Pamiętam ludzi, którzy zatrzymywali się po występie, żeby z nami porozmawiać i powiedzieć, że coś im to dało. Słyszałam o kobiecie, która cieszyła się, że spóźniła się na samolot, bo gdyby poleciała, nie przyszłaby i nie wysłuchałaby występu. Wiem, ile nowych osób znam teraz, a jeszcze rok temu nie miałam pojęcia, jak się dogadamy. Ale jak to się zaczęło?
Ośmiu pancernych. I pies.
Był piątek, zaczynał się drugi weekend września. Ostatnie tygodnie były ciężkie, mnóstwo stresu w szkole i poza nią, a ja właśnie, po całym tygodniu, wsiadałam do samochodu, gdzie przywitały mnie trzy totalnie nieznajome osoby. Natalkę kojarzyłam, w końcu słyszałam ją na sesjach RPG, ale w sumie co to mówi o człowieku, jak się go słyszy raz na parę tygodni i to, jakby, siłą rzeczy, trochę nie będąc sobą? Inna sprawa, w końcu wdzięczni jej jesteśmy, załatwiła basistę.
– Cześć, jestem Maja… –
– Adrian, miło mi… – Fajnie, wszystko super, nie znam tych ludzi, zestresowana jestem! Nie szkodzi, teraz nie ma na to czasu, trzeba znaleźć asystę na dworcu. Jednąz rzeczy, która jednoczy ludzi, jest posiadanie wspólnego wroga. Nie nie, nie dążę do asysty. Bardziej do tego, że ja mam jeszcze jedną taką rzecz. Myślę, że ludzi mogą zjednoczyć wspólne przeżycia, np. okazja do wspólnego śmiechu.
Pierwsza taka trafiła nam się już w samochodzie, kiedy to dworzec zadzwonił do Natalii. Albo Natalia do dworca, nie pamiętam. W każdym razie wytłumaczyła tym państwu spokojnie, kto z nią jedzie, a potem wyjaśniła, że ochronie bardzo ulżyło. Ahaaaa, to was jest tylko tyle? A nieee, to dobrze! Okazało się, że szef przedsięwzięcia zapowiedział polskiej kolei osiem osób do asysty. No fakt, nas było osiem osób, ale w gdyni, różne osoby dołączały podczas podróży. Silna grupa pod wezwaniem z Krakowa liczyła sobie tych osób trzy. No to faktycznie, może być różnica. Z tym, że ja, ja akurat najmniej, bo tylko z małym plecakiem, ale Adrian z gitarą, wzmacniaczem, Natalia ze skrzypcami, walizką i wszystkim innym jeszcze, na czym potrafi grać… Spoiler, jakoś się dostaliśmy do tego pociągu.
Każdy, kto był kiedykolwiek w jakimśzespole, chórze, drużynie, w każdym razie wgrupie osób, które łączy wspólna niedola, wie, że integracja, z konieczności, potrafi przebiegać szybko. To samo mamy robić. I tak musimy rozmawiać. No to siemanko, głupotami się nie zajmujmy, tylko od razu, co robimy? I tak właśnie się stało, chociaż zanim to nastąpiło, ja zrobiłam to, co zawsze robię w nowych, przynajmniej trochę stresujących sytuacjach. Mianowicie… poszłam spać. I trzeba być mną, żeby w pierwszym dniu pierwszej próby, będąc perkusistą, uszkodzić sobie… rękę. A przypominam, na cajonie gra się rękami. Uszkodzić, to za dużo powiedziane, wiadomo, że mogłam nią ruszać, ale tak jakoś się oparłam, śpiąc, że, zamiast zwykłego mrowienia, jak przy uderzeniu w łokieć, przez cały weekend miałam problem z czuciem w dwóch palcach, ruszać nimi mogłam też jakby mniej sprawnie, w ogóle mniej siły w ręce i coś z tym łokciem było nie tak. Niby głupota, co to jest, czucie w dwóch małych palcach, komu to potrzebne? A chyba jeszcze z tydzień po tym pociągu, jak się opierałam o coś lewą ręką, to po paru minutach zaczynała mi drętwieć. Nie wiem, co zrobiłam, ale to jest właśnie dowód na to, że spanie w pociągu szkodzi.
Kiedy się obudziłam, zaczęłam słuchać, o czym mówią Natalia i Adrian. Okazało się, że było warto. Dwie godziny wcześniej nie znałam tych ludzi. A teraz siedziałam w ekspresie i płakałam ze śmiechu. Natalia, z twoich przeżyć to książkę spisać. Adrian, twoje podejście nie raz, nie dwa ratowało sytuację. W momencie, kiedy znaliśmy się już całkiem nieźle i chyba byliśmy na etapie "Natalia, co się robi?", przybyliśmy do Warszawy.
Następna część zespołu dosiadła się do nas na centralnej. Nasi czterej pancerni i pies. Pies Ramzes, gwiazda naszej niezwykłej grupy, jest przewodnikiem Darii. I pięknie pokazywał przez cały wyjazd niezwykły fenomen psów przewodników. Kiedy był w uprzęży, był bardzo przewodnikiem. Kiedy był bez, był bardzo psem. Od razu rozpoczęła się dyskusja o tym, jak, kiedy i w czym dać Ramzesowi wody, Ramzes natomiast nie docenił wagi sytuacji i uwalił się w przejściu. I od razu mówię, nie, on tak nie robi, tylko po prostu w pendolino trudno uwalić się gdzieińdziej, bo tam wszędzie jest "w przejściu".
Na Wschodniej do wagonu dosiadła się grupka znajomych. Ewidentnie wszyscy razem, ewidentnie jużbawiący się całkiem nieźle. Nakreślę sytuację. Ich było osiem osób plus alkohol. Nas było siedem osób. Plus Rrrrrramzes!
– Jak on ma na imię? –
– Ramzes. –
– Oooo, Rrrramzes! Jak Rambo! Choć, Rambo, choć na spacer. Wyprowadzimy ci go na spacer, co? –
– Nie no… stąd, to by chyba było trudno… – Nieskończona uprzejmość Darii była zdumiewająca w tych okolicznościach.
– Eeee tam, spoko, Paweł szybko biega! – Ja bardzo chciałam współczuć tych zaczepek, ale wizja nieznanego nam pawła biegnącego z Ramzesem za pociągiem zabrała mi resztki empatii. Pierwszy raz widziałam tak głośny wagon pendolino. Nie wiedzieliśmy, ile z tego by ujął wpis audio, Dawid jednak postanowił coś tam nagrać. Nie do publicznego pokazu oczywiście, tak o, w ramach testu.
– Daria, zaśpiewaj coś może? Jesteś specjalistką od śpiewania! –
– Mhm, sto lat, sto lat… – Daria powiedziała to dość cicho, ale za głośno, bo…
– Niech żyje żyje naaaam! – Nie doceniliśmy grupy z Warszawy Wschodniej. Powiem tylko, że ta podróż pozostanie z nami na długo. A pamiętajmy, że jeszcze trzeba się przesiąść w Gdyni. Grupka naszych warszawskich znajomych jużsię namawiała, żeby jechać z nami aż tam. Ale po drodze były takie fajne stacje, jak Gdańsk Wrzeszcz…
– Nie Wrzeszcz… – Mruknęła Daria.
– Przepraszam. – Odezwał się ktoś z głębi wagonu. Może to Paweł…?
Pierwszy raz widziałam, żeby komuś zwracano uwagę, że: proszę państwa, proszę być ciszej, bo państwa na peronie słychać! Uprzedzę podejrzenia, nie, nie nam tak zwracano uwagę. A i tak pewnie plotki będą krążyć o grupce niewidomych… Ehhhhhh, co za świat!
W Gdyni dołączyła do nas Zuza i już mogliśmy się przesiadać. Koniec przygód? Ooo, co to to nie! A konduktora z pociągu pamiętacie? Tego, co sam nadał nam ksywki sceniczne, żebyśmy potem nie musieli?
– O, proszę bardzo, niech sobie pani dyrektor usiądzie! Ona z was najlepiej widzi, bo ma psa! A pies ma największe oczyyyyy… Ale ona też przecieżdobrze widzi, bo ona czuje z kolei! – Daria skromnie:
– Nie no, może nie aż tak… –
– Jak to nie? Palcami czuje? –
– No czuje. –
– Braila zna? –
– No zna… –
– Nooo, to mówię! – Ja całego dialogu nie przytoczę, bo nie sposób, ale jak nam pan konduktor powiedział: "no, to siadać mi tu i siedzieć!", to potem nie wiedzieliśmy, czy będzie nam wolno wysiąść.
I tak to się podróżowało na, przypominam, że dopiero pierwszą próbę. Która to próba, nawiasem mówiąc, odbywała się w pięknym miejscu, z domkami wczasowymi. Ale nie myślcie sobie, że my tam na wakacje jechaliśmy! Nie nie, żadne tam plażowanie, albo drinki w jacuzzi…
To był wyjazd pierwszy, przeznaczony na dobór repertuaru i opracowywanie opracowań.
– Ehhhhhh… Nieeee ma kolebeczki! – Oznajmiła nasza specjalistka od opracowań, zjawiając się na posterunku o siódmej rano.
– Ani poduszeczki… – Zgodził się pianista.
Duża częśćzespołu przyszła w tym dniu później, niż o siódmej. Po pierwsze dlatego, że nie aż tak dużo osób jest masohistami, a po drugie, bo i tak łatwiej jest, jak w tych opracowaniach nikt nie przeszkadza.
– No, słuchajcie, zawieja i beznadzieja!- Stwierdziła Zuza, wracając z przerwy w popołudniowej próbie. Faktycznie lało, a w pewnym momencie nawet grzmiało ,tak, że mieliśmy uzasadnioną obawę, czy nie należy odłączyć tego całego sprzętu od prądu. Mimo aury doskonaliliśmy, albo staraliśmy się doskonalić, naszą umiejętność wspólnego grania. Takiego, wiecie, żeby wszyscy wchodzili na jedno rrrrraz…
– No nieeee, ona liczy! Czemu to robi, ona źle liczy, niech ona nie liczyyyyy! – Ten komentarz pod moim adresem wypowiedział ktoś, kogo z imienia nie wspomnę, ale był najstarszy i najbardziej "dojrzały" w zespole. To było w domku, tam ćwiczyli instrumentaliści. Jednocześnie z dworu, z takiej duuużej bujawki, dochodziły nas rozśpiewki i dyskusje wokali.
– Dobra, to teraz wchodzą te chórki z murmurando… –
– Taaa, chórki, chyba żebracze widma! –
Oprócz zgrywania się pod względem muzycznym, trzeba było też zgrać się pod względem ludzkim. Kto kiedy chodzi spać, kto wstaje kiedy i kto komu śniadanie robi, to są jednak ważne rzeczy. Już o naprawianiu zmywarki nie wspomnę. Adrian, mistrz znajdowania gniazdek i naprawy cudzego sprzętu AGD. I te kolejki do zmywarki potem… Swoją drogą właśnie tam powstało jedno z haseł naszego wyjazdu: poczekaj, jesteś 1283 w kolejce, wszyscy konsultanci są teraz bardzo zajęci.
To tak, jak my na tej próbie. Do wieczora. Wieczorem znajdował się też czas na integrację, zjedzenie czegoś, napicie się czegoś…
– Słuchajcie, ta czara goryczy się zaraz przepełni, Julitka już jest zgorszona! – To przemówił głos rozsądku z grupy wokali, późny jużbył wieczór.
– Nie nie, moje drogie, ja jestem wstrząśnięta, aczkolwiek nie zmieszana. – Na szczęście odnalazł sięrównieżwokal pocieszający.
– Ale spokojnie, ta czara się zaraz opróżni! Ta czara się tak napełnia i opróżnia… –
Takie to były nasze wieczory. A potem noc, cicha noc, o, ciemna nocy niepojęta… "Adriaaaaan, zabij to!" Takie wykrzykniki też się rozlegały wśród nocnej ciszy, bo tam nam zaczęły podchodzić jakieśdzikie zwierzęta, o ile wiem.
– Natalka, a jak to jest być skrybą, dobrze? – To chyba ja zadałam to pytanie. I faktycznie, Natalka z własnej woli robiła notatki podczas ustaleń grupowych, kto, co i w jakiej tonacji ma śpiewać i grać. Te notatki, to dopiero jest studium przypadku.
"całą noc padał śnieg" Fragment notatki: kołyszące skrzypce, chórki uuuu i pokój ludziom na refrenie".
"gore gwiazda" Fragment notatki: zwr 1. Kinga. W drugiej Maja łup!"
Mają łup zostałam jużdo końca projektu, co nawet pasowało, bo na jednym koncercie, rozpoczynając na perkusji "Bóg się rodzi" zapomniałam, jak są wysterowane mikrofony nade mną i jak zrobiłam "łup", to wystraszyła się i publiczność, i zespół, a i ja się nieco zdziwiłam.
I moje ulubione, tu wrzucam całość notatki:
Lulajże Jezuniu
Julitka śpiew.
Chórki kołyszące doły.
Fortepian na wyżynach.
Potem skrzyp.
I powiedzcie mi, kto normalny to zrozumie?
A my się z tego musieliśmy uczyć. I uczyliśmy miesiąc, bo tyle czekało się na następną próbę. Tym razem wokalową, mnie nie było, bo łup i nie pamiętam czemu jeszcze, za to był Piotrek akordeon. Doszły nam nowe kolędy, a tak poza tym, to coś słyszałam, że ktośzepsuł materac. A, no i jeszcze nasz pianista zagrał coś, chyba "lulajże" na cztery. I na uprzejme pytanie: Dawid, co ty robisz? Albo raczej, jak? Nie znał odpowiedzi.
I co dalej?
Płynie czas, mijają dni, a tu nagle listopad. I kolejna długa próba zjazdowa, tym razem w Zgierzu. Tam też było wiele pytań bez odpowiedzi, na przykład, jak to wszystko popodłączać?! Dwa wzmacniacze, na pokład! I jeszcze trzeba pamiętać, żeby nie zostawiać garażu na długo otwartego, bo wychładza się bardzo szybko.
– Dawid, nagrywasz? –
– No chciałem, ale mam w macu 19 procent… –
– No to gdzie masz zasilacz, weź zasilacz! Nie przygotowałeś się! Jak zwykle! – Piotr wygłaszał to wszystko tóż nad mikrofonem, wykład jednak przerwała Julita.
– Dobrze, Dawid, idź, idź po ten kabel, tylko… Ja cię proszę! Nie otwieraj i nie zamykaj drzwi! – Wszyscy byliśmy zmęczeni na tej próbie, tylko dlatego prezes musiał wchodzić mimo drzwi zamkniętych.
A tak poza tym, to okazało się, że nic nie działa, dopuki realizatorzy nie dotkną tego swoimi rękami, które leczą.
– Piotrek, weź, mi to znowu nie łączy! – Piotrek podszedł do ustawionego na statywie rejestratora poraz piąty tego dnia.
– Flipendo! – Zawołał z nadzieją. Co ciekawe, zaklęcie z pierwszej gry o Potterze zadziałało lepiej niż wymiana kabli. Od tej pory, jak coś nie działało, to cała grupa wrzeszczała: fli, pen, dooooo! I jakoś się dawało. Nagranie z tego jest, więc ten sprzęt musiał działać. I działa nadal, bo w tym garażu odbywały się nie tylko te próby. Oficjalnie zostaliśmy garagebandem.
Historia pewnego gitarzysty
Wszyscy, którzy na koncercie byli lub słyszeli nagrania wiedzą, że mieliśmy w składzie gitarę. Zdradzę jednak sekret, na próbie listopadowej, czyli, że do pierwszego wydarzenia troszkę ponad miesiąc, gitarzysty nie było. Przyznaję, że pomysły kończyły się w zawrotnym tempie, z tego powodu wykonałam telefon.
– Siema Krzysiu! – Krzysiu, to jest taki mój kumpel, z którym poznaliśmy się w poważnym wieku sześciu lat i znamy się dotąd. Oboje po tej samej podstawówce, gimnazjum i muzycznej. A kto był w muzycznej, ten wie, że trzeba być przyzwyczajonym do niespodziewanego. Tam często padają pytania w stylu: ale ty wiesz, że grasz koncert za trzy dni? Zrobiłam Krzysiowi coś podobnego, tłumacząc mu subtelnie, acz natarczywie, że ja nie namawiam, ale jednak dobrze by było, żeby się zgodził. On się zastanowi. No słusznie, sama bym tak powiedziała. Zastanawiałby się dłużej, gdyby wiedział, co go czeka.
Ostatnie odliczanie.
Krzysiu się zgodził. I oto rozpoczą się dla niego dzień sądu, bo przez parę tygodni miał ze mną krzyż pański.
– Krzysiu, musisz być na 17. –
– Aaaale ja mam wtedy zajęcia… –
– Trudno, zwolnisz się! –
– Ale pytają… –
– To ja cię zwolnię! – I oczywiście, moje ulubione: Krzysztof, ćwicz! Na próbie: Krzysztof, ćwicz! Po próbie: Krzysztof, ćwicz! Na jadalni, kiedy go widziałam, przez pół jadalni: Krzysztof, ćwicz! Do tej pory się tak witamy, ludzie, ja go mam tak zapisanego w kontaktach! I to zwalnianie z zajęć… Na przełomie listopada i grudnia miałam wielką ochotę, żeby to świat zwolnił. Zamiast tego zaczęło się ogarnianie prób jednodniowych, dla instrumentów, wokali, no i oczywiście Krzysztofa, który podczas tych wydarzeń dostawał od nas mnóstwo nowych wiadomości.
– Krzysiu, jak ty to grasz? –
– No… ja tak grałem… –
– Aaahaaa, a mógłbyś zagrać tak? –
– Ale ja nie ćwiczyłem tak… no ale dooobra, tak zagram, tak mam grać? – W tym momencie usłyszałam, jak Julitka szepcze do Natalki.
– Jezu, jaki to trening jest? –
– TO jest ośrodkowa szkoła muzyczna, nie ma lekko, pani, nie ma lekko! – Wyjaśniłam niezbyt subtelnie i wróciłam do nauki. Na próbach od tej pory słychać było na zmianę: "Dawid, przyspieszasz! oraz, rzecz jasna, "Krzysztof, ćwicz!".
Zaczyna się i zaczyna się.
Osiemnastego grudnia zagraliśmy pierwszy koncert. Zimno było, jak nie wiem, a przynajmniej ja to pamiętam w ten sposób, bo jakoś strasznie długo szłam od dworca do metra. Zapomniałam pałek i stołka do perkusji, swoją drogąsamą perkusjęwypożyczył nam dom kultury. Do tego spóźniłam się na, z dobrej woli zapewniony, transport. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone. Nasze rodziny, wolontariusze i gospodarze miejsc, w których występowaliśmy ,okazali nam przez czas trwania projektu niesamowicie dużo życzliwości, otwartości i, nie zapomnijmy o tym nigdy, cierpliwości. My z resztą też uczyliśmy się tych cudownych cech, choć zwykle względem świata zewnętrznego. Nieprzyjazny świat zewnętrzny podczas pierwszego koncertu objawił się jako niedowieziona pizza.
– Proszę pani, ale to co ja mam zrobić w takiej sytuacji? – Julita siedziała na kanapie w pomieszczeniu, służącym nam za garderobę, a my staraliśmy się zachowywać w miarę cicho.
– No ja rozumiem, ja wszystko rozumiem, wiem, że to nie jest pani wina, ale ta sytuacja… proszę pani, naprawdę, to już jest niesmaczne! – W tym momencie grupka dorosłych, poważnych ludzi nie dała rady zachować powagi w obliczu tragedii.
A wspominałam już, że nasz basista dostał potwierdzenie covidu niecały tydzień przed koncertem? Ja nie wiem, czemu akurat ja musiałam zawsze wykonywać takie dziwne telefony, może mam wytrenowanych znajomych, ale napisałam wtedy do mojej przyjaciółki: Beciu, jakby ci to, Adrian ma plusa… Becia odpisała na to: czyli rozumiem, że będę mieć przyspieszony kurs kolęd na basie? Tak, ja mam wytrenowanych znajomych, ona po dwóch stopniach muzycznej… W ten sposób Becia, zamiast być naszą wolontariuszką i okiem na scenie, była naszą wolontariuszką, okiem na scenie i po drodze pisała sobie nuty do jednej kolędy, bo nie miała jej w wydrukowanych. Dawid, to co ty tam grasz? Ja mam to grać? Dlaczego?!
A potem nadeszła godzina zero. My, jednak zestresowani, no i przypomnę, że troszkę głodni, bo ta sytuacja niesmaczna się zdarzyła, stoimy na scenie i słyszymy, jak garstka ludzi wchodzi na widownię. A tu nagle znajome głosy, delegacje ze szkoły, rodzina pstryka zdjęcia, a nauczyciele wołają do Kingi. Cieszymy się, bo Kinga przez nasze próby opuszczała lekcje, to niech chociaż ludzie zobaczą, że to było potrzebne.
Jak to było dalej?
Nie będę wam szczegółowo opisywać każdego koncertu z osobna, bo i tak powieść się z tego robi. Mogę wspomnieć o momentach. O tym, jakie mnóstwo ludzi wsparło nas podczas koncertu w Zgierzu. I jak tam było zimno, ludzie, flet nam się rozstroił, skrzypce się rozstroiły, keyboard się rozstroił! No dobra, nie rozstroił, ale nie działał. Śmiali się ze mnie, żebym stroiła cajon i proszę bardzo, sprężyny mi się nie trzymały w odpowiednim miejscu. Ja w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe! W połowie próby było to dla nas już całkiem logiczne, bo zamarzały nam nie tylko instrumenty, ale i palce. Po wyjściu z kościoła stwierdziliśmy, że na zewnątrz jest cieplej. A strojenie i rozgrzewanie fletu podczas koncertu przejdzie u nas do historii. Julita, zapowiadająca ostatni utwór, a po chwili ciszy Natalia, mówiąca ze spokojem: no, proszę państwa, przeżyjmy to jeszcze raz!
Tydzień później koncert w Warszawie, tu podziękowania dla realizatora z domu kultury na Ursynowie, bez którego realizacja tego przedsięwzięcia nie byłaby możliwa. Niesamowicie dobre warunki mieliśmy, odsłuchy pierwsza klasa. Aż zaczęliśmy się mylić z wrażenia. Tam też nastąpiło sławne: Maja, łup! A po koncercie noszenie sprzętu nie do końca ubranym będąc, za to w połowie stycznia. No i się doigrałam, bo przez następny tydzień byłam chora do tego stopnia, że podejrzewałam drugi covid. I z tym drugim covidem, dzień po koncercie w Warszawie, odpracowaliśmy koncert w kościele w Żyrardowie, moja parafia z resztą. Nawet przejęłam konferansjerkę. Naszemu organiście serdeczne dzięki za pomoc w ustawianiu wszystkich tych rzeczy i za pilnowanie mnie, żebym za szybko nie mówiła. Po koncercie ksiądz podziękował wszystkim, łącznie z Ramzesem, który pokazał się na samym końcu i został gwiazdą wieczoru. No i oczywiście, pizza! Tego się nie spodziewaliśmy, a tu poczęstunek. Pan Norbert wyszedł z rozsądną propozycją: dobra, już, zabierzcie ich stąd, oni są zmęczeni i marzną, idźcie już! Zebrali się wszyscy, łącznie z psem, do którego Daria odezwała się beznadziejnie, ale z nadzieją: ej, Ramzes, weź, prowadź bez uprzęży, spróbuj chociaż! No cóż, sporo osób tam było, sporo osób się najadło i bawiło dobrze. Podziękowania dla ekipy wolontariuszy z oratorium Salezjanów, niczego nam nie brakowało.
A po przechorowanym tygodniu czas nastał, bo oto ostatnie dwa koncerty, tym razem w trójmieście. ZNowu podróż pendolino, tym razem niestety bez Pawła i ekipy, za to z komentarzami: Zuza, proszę nie kaszleć, bo covid i cię wyproszą! Nikogo nie wyprosili, natomiast zaprosili do domu prezesa. Ja nie wiem, czy rodzina prezesa była z nas dumna, szczególnie po ostatnim koncercie. Zaproś do domu dziesięcioro muzyków, masz gwarantowane, że w lodówce nie zostanie nic. Ta nasza ostatnia wieczerza również przeszła do historii projektu. Pizza zjedzona, a może ktoś chce kotleta z obiadu, bo jeszcze są? A no, to może, jak pani ma… A może kanapki? A, to może ja poproszę… Jedli wszyscy, nawet ci, o których mówiło się zwykle, że chyba światłem się żywią. A i wspominać podczas tego posiłku było co, bo dobrze wyszły te ostatnie koncerty. To właśnie tam trafiła nam się pani, spóźniona na samolot do Anglii. Poza tym, podczas pierwszego koncertu były takie niespodzianki, jak słoiczki z cukrem i kawą podpisane w brailleu. Napisane było: czarna kara i zastanawialiśmy się, za co ta kara, ale kto nigdy nie napisał palce, zamiast place, ten niech pierwszy rzuci klawiaturą. A potem się okazało, że tak sięludziom podobało, że nie chcieli wyjść! Bo my nie schodziliśmy ze sceny. Bo nie do końca było wiadomo, jak zejść… Trzeba wiedzieć nie tylko, kiedy ze sceny zejść, ale też, może ważniejsze, którendy.
I co z tego wynika?
A pod koniec napiszę otym, co takie koncerty oznaczają. No bo jasne, z zewnatrz, to jest 6 występów, podczas których fundacja zbiera na utrzymanie i troszkę się próbuje rozreklamować. Ale te zdania we wnioskach, że takie projekty zwiększają samodzielność i integrują, to wcale nie jest głupota! A koleżanki Dawida na próbie w Kopalinie, które wspomagały nas we wszystkim? A kuzynka Julity na koncertach Warszawskich, która pomagała nam w tak ważnych aspektach imageu, jak makijaż na przykład? To samo Ola w Gdyni. A Becia i jej przyspieszony kurs, a samochód załadowany naszym sprzętem? To co to jest, jak nie integracja? Już nie wspomnę o samodzielności i Natalii, wpadającej do pociągu do Łodzi 30 sekund przed odjazdem. Nati wie, jak upadać, ona ranna, ale skrzypce całe! Kinga też zyskała w szkole na wiarygodności, jak słyszałam. Ja osobiście, bez tego projektu prawdopodobnie nie poznałabym tak szybko Darii, Natalii i Adriana, a nie wyobrażam sobie ich nie znać. Nati, promyczku słońca mój, nie umiem się stresować w twojej obecności! Adrian, nie zawodnie trafiałeś w moment, kiedy próbowałam pisać tłumaczenia, doskonale wiedziałeś, kiedy mi dokuczać, a także zamawiałeś mi herbatę w pendolino, kiedy sama niezbyt wiedziałam, jak się nazywam. Nigdy nie zapomnę. Daria, współpraca czeka, ja nadal jestem chętna na to granie! I na słuchanie muzyki też, taki connect nie zdarza się codzień! Z Zuzą też nie współpracowałam na codzień, a jednak to ty mi pokazałaś, ile dźwięków można wydobyć z niepozornie małych bębenków, a także pochwaliłaś mnie za to, że umiem budzić ludzi ze zrozumieniem. Do tej pory pamiętam, jak schodziłam na śniadanie śpiewając na półZgierza: niech cię głowa już nie boli, niech cię jasny szlag nietrafi…
Kinia, wiesz, że internet do nas należy, a i na taras chętnie z tobą pójdę. I może następnym razem nie zapomnę, jak masz na nazwisko. Piotrze, gościć ciebie było prawdziwą przyjemnością, mimo, że ten covid nas dopadł całkiem solidnie, a ciebie bardziej. Lekcja gry na akordeonie zawsze spoko. No i oczywiście moi fundacyjni towarzysze. Juli, ja pamiętam, herbata! I chyba dobrze, że się pokłóciłyśmy przed próbą, to po próbie już nie trza było i można planować. Tę herbatę oczywiście. Dawidzie, nie szukaj pieczątki, ani na jawie, ani przez sen, już się znalazła!
Skąd się wziął ten wpis? A no stąd, że projekt rozpoczął się na nowo. Znowu będziemy szukać terminu próby, spóźniać się na pociąg, nie mieć w nim asysty, albo właśnie mieć i w tym problem, grać w gry integracyjne do drugiej, żeby na 9 byćgotowym do ciężkiej pracy, palić ogniska w Kopalinie i palićw kotłowni w Zgierzu. W sensie, że palących tam wysyłali palić, a nie, że palacz węgiel w niąsypie… Pierwsza próba za nami, a co dalej? To się na pewno przekonacie. A jak już koncerty będą, to czem prędzej się wybierajcie!
Pozdrawiam ja – Majka
PS: Łup!