Hej hej!
Ostatni wpis napisałam wam trzynastego września, a te niewielkie ilości rzeczy ciekawych spotkały mnie właśnie czternastego i w kilku dniach następnych, wypadałoby coś tu o tym wspomnieć. Ponieważ ostatnie tygodnie będę streszczać fragmentarycznie i raczej przebłyskami, bo przez większość czasu byłam niemożebnie wściekła na cały świat, opowiem wam właśnie o tym weekendzie sławnym, o którym już w internetach ktoś opowiadał.
Czternasty września, to był piątek i właśnie wtedy jechałam do Warszawy, tóż po lekcjach, kategorycznie odmawiając jedzenia i ogólnie utrzymując, że muszę być w Warszawie jak najszybciej, najlepiej natychmiast. Natychmiast się nie dało, pociąg ruszał dopiero po piętnastej, bo tak się głupio złożyło, że od nas do warszawy jechały wtedy pociągi około czternastej dwadzieścia, a potem dopiero po trzeciej. Nie wiem, czemu akurat to najbardziej potrzebne pół godziny pominięto, w każdym razie wsiadłam do tego upragnionego pociągu i wyprawa się rozpoczęła.
Mimo, że do Warszawy jechałam w pewnym sensie służbowo, szczęście polegało na tym, że załatwiałam to ze znajomymi. Gdyby to była na przykład, no nie wiem, rozmowa o pracę, nie nadawałabym się do niej absolutnie. Byłam po pierwszych dwóch tygodniach klasy maturalnej, cierpiałam na nerwicę już dość konkretną, co objawiało się rozmaicie. Wiedziałam, że cośjest nie tak już wysiadając z pociągu. Tam przy komunikatach o stacjach jest ten piękny dodatek, coś w stylu: "życzymy państwu przyjemnego pobytu lub dalszej dobrej podróży.". Potem zaś, z akcentem doprawdy cudownym, ktoś to mówi po angielsku. Nie wiem, dlaczego akurat wtedy mi to musiało przyjść do głowy, ale, kiedy oni mówili "we wish you enjoyable stay or pleasant onward journey", ja zawsze miałam w głowie, tym poważnym głosem: "we wish you a mery christmas". To nawet nie było jakieś wybitnie śmieszne, dla mnie jednak, w tamtym momencie, było i to bardzo. W czasie, kiedy wymyśliłam te przeurocze słowa, stałam już w tym korytarzyku przy drzwiach, a wokół mnie było mnóstwo innych, zaaferowanyh swoimi sprawami jednostek ludzkich. Czyniłam ogromne wysiłki, aby się nie roześmiać, zaciskałam zęby, gryzłam się w język, wyobrażałam sobie rzeczy straszne, nie pomagało nic. Udało mi się nie roześmiać na głos, ale uśmiechu nie spędziłam z twarzy. Wysiadłam na peron, tam oczywiście nudzić się nie można.
"Trzy litery! Jedno serce! A! W! F!" Zakrzyknęła grupa zebranej na peronie młodzierzy. Przyśpiewki typu: a kto uczelni nie szanuję, to niech się w d**ę pocałuje…" brzmiały na cały głos. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, pokazując im uniesiony kciuk. Kiedy wjeżdżałam schodami na górę, nadal towarzyszyły mi wykrzykniki, w których akcenty były poprzesuwane dość specyficznie, brzmiało to raczej jak:
Trzy! Litery. Je! Dno serce. A! W! F!
Z tym okrzykiem na ustach przywitałam moich znajomych, a raczej próbowałam się dodzwonić. Udało się. Podobno się spóźnią, no dobra, idę do maca, głodna jestem, nic mnie nie obchodzi, że druga częśćgrupy będzie czekać, ja nie jadłam od siódmej rano, ja muszę zjeść! Opętała mnie wręcz dzika chęć zjedzenia, choćby dlatego, że przecież mogę, poszłam, zamówiłam, stolik został mi wskazany, a ja lojalnie ostrzegłam panią z obsługi, że takich tu będzie więcej i że jak przyjdą niewidomi, to oni są do mnie. Jak się okazało, zupełnie nie potrzebne, mój znajomy bowiem wpadł na lepszy pomysł.
– Majaaaaaaaaaaaaaa! – usłyszałam nagle od drzwi. Co miałam nie usłyszeć, prawdopodobnie słyszało to pół miasta. Jezu, przebacz, nie znam go, nie znam go, nie znam!
– Maaaaaaaaaaaaajaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – Kiedy już część grupy do mnie trafiła, wypowiedziałam kilka bardzo nieprzyzwoitych słów pod adresem wołającego mnie kolegi, przywitałam się z przyjaciółką, wyrzuciłam z siebie jeszcze kilka słów nie nadających się do druku i dopiero wtedy, końcówką oddechu dodałam: cześć Monia, miło cię poznać, ja na prawdę nie jestem taka zawsze! Monia uwierzyła, bo została przy tym stoliku.
Ja tego kolegi z imienia nie wspomnę, bo się obrazi, natomiast wspomnę, że był obdarzony zadaniem straszliwym, ogromną wręcz odpowiedzialnością, mianowicie usłyszał, że ma nas doprowadzić we wskazane miejsce. I nie przemawiały żadne argumenty, że niech on się nie boi, że przecież on tak samo tam nie był, jak i my, to tak samo mu błądzić wolno, nie, on nas doprowadzi i już! OK, chce być liderem, będzie liderem!
– A masz coś żółtego? – zapytała w tym momencie Monia.
– Coś żółtego, jak to? Po co? –
– No jak, przecież lider musi mieć coś żółtego! Zawsze! – Zdumiało nas to straszliwie i nieco przytłoczyło, wraz z przyjaciółką próbowałyśmy wymyślić rozwiązanie, proponowałyśmy, że może coś mu kupimy po drodze, może breloczek, może w ogóle może być pomarańczowe… nie, żółte ma być już i koniec! Inaczej kolega nie jest liderem za żadne skarby świata. OK, przeszliśmy do innych tematów, przy tym uprzejmie sobie docinając, no bo przecież znamy się od całego mnóstwa lat, przynajmniej w skali naszego życia. W pewnym momencie kolega zwrócił się do mnie z prośbą, abym sobie swoje komentarze raczyła wsadzić gdzieś, czy inną taką miłą rzecz mi powiedział, na co Klaudia, przyjaciółka moja, natychmiast zwróciła mu uwagę: ej ej, tak nie mówi lider! Temat tajemniczego żółtego powrócił ze zdwojoną siłą.
Bez żółtego, za to najedzeni udaliśmy się w dalszą drogę. Kolega z Monią na prowadzeniu, on jest lider, a ona nie wiem, może miała żółte, ja z Klaudią za nimi. W pewnym momencie głośniki na dworcu centralnym zagrzmiały nowiną, że: opóźniony pociąg przyspieszonej kolei miejskiej wiedzie na tor… Nie dosłuchałyśmy do końca, wraz z Klaudią parsknęłyśmy niepowstrzymanym śmiechem. Siedem godzin w szkole, wraz z fizyką, potem samodzielna podróż z tymi komunikatami ulubionymi, głód, jedzenie, inteligentne rozmowy w McDonaldzie, a na koniec ten przyspieszony opóźniony pociąg, to wszystko doprowadziło mnie do takiego wyczerpania umysłowego, że teraz, przez zatłoczony dworzec centralny szłyśmy z Klaudią w nastrojach histerycznych, ona zastanawiała się, co ze mną właściwie zrobić, ja, przez łzy śmiechu, rządałam, aby sobie znaleźli kogo innego, bo ja nie jestem w stanie współpracować w takim stanie umysłu.
Odpuszczę wam szczegóły tego dnia w takiej formie, jak do tej pory wam przytaczałam, na koniec tylko jeszcze jedna przygoda. Pod koniec dnia trafił nam się taksówkarz z ubera, który nie mówił po angielsku. Jeszcze gdyby nie mówił po polsku, OK. Głupio trochę, ale dobra, niech on mówi po angielsku, przynajmniej tak, jak ja, byłoby OK. Pan szanowny mówić, a i owszem, potrafił coś, z rozumieniem jednak szło mu znacznie gorzej i wszystko kazał sobie wbijać w aplikacje. Trochę nas to zdziwiło, zwłaszcza, że zmiana kursu obejmowała przejechanie kawałka ulicy dalej, bo my go sami nie znajdziemy. Ja rozumiem, że aplikacja nie dość, że pokazuje w nawigacji, to może jeszcze w ojczystym języku. No ale bez przesady. A gdyby ktośdostał jakiegoś ataku? Albo np. go okradli i chciał wytłumaczyć, żeby jechać na najbliższy posterunek. Nie wiem, jaki jest najbliższy, najbliższy w każdym razie! I co? I już się nie dogadamy? A jak kogoś nie stać i nie ma telefonu. :d No nie, tu to wiem, że nie zamówi, ale łapiecie, o co mi chodzi.
W końcu udało nam się temu biednemu człowiekowi wszystko wyjaśnić, porozwoził towarzystwo, mnie, Klaudię i Elanor, której na chrzcie dali inaczej, ale tu posłużę się pseudonimem, zawiózł do Lasek. Tutaj już zaczęłam mu współczuć. Trzy dziewczyny, niewidome wszystkie, jak jeden mąż, każą się zawieźć w środek ciemnego lasu, widać tylko bramę jakąś metalową, za nią w sumie nadal nic, biją dzwony… Jeeeezu, chorror jaki, czy jak? Pieniądze przyjął, resztę wydał, nawet miłego wieczoru wydukał po polsku i zmył się do domu.
Ciekawostka z dni następnych. Najlepszy pomysł ever, budzimy Klaudię! Sama się boję, no to biorę drugą koleżankę ze sobą, idę. Ale Klaudii normalnie obudzić nie można, nie wolno wręcz, wpadłam więc na lepszy pomysł. Poniższy link prowadzi do tego, co jej puściłam nad uchem.
Aż się sama zdziwiłam, nie pamiętałam, że to się do tego stopnia nadaje! Klaudia zachowała zdumiewający spokój, poruszyła się tylko nieznacznie i całkiem przytomnie powiedziała: o, ja to nawet lubię. Nie zgłosiłam protestu, ale spać jej nie dałam. Uparłyśmy się z koleżanką, że same się rządzić nie będziemy, i że jak my jesteśmy goście, to ona nam śniadanie albo zrobi, albo choć wskarze produkty. Wstawanie, jak to zwykle bywa, odbywało się etapami, tzn. najpierw Klaudia powiedziała, co o nas myśli, potem spróbowała argumentów, kiedy to nie poskutkowało, nie udało się też zepchnąć mnie z łóżka, poczyniła wysiłek i usiadła. Siedząc, zrobiła ruch, przypominający wstawanie. W pierwszym odruchu chciałam wstać za nią, zatrzymałam się w pół gestu.
– O nie nie nie, ja za tobą wstanę, a ty skorzystasz i znów się położysz! Nie ma tak! – Rozśmieszenie podziałało najlepiej i Klaudia wróciła do żywych.
Weekend przebiegał nam miło, na łażeniu po całych Laskach, zwykle w deszczu i czekaniu na różne autobusy w obu kierunkach. Pięknie było. :p
Ja się z Klaudią widziałam jeszcze raz, tydzień później, tym razem tylko w Warszawie. Tam naszym najinteligentniejszym pomysłem było wsypywanie sobie wzajemnie cukru do kawy, obie wiedząc, że żadna nie słodzi. Było śmiesznie.
Wrzesień trwał dalej, a ja byłam coraz mniej z tego zadowolona. Beci nie było tydzień w szkole, bo była na wyjeździe, po powrocie zaś wygłosiła zdanie, które mogłoby podsumować myśli każdego ucznia po wakacjach: Jezu, tyle do nadrobienia, kursy, liceum, praca, ratujcie… ale przynajmniej opalona jestem!
Z innych jeszcze szkolnych przeżyć, jak na razie jedno gorsze od drugich, bo nie dość, że zmęczeni, to jeszcze… pająk mi wlazł na palec! Na angielskim. Nie wiedziałam, co to, no to zdjęłam, a Becia dopiero wtedy wyraziła zdumienie: O jezu, jaki wielki pająk!
Przerażająca wiedza, że ja tego "wielkiego pająka" na chwilę wzięłam w rękę, a także, że go przecież nie zabiłam, czyli jeszcze gdzieś tu łazi, uniemożliwiła mi spokojną pracę. A myśmy tam jeszcze musiały siedzieć dwie godziny! A na końcu tych dwóch godzin się okazało, że to stworzenie łazi mi po nogawce. Kurcze, a tak lubiłam tę salę!
W piątek było pierwsze spotkanie szkolnego zespołu muzycznego. Ucieszyłam się niezmiernie, nie tyle z tego, że właśnie doszedł mi nowy obowiązek, ile z tego, że choć jeden jest związany z muzyką. Ciekawe, co uda nam się zrobić w tym roku i czy więcej, niż w zeszłym. Odwieczne pytanie przy produkcji czegokolwiek. :d
Na koniec dorzucę wam ostatni sukces Kuby. Jak wiadomo, Kuba jest papugą oswojoną dziwnie, mianowicie: przylecieć z własnej woli? Czasami tak, jak najbardziej. Przylecieć, bo ktoś go prosi? A gdzie tam! A już wejść na rękę? Niedoczekanie twoje, chyba śnisz! Kubuś popełnił ostatnio błąd, mianowicie poleciał do naszego pokoju. On u mnie i EMilki jeszcze nie był, zgłupiał kompletnie, obijał się o lustro i ogólnie był bardzo zdenerwowany i zestresowany. W końcu siadł na dolnym piętrze łóżka i tak siedział, odmawiając współpracy z kimkolwiek. Tata mu mówi, tłumaczy mu, że: kubuś, choć do pana, wejdź do pana na rękę, pan cię do salonu zaniesie, Kubuś, no choć do mnie, zaniosę cię! I kuba był na tyle inteligentny, żeby wymyślić, że on chyba rzeczywiście sam sobie nie da rady, siedział, napuszał się, fukał, syczał, dziobał, ale w końcu się poddał i, obrażony na cały świat, wskoczył tacie na rękę. Kiedy tata odniósł go do salonu, schował się za gałęzią na klatce. Chyba było mu wstyd. 🙂
Kończę ten haotyczny wpis i mam nadzieję, że chociaż się uśmiechnęliście czasem, bo ja padam ze zmęczenia i lubię się czasem uśmiechnąć.
Pozdrawiam ja – Majka
PS Wreszcie udało mi się trochę poćwiczyć na gitarze!