A zacznie się niewinnie. Wspomnę na początku, że wracając z ICC, o którym będzie tu jeszcze w przyszłości więcej, gadałam z Mikim o różnych ukrytych informacjach, które ludzie umieszczali w piosenkach. Jakieś podprogowe przekazy, ciche nagrania, nagrania umieszczone w przeciwfazie, czy jak to się tam nazywało, no i mnóstwo innych takich ciekawostek. Od razu jakoś przyszła mi na myśl, ostatnio dość popularna, piosenka Anne-Marie pt. 2002. Link poniżej.
Niespodzianki w tekstach mogły mi się z tą piosenką skojarzyć spokojnie, ponieważ praktycznie cały jej refren jest stworzony z nawiązań do tytułów lub tekstów piosenek, które były popularne właśnie we wspomnianym 2002 roku. W ucho wpada, a jeszcze, że z niespodzianką, to w ogóle ją lubię. A, no i kolejna niespodzianka, w chórkach w refrenie śpiewa nie kto inny, tylko Ed Sheeran, który z resztą jest współautorem utworu. Z czeluści internetów dowiadujemy się, że współpraca przyjemna, a faktem jest, że Anne-Marie jeździ z Sheeranem w trasę, no więc pracować ze sobą musi im być łatwo i dobrze. Przejdźmy do dalszej części wpisu.
Jedenastego sierpnia w Warszawie ma miejsce wydażenie, na które bilety rozeszły się swego czasu w godzinę, nic więc dziwnego, że ich nie kupiłam. Impreza zaczyna się, o ile dobrze kojarzę, o 17. Najpierw wchodzi zespół BeMy, grają w nim Polacy, choć, o ile się orientuję, nie mieszkają w naszym kraju, tylko w UK. Następnie swój występ ma Jamie Lawson, pierwszy artysta nagrywający pod szyldem wytwórni Gingerbread Man Records (osobista wytwórnia Eda Sheerana). Po nim na scenę wchodzi Anne-Marie, a na końcu… ten moment, na który wszyscy czekamy… gwiazda wieczoru – Ed Sheeran. Bilety poszły w godzinę, no to mu załatwili drugi koncert, dzień później. Na ten koncert bilety również rozeszły się w jeden dzień. Fajnie, co?
Dobra, koniec faktów, czas na prywatę. Przez ostatni rok żyłam sobie wniezbyt przyjemnym, ale za to pewnym przekonaniu, że ja na ten koncert nie pójdę. Biletów już nie ma, a jeśli nawet są, to za wielkie pieniądze i imienne, więc w sumie nie wiadomo, co z nimi robić i dlaczego. Plan był taki, żeby pojechać do Warszawy na któryś z koncertów i posłuchać zza bramy, no bo w sumie czemu nie? I tak słychać dużo… Ale wiadomo, że to nie to samo. A może nagrać cover "lego house" na youtubie i czekać na maila pt. "wzruszyła mnie twoja historia"? W końcu tam w tekście jest: I'm out of sight… Może sama napisać tekst, na podstawie jakiejś innej piosenki, np. o tym, że chciałabym mieć bilet? Też fajne, ale trochę trudne.
Nie wpadłam tylko na niespodziewany alert z eventimu. Który tata dostał dzisiaj w pracy. I kupił ten bilet. Dzisiaj. Nie wydając mnóstwa hajsu…?
I ja pytam: co tu się właśnie wydażyło? Ja się jeszcze przyzwyczajam do tej myśli, zapraszam do pomocy mi w tym procesie w komentarzach. :d
Spełniło wam się kiedyś marzenie? Bo mi w ciągu roku spełniły się trzy. Londyn, potem gitara, a teraz…
Pozdrawiam z "cloud nine"
ja – Majka
PS Info dla eltenowiczów, wspomniane "2002" staje się odtąd awatarem.
pierwszy wpis z ICC2018 – audio
Hej hej!
I oto jest urok wakacji! W jednym momencie, wraz z Randallem Munroe, odkrywasz tajemnice świata, jego fizyki, chemii, geografii, astronomii… A następnie na chwilę przerywasz lekturę, wstajesz i wygłaszasz najmądrzejszą myśl świata: ale zarąbisty sos, najlepszy sos ever! Sos mango, nie wiem, co to i jakiej firmy, ale zarówno do tostów, jak do kiełbaski z ogniska, no jest super! Oto myśl przewodnia wakacji w Kątnie.
Od czwartego lipca spędzałam czas w pięknym, ulubionym naszym, domku we wsi Kątno, około 10 km od Ostródy. Najpierw przyjechaliśmy tam na festiwal, a potem na odpoczynek, bo miejsce jest na prawdę ładne. Poza tym, przy okazji festiwalu też się należy chwila snu i świętego spokoju, a jak człowiek nie znajdzie spokoju w Kątnie, to już nie wiem, gdzie. Tam jest kapliczka przy drodze, sklep… i w sumie już. A nie, przepraszam, teraz nawet sklepu już nie ma.
Festiwal był bardzo udany z kilku, niezależnych od siebie przyczyn, ale pozwolicie, że przejdę plan od początku do końca i opowiem o koncertach, tworząc osobny wpis.
Na razie taki wpis orientacyjny, cóż się działo w czasie wolnym. W czasie wolnym spaliśmy całkiem długo, z tego prostego powodu, że późno wracaliśmy z koncertów. W tym roku trzeba było jeździć do sklepu do sąsiedniej wioski, więc było troszkę śmiesznie. To już nie to, że narzucasz byle co i idziesz po te bułeczki. Mimo prognoz pogody, nie zapowiadających nic dobrego, mocny deszcz padał tylko w przedostatni dzień naszego pobytu i to tylko pół dnia. A nie, jeszcze wieczorem w środę, tak padał i grzmiał, że aż światło zgasło. :d
Miłym czynnikiem w Kątnie jest też to, że jest miejsce na ognisko, a także chęć i czas, żeby je robić. Najlepszy jest ten moment, kiedy siedzisz przy ogniu, zbliża się północ… i nawet nie musisz mówić, lepiej, żeby została sobie cisza, trzask płomieni, świerszcze i, ewentualnie, jakaś muzyka, ale też dopasowana do klimatu. Mi akurat podpasowało to.
Pewnego dnia poszliśmy na spacer i odwiedziliśmy stary, ewangelicki cmentarz. Trochę to przerażające, iść na praktycznie pusty cmentarz, po środku niczego, wieczorem… a potem wyjść i zobaczyć obok zamkniętego sklepu mały budyneczek z napisem: wchodzisz na własną odpowiedzialność. Horror nasówa się sam, no bo co może być w tym domu, jak nie siedziba duchów? Wiecie, taka świetlica. Moja mama od razu dorzuciła obrazek małych dzieci za bramątego cmentarza… przecież wiadomo, że z ciećmi są najstraszniejsze filmy.. I opowiadaliśmy to sobie wieczorem… hmmmmmmm, to nie było miłe. 😉
Swoją drogą, to od razu pomyślałam o Anecie Jadowskiej, autorce serii książek o Dorze Wilk. Miałąm takie dziwne wrażenie, że gdyby jej opisać to miejsce i podesłać zdjęcia, mogłaby w Kątnie rozegrać akcję nie jednej historii.
Cóż jeszcze w Kątnie robiłam? Na pewno warto wspomnieć, że zacięłam się kompletnie na tym, jaki rejestrator dźwięku kupić i przez kilka dni oglądałam mnóstwo różnych próbek i filmików z zoomem i olympusem. Konkurs jest jeszcze nie roztrzygnięty! :d
A propos kupowania, kupiłam sobie nowy plecak. No i co, że po sklepach łazić nie lubię, z nowego plecaka od adidasa cieszyłam się bardzo długo, wybitnie wygodny i lekki.
A, i oczywiście książka. Randall Munroe, były pracownik nasa, teraz rysownik, napisał książkę, w której zawarł odpowiedzi na różne dziwne, hipotetyczne pytania internautów. Bardzo przyjemna, wakacyjna lektura, polecam.
Po powrocie z Ostródy szara rzeczywistość trwała niezbyt długo, bo tylko tydzień. W tym tygodniu udało mi się już z Zuzią (moim humanem) wybrać się na pierogi, a także pograć z Becią różne piękne piosenki. Na gitarze potrafię już, bardzo powoli, ale jednak, zagrać aż jedną rzecz! Jejjjjjj!
Ten wpis piszę już z autobusu, który wiezie polską grupę na ICC – International Camp on Communication and Computers. Tym, którym nie opowiadałam, wyjaśniam, że jest to międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, podczas którego organizowane są różne warsztaty, nie tylko związane z informatyką. Wszystkie po angielsku, więc jeszcze trochę język poćwiczę. Grupa z Polski to użytkownicy eltena o nickach: Jamajka, Julitka, Zuzler, Mikolajholysz, Papierek i Talpa171. Mamy własny, wcześniejszy zlot eltenowiczów. xd.
I chyba, tym przyjemnym akcentem, zakończę na razie ten wpis, ponieważ pisanie w autobusie nie należy do prostych zadań, a poza tym drugi wpis powinien być już o festiwalu, albo może jakieś sprawozdanie z ICC… zobaczę. W każdym razie życzę wam udanych wakacji i udaję się w nieznane.
Pozdrawiam ja – Majka
Oto będzie, moi drodzy, coś dziwnego. O wakacjach wam powiem, zamelduję się, ale to zasługuje na pokazanie. Zainspirowana ostatnimi wpisami Dawida o windowsach xp i różnych innych ciekawych zjawiskach, postanowiłam wrzucić tutaj coś takiego. Dawidzie, patrz, ty też to przecież kiedyś coverowałeś! I to w jakim towarzystwie się znalazłeś, będąc wśród coverujących ten utwór! Miłego słuchania. Brzmi tak, jakby śpiewający był smutny, aż mi go żal. Smuteczek.
PZDR ja – Majka
niewielka prośba
Wrzuciłam to na fb, ale wrzucę to i tutaj, co by wszyscy ujrzeli. Za półtora tygodnia jedziemy na ICC, obóz edukacyjny. Warsztaty, integracja i ćwiczenie języka. Jeśli chcecie pomóc nam pojechać za mniej hajsu, to pomagajcie lub udostępniajcie.
https://pomagam.pl/wopaopdu
nowy awatar – więcej światła!
Dobry wieczór!
Pomyślałam sobie, że czas najwyższy zmienić awatar. Mało tego, przypomniało mi się, że zmieniam je od ponad roku, a nie było tu jeszcze niczego reggae. Dziwne? Nie wiem, ale patrząc po tym, ile o tej muzyce wiedziałam i ile jej mam, to owszem, trochę tak. Zacznę sobie od utworu Sidneya Polaka pt. blask. Ja wiem, że SIdney nie jest kojarzony zbytnio ze środowiskiem reggae. Błąd, wcale nie jest od niego tak daleko, jakby się mogło wydawać. Nawet występował w czwartek w nocy na festiwalu. Nie mówię, że jest artystąreggae, ale kawałki w tych klimatach na pewno ma, np. wspomniany tu utwór "blask", nagrany z grupą Eastwest Rockers, która z reggae ma już wspólnego mnóstwo.
A, no i ciekawostka. Zdaje mi się, że ta piosenka była jedną z pierwszych piosenek reggae, jakie bardzo lubiłam. Nieważne, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to reggae. Mimo wszystko, jak się usłyszy graną na żywo piosenkę, którą się uwielbiało w wieku lat dziewięciu… to jest dopiero wrażenie!
Link:
Pozdrawiam ja – Majka
Państwo Bernie i Tim Websterowie mieszkają w typowym jak na tamtą zabudowę domu, który jest wielki, a nie wygląda. :d Na dole macie niby tylko salon połączony z jakby jadalnią, a w dół się schodzi do części z kuchnią. Ale co z tego, jak potem macie klatkę schodową z chyba 6 zakrętami, a na każdym z tych półpienterek musi być jakieś pomieszczenie, chociażby łazienka. Kiedy pierwszego dnia otworzono nam drzwi i prawie od razu pokazano pokój, muszę przyznać, że się nieco wystraszyłam. Wcale nie akcentu ani nowych wrażeń, odniosłam po prostu wrażenie, że będzie to bardziej coś w stylu hotelu, niż domu. Przecież jest duży, dużo może być do roboty, nie znam ani tych ludzi, ani ich zwyczajów, może my wcale nie będziemy spędzać czasu z nimi, tylko ze sobą. Nie mogłam się bardziej pomylić.
Pan Tim Webster, kiedy kilka dni później rozmawialiśmy przy posiłku, jak zwykle z resztą, opowiedział mi taką historię.
"Kiedy mieszkała tu z nami trójka naszych dzieci, zrozumiałe było, że mamy taki duży dom. Kiedy oni się od nas wyprowadzili wszyscy się zastanawiali i my się zastanawialiśmy, czy by nie znaleźć czegoś mniejszego. I wiesz co? Powiedziałem, że nie, nie będziemy się przeprowadzać do mniejszego domu. My po prostu wypełnimy ten dom ludźmi."
Mieliście całkowitą rację, świetny pomysł! I tak to się zaczęło, a teraz państwo Webster przyjmują u siebie różnych turystów ze świata od jakichś 15 lat. Może nawet więcej, nie pamiętam, wybaczcie. Co może być też źródłem mnóstwa ciekawych opowieści, ponieważ oni coś opowiedzą gościom, goście im… I tak żyją w zgodzie z mnóstwem krajów, co mnie wcale nie dziwi. Bernie zawsze ma rękę na pulsie, wie doskonale, co gdzie jest, dzięki Bogu. Zawsze miała dla mnie uśmiech, dobre słowo i, rzecz jasna, torbę z lunchem, którą wręczała mi każdego ranka przed wyjściem do szkoły. Tim natomiast od razu zrozumiał, co jest dla mnie najważniejsze, co w sumie nie jest dziwne zważywszy na ich kulturę narodową. "Would you like a cup of tea?" – "Chciałabyś herbaty?". Kto zna mnie lepiej ten wie doskonale, że herbata jest jedną z rzeczy niezbędnych do egzystencji. Tim wpadł na to też dość szybko i po kilku dniach, tuż po zadaniu tego pytania, oboje wybuchaliśmy śmiechem, uznając, że pytanie było niepotrzebne. Cóż można jeszcze o nim powiedzieć? Być może to, co sam o sobie mówił, to znaczy, że uwielbia notesy (dostał od nas notesy z Żyrardowa) oraz to, że często gubi różne rzeczy. I to by sięnawet zgadzało.
I szczerze mówiąc, właśnie skończył mi się pomysł, jak wam oddać mój pobyt w tekście. Chciałabym wam opowiedzieć, o naszych śniadaniach, wszyscy lekko śpiący, ale zamiast na to narzekać, śmiejący się z tego. O naszych obiadach o osiemnastej, to w ogóle jest magia w ich kraju, że się wtedy je. Siadaliśmy do stołu i rozmawialiśmy o tym, jak nam mijał dzień, co udało nam się zrobić, jak nam smakuje jedzenie. Mój kolega zabiłby mnie, gdybym tego nie napisała, więc piszę. Na obiad często były takie dania, które mi najbardziej odpowiadają, czyli kurczak z czymś. Z ryżem, z różnymi sosami, z warzywami i przyprawami. Bardzo smaczne! Jak po dniu w szkole, po lekcjach i warsztatach, zasiadasz sobie do stołu, dostajesz super lasagne, dostajesz dokładkę, dostajesz truskawki z lodami na deser, a potem bez pytania otrzymujesz herbatę w salonie… ludzie, jesteście w raju. Mogę wam też wspomnieć o naszym kominku w salonie, w którym czasami gospodarze rozpalali ogień. Można sobie tam było siedzieć na miękkich sofach, pić herbatę, jeść te truskawki i… po prostu istnieć sobie w spokoju. Miłe było to, że czasami moi gospodarze siedzieli sobie i oglądali serial, ja siedziałam z nimi i robiłam coś na komputerze i już. Mogliśmy sobie wspólnie odpocząć, czasem wymieniając opinie na temat swoich zajęć. Nie było tam żadnego wymuszenia czy sztywnej atmosfery, co w ogóle zdaje się być ich cechą charakterystyczną. Nie chcę być źle zrozumiana, ale powiedzcie mi, jakby to wyglądało w Polsce? Wyobraźcie sobie, że są goście, z innego kraju, na tydzień, w waszym domu… umawiamy się na 8:30 na śniadanie. No to Polacy już przynajmniej kwadrans wcześniej są na dole, żeby już wszystko było ustawione, jak goście zejdą, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik… A moi Irlandczycy wstawali wraz ze mną i wraz ze mną schodzili, przynajmniej w niektóre dni. Śniadanie? Bardzo proszę, my zwykle jemy płatki, chcesz płatki? Upadła też teoria tych ciężkich, tamtejszych śniadań. Ja jadłam płatki lub tosty, zdaje mi się, że Websterowie też. A po śniadaniu oczywiście herbata.
Innym ciekawym zjawiskiem w Derry była oczywiście tamtejsza pogoda. Kiedy w czwartkowy poranek wyszłam przed dom, pan Webster spojrzał w niebo i oznajmił nieco zamyślonym tonem: "Na niebie jest taka okrągła, jasna rzecz. To świeci. Wygooglowałem to i oni to nazywają Słońcem.". Uznaliśmy, że to musi być jakiś nowy wynalazek. Następne dni witaliśmy takimi komentarzami jak: "Jaki śliczny dzień. Dziewięć centymetrów kwadratowych niebieskiego nieba!". Jeśli aktualnie w waszym otoczeniu, drodzy czytelnicy, pada deszcz, to bardzo was proszę, zastanówcie się dwa razy, czy to na pewno jest deszcz. Deszcz, to ja widziałam w Derry. Tam, jak wyszłam na duży deszcz, po powrocie miałam mokrą kurtkę, bluzę pod kurtką, T-shirt też, nie wiem, jak deszcz tam dotarł, a także prawie całe spodnie. Ja nie wiem, ten deszcz pada w poprzek, czy jak? Kiedy Bernie mnie zobaczyła od razu wyraziła podejrzenie: "to chyba nie był zbyt dobry moment na wychodzenie, co? Ja ci dziś podłączę łóżko, odłączysz sobie, jak będziesz szła spać.". Tu należy się wam wyjaśnienie, my tam mieliśmy elektryczne łóżka. Ponieważ określenie elektryczne łóżko nasuwa mi od razu dziwaczne skojarzenie z elektrycznym krzesłem, pozwolicie, że wyjaśnię. Gospodarze nazywali to "electric blanket" i polegało to na tym, że podłączaliście do kontaktu odpowiedni kabel, a wasz materac się nagrzewał! Świetne to było! Zwłaszcza po tym deszczu.
W ogóle Bernie dzielnie dbała nie tylko o to, żebym była najedzona, ale też, żebym była zdrowa. Może dlatego, że sama posiada wykształcenie medyczne. Nie omieszkałam jej, rzecz jasna, opowiedzieć mojego ulubionego żartu o szkołach medycznych. Kazali się studentom nauczyć na pamięć książki telefonicznej. Studenci z uniwerku zapytali, po jaką cholerę. Studenci z politechniki zaczęli robić ściągi. A ludzie z medyka zapytali: a na kiedy? Bernie się śmiała, a ja jej dorzuciłam kilka informacji o mojej przyjaciółce, pilnie uczącej się masażu i łaciny zawodowej. Dodałam też, że ja jej kompletnie nie rozumiem. :d Przy okazji omówiłyśmy też kwestię mojego niewidzenia, a Bernie dopytywała, czy śledzę doniesienia medyczne na temat oczu. Będąc przy temacie oczu muszę przyznać, że moi gospodarze bardzo fajnie sobie poradzili z problemem mojej niepełnosprawności, a raczej z brakiem jakiegokolwiek problemu. Bernie bardzo dobrze tłumaczyła, jak ominąć kuchnię, żeby na nią nie wleźć, Tim dosyć obrazowo opisywał te cudowne, maleńkie kwadraciki nieba, a obojgu należą się podziękowania. Dzięki, że nie dostawaliście ataku paniki, jak ja latałam z moimi rzeczami w tę i z powrotem po tych schodach. 😉
Podziękowania należą się też za pomoc w zresetowaniu systemu wtedy, kiedy komputer przestał do mnie mówić. Tim tłumaczył mi, co jest na ekranie, nie znając ani windowsa, ani polskiego. I to jest wyczyn, zasłużyliśmy na herbatę! :d
Godnym zapamiętania momentem był też nasz ostatni wieczór. Siedzieliśmy sobie w salonie, a w telewizji leciał "the biggest weekend", jak zrozumiałam, festiwal muzyczny z BBC. Jednym z występujących tam artystów był Ed Sheeran, więc musiałam zostać do końca koncertu, żeby to zobaczyć. Tim powiedział później, że po raz pierwszy miał okazję na prawdę przysiąść i posłuchać tekstów Sheerana. Cieszę się, że zafundowałam taki eyeopener. 😉 Kiedy koncert trwał miałam coś do powiedzenia prawie o każdej piosence, a kiedy się skończył pożegnałam się, jak należy. Reakcja Tima bezcenna: "machasz mu na dowidzenia? To jest program radiowy!"
Tak oto mijał mi tydzień z ludźmi, których na początku oceniłam inaczej, niż trzeba. Jechałam do poważnych, starszych państwa, którzy na pewno będą mieli mnóstwo zajęć oprócz nas. Mhm… a przyjechałam do państwa Websterów, którzy: zawsze spytali, co miałam w szkole i jak mi się podobało, prawie każdego dnia spotykali się z jakimiś ludźmi i jechali do miasta, w wolnym czasie oglądająseriale, np. "grę o tron", a kilka tygodni wcześniej byli na koncercie Rolling Stonesów. Dobrze było!
A teraz garść ciekawostek na koniec.
Prąd. W naszych ścianach znajdowały się gniazdka na przycisk. Dobrze czytacie, gniazdko, żeby działało, trzeba było włączyć małym przyciskiem, takim, jak od światła.
Woda. Pomijając już dwa krany, jeden od zimnej, a drugi od ciepłej wody, to pokonał mnie prysznic na sznurek. Polega to na tym, że zanim wejdziesz pod prysznic i normalnie odkręcisz wodę, musisz pociągnąć sznurek, który uruchamia całe to urządzenie. Zawsze zapominałam albo tego włączyć, albo tego zgasić.
Światła. Jak już wspomniałam w pierwszej części wpisu zasada ruchu brzmi: zielone – idź, czerwone – rozejrzyj się i idź. Tak jak w Anglii, tak i w Irlandii odnoszę wrażenie, że ludzie chodzą, jak chcą. Nic nie jedzie? No to niby po co mam czekać, aż mi się cykl świateł skończy, idziemy! Ciekawe jest też to, że nie ma tam pasów na drodze, są tylko takie kwadraty przy krawędziach, więc ja nie wiem, jak oni to ogarniają. Ciekawym obrazkiem było, jak staliśmy przy krawędzi ulicy i próbowaliśmy określić, czy to ten samochód puszcza nas, czy to my puścimy ten samochód. Zawsze mieliśmy wrażenie, że podejmiemy tę decyzję jednocześnie z kierowcą samochodu. W moim domu powstała teoria, że kiedy chcemy przejść przez ulicę lub włączyć się do ruchu, prowadząc auto, za zakrętem czeka 13 samochodów. To jest zawsze te same 13 samochodów i one tylko czekają, żeby wyjechać przed was. Zawsze sobie poczekacie. 🙂
Fish and chips. Jadłam ostatniego dnia, w piątek. Na prawdę, było tego dużo. Bardzo dużo. Nie zjadłam całego, nikt chyba nie zjadł do końca. Denis, człeniu, ty byś zjadł!
Na koniec język polski. Słowa, których nauczyli się moi gospodarze to: Dzień dobry, Warszawa oraz do zobaczenia.
Polecieliśmy do domu w sobotę, no i o tej podróży już za dużo wam nie opowiem, bo nic wybitnie ciekawego się nam nie przydarzyło. No może poza tym, że sygnał puszczony na końcu w ryanerze wybitnie przypominał nam sto lat. Kiedy z pod sufitu rozległo się to charakterystyczne: bim, bom, bim, bom… pani pedagog natychmiast odśpiewała: niech żyje, żyje nam! To bardzo jasno świadczy o stanie naszego umysłu po tak wczesnym, porannym wstawaniu, no nie? 🙂
Wróciliśmy do Polski szczęśliwie, więc i ja szczęśliwie skończę ten wpis. Pozdrawiam was serdecznie i zapraszam do komentowania.
Ja – Majka
Hello!
Jutro. Jutro? Uwierzyliście w to? Na prawdę? Nie jesteście realistami? Kto był, przyznać się w komentarzach! Kto wiedział, że minie tydzień, zanim ja to napiszę? :d
W każdym razie, siedząc sobie w domku, w którym spędzimy razem z rodziną 9 dni naszych wakacji, kiedy za oknem nadal jest słońce, mimo, że wieczór i jakoś inna pogoda się nie zapowiada, jakoś łatwiej mi wrócić do naszej cudownej, deszczowej Irlandii.
Zostawiłam was, czytelnicy, w niepewności, podczas gdy ja przysypiałam w busie ze słuchawkami na uszach. Natychmiast naprawiam niedopatrzenie. Po przybyciu na miejsce okazało się, że za naszą grupę odpowiedzialny jest Konrad, Polak pracujący w NorthWest Academy, który przywitał nas, ku naszemu zaskoczeniu, w naszym ojczystym języku. Taksówki zabrały nas i nasze bagaże do domów, w których mieliśmy spędzić nadchodzący tydzień. Byliśmy podzieleni na pary i jedną trójkę, a każdą z takich par przygarnęła jedna tzw. hosting family. Dawali nam jeść, spać i pogadać, a my grzecznie chodziliśmy na lekcje i zajęcia. 😉
I to właśnie o tych zajęciach chciałabym wam opowiedzieć w pierwszej kolejności, a dopiero potem, w następnym wpisie, o przebywaniu w domu.
Biorąc pod uwagę, że w anglojęzycznym kraju byłam drugi raz w życiu, a pierwszy raz w Irlandii Północnej, zrozumiałym było, że miałam pewne obawy. Pierwsza z nich dotyczyła akcentu, no bo jednak jedno miejsce drugiemu nie równe, a w Derry spodziewałam się już raczej słów bardziej irlandzkich. Derry, to jest czwarte co do wielkości miasto w irlandii, zaraz po Dublinie, Belfaście i, o ile pamiętam, Cork. Jeżeli oczywiście bierzemy Irlandię jako całość, łącznie z północną częścią, administracyjnie znajdującą się w UK. Przyznaję, że kolejna moja obawa dotyczyła kompletnego niezrozumienia historii. Zanim tam nie pojechałam na prawdę nie miałam bladego pojęcia o co chodziło z tym całym konfliktem. Wiedziałam, że pewna część jest oddzielona od drugiej, ale kiedy, dlaczego i w jakim stopniu? To było dla mnie zagadką. I to była pierwsza rzecz, której się tam nauczyłam, powtórzyli nam to z 5 razy. Pierwszy raz w sobotę, podczas wycieczki po Belfaście. Drugi podczas warsztatów dotyczących historii miasta, odbywających się w środę popołudniu. Trzeci natomiast w czwartkowe popołudnie, kiedy to mieliśmy wycieczkę po mieście, aby obejrzeć murale. Murale, gdyby ktoś nie wiedział, to są takie spore obrazy malowane na murach, jak nietrudno się domyślić. Murale w Derry, a także w Belfaście często przedstawiają sceny związane z tzw. "the troubles", czyli z konfliktem pomiędzy katolicką społecznością pochodzącą z Irlandii, a protestantami, będącymi równocześnie za unią z Wielką Brytanią. Trwało to długo i niezbyt ładnie wyglądało. Dużo ładniej za to wyglądało zakończenie konfliktu, gdy oba państwa dogadały się, wiedząc, że dotarli do punktu, w którym jeden drugiego nie pokona. Bez sensu było więc stać w miejscu.
Sporo osób pyta, jak wyglądał typowy dzień na tym moim wyjeździe, już tłumaczę. Wstawało się rano, ale nie tak rano, jak zwykle, bo tam, drogie dzieci, lekcje zaczynały się o 9:30. Zwykle najpierw mieliśmy 3 godziny języka angielskiego, potem o 12:30 przerwę na lunch, trwającą do drugiej, a od drugiej do czwartej lub piątej różne warsztaty.
Lekcje, to był w dużej części speaking i zawsze praca w mniejszych grupach. Czy to rozmowy o prace, przeprowadzane z odgrywaniem ról, czy to przygotowywanie swoich opinii na temat prawa w danym kraju, czy formułowanie pytań i odpowiedzi w dowolnym temacie, wszystk oto było mniejszym lub większym projektem do wykonania wspólnie. Dwa razy nawet mieliśmy zadanie, żeby wyjśćna ulicę i mniej więcej 10 osobom zadać sformułowane przez nas lub otrzymane od pani pytania. Raz nawet, podczas takiej ankiety, zatrzymaliśmy inną nauczycielkę z NorthWest Academy, nie mając pojęcia, że tam pracuje. Nie wiedzieliśmy również o tym, że ta pani pochodzi z Polski i rozmawialiśmy z nią przez ponad 5 minut, dopytując się o uzasadnienia jej odpowiedzi. Dopiero potem wyszło na jaw, że: ahaaaaa, tak tak, ja jestem z Polski! Yyyyyyyyyyy… OK, nie mam pytań. Pani za nas poświadczy, że zadanie wykonaliśmy!
Innym ciekawym zadaniem było dawanie kar za przewinienia. Były obrazki albo opisy sytuacji, w których ktoś cośzrobił. No i trzeba było powiedzieć, jak prawo powinno winowajcę karać, ale nie tak prosto: więzienie, grzywna, nic, upomnienie… Jak więzienie, to ile czasu, jak grzywna, to ile pieniędzy, wszystko trzeba uwzględnić! Na jednej z lekcji natomiast nasza nauczycielka – Meghan, przygotowała dla nas listę popularnych słów w slangu, którego używa się w Irlandii, w odróżnieniu od zwykłej dla nas, brytyjskiej odmiany angielskiego. W połączeniu z jej akcentem brzmiało to bardzo autentycznie, ponieważ Meghan z Derry pochodzi, w Derry się uczyła i, muszę przyznać, to było słychać.
Teraz wróćmy sobie do tych warsztatów i atrakcji dodatkowych. Mówiłam już wam o naszych warsztatach w środę i czwartek, ale co jeszcze? W poniedziałek typowych warsztatów nie było, ponieważ zamiast nich była orientacja w terenie, czyli pokazali nam, gdzie w naszym mieście znaleźć można centrum handlowe, a także, w których miejscach szkoły nam wolno być, a w których raczej nie. Wieczorem natomiast zaczęła się zabawa, ponieważ pierwszą naszą wieczorną aktywnością była… nauka tańca irlandzkiego. To muszą być bardzo sprawni ludzie, ci obywatele. :d
We wtorek były warsztaty muzyczne. Składały się w dużej części z ćwiczeń rytmicznych typu powtarzanie, albo pytanie i odpowiedź, w sensie ktoś gra jedno, wy drugie. Po przerwie natomiast mieliśmy coś w stylu "songwriting session". Polegająca na skojarzeniach nauka pisania tekstów. Piszecie na kartce słowo i podajecie osobie po lewej. Potem do tego słowa, które sami dostaliście, dopisujecie swoje skojarzenie, na innej kartce. Jedną z tych kartek podajecie w prawo, drugą w lewo. O ile pamiętam, tych wymian było kilka, a potem dzieliło się kartki na dwie grupy, w zależności od ich koloru. Mazaki były różowe i zielone, podzieliliśmy się więc na zielonych i różowych, a następnie mieliśmy przekręcić tekst jakiejś znanej piosenki, używając w naszej wersji wylosowanych słów. Taaaaaa… W sumie spoko było, śmialiśmy się z tego bardzo. W ogóle pani, która prowadziła te warsztaty powiedziała na początku coś fajnego. Wspólna praca, jakieś aktywności wymagające współpracy, a zwłaszcza aktywności wywołujące śmiech, pobudzają w nas empatię. I rzeczywiście, na początku tych warsztatów mieliśmy zadania typu: dostawaliśmy takie woreczki napełnione ziarenkami, każdy po jednym, i musieliśmy je sobie w rytm muzyki podawać. Te woreczki nam wypadały, ktoś zamulił i nie podał, ktoś inny podawał za szybko… W końcu wychodziło na to, że po jednej stronie kółka jest u kogoś z 6 tych worków, a po drugiej w ogóle jest taka przerwa… No i poważnie, to tam nikt nie wysiedzi. A jeśli już zaczniecie się śmiać, to znika to całe napięcie, jakie się ma na początku przy niezbyt znajomych ludziach. No bo jużcoś musieliście robić razem. To samo, jak dostajecie nagle małe, drewniane pałeczki i powtarzacie coraz trudniejsze rytmy, w różnych układach i na różnych elementach otoczenia je wystukujecie. Mylicie się w tych samych miejscach, wypada wam to i ogólnie na początku jest rozgardiasz. Ale to pozwala zapomnieć o tym, że poznaliście się 3 dni wcześniej. Ogólnie warsztaty uważam za udane. Podobno kiedyś ta pani prowadziła warsztaty z chyba trzydziestką dzieciaków, takich 7 / 8 lat. No i zasada jest taka, że ona z takiej torby im te pałeczki podaje i one tak w krąg idą, podają sobie te pałeczki dotąd, aż wszyscy nie będą mieć. W ten sam sposób odbywa się potem odkładanie ich do torby, one idą dookoła. No i oni tak sobie podają, podają, podają, wrzucają do tej torby, jużto ze dwie minuty trwa… Dużo ich było, no ale bez przesady, więc w końcu ta prowadząca pokazuje to nauczycielce i pyta, o co chodzi, przecież to niemożliwe, żeby oni przez dwie, teraz już 4 minuty, nie mogli tego pozbierać. Okazało się, że jeden z małych chłopców siedział koło tej torby i te patyczki sukcesywnie wyjmował. One wracały, a on je znowu wyjmował… I myślicie, że oni tego nie widzieli? A guzik, cała grupa wiedziała! To się nazywa solidarność!
We wtorek wieczorem mieliśmy tzw. quizz night. Ja nie wiedziałam, że to taka popularna zabawa na wyspach, oni uwielbiają te quizzy. Podobno w pubach można zobaczyć takie ogłoszenia, że np.: quizz night organizujemy w każdy czwartek. No i przychodzisz i grasz. Pytania były z różnych kategorii, a nawet w jednej kategorii zakres możliwości był dosyćszeroki, ponieważ np. w muzyce można było trafić na takie rzeczy jak: powiedz, jak się nazywali członkowie the beatles, powiedz, za jaką piosenkę Adele dostała Oscara, a także, gdzie się urodziłBieber. To ostatnie wiedziała większość, a ja mam teorię, że to ze zwykłej przekory. Pewnie wszyscy na początku myśleli, że on jest z USA, no to się specjalnie nauczyli na pamięć, że właśnie z Kanady. Nasza grupka wygrała w quizach, otrzymałyśmy wielką paczkę żelków. Jejjjjjj!
W środę i piątek wieczory były spędzane z rodziną, ale w czwartek cała nasza grupka wybierała się na kręgle. Mimo moich obaw nie szło mi najgorzej, mój wynik nie był wcale taki ostatni. :d Oprócz rozmowy o kręglach, pomiędzy naszymi kolejkami przy naszym stole toczyły się dialogi praktyczne, w celu niezmarnowania pożywienia. W skrócie można by to ująć w słowach: "Pani profesor, chce pani frytkę? Pani profesor, pani je, bo my i tak te kalorie zaraz spalimy. Proszę pani, pani je, przecież my to musimy zjeść do końca, jak ja to potem zabiorę?!"
Skończyło się na tym, że z tym koszyczkiem trzeba było obejść wszystkie stoliki polskie, co by się poczęstowali frytką.
Teraz czas na wycieczki i na wyjaśnienie tytułu wpisu. Tytuł ten nawiązuje do wycieczki, która miała miejsce na drugi dzień po naszym przyjeździe, w niedzielę. Pojechaliśmy wtedy do miejsca, które nazywa sięGiant's Causeway. Teraz się doczytałam, że po polsku mówią na to grobla olbrzyma albo droga olbrzyma. Jest to niezwykła formacja skalna, można tu znaleźć ogromne kolumny bazaltowe, całe to miejsce wygląda tak, jakbybyło stworzone przez człowieka, a jest efektem wybuchu wulkanu. Jest to jednak nudniejsza wersja wydarzeń, ponieważ legenda głosi, że była to droga, którą zbudował tamtejszy olbrzym o imieniu Finn, kiedy wybierał się do Szkocji, żeby walczyć z olbrzymem ze Szkocji – Benandonnerem.
Finn odwalił kawałdobrej roboty, o czym przekonałam się wraz z kolegą Hubertem. Przy okazji w tym miejscu podziękowania dla kolegi Huberta, który dość często brał na siebie obowiązek prowadzenia mnie, który to obowiązek może być dosyć wymagającym zajęciem, zwłaszcza, jak się łazi po formacjach skalnych. Wymieniając poglądy na temat wycieczki ogólnie, jak i okropnej pogody, oraz książek fantastycznych, przemierzaliśmy szlak, nie bardzo zastanawiając się, czy idziemy z grupą, czy nie. W końcu uznaliśmy, że jak tamci w lewo, to my w prawo i udaliśmy się w dalszą drogę. Trasa była dość męcząca, pamiętam, że kiedy jużdotarliśmy do zwykłych, zrobionych już prawdopodobnie ręką ludzką, schodów, musieliśmy się po drodze na górę zatrzymać, bo jakoś nam tak się zrobiło… niewyraźnie. Po dotarciu nagórę i przejściu jeszcze kawałka trasy, postanowiliśmy wracać na dół… i to był błąd. Gdy tylko postawiliśmy jeden krok za daleko na niewłaściwej ścieżce, stało się coś dziwnego. Audioprzewodniki, które dostaliśmy przy samym wejściu, a które teraz mieliśmy poutykane po kieszeniach, zaczęły wyć, piszczeć, wibrować, wyświetlać różne niezrozumiałe kody… słowem, dostały świra. Przezornie się cofnęliśmy, podejrzewając, żę może gps zwariował i biedne urządzonka pomyślały, że my zeszliśmy ze szlaku, chodząc już tam, gdzie chodzić się nie powinno. Do tej pory jednak nie wiemy, co ten warjacki alarm na prawdę miał oznaczać. Wróciliśmy do punktu wyjścia mokrzy, zmarznięci, ale zadowoleni. Co ciekawe, dopiero schodząc ze szlaku zorientowaliśmy się, że był to szlak czerwony – trudny. Ahaaaa…? A i tak byliśmy przed naszą grupą! :p
Po drodze do domu odwiedziliśmy jeszcze miejsce, gdzie kręcili jedną ze scen w "grze o tron", ale zabijcie mnie, nie wiem jaką. Wiem, że była dłuuuuuga droga, z wysokimi, powykręcanymi drzewami… tam podobno straszy, wiecie?
A w piątek popołudniu udaliśmy się do dwóch fortów, znacie mój stosunek do historii, więc, jak ktoś jest ciekawy, to proszę zapytać, wtedy wygrzebię, do jakich. Pamiętam z wizyt w fortach to, że było duuuuużo schodów, duuuuużo chodzenia i wiało okropnie. Morze i góry na raz, to robi sfoje. Chociaż, w jednym miejscu były armaty, zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcie. Podjęliśmy równieżpewne działania, by sprawdzić, czy działa działają. Niestety, działa nie działały. Będąca z nami na tym wyjeździe nauczycielka fizyki i angielskiego popisała się wtedy znajomością mowy ojczystej, rozpoczynając: wstąpiłem na działo… spojrzałem na pole…
W sumie się zgadzało.
Podczas tych wycieczek można było poobserwować piękne widoki i porobić zdjęcia, to niestety nie ja, oraz doświadczyć pięknej, irlandzkiej pogody, to już jak najbardziej ja. Z naszą pogodą nie możesz się nudzić!
I to jużchyba wszystko, co wam mogę opowiedzieć o naszych lekcjach i zajęciach w Derry. A nie, przepraszam, jeszcze jedno. Nikt mi nie wmówi, że one direction, to tylko dla małych dziewczynek. Byłam w pubie i leciało! :p
A, no i coś dla fanów muzyków ulicznych, melduję, że w Derry też są. Kamil, jedziemy!
Kończę wpis i zapewniam, że drugi już na pewno będzie jutro, bo już jest gotowy, tylko się czyści.
Pozdrawiam ja – Majka