mraza. Ja tę płytę świętuję już od 10 sierpnia, wypadałoby i tutaj ją pokazać. To jest piosenka o tytule "lets see what the night can do" i moim skromnym zdaniem jest bardzo piękna. Uspokaja mnie.

I niestety nic mądrego na jej temat dziś już nie wymyślę, ale serdecznie zapraszam do słuchania.
Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Trwa 10 dni, a 20 się to odsypia. Czyli nieoczywista reklama ICC

Witajcie.

ZOstały mi dwa tygodnie wakacji, a nie całe te wakacje są jeszcze opisane. Już nawet nie mówię o festiwalu, o którym myślałam, że uda mi się napisać szerzej, ale chociażby ICC. Nadrobię to więc, bo w sumie nie jest to trudny wpis.
Dla tych, co nie wiedzą. International Camp on Communication and Computers, w skrócie ICC, to jest międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych. Odbywają się tam różne warsztaty, czas wolny też raczej zorganizowany, a poza tym okazja do integracji z innymi państwami, poćwiczenia angielskiego itd. To taki skrócony opis. A teraz przejdę do opisu od mojej strony.

Niewiele widział ten, kto nie był na ICC. Ten, co był, prawdopodobnie widział jeszcze mniej, inaczej by nie pojechał na obóz, co nie? :p Dobra, powaga. Wyobraźcie sobie, że jesteście ciekawi świata, chcecie się nauczyć czegośnowego na warsztatach, chcecie się zintegrować i pogadać z wieloma osobami… OK, macie to, w takim razie wyruszamy.
Tu od razu trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, nie jest kolorowo. Nie jest tak, że od pierwszego dnia doskonale wiecie, co macie gdzie robić, dowiadujecie się mnóstwa odkrywczych rzeczy, a wszyscy chcą z wami rozmawiać, bo przecież jesteście z Polski. Ani pierwszego, ani drugiego… w ogóle przez pierwsze dni wcale nie musi tak być. Ile się nauczycie zależy bardzo od tego, na jakie warsztaty będziecie chcieli iść, na jakie się dostaniecie i, oczywiście, kto będzie je prowadził. Nie zrozumcie mnie źle, tam ludzie, którzy prowadzą warsztaty na prawdę mają bardzo dobre chęci, organizatorzy wydarzenia zrobili coś niesamowicie fajnego dla całej społeczności niewidomych. Nie chciałabym tylko podtrzymywać legendy, że jadąc na ICC niewidomy musi być super ogarniętym super bohaterem, znającym angielski bardzo dobrze i wiedzącym wszystko o komputerach. Przeciwnie, miałam wrażenie, że niektórzy jadą tam właśnie po to, żeby się tego choć trochę nauczyć. I tak, mam na myśli również sam język. A jeśli chcecie integracji, bardzo proszę, szukajcie, a na pewno znajdziecie. ZNajdziecie inteligentnych i chętnych do rozmowy ludzi, którzy będą w stanie nie tylko się skomunikować, ale też powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że są to dokładnie wszyscy obozowicze, bo, jak to zwykle w społecznościach bywa, nie są. Żeby być kompletnie szczerą, muszę powiedzieć, że trochę zajęło mi przyzwyczajenie się do rytmu dnia, jeszcze dłużej natomiast odnalezienie towarzystwa i formy spędzania typowo wolnego czasu, która mi odpowiadała. W ostatecznym rozrachunku jednak nastał ten moment, kiedy, siedząc na ławce przed hostelem, o jakiejś pierwszej w nocy, rozmawiając o językach słowiańskich i śpiewając polskie piosenki, poczułam, że tak, ja chcę tu wrócić. Bo odnalazłam legendarną atmosferę ICc, choć nastąpiło to trochę później, niż myślałam.

Zanim rozpocznę moją opowieść o ICC, od razu wyjaśnię, żeby nie było niedomówień. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Drodzy ewentualni uczestnicy, jak jesteście zmęczeni, bardzo proszę, można iść spać! Jeśli macie jakieś pytanie podczas warsztatów lub organizowanego czasu wolnego, jak najbardziej możecie je zadać. Drodzy, już niedługo przerażeni, rodzice potencjalnych uczestników, to samo! Nikt nie zrobi tu nam żadnej krzywdy, do niczego nie zmusi, jesteśmy pod dobrą opieką! Nikt się nie zgubił, nikt nie błąkał się po nocy po Zadarze. Przynajmniej poza terenem należącym do campusu. 😉

Łatwiej mi będzie opowiadać wam o ICC, kiedy zrozumiecie, jak wygląda dzień na tymże obozie. Wstaje się o godzinie… w sumie, to wstawajcie, jak chcecie, byle by o siódmej trzydzieści zebrać się przed pokojami. Rozumiecie. Siódma trzydzieści, cudowna godzina! Wszyscy przytomni! No i potem, grupa nasza, składająca się z sześciu całkowicie niewidomych idzie z dwoma przewodnikami, po trzy osoby na przewodnika, na śniadanie. Te podróże, to jest osobna legenda, bo właśnie tam formowały się nasze nierozerwalne więzi uczuć. Te wykrzykiwane komendy "uwagaaaa, stop!", te rozkminy na temat, czy te światła jużsą zielone, te brzydkie słowa, wymruczane przy trzydziestym krawężniku, te zdjęte sobie nawzajem klapki… ahhhhhhh… tooooooo byyyyyyłyyyyyyyyy pięęękne dniiiiiiiiiii…
Po 15 minutach byliśmy w restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie. Śniadania… kolejna długa historia… ten wżątek w plastykowych kubeczkach, te reagowanie z 10 sekundowym opóźnieniem, to poszukiwanie serwetek przez 5 minut, żeby na końcu stwierdzić, że leżą tóż przed nami… po prostu pięęękne dniiiiiii…

O Godzinie dziewiątej wszyscy zbierali się w tzw. assembly hall. Oznacza to dosłownie to, co oznacza. :d Była to duża sala, w której wszyscy się zbierali i czekali na swoją kolejkę, ponieważ właśnie tam rozpoczynał się dzień, a wszyscy byli wywoływani na odpowiednie warsztaty. Warsztaty trwały od 9 do 12, a i to całkiem teoretycznie, ponieważ zebranie w "assembly" często się trochę przedłużało. Poza tym w środku tych trzech godzin mieliśmy 15 minut przerwy, żeby się czegoś napić lub zjeść ciastko. Tak samo wyglądał plan na popołudnie, warsztaty z przerwą od 14 do 17. Pomiędzy tymi blokami zajęć natomiast odbywał się lunch, który zaczynali wydawać o 12:30. Tutaj ciekawostka, na ICC je się dwa obiady. Wiem, jak to brzmi, ale dla nas właśnie tak to wyglądało. Nie bardzo rozumiem, czy to cały świat jest dziwny, czy obiad w południe jest naszym, polskim wynalazkiem. Kogo byśmy nie zapytali, jedzą obiad wieczorem. To, że największy posiłek je się wieczorem w UK, nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. We Włoszech to samo, byłam, widziałam. Ale… wszędzie ińdziej? Nie rozumiem. 😉 Na ICC natomiast mądrzy ludzie wymyślili, że dogodzić należy każdemu. Zorganizowano to w sposób osobliwy, mianowicie i na lunch, i na obiad koło 17:30, dostawaliśmy dania obiadowe. Kolejna scenka rodzajowa mogłaby przedstawiać naszego koordynatora – Tomka, który skrzętnie zapisywał, co kto chce na obiad. Dania wybieraliśmy z menu dostępnego na stronie. Spokojnie, prawie nigdy na obiad nie podano tego, co było zapisane w menu, także zapisywanie zamówień było, jak widać, tylko jeszcze jedną, cudowną wręcz, rozrywką dla uczestników. Po obiedzie, tym drugim, tym z nazwy, był czas wolny. Spokojnie! W tym czasie również nie brakowało nam zajęć! :p Od 19 do 21, też oczywiście czysto teoretyczne te ramki, były organizowane różne zajęcia. Jazda na tandemach lub na koniach, zwiedzanie miasta, jam session… takie to różne mieliśmy rzeczy do porabiania. A o dwudziestej pierwszej koniec dnia.

Haha, żartowałam! No cooooo wy? Serio myśleliście, że grzecznie szliśmy spać? Pamiętajcie, że dopiero po dwudziestej pierwszej był wreszcie czas na tę legendarną, cudowną, samodzielną i niczym nie zakłucaną, INTEGRACJĘ. Integracja rozpoczynała się w tzw. ICC caffee. Jest to wynalazek kilku ostatnich lat, przynajmniej tak słyszałam od znajomych, którzy wyjeżdżali wcześniej. Polegało to na tym, że na takim patio, które było nam udostępnione, stały sobie stoliki, było można kupić różne rzeczy do picia, czasem ktoś puścił muzykę, innym razem wynieśli cymbergaja… Ogólnie takie miejsce do spędzania czasu. Więc człowiek tam sobie schodził, coś się jadło, coś się piło, to na pewno, i gadało z różnymi ludźmi o różnych rzeczach. Mam jednak wrażenie, że taka prawdziwa, najprawdziwsza integracja, zaczynała się dopiero po jedenastej, kiedy to uprzejmie, acz stanowczo, pokazywano nam drogę wyjścia z patio, a cała impreza przenosiła się przed hostel. Tam były ławki, mnóstwo miejsca wszędzie… i tak na prawdę dopiero tam można było się porozchodzić i poszukać w tłumie. Kiedy byliśmy na patio, trochę trudno było znaleźć miejsce do siedzenia, a jak już się znalazło, raczej wypadało go pilnować. Zwykle też, kiedy schodziło się tam z grupką przyjaciół, już się z nią zostawało, bo krążenie między stolikami mogło być utrudnione, a odnalezienie się potem w tłumie, to już tym bardziej ciężka sprawa. Wiemy, próbowaliśmy, zwłaszcza, jak ktoś wybierał się w ciężką i wymagającą podróż do baru, aby kupić coś do picia. Kiedy natomiast wychodziliśmy przed hostel, tłumu nie było prawie nigdzie, jeśli był, zawsze się mógł nieco przesunąć, wpaść w sumie nie było na co, a i kolejek do baru zbrakło, bo baru też już nie było. Natomiast były ławki, na których zawsze można było przysiąść, niewielkie grupki, rozmawiające w różnych miejscach i przy różnych źródłach muzyki, jeśli ktoś chciał… I właśnie podczas jednej z takich integracji tak serio, na prawdę poczułam, że tak, jest tu fajnie, chcę tu wrócić.

Chciałabym teraz szepnąć wam kilka słów o warsztatach. Zawsze, jak ktoś mi opowiadał o ICC, mówił, że odbywają się tam różne warsztaty. I zawsze, ale to zawsze nurtowało mnie pytanie, jakie?! Jakie są różne warsztaty?! Na czym one polegają?! Konkretu, błagam, konkretu! Proszę więc, ja wam tu wrzucam listę warsztatów, na których zdarzyło mi się być wraz z informacją, czy warsztat był obowiązkowy, a także krutkim, subiektywnym opisem.

Networking, wszyscy to mieli, 6 godzin, po 3 każdego z dwóch dni. Tu należy pamiętać o tym, że networking używany jest nie tylko w znaczeniu surfowania po sieci, ale także jako nawiązywanie kontaktów, tworzenie swojej… po polsku to raczej siatka. Siatka szpiegowska, siatka kontaktów… Dyskusja raczej do przeprowadzenia również poza warsztatem, ale generalnie chodziło o to, jak ważna jest wymiana informacji między ludźmi i ich wzajemne oddziaływania na siebie. Np. ja mam jedną sieć, którą są moi przyjaciele. OK, to są moje bliskie osoby, one mi dają poczucie bezpieczeństwa itd. Ale to nie jest wymiana informacji. Mam jednak też ludzi z branży realizacji dźwięku, których ja pytam o radę. I nawet nie muszę ich znać osobiście, po prostu łączy nas to, na czym się znamy lub, jak to jest w moim przypadku, dopiero chcemy się znać. Na tym to polega. Że ja nie tylko mam znajomego, który coś umie. Ale mam też świadomość, że np. chcąc uzyskać wiedzę na temat programu logic, ja zadzwonię do znajomego, który ma znajomego, który coś wie. Wiem gdzie zadzwonić i kogo spytać, żeby coś uzyskać. Przy okazji podczas warsztatu można też nabrać kilku umiejętności przydatnych przy poszukiwaniu pracy, bo musieliśmy znaleźć coś takiego w sobie, co czyni nas ważnym elementem grupy. Co możemy dać innym z tego, co sami mamy lub wiemy. Sorki, to wyszedł długi opis. Obiecuję poprawę.

The easiest Choco Cheesecake – najprostrzy sernik czekoladowy. Przyznaję, że to było zdecydowanie bardziej choco niż cheese, to cake, a poza tym, rzeczywiście najprostrze. Takie mini zajęcia kulinarne. Pobrudzicie łapki, ale nie stanie się wam oprócz tego żadna krzywda. Dawidzie, spokojnie, nie ma żadnych talerzy do tłuczenia ani noży do… no wiesz, używania. :p

Advanced Document Creation – zaawansowane tworzenie dokumentów. Chyba obowiązkowe. Za radą naszego instruktora wykreślamy słowo "zaawansowane". Nie będę wam lać wody, to po prostu była nauka worda i jego nieco bardziej zaawansowanych funkcji. My akurat mieliśmy problemy techniczne, więc zrobiliśmy nieco mniej, niżtrzeba było, ale chodzi o takie rzeczy, jak wstawianie nagłówków, spisów treści, przypisów, obrazków w tekście, odnośników różnych, list, zmianę czcionek i tworzenie własnych stylów… takie rzeczy.

Selfdefense – samoobrona. Co tu tłumaczyć, dokładnie to, co w tytule. Podstawy samoobrony, bardzo początkujący byliśmy. 😉 ALe uczestnicy warsztatu wiedzą już, jak się oswobodzić, gdy jakiś złoczyńca będzie próbował ich zatrzymać w miejscu, zdecydowanie wbrew ich woli. Warsztat mi się podobał, o pewnych mechanizmach obronnych nie wiedziałam, a poza tym bardzo fajnie jest zaskoczyć obecnego wśród moich czytelników Papierka, wyrywając mu się nieco szybciej, niż by się spodziewał. :p Pozdro, Mati.

Mobile App Exchange – wymiana mobilnych aplikacji. To też nie do tłumaczenia i ten warsztat również mi się podobał. Mam z tego notatki, jak ktoś chce, będę się dzielić. Aplikacjie podzielone na kilka kategorii: do komunikacji, do nawigacji, do odczytywania tekstu, do wiadomości, specjalnie dla niewidomych… no różne. Podczas tego warsztatu dowiedziałam się o Seeing AI. To jest taki interesujący program, który odczytuje mi głosem krótkie teksty, jak je widzi, rozpoznaje kody kreskowe, kolory, czasem osoby, niektóre waluty, zaczyna rozpoznawać pismo ręczne, ale nie testowałam, mówi, co jest na zdjęciu, a także ma detektor światła. Detektor światła, to jest, proszę państwa, takie magiczne urządzenie, które natężenie światła sygnalizuje wysokością dźwięku. Im wyższy dźwięk, tym więcej światła. No i to mnie pochłonęło bez reszty na całą resztę wyjazdu. Baterie żre, jak opętane, ale jakie to fajne! 🙂

Effective Web Browsing and Information Retrieval. Nie no, nie każcie mi… akurat ten warsztat był obowiązkowy, i akurat ten, jako chyba jedyny do tego stopnia, nie podobał mi się. Warsztat, który miał nas nauczyć, jak efektywnie przeszukiwać sieć. Ja wam to streszczę tak. Musicie się wystrzegać nie sprawdzonych informacji, bo mogą być fałszywe. Niektórzy takie tzw. fake newsy wrzucają do internetu dla zabawy lub dla zmylenia ludzi, bo… nie wiem, bo nudzi im się, albo im to do czegoś potrzebne. Trzeba więc, czytając rzeczy w internecie, sprawdzać czy autor artykułu jest wiarygodny, czy może znać się na rzeczy mam na myśli, a także upewnić się, co do wiarygodności informacji w jeszcze innych źródłach / na innych stronach. Tadam! Minęło dwie godziny. :p Zasady, które ten warsztat miał nam przybliżyć, warto sobie jednak zobaczyć, bo to chodzi o to, że można czasem podpowiedzieć wyszukiwarce google, czego się właściwie szuka, wpisując w odpowiednie miejsca plusy, minusy, znaki cudzysłowu i takie tam. Powodzenia, sama się kiedyś nauczę, wtedy byłam na prawdę bardzo, ale to bardzo zmęczona i nie dałam rady.

Chess for All – szachy dla wszystkich. Tak to się nazywało, nie to, że każdy musiał tam iść. I oto jest chyba mój drugi ulubiony warsztat, o pierwszym będzie zaraz. Warsztat prowadził pan, który w szachy gra w sumie non stop, z ludźmi tudzież z własną komurką. W skutek czego najpierw z nim przegrałam, potem przegrałam, potem, tak dla odmiany, przegrałam, a potem, po wyczerpującej walce, w końcu… znów przegrałam, ale trochę inaczej. :p Z naszym prowadzącym gra w szachy wygląda ciekawie, mianowicie robi się kilka ruchów, potem się przegrywa, a następne dwie minuty człowiek spędza siedząc nad szachownicą, patrząc na nią z niezbyt mądrym wyrazem twarzy i pytając: sorki, ale… jak to się właściwie stało? A jak już zadacie to pytanie, to wasza ciekawość, jak już wcześniej wspominałam, natychmiast zostanie zaspokojona! Prowadzący bowiem wyjaśni wam, czemu przegraliście, na podstawie waszego drugiego… no, może trzeciego ruchu w grze. Powodzenia. Tu miała też miejsce dosyć zabawna sytuacja, bo ja w pewnym momencie zapomniałam, że trzeba mówić po angielsku. Przestawiając kolejny pionek, maksymalnie skupiona na tym, co robię, zapytałam odruchowo: oj, a mogę tak? Na co pan odpowiedział uprzejmie: możesz, możesz! Tu należy przypomnieć czytelnikom, że Chorwacki język również jest językiem słowiańskim i mamy więcej słów podobnych lub wręcz wspólnych, niż nam się wydaje. To samo język serbski, jeszcze bardziej podobny do naszego.

Echo Location – echo lokacja. No i wreszcie, mój ulubiony, sześciogodzinny, rozłożony na dwa dni, nieobowiązkowy warsztat. Echo lokacja, jeśli ktoś nie wie, to jest metoda wykrywania obiektów, za pomocą, jak sama nazwa wskazuje, odbijającego się od nich dźwięku. Prościej mówiąc, nietoperze tak robią. :p Tyle, że nietoperze mają o tyle fajniej, że one ten dźwięk bazowy mogą sobie wydawać w sumie non stop. Latają, latają, no i tak sobie piszczą. Spoko, my raczej piszczeć nie możemy, trzeba wymyślić coś innego. Wymyślono więc, że możemy… no i teraz, jak to określić? Kląskać? Klikać? Jak to się u was mówi, jak się językiem o podniebienie tak robi… Weźcie… udajcie konia, jak robi koń? Ten odgłos kopyt tak się naśladowało, takim kląskaniem. No właśnie, no to prawidłowy klik do echo lokacji… wcale tak nie brzmi, ale robi się go podobnie. Kiedyś może spróbuję wam to pokazać, jak już sama to dobrze opanuję. Julitka, zadanie dla ciebie, audio wpis na blogu by się przydał. :d Ale wracając do warsztatu. Nie macie nawet pojęcia, jak ważny on dla mnie był, z kilku niezależnych powodów.

Ja tę echo lokację zauważałam od dziecka, ja wiedziałam, że ona jest. Wiedziałam, kiedy mijam otwarte, a kiedy zamknięte drzwi, kiedy dochodzę do ścian, kiedy otwiera się gdzieś przy mnie pusta przestrzeń i kiedy przy drodze są zaparkowane samochody. To wiedziałam, myślałam, że wszyscy tak mają. Okazało się jednak, że nie do końca. Dopiero na tym warsztacie dowiedziałam się, że po 1. echo lokacja jest rzeczą maksymalnie osobistą i każdy ją inaczej odbiera. 2. Ja jestem w tej echo lokacji nawet dobra, a to zawsze humor poprawia, jak człowiek usłyszy, że powinien coś trenować, bo warto. 3. Echo lokacja może służyć do odnalezienia w przestrzeni przedmiotów dużo mniejszych, niż samochód. Na warsztatach nie tylko pojawiały się zadania typu: dojdź do ściany, zakręć i znajdź drzwi. Były też takie, jak: znajdź stojący na stole garnek lub kieliszek, a nawet plastykową matę na stół, przejdź pomiędzy dwoma, ustawionymi przed tobą osobami, a także, to już był na prawdę koniec warsztatów, przejdź pomiędzy kilkoma ustawionymi w przejściu osobami i powiedz mi, która z nich trzyma garnek. I o ile doskonale wiedziałam, że mogę echo lokacją wykryć ludzi i przeszkody typu ściana, nigdy bym nie wpadła na to, że mogę szukać przedmiotów stojących na stole! Na prawdę, ten warsztat otworzył mi oczy na pewne rzeczy i to, tak w sumie, prawie dosłownie.

Moja lista odwiedzonych warsztatów na tym się kończy, jeśli ktoś z moich znajomych z polskiej grupy zechce się podzielić swoimi w komentarzach pod tym postem, to zapraszam. Nie będę tłumaczyć, na czym polegały zajęcia w czasie wolnym, bo dużo do powiedzenia nie zostało, powiem tylko, już kończąc, co mi dało to, pierwsze w moim przypadku, ICC. Na pewno kilka nowych znajomości zagranicznych, a to zawsze jest miłe. Na pewno okazję do posługiwania się językiem angielskim podczas wszystkich warsztatów i w rozmowach wieczornych. Możliwość docenienia języków słowiańskich… serio, mówcie co chcecie, ale ja do tej pory jakoś nie potrafiłam się tą naszą ojczystą kulturą zachwycić, na prawdę, nie wiem dlaczego. Ale jak spędzicie półgodziny na rozmowie z Serbem, używając dziwacznego, angielsko-polsko-serbskiego języka, to zrozumiecie, o co mi chodzi. Albo, jak siedzący koło was Czech nagle zwróci wam uwagę: ej, powtórz, ja nie rozumiem, powiedz jeszcze raz! :d Już nie mówiąc o możliwości spędzenia dziesięciu dni w Chorwacji, a gorąco było, jak w piekle. 🙂 No i oczywiście, nic nie równa się przyjemności własnego doświadczenia, jak to jest na tym legendarnym wyjeździe, który trwa dziesięć dni, a dwadzieścia następnych się go odsypia.

Kończąc ten, znów dość długi, wpis, pragnę z całego serca zachęcić wszystkich, którzy mogą pojechać, a jeszcze nie byli. Pojedźcie! Zobaczcie to, bo warto. I choćby na początku nie było wam tak łatwo, choć byście na początku musieli pokonać chwilową blokadę językową, choćby nie spodobałby wam się pierwszy, ale dopiero trzeci warsztat, choć byście się nie wyspali…. Warto. Bo to się opłaci, nawet bardziej, niż sądzicie. Uwierzcie mi, nawet poza warsztatami pobyt tam daje wieeeeele do myślenia. A uczyć się zawsze warto, choćby i o drugiej w nocy.

Pozdrawiam was ja – Majka.

Kategorie
muzyka wspomnienia i dłuższe opisy

O czym, dlaczego i jak śpiewa Ed Sheeran? Czyli opis koncertu wraz z komentarzem

Witajcie!
Najpierw wskazówka, jak ktoś będzie chciał kliknąć na link, a mu nie zadziała, to bardzo proszę zaznaczyć, skopiować i wkleić w pasek adresu, bo ja nie znam innego rozwiązania problemu. :p

O Edzie Sheeranie chciałam napisać jużdawno, nie tyle z powodu koncertu, ale z tego powodu, że, umówmy się. Nie musicie go lubić, jasne, że nie. Ale ten wykonawca jest pewnym ewenementem w przemyśle muzycznym. Dzisiaj często jest tak, że tzw. artysta, który wykonuje piosenkę, no właśnie. Tylko ją wykonuje. Kto inny piosenkę pisze, kto inny pisze muzykę, jeszcze kto inny jąrobi na spółkę z komputerem, kto inny tę piosenkę przekazuje dalej, do tzw. artysty, a jeszcze ktoś tzw. wokal tzw. artysty miksuje na komputerze. Potem jeszcze wystarczy, żeby jedna osoba artystę ubrała, druga uczesała, a jeszcze jedna za to wszystko zapłaciła. No i można iść na scenę! I właśnie dlatego nikt mi nie wmówi, że akurat Ed Sheeran dostaje pieniądze za nic. Dostaje ich dużo, to prawda. Z tym, żę on te piosenki: pisze, wraz z melodią, gra, nagrywa na tym looperze, za każdym razem od nowa, no i oczywiście wykonuje na koncertach. Dla jasności, na koncertach na scenie jest Ed Sheeran, jego gitara, jego looper (zapętlacz)… i już. Nic więcej. A Ed gra jedną partię, OK, nagrało się i leci. W takim razie czas zagrać drugą, i następną, i następną… to samo z chórkami… I tak cały czas. I nie ważne, czy to jest szybkie "shape of you", czy maksymalnie wolne "I see fire", gdzie trzeba już trochę nad tym posiedzieć. Jak się pomyli? Cóż. Kasujemy i jedziemy jeszcze raz. I to mi się chyba najbardziej podoba. To, że każdy koncert jest robiony na żywo, tam nie ma gotowych pętli. Jakie to trzeba mieć wyczucie, żeby się na tym looperze, za przeproszeniem, nigdzie nie rąbnąć! Pozwolicie więc, że dalej posłużę się samym koncertem i postaram się coś o każdej nutce powiedzieć, to mi się artykuł sam napisze.

zamek na wzgórzu, dla mnie Hogwart

Na początku nagrania pada nasza złota myśl "przód się cieszy, my też się cieszymy!". Cieszcie się więc, bo oto wychodzi Sheeran. Z 10 minutowym opóźnieniem, ta Angielska punktualność. To tylko człowiek, może dźwiękowiec się przeraził, jak usłyszał stadion? Nastroił gitarę pewnie, napił się… idzie.
Koncert rozpoczął się kawałkiem "castle on the hill", jednym z dwóch pierwszych singli z płyty "divide". Mówię, jednym z dwóch pierwszych, ponieważ to i "shape of you" wyszło tego samego dnia. Zwykle się tak nie robi, ale, w jednym z wywiadów, Sheeran wyjaśnił zjawisko, mówiąc, że chciał ludziom dać pełniejszy obraz całego albumu. Piosenki są tak różne od siebie, i w kwestii tekstu, i stylu, że gdyby wypuścił jedną, wszyscy by pomyśleli, że cała płyta taka jest. A tu niekoniecznie tak być powinno. "Castle on the hill" to taka piosenka drogi, opowiada o dzieciństwie wokalisty i rzeczywiście, brzmi, jak powrót do domu. W sam raz się nadaje na otworzenie koncertu. Dalej.
Posłuchać można tutaj

nie wszystko jest takie, jak się wydaje

Witaj Warszawo! itd. itp. Przyszedł czas na piosenkę "eraser". W większości rapowany numer o tym, jak życie Eda zmieniło się po tym, jak wszedł w cały ten biznes, przemysł muzyczny.
Mój ulubiony cytat z tej piosenki? "And ain't nobody wanna see you down in the dumps
Because you're living your dream, man, this shit should be fun." Ktoś jeszcze miał tak, że marzył o czymś, wyczekiwał, a potem się okazało, że to nie jest takie proste? Mało tego, czy ktoś jeszcze miał tak, że pracował na coś cholernie ciężko, a wszyscy myśleli, że to taka bułka z masłem jest? Bardzo proszę. Dla mnie ta piosenka jest właśnie o tym.
posłuchajcie sami
Dalej.

za zimno nawet dla aniołów

Następnie zagrane zostało "the a team". Pierwszy tak popularny singiel Sheerana, napisany w wieku lat osiemnastu, a chyba jedna z najpoważniejszych piosenek. Dziewczyna miała na imię Angel, a Ed poznał ją, o ile ja to dobrze pamiętam, w takim przytółku dla bezdomnych. Ciężki żywot miała ta dziewczyna, narkotyki, zarabianie na ulicy itd. I właśnie o tym napisał piosenkę, lecz kiedy wrócił do miejsca, gdzie poznał bohaterkę opowieści, już jej tam nie było. Nie wiadomo dokładnie, co się stało. A cytat? Myślę, żę ten.
"It's too cold outside
For angels to fly"
W ostatnim wersie zamienione na: "Angels to die".
polecam posłuchać

Piękny to widok, gdy Warszawa śpiewa wszystko wraz z artystą. Artysta poinformował Warszawę uprzejmie, że nie ma czegoś takiego, jak: nie umiem śpiewać! Można nie umieć śpiewać dobrze, ale on przecież każe śpiewać głośno, a nie dobrze, więc mamy śpiewać. OK, będziemy. To samo jest z tańcem, przecież wszyscy patrzą się na scenę, nie na siebie nawzajem! Więc nikt was nie będzie oceniał, tańczcie sobie! Po tej cennej lekcji przeszliśmy do następnej piosenki.

jak zdradzać, to z klasą!

Utwór "don't" z płyty x, to jest chyba jedna z bardziej znanych piosenek Sheerana w tym kraju, pamiętam, jak była maksymalnie popularna. Piosenka typowo na looper, najpierw nagrywamy bas, potem rytm, akordy na gitarze, i podkład gotowy! Piosenka jest osobista, a tekst opowiada w dość prostych słowach o historii, na nieszczęście, starej, jak świat. Z tekstu wynika, że Ed miał partnerkę, rozumiemy również, że zajmowała się tym, co on. "Me and her make money the same way. Four cities, two planes the same day". – "Ja i ona zarabiamy w ten sam sposób. Cztery miasta i dwa samoloty jednego dnia". Z dalszej części tekstu dowiadujemy się, że koleżanka zachowała się bardzo nieładnie, bo, będąc w trasie blisko Sheerana, mało tego, śpiąc w tym samym hotelu, co on, wybitnie mocno zintegrowała się z innym chłopakiem. Podczas tej trasy. W tym hotelu. Na tym samym piętrze. No proszę państwa, jak już zdradzać, to z klasą, a nie tak… No nieładnie w każdym razie. Ed piosenkę napisał, bo uczuć nie można dusić w sobie, ale potem długo odmawiał konkretnej odpowiedzi na pytanie, czy tekst jest prawdą i kogo ta prawda dotyczy. Mówił nawet, że zastanawiał się, czy to dobrze, że to wydał na światło dzienne. Ulubionego cytatu chyba nie ma, jest ulubiona ciekawostka. Z płyty i radia wszyscy znają wersję z początkiem refrenu "don't … with my love". Z tą charakterystyczną przerwą po "don't". To nawet jest fajny zabieg rytmiczny. Z tym, że mało kto pamięta, że w niecenzurowanej wersji wskakuje tam jeszcze jedno słówko i tworzy piękną linijkę "don't fuck with my love". Mocne.
Dlaczego nie warto zdradzać posłuchajcie pod tym linkiem

ani słowa więcej

Dalej Ed płynnie przeszedł do piosenki "new man". Coś jesteśmy monotematyczni. Tekst można sobie zobaczyć, to z kolei taka opowiastka o… nawet nie umiem tego opowiedzieć. Trochę tak, jakby śpiewał do jakiejś byłej dziewczyny, która jest teraz z nowym jakimś. Taki goguś, laluś i ogólnie klasa sama dla siebie ten nowy chłopak. :d A że piosenkę można ładnie zmiksować z "don't", to też jest prawda. Piosenka raczej żartobliwa. Dalej.
new man

Dobrze się zastanów

Jak już sprawdziliśmy, czy potrafimy być tacy głośni, jak tłum, o ile dobrze pamiętam, w Walii, przyszła pora na "dive". Jest to ballada, wokalnie dość trudna, przynajmniej tak twierdzi wykonawca. Co można ciekawego o niej powiedzieć? Tam poraz pierwszy na oficjalnych albumach Sheerana pojawił się, nie dość, że gościnnie, to jeszcze żeński głos. W chórkach, na chwileczkę, ale jednak.
Cytat: "don't call me baby, unless you mean it. Don't tell that you need me if you don't believe it…" Jak dla mnie, to tego w szkołach powinni uczyć, niektórym by się bardzo, ale to bardzo, przydało. I znów cały stadion razem z nami, nie ma lepszego uczucia.
Słuchać i się uczyć pod tym linkiem

to nieszczęśliwe dwa procent

Po tej piosence nadeszła pora na jeden z najważniejszych cytatów wieczoru: this show isn't about me, it's about us. "Ten koncert nie jest o mnie, jest o nas." Albo raczej, bliżej polskiego byłoby: "ten koncert nie jest mój, jest nasz.". To fajnie pokazuje, jak Ed te koncerty… jakby to ująć… prowadzi? Chodzi o to, że praktycznie w każdym utworze był moment, kiedy to on słuchał ludzi, a nie ludzie jego. Opowiada coś, czeka na reakcje, zachęca do śpiewania… Każdy ma brać udział i to nie jest tak, że ma śpiewać dobrze. Przypominamy, ma śpiewać głośno. :p
A, jak wiadomo, nigdy nie jest tak, że wszyscy biorąudział. Uwaga, storytime, kto nie bierze udziału? Zawsze 2 procent publiczności. Sheeran powiedział tak.
"Pierwszy z tych dwóch procent, to są chłopaki (w sensie boyfriends), którzy wcale nie chcieli tu przyjść. Oni mówią: eeeeee, ja tam w sumie nie lubię jego muzyki. Oni stoją z innymi chłopakami tego typu i mówią do siebie: stary, czemu, czemu on zagrał w grze o tron?! A drugi procent, to tzw. super tata. A wspominam o tym, bo sam mam super tatę, on mnie zabierał w różne miejsca i zawsze wiedziałem, że stoi gdzieś z tyłu. I pozdrawiam tych super tatusiów, bo oni się starają. I mówią: no… to nie moja muzyka, ale… doooobrze, że dzieciaki na te koncerty chodzą. I stoją z innymi super tatusiami, mówiąc: raaaaaany, korek byłstraaaaaszny… kuuuuurde, 30 funtów za koszulkę? No nieeeee… I takie różne inne rzeczy, oni każdego wieczoru mówią to samo!"
Kończąc cytat, to było bardzo fajne, kiedy Sheeran ze sceny pozdrowił to nieszczęśliwe dwa procent ludzi, którzy poświęcili sobotni wieczór na coś, czego nie chcą zrobić, dla kogoś, kogo kochają. I to jest super, a ja osobiście też tak uważam, może z tego powodu, że od razu przypomniało mi się, na ile koncertów już mnie rodzice zabrali. :d

co w krwioobiegu, to w głowie

Następna piosenka, to "bloodstream". To jest utwór w moim odczuciu bardzo poważny, a napisany został po tym, jak Sheeran spróbował narkotyków. Sam za siebie mówi mój ulubiony cytat: "All the voices in my mind
Calling out across the line". Właśnie wtedy, kiedy Sheeran to śpiewa, przydaje mu się looper, aby dograć do tego różne głosy. I tak potem jest już ich z pięciu… różne głosy, różne riffy gitarowe… rytm… to wszystko się tak ze sobą miesza, że w pewnym momencie człowiek zdaje sobie sprawę, że utwór doskonale ilustruje, co on musiał wtedy czuć. Najpierw spokojnie, wszystko jest OK, potem coraz więcej różnych rzeczy… a potem już wszystko pomieszane, tylko szum… nie wiadomo o co chodzi…
Piosenkę polecam, z tłumaczeniem, jak ktoś nie rozumie języka, serdecznie zapraszam, bo warto. A zwłaszcza wykonanie koncertowe, tam to słychać lepiej.
Słuchać, podziwiać, nie brać przykładu pod tym linkiem

komu lepiej, temu lepiej

Przyszedł czas na dwa stałe elementy koncertu, czyli pozdrowienie supportów, takie coś w stylu "polecam ja – Ed Sheeran", a potem piosenkę "happier", która teraz jest, o ile wiem, mocno znana, czy to w oryginale, czy też w remixie, którego osobiście szczerze niecierpię. "Happier" to poruszająca ballada o sytuacji, w której spotykamy się z naszą dawną miłością, a ta osoba jest już z kimś innym. Wygląda, jakby była szczęśliwsza, ale czy jest? Piosenka trochę o pogodzeniu się z rzeczywistością i pójściu dalej, a trochę chyba o tym, że autor tekstu nie jest szczęśliwszy, niż był. Jeśli mam mówić za siebie, to: I'm not happier. Do interpretacji.
tutaj link

Moja ulubiona ballada

Potem znów powracamy do albumu x. Ed poinformował tłum, że, tak jak zawsze ich prosi, żeby byli głośno, to jeden jedyny raz poprosi ich teraz, żeby byli cicho. I zagrał chyba moją ulubioną z ballad. Nazywa się to "tenerife sea", jest proste i w prosty sposób piękne. Inna sprawa, że na koncertach takie proste nie jest, bo piosenka jest doskonałą okazją do pokazania możliwości loopera i dorobienia chórków do samego siebie. To trochę wykonawcy zajęło i pomogło mu w uzyskaniu kolejnej owacji.
Słuchajcie i podziwiajcie tutaj

Dziewczyna z Galway

Ponieważ na chwilę zwolniliśmy, teraz trzeba przyspieszyć. W tym celu na stadionie narodowym zagościło "Galway girl". Piosenka napisana z irlandzkim zespołem Beoga, jeden z singli wydanych przed albumem "divide". Ciekawostka od mojej strony jest taka, że to była, o ile pamiętam, pierwsza piosenka, którą usłyszałam, polubiłam i pomyślałam: o, a może by posłuchać Sheerana? Jasne, wcześniej znałam "thinking out loud", "i see fire" czy "don't", ale nigdy nie zwracałam na te nutki większej uwagi. A ta piosenka od razu zwróciła moją uwagę, kiedy usłyszałam ją w radiowęźle szkolnym. I pomyśleć, że na początku wytwórnia bardzo odradzała Sheeranowi umieszczenie tej piosenki na płycie, przekonując, że folk w pomieszaniu z rapem na pewno się nie sprzeda. A jednak.
Galway girl

podróż tam i spowrotem, do I see fire

Wracając do przebiegu wydarzeń, potem Sheeran zagrał wszystkie pętle mające posłużyć do "I see fire" i, kiedy cały stadion, przód też, zdążył się już bardzo głośno ucieszyć, zaczął śpiewać piosenkę Niny Simone – feeling good. Surprise! Oczywiście potem przeszedł już do " I see fire", z czego się bardzo ucieszyłam, bo ostatnio polubiłam tę piosenkę. Mówię "ostatnio", ponieważ pamiętam, że kiedy zjawiło się w radiach, nie mogłam słuchać, znudziło mi się. I w ogóle wtedy nie słuchałam Sheerana, więc jakoś mnie nie interesowało. A zauważyłam, że kiedy radia usilnie męczą jakąś piosenkę, to ja ją zaczynam lubić od półdo dwóch lat po tym, jak przycichnie na antenie. I tak mniej więcej było. Dla ciekawych świata polecam nie tylko wersję oryginalną i z filmu, ale także remix zrobiony przez Kygo. Możę mi ktoś wyjaśni, czemu ja to tak lubię, ten remix? Jakiś taki magiczny jest.
Do posłuchania zapraszam tutaj

hit wszystkich ślubów

Tutaj poraz pierwszy Ed zastosował sztuczkę polegającą na tym, że kazał ludziom śpiewać pierwszy głos w refrenie, a sam zaśpiewał drugi. Podobało mi się to zwłaszcza dlatego, że jest to pierwsza i prawdopodobnie ostatnia okazja, w której usłyszałam się śpiewającą z Sheeranem, na dwa głosy. 🙂 To samo zjawisko zaistniało w piosence "thinking out loud", którą zaśpiewał zaraz potem. Piosenki nie będę tłumaczyć, typowy pierwszy taniec, co mogę powiedzieć? :d Utwór napisany wraz z Amy Wadge. Podobno, kiedy Amy odwiedziła Sheerana, mówiąc, że w sumie, to by można coś znowu razem napisać, miała drobne problemy z finansami. Jak powiedział wokalista: napisaliśmy coś takiego, żeby już się więcej nie musiała martwić o czynsz. No i pierwsze grammy mu się za tę nutkę trafiło. Miał więc rację gdy mówił: jak znacie słowa piosenki, to śpiewajcie, a jak nie, to chyba jesteście na nie tym koncercie. Racja, tego byłoby trudno nie znać, nawet, jakby się chciało, no nie?
thinking outloud

miła niespodzianka

Jeszcze nie przyspieszamy, czas na piosenkę "one". Otwierający utwór z płyty x, o którym nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Podobno to była ostatnia piosenka o dziewczynie, o której była większość płyty pierwszej, nazwanej +. 🙂 Ładna, piosenka, nie dziewczyna. Spodobała mi się dopiero na koncercie.
posłuchajcie

piosenka o zdjęciach

Z tej piosenki płynne przejście do "photograf". Ciekawa historia, to też jest ballada i też ma remix, którego nie lubię i nie lubiłam. Podobno było tak, że znajomy Sheerana z pewnego zespołu grał na pianinie. No i byli w jednym pokoju, ten znajomy puścił tę główną pętlę z tej piosenki ze swojego laptopa i to sobie w tle leciało, a Ed siedział na podłodze i składał lego. No i tak leciało sobie, leciało, leciało, a Ed złożył x winga i napisał piosenkę. xd. Fajnie. Osobiste odczucia co do piosenki? Bardzo proszę, był bardzo fajny filmik z "the big bang theory" zrobiony przez kogoś i umieszczony na youtubie, ta piosenka leciała jako podkład. :p Chwila dla loopera i jedziemy dalej.
photograf

perfekcja, znowu na ślubach

Perfekcyjny koncert! Czas na "Perfect". Nie mogło zabraknąć akcji fanowskiej, mianowicie podczas refrenu podnosiło się kartki, w dolnych sektorach czerwone, na górze białe i trzymało w górze, podświetlając telefonem. Też trzymałam. W ten sposób stadion zmienia się w flagę, a Ed jest zadowolony. Zawsze mnie wzrusza "perfect", ten tekst jest niby banalny, a jednak bardzo autentyczny, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Ciekawostka, fragmenty orkiestrowe robił brat Sheerana.
perfect

historia pewnej znajomości

Za wolno jest, przyspieszamy! Oto "nancy mulligan". No piękna jest ta nuta, no! Napisana z tym samym zespołem z Irlandii, co "galway girl". Opowiada historię dziadków Sheerana, którzy wzięli ślub w tajemnicy, ponieważ ich rodzice się na to nie zgadzali. Oczywiście wszystko się opierało na tym, że Anne Mulligan była z Irlandii, z katolickiej rodziny, a William Sheeran był protestantem z Anglii. Niby gorzej być nie mogło, a jednak… zakochali się, pobrali i stali się rodzinną legendą. A teraz już nie tylko rodzinną.
Posłuchajcie tej histori pod tym linkiem

głośniej! Szybciej!

Zbliżamy się powoli do końca koncertu, trzeba więc… no wiecie, zacząć śpiewać. Oto piosenka "sing". Stworzona z Farellem Williamsem, czyli, rzecz jasna, hit, a, moim skromnym zdaniem, do zagrania strasznie trudna. Do tej pory nie wiem, jak to liczyć! A podobno pop taki prosty. Jak już grasz, jeszcze jakoś, ale jak to w ogóle zacząć? Słuchajcie gitar.
pod tym linkiem

wreszcie numer taneczny

Potem przerwa, przerwa zawsze być musi. Przód się drze, nas również nie trzeba namawiać, chcemy bisy! No doooobra, jak chcecie, to będziecie mieli. Oczywiście, nie mogło tego zabraknąć, następna piosenka to "shape of you". Czy jest tu ktoś, kto tej piosenki nie zna? Na prawdę, jak się tego dowiem, to chyba dam jakiegoś prywatnego nobla. Ciekawostka, wiecie, żę ta piosenka początkowo miała iść do Rihanny? Na jego szczęście, i rozum, i serce, i, zapewne, portfel Sheerana krzyczały razem: nie oddawaj, nie oddawaj!
shape of you

a na koniec początek

Koncert Sheeran zakończył swoją pierwszą piosenką. Bardzo mi się spodobało to sformułowanie. No ale na to wychodzi, pierwsza bardziej oficjalnie wydana epka Sheerana zaczynała się od energicznej, pełnej rapu i w ogóle tekstu, piosenki pt. "you need me, I don't need you". Ten tekst jest za długi, żeby przytaczać cały, w skrócie można powiedzieć, że Ed musiał wykrzyczeć złość na przemysł muzyczny, z resztą całkiem słuszną, o ile wiem. Typowa looperowa piosenka, a refren bardzo nadający się do udziału publiczności.
posłuchajcie uważnie tutaj

No i koniec. Koncertu i wpisu. Bardzo proszę, teraz możecie się śmiać, że każda piosenka, że każde słowo… Inaczej jednak nie bardzo umiem napisać ten artykuł o Sheeranie. Niech to będzie pierwszy wpis o konkretnym artyście. Mam nadzieję, że nie ostatni.

Pozdrawiam i życzę miłego słuchania
ja – Majka

Kategorie
muzyka

Kto wspierał Eda Sheerana, a kto nie wspierał mnie? Czyli jedenastego sierpnia część pierwsza

No i doczekali się! :d Oto wpis o sobocie, jedenastym sierpnia konkretnie. O tym, że idę na koncert dowiedziałam się troszkę ponad tydzień przed wydarzeniem, także byłam, można powiedzieć, troszeczkę zaskoczona. Jeszcze bardziej zaskoczona byłam dowiadując się, że ja na ten koncert, to w sumie idę sama, bo jest jeden bilet, a oni przewodnika w tym bilecie nie uwzględniają. I to by jeszcze było normalne, gdyby nie to, że bez przewodnika, to oni mnie tam w ogóle nie widzieli. No ale, o tym zaraz.

Ponieważ, jak już wspominałam, mój telefon wybrał się na wakacje, w sobotę zadzwoniliśmy do punktu odbioru paczek z pytaniem, czy można paczkę sobie samemu wziąć, jak się ma okazję. Oczywiście, że można! Szybka akcja, wszyscy do samochodu, bo trzeba zdążyć przed czternastą. OK, jesteśmy, jest paczka? Nie. Sorry. Paczki nie ma, bo paczki są nieposortowane, będzie w poniedziałek. OK, fajnie. Pierwszy tak wielki koncert w życiu, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim, i jeszcze nie ze swoją komórką.

Poszliśmy na obiad, potem na moment do babci, no i ruszamy. Na miejscu byliśmy chyba w pół do piątej, aby mieć czas się dogadać co do mojej obecności tam. I się zaczęła zabawa. Podchodzimy sobie do pana ochroniarza, proszę pana, taka sytuacja, niewidoma jest, chce wejść, tylko ona ma bilet… i co? Pan porozmawiał chwilę ze swoją radiostacją i czeka. Radiostacja niebawem wyszumiała w odpowiedzi, że decyzją organizatora dziewczyna wejść może, ale z opiekunem, a ten opiekun też ma bilet! Pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w mojej głowie, to było coś w stylu: przepraszam, skarbeczku, ale na jakim świecie ty żyjesz? Pytanie było raczej trafione o tyle, że kupienie biletu w tym momencie jest cudem, a co dopiero w tym samym sektorze! Nie ma nawet takiej opcji. "Tylko z opiekunem, bo my nie mamy dedykowanych wolontariuszy…" Moment. Co to są dedykowani wolontariusze? Czy ja wymagam, żeby to byli ludzie o nadludzkiej sile, anielskiej cierpliwości, z wykształceniem tyflopedagogicznym i z krótkim kursem odbywanym w służbach specjalnych? Nie, kochani moi, ja tylko proszę, żeby mnie ktoś na miejsce zaprowadził. Krótkofalówka ciągnęła jednak dalej i stwierdziła, że: tobie się będą różni tam legitymować, że mają orzeczenie, że ich tam noga boli, czy coś, ale… itd. itp. Proszę państwa, z takimi tekstami, to nie do mnie. Żałowałam, że ten pan nie rozmawiał konkretnie ze mną. Wtedy przynajmniej mogłabym mu udowodnić, że nie widzę na prawdę. W tym momencie pozdrawiam serdecznie pana ochroniarza, który próbował pomóc, a że ma dziwacznego szefa, to nie jego wina, nie?

Ja na taką sytuację byłam przygotowana, po tym, jak organizator nie był nam łaskaw nawet odpisać na maila. Olewam, idę dalej, koncert jest ważniejszy. Po drodze jednak przypomniało mi się nieco brzydkich wyrażeń w różnych językach. Na tę okazję czekała na mnie alternatywa w postaci Pauliny. Paulina jest córką koleżanki mojej mamy i widziałyśmy się raz w życiu, sześć lat temu. Fajnie było się spotkać, Paulina, dzięki jeszcze raz. Dzięki tobie w ogóle mogłam tam wejść. Wraz z Pauliną i jej koleżanką weszłyśmy, przeszłyśmy przez kontrolę, skanowanie biletów… witamy kolejnego ochroniarza! Już za wami tęskniłam!
– A wy, dziewczyny, macie na bilecie inny sektor! To nie wasz sektor! – Pan był wybitnie niezadowolony. Źle trafił, bo, jak na razie, ja też byłam.
– Proszę pana, koleżanki pomagają mi dostać się do mojego miejsca, bo wy nie zapewniacie mi takiej pomocy. Więc albo one mnie doprowadzą, albo pan, prawda? – Przez chwilę miałam dziwne wrażenie, że pan nie rozumie po polsku, bo ja mu powtarzałam jedno, a on mi drugie. W końcu wyszła inna pani i wprowadziła nieco milszą atmosferę.
– Ale przecież jasne, że mogą z nią wejść, o co tu chodzi? Po co ty chcesz do kierowniczki dzwonić… – Haha, ja teżtego nie wiedziałam, przecież kierowniczka już powiedziała, co myśli. – Puść dziewczyny, po co im problemy robisz? – Pan przestał problemy robić, weszłyśmy. I w tym momencie problemy skończyły się, jak ręką odiął. Od tej pory wszyscy chcieli mi pomóc: a czego szukacie, a czy jest jakiś kłopot, a może schody ruchome… Droga usłana różami wręcz. Wiecie, to były takie angielskie róże… ha, ha, ha… śmieszny żart? No wiem, że tak. :p

Przeszłam przez trudne tematy, tutaj od razu notka dla moich wiernych czytelników. Kamilu, Mikołaju, nie bójcie się. Wiem, że, jak bohaterowie, zaczniecie za mnie walczyć o moje prawa w komentarzach. Spokojnie! Wydarzenie na pewno zostanie opisane w stosownym miejscu. Albo w kilku miejscach. Przejdźmy do koncertów.

Zacząć trzeba od tego, że, jeśli ktoś z was był na narodowym, to wie, a kto nie był, niech się dowie. Akustyka jest… straszna! Przerażająco ciężka! Niedobra! Jest zła! Męcząca jest! No tragedia! Pogłos okropny wręcz, a nagłośnienie jakośsiada. Dlatego śmiałam się, że Sheeran jest najlepszym artystą na stadion, bo stadion więcej niż jednego instrumentu znieść absolutnie nie potrafi. Przed Sheeranem jednak zjawiły się supporty. No to jedziemy, po kolei.
Najpierw wyszedł BeMy. Zespół z ciekawą historią. Z pochodzenia Polacy, wychowani we Francji, studiujący i mieszkający w UK, a nagrywający z polskim Universalem. 🙂 Inna sprawa, że kiedyśbyli współlokatorami Sheerana. Tak się poznali, Sheeran o nich opowiadał w wywiadzie dla naszego radia i powiedział, że chciałby, żeby BeMy zagrali przed nim, kiedy będzie grać w Polsce. Your wish is my command, oczywiście, że zagrali! Pół godziny mieli, tak dokładnie, ale jednak. Ja tu o nich nie napiszę bardzo dużo, bo, niestety, mało ich jeszcze znam. Wiem, że grali na Woodstocku, że wzięli udział w którymś z naszych programów "muzycznych", a, no i że ich były współlokator bardzo ich chwali. Kiedy weszli, wokalista przywitał się po angielsku, ale po pierwszej piosence przeszedł płynnie na ojczysty język i już mu tak zostało. Tutaj wspomnę również, że jeszcze przed tym koncertem, koło mnie usiadło troje przemiłych ludzi. Magda, Ania, Wojtek, wiem, że tego nie czytacie, ale pozdrawiam i tak. Może… kiedyś… Zaoferowali mi pomoc, mówili, co się dzieje i dlaczego jeszcze nic, a także wymieniali uwagi na temat cudownego podejścia panów ochroniarzy. Na moją wzmiankę o tym, że żałuję, że nie mogłam udowodnić, że nie widzę, bo przecież laski nie kupiłam sobie tylko po to, żeby udawać, usłyszałam inteligentny komentarz: "no taaaak, bo stylowa, to ona jest, jak cholera!". Taaaaaak. Dokładnie.

Po BeMy na scenie pojawił się Jamie Lawson. Jak już wspominałam, był to pierwszy człowiek, który nagrywał w osobistej wytwórni Sheerana. Wszedł i od razu zaczął zaskakiwać. Już pomijając zapowiedzi piosenek typu: następną piosenkę napisałem z moim szefem, a ja mam to szczęście, że moim szefem jest Ed Sheeran. W pewnym momencie zagrał piosenkę pt. "the only conclusion". Pamiętam, że, kiedy pierwszy raz zobaczyłam ten tytuł, pomyślałam sobie o rozwiązywaniu naukowego problemu i moje pierwsze skojarzenie brzmiało: o, jak Sheldon! Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy Jamie, zapowiadając ten utwór, zaczął od pytania: a znacie "the big bang theory"? Tak! Znamy! "Bo następną piosenkę napisałem właśnie po obejrzeniu odcinka tego serialu, w którym Sheldon Cooper zastanawia się nad swoimi uczuciami do Amy i…" Dalej nie piszę, bo spoiler alert, ale… wyobrażacie sobie? To trzeba mieć wyczucie sytuacji. Widziałeś ty coś takiego? Tak tak, do ciebie mówię, a do kogo? 😉
Wracając do koncertu, ja muzykę Jamiego na prawdę polecam. Chcecie się odprężyć, odpocząć, posłuchać ładnych, dość prostych tekstów, dobrze zaśpiewanych, a jednocześnie muzyki, która nie jest robiona tylko przez bezmyślną maszynę? Bardzo proszę, jest super. Propozycje piosenek: "wasn't expecting that", "can't see straight", "cold in Ohio", "little mercy", "fall into me", "ahead of myself". A sam Lawson wspomniał także o tym, jak mu miło, że może grać przed taką publicznością. Poprzednio, kiedy grał w Polsce, grał przed niecałą setką, w Proximie. Także… życzymy mu dalszych sukcesów!

Po występie Jamiego przyszła po mnie ZOsia. Zosię mogę wam opisać identycznie, jak Paulinę, z tym, że mieszka bliżej, a widziałyśmy się dwa lata temu. I tutaj to samo, jeśli to czytasz, dziękuję ci za to, że mogłam sobie z wami usiąść. Przedostałyśmy się do innego sektora, swoją drogą, łapiecie? Byłam w NIEswoim sektorze! Trrrrrragedia! Przemieściłyśmy się i czekałyśmy na koncert Anne-Marrie. Swoją drogą, właśnie wtedy została sformułowana złota myśl wieczoru. Jak przód się cieszy, to my też! Przód, czyli ludzie na płycie, siłą rzeczy byli bliżej i widzieli różne rzeczy nieco wcześniej. Na przykład to, gdy na scenie zaczynało się coś dziać. Z tego powodu podczas całego wydarzenia kilka razy zaistniało ciekawe zjawisko, mianowicie tłum na płycie darł się jakieś pół minuty wcześniej, niż cały stadion. Uznałyśmy więc, że przód jest lepiej poinformowany i że jak przód się drze, to my też. O godzinie 19:30 przód się wydarł, po stosownym czasie ucieszył się cały stadion i na scenie pojawiła się Anne-Marie. I to jest właśnie ten jeden, jedyny koncert, który ja dużo lepiej słyszę na moim nagraniu, niż będąc tam. Echo, jeszcze przy takim wokalu i przy całej elektronice, było po prostu potworne. Ja nie współczuję nam, ja współczuję jej. Jak ona się tam słyszała dobrze, to jest cud nad Wisłą. Zagrała swoje największe przeboje, takie jak: "ciao adios", "alarm", "rocka bye" czy "friends". Nie zabrakło też ostatnio popularnego "2002", napisanego we współpracy z samym Edem. Niestety, Ed nie wyszedł na scenę, aby zaśpiewać go wraz z nią. Jej muzykę polecę natomiast tym, którzy chcą się pobawić, np. na imprezie, czy ze znajomymi, na przejażdżce. A, no i oczywiście dziewczynom, które zdradził chłopak, teksty świetne! 😉

No a potem… o 20:30, przyszedł czas na…

Cliffhanger. Jest późno, a o koncercie Eda trzeba napisać dużo. Miejcie litość i zajmijcie się na razie tym wpisem. :d

Pozdrawiam ja – Majka

EltenLink