Kategorie
co u mnie

Przystanek za widoku, czyli co nowego w moim domu, na „ulicy” i w życiu.

– Zaczekaj, podaj mi jeszcze A, bo ja tu nie mogę! – Jęknęła Natalka, a jej skrzypce jęknęły wraz z nią. Z trzech różnych miejsc w pokoju rozległ się dźwięk. Dodam, że każdy inny.
– Yyyy, a moglibyście się zdecydować na jedno? –
– No, Natalka, wybierz sobie jedno A! –
Tak było w ostatni weekend, ale jeszcze trzeba było do tego weekendu dożyć, no nie? W tym wpisie trochę o tym opowiem.

Miałam pisać już w czwartek, ale przecież świeciło słońce! Czyli, że w sensie nie miałam siły wstawać. Bo wcześniej byłam na dworze, a słońce na mnie tak działa, że potem pół dnia muszę odsypiać. Witamina D jest spoko, ale reszta korzyści, troszkę uciążliwa. Jako i z resztą lipiec bywał.

Skończył się, jak wiadomo, rok szkolny i miałam taki śmiały plan, że w lipcu pojadę do Wrocławia, a w sierpniu do Krakowa, ewentualnie odwrotnie. Okazało się jednak, że świat zawsze znajdzie trzecie wyjście. A covid wejście, w skótek czego od połowy lipca leżałam sobie w łóżku i przeklinałam gardło, głowę, gorączkę… W ogóle wszystko było jakieś takie niezbyt fajne. Przez chorobę poprzesuwało mi się wszystko, łącznie z wyjazdami, które trzeba będzie rozplanować inaczej.
Możliwe też, że organizm przywitał wirus jako możliwość wzięcia urlopu, bo do połowy lipca życie było dość intensywne. Zaraz po końcu roku okazało się, że dobrze by było skończyć dwa utwory do piątego lipca, a jeszcze gdzieś po drodze była próba fundacyjnych koncertów, więc 4 dni mi z tego planu wypadły. Ja te utwory, powiedzmy, nawet skończyłam, z wielką pomocą Mishy, który został wtedy mikserem na chwile ostateczne, w sensie, że ja mu wysłałam ścieżki i powiedziałam: masz trzy godziny, ja to nagrywam od sześciu i nie mogę tego słuchać, zabieraj to ode mnie i rób, co chcesz. Poprzez dokończenie i wysłanie tych dwóch utworów chciałam się dostać na jedne fajne warsztaty. Warsztaty się nie odezwały, ale przynajmniej wreszcie skończyłam dwie wersje demo własnych piosenek. Nie będę się dzielić jeszcze, podzielę się, jak będą skończone, a, że okazało się, że kończyć ich sama nie muszę, to i może czego posłuchać będzie.
Posłuchać czego na pewno było na festiwalu w Ostródzie, na który również w tym roku się wybrałam. Nowe miejsce, nowa rzeczywistość pocovidowa, a także cudowne ceny wszystkiego w tym kraju, to wszystko dało się we znaki zarówno słuchaczom, jak i artystom. Nie wszyscy byli, nie wszystkich było też łatwo znaleźć i spotkać. Na szczęście zobaczyliśmy kilka wspaniałych koncertów, a poza tym udało mi się porozmawiać z jednym z moich ulubionych artystów na tym wydarzeniu. Facet jest niezły. Wyszedł na scene po świetnym koncercie bardzo dużego zespołu. Wyszedł sam, potem dołączył do niego saksofonista. I już. On ma saksofonistę i swoją walizeczkę sprzętu. Jest producentem i wokalistą, który zaczął od występów na ulicy, z looperem i paroma efektami, a potem mniej więcej to, co robił na ulicy, wyniósł na wielkie, festiwalowe sceny. Coś takiego, jak Sheeran w popie, on zrobił w reggae, tylko może bardziej od strony produkcji, niż pisania tekstów. Kończył festiwal, nie wiem, czy to najłatwiejszy czas do grania, a i tak wierni fani pozostali, mimo deszczu i późnych godzin. A potem podszedł do barierek, porobić sobie zdjęcia i zapewniam was, że dla tej półtorej minuty rozmowy warto było moknąć do drugiej w nocy. Uwielbiam.

Po powrocie z festiwalu miałam zamiar ogarniać te wyjazdy i, gdzieś po drodze, wyruszyć w drogę na zajęcia z orientacji przestrzennej. Jak już wspominałam, mnie zepsuło się zdrowie, za to mojej instruktorce orientacji zepsuł się samochód. Plany uległy aktualizacji. Ale, jak już jesteśmy przy zmianach…

Miałam to po prostu pokazać wpisem audio, ale wiesz, Czytelniku, taki wpis trzeba montować i obrabiać. No to przecie to by trwało 3 lata z moim tempem pracy. Ja to po prostu napiszę. W lipcu minął rok odkąd mieszkamy w nowym domu. I gdzieś w okolicach tej daty, przybył nam jeden mieszkaniec. Nazywa się dante, cieszy się, jak nas widzi, zabiera nam zabawki i kapcie, jak się nie zamknie drzwi na górze, no generalnie jest kundelkiem z ponad rocznym starzem. Jak to psy, Dante świetnie nas wyczuł. Za mamą łazi wszędzie i piszczy, jak jej nie ma. Niektóre rzeczy, czasem spacery, czasem żarcie, idzie załatwiać z panem tatą, ale wie też, że jak coś przeskrobie, to pana trzeba przeprosić. Emilce ładuje się i do pokoju, i na łóżko, jak chce, ona też uczyła go różnych sztuczek i jej słuchał najpierw. Jeśli chodzi o mnie… Do mnie do pokoju owszem, przyjdzie, ale wie, że na łóżko, to niezbyt bardzo wolno, raczej tylko da znać, że jest, powącha, sprawdzi, czy wszystko OK i pójdzie. Jak wołam, raczej przychodzi, wie, że oboje nie grzeszymy cierpliwością. Jedyne, czego jeszcze się nawzajem uczymy, to to, że on leży na środku wszystkiego i to źle. Ostatnio przepuścił mnie na schodach, wstał, jak szłam. Dobry pies! Dałam mu jego chrupka na zachętę wtedy. No to od tego momentu cały dzień za mną chodził.
– Co ty się, Maja, jemu dziwisz? – Zapytała mnie Emila. – Jasne, że za tobą łazi, jak ty mu dajesz chrupki za chodzenie! – No ale tak, owszem, czasem muszę, bo to, w czym muszę tresować go akurat ja, to jest właśnie fakt, że ja tym bardziej nie wiem, jak on się po cichutku tóż koło mnie położy. Każdy pies, co ma w domu niewidomego, musiał się kiedyś nauczyć, że tak, jak go każdy ominie, tak niewidomy, chcąc nie chcąc, kiedyś na niego wejdzie.

A propos wchodzenia i tresowania, wróćmy do tej orientacji. Wyzdrowiałam ja, wyzdrowiał pani samochód, trzeba ruszać w drogę! Zajęcia z orientacji, to są, Drogi Czytelniku, takie fantastyczne lekcje, które polegają na tym, że widzący instruktor pomaga niewidomemu się nauczyć najpierw chodzenia z laską, a potem np. poruszania się po jego własnym mieście. Chodzić z laską akurat już umiem, takie inne ciekawostki, jak podpis czy rozpoznawanie monet też mi jakoś idzie, mogłyśmy się więc zająć tym chodzeniem po miasteczku.
W ogóle ciekawostka numer dwa, ta pani zna mnie od przedszkola. Tam była tyflopedagogiem, uczyła mnie podstaw braillea, podstaw chodzenia z laską, podstaw podstaw ogólnie. To ona musiała mi wyjaśnić, że jeden i jeden, to jednak nie jest jedenaście, tylko dwa, mimo, że tak się to pisze… Mój mózg odmawiał posługi przy tak trudnej logice. Uczyła mnie jeszcze przez fragment podstawówki, potem długo nie, a potem znowu, w trzeciej gimnazjum i liceum, tak. Okazuje się, że jej niedola nadal trwa. I do tej pory, jak komuś ją przedstawiam, to mówię: to jest właśnie pani, która nauczyła mnie czytać. Uważam, że zajęcia z nią są dla mnie bardzo dobre właśnie dlatego, że mnie tak dobrze zna. Ja przy niej nic nie muszę udawać, mało tego, pewnie by się nie dało, przecież ona już gorsze rzeczy widziała! Ona mnie znała zarówno, jak miałam sześć lat, jak i wtedy, gdy zbliżałam się do matury. Tu NIE ma jużczego ukrywać.
Nie dało się też ukryć, że moja okolica do najprostrzych nie należy.
– Nie no, Maja, ja się chyba poddaję! – Stwierdziła na samym początku swojej pierwszej wizyty w moim nowym domu. – Przecież tu się w ogóle nie da normalnie dojść! – Pies już skończyłszczekać, zajęłyśmy się więc rozmową na ten trudny temat, następnie zaś ruszyłyśmy zbadać teren. Okazało się, że, mimo trudności, trasa nie jest aż tak niemożliwa, a aplikacje do nawigacji coraz bardziej mi się podobają. Jak to zwykle bywa z wynalazkami ułatwiającymi życie niewidomych, każda z aplikacji sprawdza się w innym zastosowaniu i mieście, zero uniwersalności. Dobrze jednak, że są, lazarillo np. bardzo fajnie sprawdza się w naszych, żyrardowskich autobusach. Tak tak, MAMY autobusy! Z tym, że nie gadają, a o tym, jak i kiedy jeżdżą, możnaby napisać książkę.
– TY, no przecież on mi powiedział, – Mówiła do mnie pani po powrocie z rozmowy z kierowcą na pętli, – on mi mówi, że normalnie, to się wsiada tam, przy sklepie, tam się też wysiada, tutaj nie. Tutaj, to on tylko za widoku skręca. –
– Za co? –
– Za widoku, no jak jasno jest. TO co, ja mam ci wytłumaczyć, kiedy jest jasno? –
Inna rzecz, to nasze opisy krajobrazu.
– No i widzisz, tu w prawo masz tę ulicę… ZNaczy wiesz, to brzmi dumnie, ta ulica, to jest przez jakieś dwa metry, potem jest taka droga, jak u was. – Taaaa… Żyrardów, cudowne miasto. Moja ulica też taka jest. Przyszedł walec i wy… A potem spadł deszcz.
Ostatnio, zamiast normalnego, małego, miejskiego autobusu, podjechał autokar. Taki na moooże 20 osób, wycieczkowy, wązki autokar z trzema, dość wysokimi, stopniami przy jednych drzwiach. Drugie się nie otwierały. Zwykły autobus się zepsuł.
– No kto to widział, taki autobus żeby po mieście jeździł… – Komentarze ze wszystkich stron były dość słuszne, z tym, że…
– Wy się cieszcie, że jest, bo jakby w ogóle nie było, to byście płakali, że nie ma! – No, też fakt, z argumentem kierowcy trudno się nie zgodzić. Tylko trudno o tym pamiętać, kiedy po tych schodkach ładuje się pół miasta, o kulach i z wózeczkami zakupów, no bo oczywiście średnia wieku 75 plus, to jest jakieś 90 procent pasażerów…
– Dziewięćdziesiąt siedem procent. – Poprawia spokojnie kierowca, słuszność mając. Ehhh, Żyrardów, kochany Żyrardów. Na PKP lazarillo zgłupiało totalnie, wiem tylko, że sklepy i usługi 7 metrów stąd. Też dobrze.
Oczywiście na Żyrardowie się świat nie kończy, dzięki Bogu. Podczas orientacji zajmowałam się więc też drogą na uczelnię… A wiesz, czytelniku, że na studia idę?

OK, nie pisałam oficjalnie w sumie nigdzie, miejmy to za sobą. Od jakiegoś miesiąca przyjętą jestem na APS – Akademię Pedagogiki Specjalnej. I teraz, o ile wiem i znam ludzi, połowa osób zadaje pytania, rzadko kiedy mnie, czemu mi się wszystko pozmieniało i skąd pedagogika, skoro miał być dźwięk i tak się zarzekałam, że będzie. Wyjaśniam, żeby nie było niedomówień, dźwięk nadal będzie! Z tym, że i dźwięk, i język angielski lubię tłumaczyć ludziom… W tym momencie mój kochany głos wewnętrzny pyta: aaa, czyli mądrzyć się lubisz? W każdym razie no… coś tam… lubię ludziom coś wyjaśnić, więc chcę sobie zostawić furtkę do tego cudownego, powszechnie szanowanego i dobrze opłacanego zawodu, jakim jest zawód nauczyciela. A propos zawodu, to jak jeszcze będę tym zawiedzionym nauczycielem po tyflopedagogice, to i w fundacji się przydać może, więc to generalnie dobry plan. A dlaczego od razu? A no dlatego, że kiedyś była taka przydatna rzecz, jak przygotowanie pedagogiczne, dwa lata to chyba trwało i było. Teraz już nie ma, teraz trzeba robić całość. Zrobię więc całość od razu i będę mieć, a co potem, to już się zobaczy, co będzie wymagane.

Na razie wiem, że przy docieraniu na APS wymagana jest anielska cierpliwość. Po pierwsze, jak mi ktoś wyjaśni, jak z Zachodniego dostać się do tunelu pod alejami, to ja mu dam kwiaty. Tunel super, Zachodni też niezły, a pomiędzy trzy światy z okolicami. Niby przejście przez jezdnię, no dobra, szeroką, ale jednak przejście… No tak, tylko tam są jakieś barierki, roboty, wysepki, broń Boże iść prosto, normalnie. Trzeba lawirować między tym wszystkim, bez pytania ludzi chyba nie do zrobienia, nie pamiętam, czy nie dołożyli do tego sygnalizacji świetlnej. Kiedyś było do tego tunelu przejście wprost z dworca, od peronów. A potem były sławne remonty na Zachodnim. Jak już to przejdziemy mamy tunel, jak mówiłam, tunel jest spoko, a po wyjściu chodniczki przez park. Chodniczki już też w miaręOK, może tylko drzewo na środku ścieżki jest nieco dziwne. Można przejśćchodniczkiem, który się rozwidla, przechodzi po obu stronach majestatycznego pnia i schodzi się na powrót po drugiej stronie. Być może na znak, że: czy na prawo, czy na lewo, nie uważasz, wliziesz w drzewo. Nie wiem tego, ja już umiem omijać, mam już nawet swoją ulubioną stronę. APS zapowiada się nieźle, jeśli chodzi o dostępność. Jeśli chodzi o studia, jako takie, oczywiście jestem do granic możliwości przerażona, albo raczej będę pod koniec września. Na razie jeszcze są wakacje.
Mam tylko taki niewielki apel do ludzi, którzy, podczas studiów, mają albo mieli asystentów. Zgłoście się, mam wiele pytań.

Jak tu podsumować taki wpis? Napisałam, że pochodziłam sobie po mieście w piekielnym gorącu, o tym, że posłuchałam muzyki i że trochę jąrobiłam, a także, że jeśli chodzi o wirusy, to już mi starczy.
Zapytać można, jak tam po końcu roku. Tyle się pisało o tym, jak to się świat zmienia, jak to nam smutno było itd. Czy mi przeszło? Oczywiście, że nie, Drogi Czytelniku, nie przeszło mi. Myślę tak samo i do tego samego wracam. Nadal przyzwyczajam się do myśli, że plan lekcji od września już nie jest mój, że plany na koniec roku już nie będą mnie dotyczyć i wszystko, co pomiędzy. Nadal niezbędni do życia i zdrowia psychicznego są mi tamci ludzie, nadal przypominają mi się tamte miejsca. I ludzi, i miejsca będę odwiedzać, więc przetrwamy, Czytelniku Drogi. Tak myślę.

A na razie jestem w domu i, jak się już zmotywuję do wstania z łóżka, to trochę działam w fundacji, trochę się uczę orientować, a czasami i poczytać się coś uda.
Żałuję tylko, że często mówiłam o tym, jak bardzo chcę robić muzykę, a wychodzi na to, że albo jestem chora, albo nie mam czasu, albo nie mam… nie wiem, czego, chyba energii. Ostatnio koleżanka powiedziała mi, że chciałaby umieć montaż dźwięku, żeby robić pamiątkowe filmiki z wydarzeń albo sklejać urywki różnych rzeczy w zabawny sposób… Wiecie, dokładnie to, od czego ja zaczynałam, od czego mi się zaczęła w ogóle chęć do dźwiękowej roboty. Odpisałam jej wtedy, że ja, umiejąc, chciałabym to robić. Bo taka jest prawda, czasami w momencie, kiedy dopiero zaczynamy, nie wiemy nic, ale chcemy wiedzieć, chce nam się bardziej. A potem wiemy więcej, mamy dobre programy, fajne instrumenty i może nawet trochę umiejętności, a zamiast z nich korzystać gapimy się w youtube, nie chcąc wstawać. Nigdy nie pozwólcie komuś, albo sobie samym, zepsuć sobie zabawy z tego, co robicie. Róbcie to dalej. Starajcie się, jak tylko wam się chce, usiąść do czegoś, do tej waszej pasji, którą macie. I chciejcie mieć ją dalej. Jeśli chodzi o muzykę, to np. dobrze by było też robić to najpierw dlatego, że to lubicie, a potem z każdego innego powodu. Robiąc coś, co jest teraz tak dostępne musimy sobie zdawać sprawę z faktu, że prawdopodobnie ani nie będziemy pierwsi, ani nie będziemy lepsi, przynajmniej na początku. I ja też muszę cały czas pamiętać, że ani jedyna nie jestem, ani wyjątkowego nic nie wynajduję na razie, po prostu chcę to robić. I mogę to robić. I może jeszcze się komuś spodoba, to już w ogóle fajnie, nie? Nie traćmy czasu! Apel do wszystkich, do mnie głównie.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Ten początek wpisu, to była nasza próba koncertowa w długi, sierpniowy weekend. Uwielbiam z wami wszystkimi grać kolędy, grać folk, grać chymny ośrodków, grać w karty, w ogóle grać wszystko!

PS2: I to jest życie dźwiękowca! Dostaje się maila, że drzwi po 19 dolców, a potem się okazuje, że chodzi o efekty dźwiękowe. ;p

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Czerwiec ostatni w tym sezonie. Czyli jak mi życie zmieniły te smoki i inne krakowskie potwory

Drogi Czytelniku

Pewnie myślisz, że to dziwne. Zakończenie roku było dwudziestego czwartego czerwca, a ja jeszcze nic nie napisałam. A przecież jest o czym, bo już od kilku tygodni powtarzałam, że to w sumie ostatnie zakończenie roku w życiu, że potem studia, praca i przyszłość… Jest o czym mówić, więc czemu nic nie mówię? Odpowiedź jest prosta. O niektórych rzeczach trudno jest powiedzieć od razu. Albo może odwrotnie, najłatwiej napisać z emocjami, ale czy to by było dobrze?

Płakaliśmy. Jasne, że tak. Śmiać się też było z czego i ten śmiech nas tak strasznie cieszył, że zaraz sam w sobie był powodem płaczu, no bo już tak, po prostu, nie będzie. Nie będzie identycznie, będziemy dalej, będziemy gdzieińdziej i inaczej. I oczywiście, ja tych ludzi będę znać nadal. Ja o tym wręcz sama starałam się przypominać. To wkońcu nie jest tak, że poza Krakowem świat nieistnieje, kończy się i nie ma powrotu. Wręcz przeciwnie, gdziekolwiek byśmy byli, mamy już gdzie pojechać i gdzie wrócić. Jadąc pociągiem w stronęWarszawy tego dwudziestego czwartego czerwca, zmęczona i wściekła na świat, zdobyłam się na post facebookowy, który jednak odzwierciedlał element spokoju. Trzy lata temu postanowiłam, albo raczej dowiedziałam się, że do Krakowa iść trzeba. Perspektywa nie ucieszyła mnie. Kraków zawsze mnie wkurzał. Jak się okazuje, nikt nie powiedział, że któryś tam z kolei dom nie może wkurzać.
I właśnie tym ludziom, którzy teraz należą do tego domu, tym ludziom, z którymi cały czerwiec śmiałam się przez łzy i płakałam ze śmiechu, dedykuję ten wpis. Jest głównie dla nich, bo tak naprawdę tylko oni zrozumieją każde słowo. Ale resztę zapraszam również. Być może kiedyś wrócę do tego tekstu i się ucieszę.

Żeby napisać, co się działo w czerwcu, musiałam zatrudnić pomocnika. Sylwia, współklaścu mój, współspaczko moja niezmordowana, oto są twoje punkty planu wydarzeń przerobione na zdania bezsensownie złożone.
Czerwiec, jak wiadomo, zaczyna się od Dnia Dziecka. Dzień Dziecka obeszliśmy hucznie, bo policealne szkoły, to jest coś między studiami a przedszkolem, przynajmniej w naszym wykonaniu. Na holu z jednej strony było stanowisko jednej znanej fundacji środowiskowej, której nazwy nie wymienię, ale istnieje szansa, że ją znacie, natomiast z drugiej było strzelanie laserowe. Jedno droższe od drugiego, moi drodzy, co? Na dworze były lody i frytki oraz nasi mistrzowie zawodu, bo ktoś musiał imprezę nagłaśniać. Zajmowaliśmy się donoszeniem frytek na zmianę z usilnym namawianiem naszego nauczyciela, żeby puścił własną piosenkę, bo promocja jest najważniejsza. Kuszenie odniosło skutek, myślę, że Dzień Dziecka okazał się perfekcyjny.
Oczywiście ja Dnia Dziecka cały dzień nie miałam, co to to nie, bo potem trzeba było ćwiczyć do egzaminu.
W tym momencie wspomnę naszego gitarzystę i nauczyciela akustyki / systemów midi. Proszę Pana, to Pan mnie namówił na Kraków, to Pana wina! I będę Panu za to wdzięczna jeszcze bardzo, bardzo długo! Nie wolno się poddawać, warto działać! I Pan zawsze taki miły… No chyba, że wtedy, kiedy ćwiczyłam. 😉
– Co pani tyle robi? Dlaczego pani tak długo to robi, to NIE może tyle trwać! – Takie komentarze przy podłączaniu sprzętu robią na morale bardzo źle, za to niesamowicie pomagają na dłuższą metę. TO, co ja przeżyłam w tę środę, nie dało się w żadnym razie powtórzyć na egzaminie, w skutek czego na egzaminie właściwym praktycznie zero stresu. Pierwszy był w środę, trzeciego w piątek był egzamin praktyczny. I mówię szczerze, bardziej się stresowałam przed pierwszą zmianą egzaminacyjną, na którą szli Misha i Sylwia, niż przed moim własnym. Przed ich egzaminem, jak tylko wyczułam nastroje narodu, trafił mnie ciężki szlag i zarządziłam w dość ostrych słowach: na dwór, ale już! Zrobiliśmy kilka okrążeń, po drodze zahaczając o Żabkę. Kapsel od tymbarka powiedział: dasz radę! No i daliśmy, mam wrażenie, wszyscy. Na egzaminie nagrywanie gitary, basu i cajonu. Instrumenty proste, zespół natomiast złożony z naszych nauczycieli. Nie będę tu cytować odbywających się tam dialogów, ale teatrzyk na nasze konto panowie odstawili przepiękny.
– Ale proszę paaaani, ja mam tutaj taki kaaaabeellll, i ja nieee wiem, coooo z nim z zrooooobić… – Byłam w takim nastroju, panie Pawle, że wyjaśniłabym zaraz, co sobie można z nim zrobić.
– A co to jeeeeest? –
– Statyw do mikrofonu. –
– A czy ja sobie mogę go przestawić? A wziąćgo sobie mogę? A praaaanie na nim powieeeeesić… – Sama bym ich powiesiła, gdybym się nie śmiała. Mniej do śmiechu mogło byćjednej pani z komisji, która, biedaczka, ciągle mi podchodziła pod ręce. Usiadła po kolei na miejscu, gdzie miał siedziećbasista, potem dokładnie pod miejscem, gdzie trzeba podłączać kable, a na samym końcu na kanapie, za którą akurat musiałam te kable puścić. Ciekawa byłam, kiedy mnie wyproszą, jak po raz kolejny powtarzałam: bardzo przepraszam, proszę pani, ja tego naprawdę nie robię umyślnie, ale czy mogłaby pani wstać?
Na koniec opowieści o egzaminach dodam tylko przestrogę: NIGDY, ale to NIGDY nie idźcie na teoretyczny na pewniaka. U nas, idąc, wszyscy się śmiali. Po wyjściu natomiast zaczęli się modlić.

Boże, widzisz i nie grzmisz, no więc w następnym tygodniu rozpoczęły się burze. Albo się miały rozpocząć, coś im nie szło.
– Noooo? Gdzie ta burza, dawać ją! – Wysyczała Sylwia złym głosem w środku nocy. Ciężki dzień był, ciągle wisiało w powietrzu i nie chciało walnąć. Propos nocy, Natalio, nasza towarzyszko z pokoju, jakże ci dziękujemy za codzienne dostawy dobrego nastroju… i żelków. 😉 Z Natalią śpiewamy piosenki. Nati, jak w którymśmomencie życia zapomnę, że warto śpiewać, pomyślę o Tobie. A, no i przecież, dzięki Tobie mam Disney +! Tak tak, Drogi Czytelniku, 22 lata mam. I Disnej +.

No właśnie, a propos tego, jak się bawimy, na zajęcia z realizacji nasz Szef praktyk wewnętrznych, mistrz zadań kreatywnych i król lektorów, przywiózł dwie rzeczy. Po pierwsze, do studia wreszcie przybył Moog. Moog, to przybył, no nie? Na marginesie wyjaśnienie, Moog, to jest taka firma wśród syntezatorów, że lepszą znaleźć trudno. Klasyka, ważne, jak cholera, prawdziwego Mooga widziałam i umiem obsłużyć, jej! Cieszymy się! Ja grałam, Misha grał… Sylwia się zastanowiła i w końcu uznała, że w sumie ten Moog fajny, bo jak się nagra, jak się odciąga i puszcza pokrętło pitchbendu, to fajny dźwięk zegara wyjdzie. Kocham twój umysł, naprawdę.
Drugą rzeczą, którą szef przywiózł, był model samochodu. Identyczny, jak on ma. I ten model był tak fajny, że wszyscy sporo bawili sięMoogiem, ale obawiam się, że jeszcze więcej bawili się Merrrrrrrcedesem. Zapraszamy do tej szkoły, naprawdę, fajnie tam jest. 😉

No właśnie, jedenastego były dni otwarte. Postanowiliśmy wspomóc mistrzów naszych w reklamowaniu, schodzimy do studia w dobrej wierze, a tam powitanie: a wy co, bierzecie udziałw grze terenowej?
Gości trochę było, od przyszłych uczniów, aż do pana sponsora, dzięki któremu mamy takie fajne rzeczy, jak syntezator mooga. Przyszedł z dyrektorem, sponsor, nie syntezator, i dostał od nas owację na stojąco.
Na holu znowu strzelanie i drogie stoiska, na parkingu oryginały mercedesów, więc my też mogliśmy coś pozwiedzać w dzień otwarty. Miałam marzenie zrobić zdjęcie, ale nie moje auto, to nie będę. Ale pomarzyć można, nie? 😉
A na stoisku fundacji była wygżewarka do robienia wypukłych rysunków i narysowałam autobusik dla mistrza MPK. Ten moment, kiedy dziecko przynosi rysunek, a ty nie wiesz ,czy dać go na lodówkę, czy pod lodówkę… Ale podobno ładny nawet wyszedł.

W ten sam weekend zabraliśmy Sylwię do niespodziankowego kina. Poszliśmy, rzecz jasna, na "nasze magiczne encanto".
– A wiecie, że w niektórych kinach jeszcze grają Encanto? – Zapytała Sylwia po drodze.
– No cooooo tyyyyy…? Serio? Misha, słyszałeś? – Misha, jak zwykle w takich sytuacjach, stanął na wysokości zadania.
– O, tak? To fajnie, kiedyś trzeba będzie iść. –
Nasza towarzyszka klasowej realizatorskiej niedoli zorientowała się, na czym jesteśmy, dokładnie w momencie, kiedy babcia na ekranie kazała "otworzyć oczy". Co ciekawe, pół minuty wcześniej ja jej kazałam zamknąć, więc, nie chwaląc się, chwalę się, że wyszło fajnie. 😉
W internatowy weekend dowiedziałam się oprócz tego, że nienawidzę pewnego typu maszyn brailowskich, że kinderki łagodzą obyczaje i że najważniejsze, to zmienić napięcie. Albo temat.

Zmieniając temat, mamy półtora tygodnia do końca roku. Półtora, bo przed Bożym Ciałem tylko 3 dni pracy. Jakiej pracy? Przecież pewnie tyle przed końcem, to już tylko odpoczywają… A gdzieżtam?!
Na percepcji i akustyce, normalnie, jak wcześniej, podłączaliśmy różne urządzenia do mikserów. Kabli było więcej, niż to warte, ale bawiliśmy się nieźle. Na realizacji podobnie, nagle nam się przypomniało, że istnieją zadania słuchowe i mieliśmy określać, jak był jakiś efekt osiągnięty, jaki pogłos tam jest itd.
Tu wtrącam podziękowania dla Stiviego. Proszę Pana, długo nie zapomnimy pana opowieści, Pana odpowiedzi i, to chyba zwłaszcza, Pana pytań. Nikt nie wymyślił takich pytań jak Pan nam przy okazji tych zadań zadawał. I jeśli tak wygląda świat PRO, to bardzo dziękujemy, że mogliśmy w nim zagościć. Dziwny zaprawdę jest świat, który jest w naszych głowach. 😉 Ale jak ktoś ma się wybrać po ostatni w tym sezonie mleczyk, to kto, jak nie my?! Przyznaję, we are impressed.

Koniec tych lekcji, popołudniu też praca, bo po pierwsze, z Sylwią nagle uznałyśmy, że poetyckie tłumaczenia tekstów jednak łatwiej robi się razem, a po drugie, kreatywna klasa pracowała nad prezentami na koniec roku.
I teraz oczywiście podziękowania dla mojego współklaśca Mishy. To, że tylko z tobą mogę robić takie zwariowane rzeczy, jak nagrywanie sampli po środku niczego albo wśród całkiem obcych ludzi domagać się ściszenia muzyki, to ja już pisałam. To Ty znalazłeś delayowy most, to ty byłeś i jesteś naszym nadwornym grafikiem, a także to Ty mnie w paru kluczowych momentach utrzymałeś przy względnej formie psychicznej. Tego się nie zapomina, my friend. Długo też nie zapomnimy z Sylwią tego wieczoru, kiedy we trójkę siedzieliśmy nad grafikami na koniec roku. I najpierw było całe przerażenie, że się nic nie uda, a potem równie wielka radość, że o, jednak się uda. Co z tego wyszło, świat pokazał, ale my zrobiliśmy, co w naszej mocy! Encanto zyska dzięki temu. 🙂
We wrześniu poszliśmy we trójkę do sklepu. Wybraliśmy wtedy dłuższą drogę i poczułam, że w klasie będzie nieźle. Gdzieś po środku roku siedzieliśmy w świetlicy, jedząc chipsy i oglądając film o Queen. Wtedy jużwiedziałam, że jest dobrze. Teraz, kiedy świętowaliśmy sukces, wiedziałam, że we trójkę możemy wszystko. Misha, jako magiczny ołuwek, Sylwia, jako głos rozsądku albo wręcz przeciwnie, no i ja, co się czasem powymądrzam nie natemat i wykonam parę niezwykle potrzebnych telefonów. Dream team, krakowskie potwory!

Przyszło Boże Ciało. W czasie tej przerwy, długiego weekendu, wolnych dni… Pierwsze co, to fundacja. Załatwiliśmy, co mieliśmy załatwić, tu przytoczę myśl ostatnio sformułowaną. Co jednoczy ludzi w organizacji? Nieważne założenia, olewajcie wspólne cele, wy po prostu idźcie razem do urzędu! ;p
To było na początku przerwy, potem natomiast był weekend, na wyluzowanie się i odpoczynek. Ja miałam ostatnio, w brew pozorom, dość sporo problemów, a weekend jest idealną okazją, żeby się przespać z problemem.
A może byś tak coś na blooooga napisała? Tak, był pomysł, żeby jużwtedy myśleć nad tym wpisem, ale uznałam, że nie, że to musi zaczekać. Że wtedy i tak nie powiedziałabym połowy rzeczy, które warto. Zamiast tego zajęłam się byciem szczęśliwą, co, jak wiadomo, przed końcem roku się na pewno przydało. A i czas na takie rzeczy jest niezmiernie ważny.

No i nadszedł ostatni tydzień. W ostatnim tygodniu… Oczywiście, że nadal podłączaliśmy te rzeczy do miksera na akustyce, a na realizacji słuchali dziwnych piosenek i jeszcze dziwniejszych efektów. No i oczywiście Moog nadal byłgrany, dobry jest ten syntezator. W środę natomiast ostatnie odwiedziny w studiu naszego niezmordowanego wychowawcy.
ProszęPana, Pan nam tyle pokazał, tyle nauczył, o realizacji, o muzyce i o podejściu do sztuki tak w ogóle, że to by potrzebowało osobnego wpisu. Żeby znaleźć wzór do naśladowania naprawdę nie trzeba szukać daleko. My już taki wzór mamy. A nasze powroty autem z muzyką zapamiętamy na długo. 🙂

I oto czwartek. Ostatni dzień zajęć. O tym dniu również możnaby napisać osobny post. A zaczął się wcześnie, bo Natalka jechała już tego dnia, a ja jej dawałam troszkę rzeczy, żeby je zabrała samochodem. Wiecie, co to znaczy "troszkę rzeczy" pod koniec roku, no nie? Jeszcze się po drodze okazało, że cośmuszę wziąćze studia. OK, poszłam do nauczyciela po klucz, wpuścił mnie. Zabrałam co miałam zabrać… i zapomniałam telefonu. No to dawaj, jeszcze raz po ten klucz!
Wynoszenie rzeczy z naszego pokoju musiało wyglądać tak, jakbyśmy tam zmieściły pół domu. Walizki, torby, na końcu wieża i dwa głośniki. Swoją drogą, wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, taki obrazek. Korytarzem idziemy MY! Po bokach Sylwia i ja, obie w sukienkach i obie niosą po jednym głośniku. Po środku idzie Misha z wieżą. Tożto żywa reklama kierunku!
Na zajęcia z realizacji Szef przyniósł bęben i kilka innych dziwnych instrumentów.
I tu wtrącam parę słów. Mistrzu, szefie, wasza wysokość królu lektorów… Z Panem, to i się kłócić, i grać na jednym bębenku. A przez te wszystkie zajęcia przekazał Pan nam mnóstwo wiedzy o tym, do czego się nadajemy (albo nie…), co możemy zrobić (a czego nienależy), a także prostego podejścia pod tytułem: "no jak się nie da? musi się dać!" Nie zapomnę. Tak po prostu. OK, Szef.
Wracając do zajęć. Szef miał bębenek, Misha miał drumlę i fujarki, ja miałam to, co mi akurat w ręce wpadło, Mateusz miał Mooga. Tego jamsession studio długo nie zapomni. Gdzieś po drodze wybraliśmy się odstać w długiej kolejce i odebrać dokumenty, w zamian pozostawiając tzw. obiegówki, czyli tę długą listę podpisów, że nikomu w szkole nie jesteśmy nic winni.
– Dzień dobry! – Przywitałam się uprzejmie, wchodząc do dyrektorskiego gabinetu i z uśmiechem kontynuowałam. – Jesteśmy z drugiej erki i przybyliśmy oddać papierrrrrki!
– Yyyy… Przyszliście z dokumentami, tak? A, to miło z waszej strony. – Przyznała Pani Dyrektor i swoją własność otrzymaliśmy.
Po zajęciach natomiast… PO ZAJĘCIACH! Rzeczy się działy takie, że kilka wpisów na to potrzeba. Dość powiedzieć, że wyruszyliśmy z naszymi mistrzami w miasto. I, jak to w życiu, najpierw oni prowadzili nas, a następnie my odprowadzaliśmy ich. Najfajniejsza droga nad Wisłę, popołudnie godne zapamiętania i piękny, wieczorny powrót, również nad wodą. Zostaliśmy kreatywnym rocznikiem, zjedliśmy, napiliśmy się, pośmialiśmy się za wszystkie czasy, zrobiliśmy kilka zdjęć, więcej nagrań i generalnie przekonaliśmy się, że takie towarzystwo, nie tylko w branży, to skarb prawdziwy.
Pani Ania, z nieskończoną cierpliwością, oczekiwała nas w internacie wieczorem. Byłyśmy prawie o tej, co miałyśmy być, no nie? Kurcze, chyba nas nie wywalą…?
Pani Aniu, pani Bożeno, my paniom serdecznie dziękujemy, że nas jednak nie chcieli wywalić! 🙂 My grzeczne jesteśmy! Chyba. Czasami.

I przyszedł piątek. Jak czwartek był piękny, tak piątek był… Dziwny. To mogę powiedzieć. Dużo ciszy było, momentów, kiedy się nie odzywaliśmy, no bo co tu mówić? To, co mówili wszyscy inni wydawało nam się takie banalne, mało istotne. Nam się tu cały świat zmienia, a oni się zastanawiają, gdzie sobie rzeczy zostawić, albo co na obiad, albo… po co im to? Dlaczego?
Ładny był moment, kiedy po oficjalnym zakończeniu przynieśliśmy pani od angielskiego jej prezent na podziękowanie. Pani Aniu, Pani cierpliwość do nas sama w sobie jest powodem, dla którego jużdawno ma Pani u nas order honorowego dźwiękowca. This one’s for AJ!
Potem zakończenia w muzycznej. Panie Andrzeju, święta cierpliwości, dziękuję! Więcej niżtysiącem słów! Panie Januszu, my sobie tyyyyyle na tej perkusji tłumaczyliśmy… Prawa ręka, to jest ta, gdzie kciuk jest z lewej strony! No chyba, że odwrotnie tłumaczę.
A po zakończeniu roku pakowanie… W sumie dobrze, bo zająć się czymś było trzeba. Jak to przy pakowaniu, głównie przeklinaniem. Do tej pory nie wiem, jak to wszystko zabraliśmy.

I już. Co tu dużo mówić? Właśnie nie powiem, że coś się kończy, coś zaczyna. To jest aktualnie dość mało ważne, a przynajmniej wtedy było. Wiadomo, świat nam się nie skończył, my mamy pomysły, co dalej. Mamy też świadomość, że na pewno, jak było wspomniane na początku, nadal się znamy. Tylko, że jak ma się wszędzie kogoś, to nigdzie nie ma się wszystkich. No cóż, trzeba będzie jeździć po Polsce, no bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Kraków, królewskie miasto, we Wrocławiu, krainie krasnali , też jest bardzo ładnie, a co w Warszawie było, to w Warszawie będzie.
Co będę robić dalej, pochwalę się, Drogi Czytelniku, jak się dostanę.
A na razie dziękuję jeszcze raz wszystkim, którzy przez te trzy lata zmienili moje życie.
Do następnego spotkania!

Dziękuję ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Trochę koncertów, a trochę internatu, czyli z kim i w czym ja się specjalnie kształcę.

Myślę, że sporo osób zna uczucie, kiedy nie pamięta, co właściwie zrobiło. Zazwyczaj wiąże się to z jakimś urazem, albo nadużyciem niektórych substancji, zwykle też dotyczy dnia poprzedniego. Ja jestem lepsza, ja potrafię stracić orientację w trzy minuty.
– Sylwia, śpisz? –
– Nie wiem… zaraz sprawdzę… a co? –
– Mam pytanie. –
– No, już nie śpię, co? –
– czy ja coś do ciebie przed chwilą mówiłam? –
– Yyyy… kurcze, chyba tak, ale ja absolutnie nie pamiętam, co. –
– Ojjj, to dobrze, bo ja też nie pamiętam. –
– A, no to widzisz, nikt się nie dowie! –
Takie właśnie dialogi odbywają się w naszym pokoju w internacie. Dzieci, naprawdę, nie śpijcie w ciągu dnia, to jest niezdrowe! Ja już kiedyś opisywałam na tym blogu, że właśnie taki stan umysłu nam się przytrafia po dwóch tygodniach w internacie, no ale bez przesady! A ja mówiłam, że ja się boję odpisać komuś przez sen?

A tak, ostatnie dwa tygodnie byłam w Krakowie.
– Rany, dlaczego jest poniedziałek? – Zdenerwowała sięSylwia na początku drugiego tygodnia. – Już tydzień siedzimy w tej szkole, a ciągle jest poniedziałek! –
Dwutygodniowy pobyt był głównie z okazji urodzin obu moich koleżanek z pokoju. Czyli podwójna impreza. Uczty, koncerty, wycieczki, cały festiwal! Nie ma się co śmiać, każdą z tych rzeczy mogę potwierdzić. Już w pierwszym tygodniu doczekaliśmy się koncertu naszych mistrzów realizacji, którzy ćwiczyli z nami nagrania kilku osób na raz.
– Weź, podaj mi E. – Powiedział basista do gitarzysty.
– Eeee, czekaj, ja tu mam E?! – Rozległ się z budki wokalowej głos perkusisty, który aktualnie grał na cajonie. Uczył się grać, przepraszam. Czyli nasi nauczyciele przy instrumentach, więc nieosiągalni, ja z Sylwią i Natalią na studyjnej kanapie, gramy na tamburynie i takich innych, Misha w reżyserce… Pro Tools żęził ostatkiem siiiiił… … Co tu się dzieje? Niestety nie zjawiła się wycieczka, a czekałam na to.

Przy koncertach będąc nie można również zapominać o tym, co my wyprawiamy w internacie. Kiedy wyśpiewujemy na cały głos "statki na niebie" i takie różne inne… W ogóle nie wiem, czemu się z Natalką tak uparłyśmy na De Mono, ale strasznie nas jakoś bawi, jak pod wieczór śpiewa się: "Kroki na schodach! w bezruchu zamierasz!" Tak wygląda nasz internat nocą.
Sylwia natomiast poleciła mi ostatnio disneyowskie Encanto. Już pomijam to, że to naprawdę piękna bajka, ale soundtrack współtworzył Lin Manuel Miranda. No to Musiało być COŚ! I jest, jak najbardziej. Najciekawsze jest to, że największym hitem tego filmu została piosenka, która zupełnie nie jest uniwersalna. Nie jest to jakaś disneyowska ballada o nieszczęśliwej miłości lub decydowaniu, kim się naprawdę, w głębi serca jest. Nie jest to też mocno gitarowa piosenka disneyowo rockowa o tym, że możemy wszystko… A mieli tam taką. Jest to piosenka maksymalnie związana z fabułą, niezbyt zrozumiała, jak ktoś nie wie, o co chodzi, dodatkowo, nietypowo, jak na disneya, ten największy hit śpiewają praktycznie wszyscy bohaterowie. I świat ich pokochał.

Także na ekranie to, a w rzeczywistości ja z Sylwią, dwie dorosłe baby, idące środkiem najdłuższego korytarza w szkole i wyśpiewujące: Nie mówimy o Bru-nie, nie, nie, nie…

OK, koncerty mamy, teraz wycieczki krajoznawcze. Sylwia napisała pewnego pięknego dnia do swojej rodziny: dziś byliśmy pod mostem, żeby tam poskakać, potupać i pokrzyczeć. Już dawno mówiłyśmy, że szkoła policealna, to coś między studiami a przedszkolem. A tak poważnie mówiąc, no to faktycznie, ostatnio Misha znalazł w okolicy most, obok którego jest taki fajny delay. W sensie no… Echo takie. Powtarza wszystko, co robimy i nawet w jakimś określonym tempie mu to wychodzi. Cała zabawa polegała na tym, żeby znaleźć jak najlepsze dźwięki, które można tam wyemitować i sobie nagrać. Tak tak, moi drodzy, to równie dobrze mógłby być projekt naukowy! Taką mamy pracę! My się tylko zastanawiamy, czy tam gdzieś nie było tego jednego, normalnego człowieka, który się zatrzymał, patrzył na nas i myślał, pod jaki numer zadzwonić najpierw. To kształcenie specjalne, to może jednak nie jest taki głupi wymysł…

O, a propos! Czy ktoś z moich czytelników może jest na, albo po, APS? Ja byłam na stronie tej akademii i albo ja potrzebuję kształcenia specjalnego, albo oni, albo obie wymienione strony konfliktu, bo ja nic nie rozumiem z tego, co czytam. I tak to się kończy, jak próbuję pomyśleć o przyszłości. Ostatnio ktośmi poradził, żebym myślała o swoich marzeniach, planach… Nawet nie wiesz, Czytelniku Drogi, jakie to czasem trudne… No tak, ale ja nie wiedziałam, że to się może wiązać z problemami technicznymi! 🙂

To może, żeby poprawić nastrój, wrócę do koncertów. Oprócz organizowania niespodziewanych koncertów w studiu 03 byłam w maju na dwóch koncertach w Warszawie. Na pierwszym, na Torwarze, byłam z siostrą. Emilia gdzieś koło lutego / marca powiedziała, że Conan Gray przyjeżdża do Polski. Różnych słucham, ale jego akurat znałam trzy piosenki na krzyż, co nie zmieniało faktu, że obowiązkowe "WOW" trzeba było zrobić. Potem się zastanowiłam, no ej, przyjeżdża do Polski! Dawaj Emila, idziemy? No co mamy nie iść, jak już jest? Zwykle dlatego, że nie ma biletów tak późno, a tu niespodzianka, były!
Conan Gray, to jest taki raczej popowy songwriter, który teksty pisze sam, co szanuje samo w sobie, a tematyka jest dość znana w tych czasach, czyli, w skrócie mówiąc, czemu obecnej generacji jest smutno i że generalnie smutno jest. Znaczy OK, nie zawsze, ale dużo się teraz mówi o samotności, nawet w największym tłumie i z największymi zapasami gotówki. I muzykę można sobie lubić albo nie, ale tematów, wg. mnie, bagatelizować nie wolno. Zastanawiałam się, co tu wrzucić, bo, jak mówiłam, ja jego piosenek znam mało. Swoją drogą pierwszy raz chyba byłam na występie kogoś, kogo nie do końca znam, szłam bardziej z Emilą, niż na Graya. Na szczęście występ zaczął od czegoś, co znałam, a utwór sam w sobie ciekawy o tyle, że w muzyce popularnej, która stereotypowo dotyczy miłości, imprez, alkoholu, a najlepiej tego wszystkiego na raz, nieco może zdziwić tytuł, który na polski przetłumaczyłabym jako: wolałbym, żebyś była trzeźwa. A ponieważ ja też niezmiernie doceniam ludzi, którzy mówią do mnie miłe rzeczy nie tylko wtedy, kiedy są pijani, zdecydowałam się wrzucić link do tego, mimo ilości popu w popie, jaka tu występuje.

Drugi koncert, na jakim byłam, to był koncert Shillera. Ja bardzo długo nie wiedziałam, że ten niemiecki zespół, to jest zespół. Ja byłam pewna, że Shiller to Schiller, był Jarre, był… nie wiem, dj Shadow, jest i Schiller… No nie, drodzy państwo, nie jest tak. :d Znaczy inaczej, faktycznie, za kształt ogólny odpowiedzialny jest teraz Christopher von Deylen, ale nie występuje on sam. Ma na scenie jeszcze perkusistę, gitarzystę i dwie wokalistki, przynajmniej tak wygląda to show w tym momencie. Na marginesie napiszę, że syntezatory syntezatorami, ale ja kocham jego głos. W sensie OK, jakby mi się odezwał nagle, w środku nocy, z tym swoim: guten abend, herzlich willkommen, to bym się bardzo wystraszyła. Ale tak poza tym, to jest cudowny!
https://music.youtube.com/watch?v=F3q73283rRE&list=OLAK5uy_mSdMOeh8QrXTKYAHvcE_zxSP0gFYx9LmM

Te dwa koncerty uświadomiły mi coś ważnego, mianowicie, odzwyczaiłam się. Muszę ruszyć tyłek. Naprawdę, będąc z Emilą na Torwarze poczułam się staro, bo oni się tam wszyscy pchają do przodu, oddychać nie ma czym przypominam, a ja się już zastanawiam, czy naprawdę będziemy stać przez najbliższe 3 godziny z kawałkiem? Gdzie te festiwalowe czasy? Halo! Ja koło trzeciej, to dopiero wracałam z koncertów! Które się zaczęły o szesnastej! Może to nie był Woodstock, ale jednak!
I teraz Drogi Czytelnik myśli, że sex, drugs, rock&roll… Ja akurat reggae miałam na tapecie, jeśli chodzi o festiwale u mnie bardziej było pytanie, kto ile jara. Widzicie, tak jest w lipcu! A w maju, po dwóch koncertach i dwóch tygodniach w szkole, to ja, jeśli chodzi o drugs, stwierdzam, że acodin jest za mocnym lekiem dla mnie. To są granice moich szaleństw młodości. :p

No właśnie, przeziębiłam się. Miesiąc do końca ostatniego roku szkoły,a ja ten tydzień, co właśnie mija, spędzam w domu. W łóżku, tak konkretnie, próbując pozbyć się kataru i kaszlu. Nie covid, spokojnie, ale jednak trzyma się cholerstwo. No ale cóż, może czasem trzeba naładować baterię, żeby mieć siłę na czerwiec. A w czerwcu na pewno zamkniemy nie jeden pierścień aktywności na apple watch. ;p

Pod koniec tego wpisu bilans osiągnięć i porażek.
Osiągnięcie: Zagrałam dyplom z perkusji! Zdane! I nawet sztabkowe wyszły nie najgorzej. W prawdzie o jednym utworze nauczyciel powiedział, że jakoś mi to pod koniec dość nowocześnie szło… Co oznacza, że nie trafiałam w to, co powinnam… Ale ogólnie OK. Fortepian też zdałam, bez świadomości, że gram egzamin. Czyli najlepszy sposób!

Porażka: Mogłabym dokończyć kiedyś jakiś własny utwór, nie? Trochę mnie przeraża stan, w którym nie mogę się zebrać do jedynej rzeczy, którą chcę w życiu robić. Co z tego, że chcę robić muzykę albo jąmiksować, jak odpalenie kontrolera graniczy z cudem w tym momencie? Jak już zacznę, jak usiądę, jak zagram dźwięk… Wtedy pójdzie. Ale zanim…?

Osiągnięcie: Współpracuję przy wpisach na fundacyjną stronę. No i generalnie biorę udziałw fundacyjnych dyskusjach ostatnio. Jakby to moi współzarządowcy powiedzieli, na razie ogarniam rzeczywistość. Chyba.

Porażka: Podobnie, jak wyżej. Na jeden post napisany przypada 5, o których myślę. Na jeden wykonany telefon przypada pół dnia zastanawiania się, co wtedy powiedzieć. I zbieramy te siły, zbieramy. Możesz nie wierzyć, Czytelniku Drogi, śmiało. Może, jak nie będziesz wierzyć, to ja też kiedyś zapomnę o tym, że tak mam i, tak zupełnie niechcący, już tak mieć nie będę.

Siły wam życzę, drodzy. I tego, żeby przyszłość wam się sama układała.
Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Powiedzieliby: Niemożliwe! A jednak! Opis projektu koncertowego z dawna żądany.

Pamiętam ludzi, którzy zatrzymywali się po występie, żeby z nami porozmawiać i powiedzieć, że coś im to dało. Słyszałam o kobiecie, która cieszyła się, że spóźniła się na samolot, bo gdyby poleciała, nie przyszłaby i nie wysłuchałaby występu. Wiem, ile nowych osób znam teraz, a jeszcze rok temu nie miałam pojęcia, jak się dogadamy. Ale jak to się zaczęło?

Ośmiu pancernych. I pies.

Był piątek, zaczynał się drugi weekend września. Ostatnie tygodnie były ciężkie, mnóstwo stresu w szkole i poza nią, a ja właśnie, po całym tygodniu, wsiadałam do samochodu, gdzie przywitały mnie trzy totalnie nieznajome osoby. Natalkę kojarzyłam, w końcu słyszałam ją na sesjach RPG, ale w sumie co to mówi o człowieku, jak się go słyszy raz na parę tygodni i to, jakby, siłą rzeczy, trochę nie będąc sobą? Inna sprawa, w końcu wdzięczni jej jesteśmy, załatwiła basistę.
– Cześć, jestem Maja… –
– Adrian, miło mi… – Fajnie, wszystko super, nie znam tych ludzi, zestresowana jestem! Nie szkodzi, teraz nie ma na to czasu, trzeba znaleźć asystę na dworcu. Jednąz rzeczy, która jednoczy ludzi, jest posiadanie wspólnego wroga. Nie nie, nie dążę do asysty. Bardziej do tego, że ja mam jeszcze jedną taką rzecz. Myślę, że ludzi mogą zjednoczyć wspólne przeżycia, np. okazja do wspólnego śmiechu.
Pierwsza taka trafiła nam się już w samochodzie, kiedy to dworzec zadzwonił do Natalii. Albo Natalia do dworca, nie pamiętam. W każdym razie wytłumaczyła tym państwu spokojnie, kto z nią jedzie, a potem wyjaśniła, że ochronie bardzo ulżyło. Ahaaaa, to was jest tylko tyle? A nieee, to dobrze! Okazało się, że szef przedsięwzięcia zapowiedział polskiej kolei osiem osób do asysty. No fakt, nas było osiem osób, ale w gdyni, różne osoby dołączały podczas podróży. Silna grupa pod wezwaniem z Krakowa liczyła sobie tych osób trzy. No to faktycznie, może być różnica. Z tym, że ja, ja akurat najmniej, bo tylko z małym plecakiem, ale Adrian z gitarą, wzmacniaczem, Natalia ze skrzypcami, walizką i wszystkim innym jeszcze, na czym potrafi grać… Spoiler, jakoś się dostaliśmy do tego pociągu.

Każdy, kto był kiedykolwiek w jakimśzespole, chórze, drużynie, w każdym razie wgrupie osób, które łączy wspólna niedola, wie, że integracja, z konieczności, potrafi przebiegać szybko. To samo mamy robić. I tak musimy rozmawiać. No to siemanko, głupotami się nie zajmujmy, tylko od razu, co robimy? I tak właśnie się stało, chociaż zanim to nastąpiło, ja zrobiłam to, co zawsze robię w nowych, przynajmniej trochę stresujących sytuacjach. Mianowicie… poszłam spać. I trzeba być mną, żeby w pierwszym dniu pierwszej próby, będąc perkusistą, uszkodzić sobie… rękę. A przypominam, na cajonie gra się rękami. Uszkodzić, to za dużo powiedziane, wiadomo, że mogłam nią ruszać, ale tak jakoś się oparłam, śpiąc, że, zamiast zwykłego mrowienia, jak przy uderzeniu w łokieć, przez cały weekend miałam problem z czuciem w dwóch palcach, ruszać nimi mogłam też jakby mniej sprawnie, w ogóle mniej siły w ręce i coś z tym łokciem było nie tak. Niby głupota, co to jest, czucie w dwóch małych palcach, komu to potrzebne? A chyba jeszcze z tydzień po tym pociągu, jak się opierałam o coś lewą ręką, to po paru minutach zaczynała mi drętwieć. Nie wiem, co zrobiłam, ale to jest właśnie dowód na to, że spanie w pociągu szkodzi.
Kiedy się obudziłam, zaczęłam słuchać, o czym mówią Natalia i Adrian. Okazało się, że było warto. Dwie godziny wcześniej nie znałam tych ludzi. A teraz siedziałam w ekspresie i płakałam ze śmiechu. Natalia, z twoich przeżyć to książkę spisać. Adrian, twoje podejście nie raz, nie dwa ratowało sytuację. W momencie, kiedy znaliśmy się już całkiem nieźle i chyba byliśmy na etapie "Natalia, co się robi?", przybyliśmy do Warszawy.
Następna część zespołu dosiadła się do nas na centralnej. Nasi czterej pancerni i pies. Pies Ramzes, gwiazda naszej niezwykłej grupy, jest przewodnikiem Darii. I pięknie pokazywał przez cały wyjazd niezwykły fenomen psów przewodników. Kiedy był w uprzęży, był bardzo przewodnikiem. Kiedy był bez, był bardzo psem. Od razu rozpoczęła się dyskusja o tym, jak, kiedy i w czym dać Ramzesowi wody, Ramzes natomiast nie docenił wagi sytuacji i uwalił się w przejściu. I od razu mówię, nie, on tak nie robi, tylko po prostu w pendolino trudno uwalić się gdzieińdziej, bo tam wszędzie jest "w przejściu".
Na Wschodniej do wagonu dosiadła się grupka znajomych. Ewidentnie wszyscy razem, ewidentnie jużbawiący się całkiem nieźle. Nakreślę sytuację. Ich było osiem osób plus alkohol. Nas było siedem osób. Plus Rrrrrramzes!
– Jak on ma na imię? –
– Ramzes. –
– Oooo, Rrrramzes! Jak Rambo! Choć, Rambo, choć na spacer. Wyprowadzimy ci go na spacer, co? –
– Nie no… stąd, to by chyba było trudno… – Nieskończona uprzejmość Darii była zdumiewająca w tych okolicznościach.
– Eeee tam, spoko, Paweł szybko biega! – Ja bardzo chciałam współczuć tych zaczepek, ale wizja nieznanego nam pawła biegnącego z Ramzesem za pociągiem zabrała mi resztki empatii. Pierwszy raz widziałam tak głośny wagon pendolino. Nie wiedzieliśmy, ile z tego by ujął wpis audio, Dawid jednak postanowił coś tam nagrać. Nie do publicznego pokazu oczywiście, tak o, w ramach testu.
– Daria, zaśpiewaj coś może? Jesteś specjalistką od śpiewania! –
– Mhm, sto lat, sto lat… – Daria powiedziała to dość cicho, ale za głośno, bo…
– Niech żyje żyje naaaam! – Nie doceniliśmy grupy z Warszawy Wschodniej. Powiem tylko, że ta podróż pozostanie z nami na długo. A pamiętajmy, że jeszcze trzeba się przesiąść w Gdyni. Grupka naszych warszawskich znajomych jużsię namawiała, żeby jechać z nami aż tam. Ale po drodze były takie fajne stacje, jak Gdańsk Wrzeszcz…
– Nie Wrzeszcz… – Mruknęła Daria.
– Przepraszam. – Odezwał się ktoś z głębi wagonu. Może to Paweł…?
Pierwszy raz widziałam, żeby komuś zwracano uwagę, że: proszę państwa, proszę być ciszej, bo państwa na peronie słychać! Uprzedzę podejrzenia, nie, nie nam tak zwracano uwagę. A i tak pewnie plotki będą krążyć o grupce niewidomych… Ehhhhhh, co za świat!
W Gdyni dołączyła do nas Zuza i już mogliśmy się przesiadać. Koniec przygód? Ooo, co to to nie! A konduktora z pociągu pamiętacie? Tego, co sam nadał nam ksywki sceniczne, żebyśmy potem nie musieli?
– O, proszę bardzo, niech sobie pani dyrektor usiądzie! Ona z was najlepiej widzi, bo ma psa! A pies ma największe oczyyyyy… Ale ona też przecieżdobrze widzi, bo ona czuje z kolei! – Daria skromnie:
– Nie no, może nie aż tak… –
– Jak to nie? Palcami czuje? –
– No czuje. –
– Braila zna? –
– No zna… –
– Nooo, to mówię! – Ja całego dialogu nie przytoczę, bo nie sposób, ale jak nam pan konduktor powiedział: "no, to siadać mi tu i siedzieć!", to potem nie wiedzieliśmy, czy będzie nam wolno wysiąść.

I tak to się podróżowało na, przypominam, że dopiero pierwszą próbę. Która to próba, nawiasem mówiąc, odbywała się w pięknym miejscu, z domkami wczasowymi. Ale nie myślcie sobie, że my tam na wakacje jechaliśmy! Nie nie, żadne tam plażowanie, albo drinki w jacuzzi…
To był wyjazd pierwszy, przeznaczony na dobór repertuaru i opracowywanie opracowań.
– Ehhhhhh… Nieeee ma kolebeczki! – Oznajmiła nasza specjalistka od opracowań, zjawiając się na posterunku o siódmej rano.
– Ani poduszeczki… – Zgodził się pianista.
Duża częśćzespołu przyszła w tym dniu później, niż o siódmej. Po pierwsze dlatego, że nie aż tak dużo osób jest masohistami, a po drugie, bo i tak łatwiej jest, jak w tych opracowaniach nikt nie przeszkadza.
– No, słuchajcie, zawieja i beznadzieja!- Stwierdziła Zuza, wracając z przerwy w popołudniowej próbie. Faktycznie lało, a w pewnym momencie nawet grzmiało ,tak, że mieliśmy uzasadnioną obawę, czy nie należy odłączyć tego całego sprzętu od prądu. Mimo aury doskonaliliśmy, albo staraliśmy się doskonalić, naszą umiejętność wspólnego grania. Takiego, wiecie, żeby wszyscy wchodzili na jedno rrrrraz…
– No nieeee, ona liczy! Czemu to robi, ona źle liczy, niech ona nie liczyyyyy! – Ten komentarz pod moim adresem wypowiedział ktoś, kogo z imienia nie wspomnę, ale był najstarszy i najbardziej "dojrzały" w zespole. To było w domku, tam ćwiczyli instrumentaliści. Jednocześnie z dworu, z takiej duuużej bujawki, dochodziły nas rozśpiewki i dyskusje wokali.
– Dobra, to teraz wchodzą te chórki z murmurando… –
– Taaa, chórki, chyba żebracze widma! –
Oprócz zgrywania się pod względem muzycznym, trzeba było też zgrać się pod względem ludzkim. Kto kiedy chodzi spać, kto wstaje kiedy i kto komu śniadanie robi, to są jednak ważne rzeczy. Już o naprawianiu zmywarki nie wspomnę. Adrian, mistrz znajdowania gniazdek i naprawy cudzego sprzętu AGD. I te kolejki do zmywarki potem… Swoją drogą właśnie tam powstało jedno z haseł naszego wyjazdu: poczekaj, jesteś 1283 w kolejce, wszyscy konsultanci są teraz bardzo zajęci.
To tak, jak my na tej próbie. Do wieczora. Wieczorem znajdował się też czas na integrację, zjedzenie czegoś, napicie się czegoś…
– Słuchajcie, ta czara goryczy się zaraz przepełni, Julitka już jest zgorszona! – To przemówił głos rozsądku z grupy wokali, późny jużbył wieczór.
– Nie nie, moje drogie, ja jestem wstrząśnięta, aczkolwiek nie zmieszana. – Na szczęście odnalazł sięrównieżwokal pocieszający.
– Ale spokojnie, ta czara się zaraz opróżni! Ta czara się tak napełnia i opróżnia… –
Takie to były nasze wieczory. A potem noc, cicha noc, o, ciemna nocy niepojęta… "Adriaaaaan, zabij to!" Takie wykrzykniki też się rozlegały wśród nocnej ciszy, bo tam nam zaczęły podchodzić jakieśdzikie zwierzęta, o ile wiem.

– Natalka, a jak to jest być skrybą, dobrze? – To chyba ja zadałam to pytanie. I faktycznie, Natalka z własnej woli robiła notatki podczas ustaleń grupowych, kto, co i w jakiej tonacji ma śpiewać i grać. Te notatki, to dopiero jest studium przypadku.
"całą noc padał śnieg" Fragment notatki: kołyszące skrzypce, chórki uuuu i pokój ludziom na refrenie".
"gore gwiazda" Fragment notatki: zwr 1. Kinga. W drugiej Maja łup!"
Mają łup zostałam jużdo końca projektu, co nawet pasowało, bo na jednym koncercie, rozpoczynając na perkusji "Bóg się rodzi" zapomniałam, jak są wysterowane mikrofony nade mną i jak zrobiłam "łup", to wystraszyła się i publiczność, i zespół, a i ja się nieco zdziwiłam.
I moje ulubione, tu wrzucam całość notatki:
Lulajże Jezuniu
Julitka śpiew.
Chórki kołyszące doły.
Fortepian na wyżynach.
Potem skrzyp.
I powiedzcie mi, kto normalny to zrozumie?
A my się z tego musieliśmy uczyć. I uczyliśmy miesiąc, bo tyle czekało się na następną próbę. Tym razem wokalową, mnie nie było, bo łup i nie pamiętam czemu jeszcze, za to był Piotrek akordeon. Doszły nam nowe kolędy, a tak poza tym, to coś słyszałam, że ktośzepsuł materac. A, no i jeszcze nasz pianista zagrał coś, chyba "lulajże" na cztery. I na uprzejme pytanie: Dawid, co ty robisz? Albo raczej, jak? Nie znał odpowiedzi.

I co dalej?

Płynie czas, mijają dni, a tu nagle listopad. I kolejna długa próba zjazdowa, tym razem w Zgierzu. Tam też było wiele pytań bez odpowiedzi, na przykład, jak to wszystko popodłączać?! Dwa wzmacniacze, na pokład! I jeszcze trzeba pamiętać, żeby nie zostawiać garażu na długo otwartego, bo wychładza się bardzo szybko.
– Dawid, nagrywasz? –
– No chciałem, ale mam w macu 19 procent… –
– No to gdzie masz zasilacz, weź zasilacz! Nie przygotowałeś się! Jak zwykle! – Piotr wygłaszał to wszystko tóż nad mikrofonem, wykład jednak przerwała Julita.
– Dobrze, Dawid, idź, idź po ten kabel, tylko… Ja cię proszę! Nie otwieraj i nie zamykaj drzwi! – Wszyscy byliśmy zmęczeni na tej próbie, tylko dlatego prezes musiał wchodzić mimo drzwi zamkniętych.
A tak poza tym, to okazało się, że nic nie działa, dopuki realizatorzy nie dotkną tego swoimi rękami, które leczą.
– Piotrek, weź, mi to znowu nie łączy! – Piotrek podszedł do ustawionego na statywie rejestratora poraz piąty tego dnia.
– Flipendo! – Zawołał z nadzieją. Co ciekawe, zaklęcie z pierwszej gry o Potterze zadziałało lepiej niż wymiana kabli. Od tej pory, jak coś nie działało, to cała grupa wrzeszczała: fli, pen, dooooo! I jakoś się dawało. Nagranie z tego jest, więc ten sprzęt musiał działać. I działa nadal, bo w tym garażu odbywały się nie tylko te próby. Oficjalnie zostaliśmy garagebandem.

Historia pewnego gitarzysty

Wszyscy, którzy na koncercie byli lub słyszeli nagrania wiedzą, że mieliśmy w składzie gitarę. Zdradzę jednak sekret, na próbie listopadowej, czyli, że do pierwszego wydarzenia troszkę ponad miesiąc, gitarzysty nie było. Przyznaję, że pomysły kończyły się w zawrotnym tempie, z tego powodu wykonałam telefon.
– Siema Krzysiu! – Krzysiu, to jest taki mój kumpel, z którym poznaliśmy się w poważnym wieku sześciu lat i znamy się dotąd. Oboje po tej samej podstawówce, gimnazjum i muzycznej. A kto był w muzycznej, ten wie, że trzeba być przyzwyczajonym do niespodziewanego. Tam często padają pytania w stylu: ale ty wiesz, że grasz koncert za trzy dni? Zrobiłam Krzysiowi coś podobnego, tłumacząc mu subtelnie, acz natarczywie, że ja nie namawiam, ale jednak dobrze by było, żeby się zgodził. On się zastanowi. No słusznie, sama bym tak powiedziała. Zastanawiałby się dłużej, gdyby wiedział, co go czeka.

Ostatnie odliczanie.

Krzysiu się zgodził. I oto rozpoczą się dla niego dzień sądu, bo przez parę tygodni miał ze mną krzyż pański.
– Krzysiu, musisz być na 17. –
– Aaaale ja mam wtedy zajęcia… –
– Trudno, zwolnisz się! –
– Ale pytają… –
– To ja cię zwolnię! – I oczywiście, moje ulubione: Krzysztof, ćwicz! Na próbie: Krzysztof, ćwicz! Po próbie: Krzysztof, ćwicz! Na jadalni, kiedy go widziałam, przez pół jadalni: Krzysztof, ćwicz! Do tej pory się tak witamy, ludzie, ja go mam tak zapisanego w kontaktach! I to zwalnianie z zajęć… Na przełomie listopada i grudnia miałam wielką ochotę, żeby to świat zwolnił. Zamiast tego zaczęło się ogarnianie prób jednodniowych, dla instrumentów, wokali, no i oczywiście Krzysztofa, który podczas tych wydarzeń dostawał od nas mnóstwo nowych wiadomości.
– Krzysiu, jak ty to grasz? –
– No… ja tak grałem… –
– Aaahaaa, a mógłbyś zagrać tak? –
– Ale ja nie ćwiczyłem tak… no ale dooobra, tak zagram, tak mam grać? – W tym momencie usłyszałam, jak Julitka szepcze do Natalki.
– Jezu, jaki to trening jest? –
– TO jest ośrodkowa szkoła muzyczna, nie ma lekko, pani, nie ma lekko! – Wyjaśniłam niezbyt subtelnie i wróciłam do nauki. Na próbach od tej pory słychać było na zmianę: "Dawid, przyspieszasz! oraz, rzecz jasna, "Krzysztof, ćwicz!".

Zaczyna się i zaczyna się.

Osiemnastego grudnia zagraliśmy pierwszy koncert. Zimno było, jak nie wiem, a przynajmniej ja to pamiętam w ten sposób, bo jakoś strasznie długo szłam od dworca do metra. Zapomniałam pałek i stołka do perkusji, swoją drogąsamą perkusjęwypożyczył nam dom kultury. Do tego spóźniłam się na, z dobrej woli zapewniony, transport. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone. Nasze rodziny, wolontariusze i gospodarze miejsc, w których występowaliśmy ,okazali nam przez czas trwania projektu niesamowicie dużo życzliwości, otwartości i, nie zapomnijmy o tym nigdy, cierpliwości. My z resztą też uczyliśmy się tych cudownych cech, choć zwykle względem świata zewnętrznego. Nieprzyjazny świat zewnętrzny podczas pierwszego koncertu objawił się jako niedowieziona pizza.
– Proszę pani, ale to co ja mam zrobić w takiej sytuacji? – Julita siedziała na kanapie w pomieszczeniu, służącym nam za garderobę, a my staraliśmy się zachowywać w miarę cicho.
– No ja rozumiem, ja wszystko rozumiem, wiem, że to nie jest pani wina, ale ta sytuacja… proszę pani, naprawdę, to już jest niesmaczne! – W tym momencie grupka dorosłych, poważnych ludzi nie dała rady zachować powagi w obliczu tragedii.
A wspominałam już, że nasz basista dostał potwierdzenie covidu niecały tydzień przed koncertem? Ja nie wiem, czemu akurat ja musiałam zawsze wykonywać takie dziwne telefony, może mam wytrenowanych znajomych, ale napisałam wtedy do mojej przyjaciółki: Beciu, jakby ci to, Adrian ma plusa… Becia odpisała na to: czyli rozumiem, że będę mieć przyspieszony kurs kolęd na basie? Tak, ja mam wytrenowanych znajomych, ona po dwóch stopniach muzycznej… W ten sposób Becia, zamiast być naszą wolontariuszką i okiem na scenie, była naszą wolontariuszką, okiem na scenie i po drodze pisała sobie nuty do jednej kolędy, bo nie miała jej w wydrukowanych. Dawid, to co ty tam grasz? Ja mam to grać? Dlaczego?!
A potem nadeszła godzina zero. My, jednak zestresowani, no i przypomnę, że troszkę głodni, bo ta sytuacja niesmaczna się zdarzyła, stoimy na scenie i słyszymy, jak garstka ludzi wchodzi na widownię. A tu nagle znajome głosy, delegacje ze szkoły, rodzina pstryka zdjęcia, a nauczyciele wołają do Kingi. Cieszymy się, bo Kinga przez nasze próby opuszczała lekcje, to niech chociaż ludzie zobaczą, że to było potrzebne.

Jak to było dalej?

Nie będę wam szczegółowo opisywać każdego koncertu z osobna, bo i tak powieść się z tego robi. Mogę wspomnieć o momentach. O tym, jakie mnóstwo ludzi wsparło nas podczas koncertu w Zgierzu. I jak tam było zimno, ludzie, flet nam się rozstroił, skrzypce się rozstroiły, keyboard się rozstroił! No dobra, nie rozstroił, ale nie działał. Śmiali się ze mnie, żebym stroiła cajon i proszę bardzo, sprężyny mi się nie trzymały w odpowiednim miejscu. Ja w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe! W połowie próby było to dla nas już całkiem logiczne, bo zamarzały nam nie tylko instrumenty, ale i palce. Po wyjściu z kościoła stwierdziliśmy, że na zewnątrz jest cieplej. A strojenie i rozgrzewanie fletu podczas koncertu przejdzie u nas do historii. Julita, zapowiadająca ostatni utwór, a po chwili ciszy Natalia, mówiąca ze spokojem: no, proszę państwa, przeżyjmy to jeszcze raz!
Tydzień później koncert w Warszawie, tu podziękowania dla realizatora z domu kultury na Ursynowie, bez którego realizacja tego przedsięwzięcia nie byłaby możliwa. Niesamowicie dobre warunki mieliśmy, odsłuchy pierwsza klasa. Aż zaczęliśmy się mylić z wrażenia. Tam też nastąpiło sławne: Maja, łup! A po koncercie noszenie sprzętu nie do końca ubranym będąc, za to w połowie stycznia. No i się doigrałam, bo przez następny tydzień byłam chora do tego stopnia, że podejrzewałam drugi covid. I z tym drugim covidem, dzień po koncercie w Warszawie, odpracowaliśmy koncert w kościele w Żyrardowie, moja parafia z resztą. Nawet przejęłam konferansjerkę. Naszemu organiście serdeczne dzięki za pomoc w ustawianiu wszystkich tych rzeczy i za pilnowanie mnie, żebym za szybko nie mówiła. Po koncercie ksiądz podziękował wszystkim, łącznie z Ramzesem, który pokazał się na samym końcu i został gwiazdą wieczoru. No i oczywiście, pizza! Tego się nie spodziewaliśmy, a tu poczęstunek. Pan Norbert wyszedł z rozsądną propozycją: dobra, już, zabierzcie ich stąd, oni są zmęczeni i marzną, idźcie już! Zebrali się wszyscy, łącznie z psem, do którego Daria odezwała się beznadziejnie, ale z nadzieją: ej, Ramzes, weź, prowadź bez uprzęży, spróbuj chociaż! No cóż, sporo osób tam było, sporo osób się najadło i bawiło dobrze. Podziękowania dla ekipy wolontariuszy z oratorium Salezjanów, niczego nam nie brakowało.
A po przechorowanym tygodniu czas nastał, bo oto ostatnie dwa koncerty, tym razem w trójmieście. ZNowu podróż pendolino, tym razem niestety bez Pawła i ekipy, za to z komentarzami: Zuza, proszę nie kaszleć, bo covid i cię wyproszą! Nikogo nie wyprosili, natomiast zaprosili do domu prezesa. Ja nie wiem, czy rodzina prezesa była z nas dumna, szczególnie po ostatnim koncercie. Zaproś do domu dziesięcioro muzyków, masz gwarantowane, że w lodówce nie zostanie nic. Ta nasza ostatnia wieczerza również przeszła do historii projektu. Pizza zjedzona, a może ktoś chce kotleta z obiadu, bo jeszcze są? A no, to może, jak pani ma… A może kanapki? A, to może ja poproszę… Jedli wszyscy, nawet ci, o których mówiło się zwykle, że chyba światłem się żywią. A i wspominać podczas tego posiłku było co, bo dobrze wyszły te ostatnie koncerty. To właśnie tam trafiła nam się pani, spóźniona na samolot do Anglii. Poza tym, podczas pierwszego koncertu były takie niespodzianki, jak słoiczki z cukrem i kawą podpisane w brailleu. Napisane było: czarna kara i zastanawialiśmy się, za co ta kara, ale kto nigdy nie napisał palce, zamiast place, ten niech pierwszy rzuci klawiaturą. A potem się okazało, że tak sięludziom podobało, że nie chcieli wyjść! Bo my nie schodziliśmy ze sceny. Bo nie do końca było wiadomo, jak zejść… Trzeba wiedzieć nie tylko, kiedy ze sceny zejść, ale też, może ważniejsze, którendy.

I co z tego wynika?

A pod koniec napiszę otym, co takie koncerty oznaczają. No bo jasne, z zewnatrz, to jest 6 występów, podczas których fundacja zbiera na utrzymanie i troszkę się próbuje rozreklamować. Ale te zdania we wnioskach, że takie projekty zwiększają samodzielność i integrują, to wcale nie jest głupota! A koleżanki Dawida na próbie w Kopalinie, które wspomagały nas we wszystkim? A kuzynka Julity na koncertach Warszawskich, która pomagała nam w tak ważnych aspektach imageu, jak makijaż na przykład? To samo Ola w Gdyni. A Becia i jej przyspieszony kurs, a samochód załadowany naszym sprzętem? To co to jest, jak nie integracja? Już nie wspomnę o samodzielności i Natalii, wpadającej do pociągu do Łodzi 30 sekund przed odjazdem. Nati wie, jak upadać, ona ranna, ale skrzypce całe! Kinga też zyskała w szkole na wiarygodności, jak słyszałam. Ja osobiście, bez tego projektu prawdopodobnie nie poznałabym tak szybko Darii, Natalii i Adriana, a nie wyobrażam sobie ich nie znać. Nati, promyczku słońca mój, nie umiem się stresować w twojej obecności! Adrian, nie zawodnie trafiałeś w moment, kiedy próbowałam pisać tłumaczenia, doskonale wiedziałeś, kiedy mi dokuczać, a także zamawiałeś mi herbatę w pendolino, kiedy sama niezbyt wiedziałam, jak się nazywam. Nigdy nie zapomnę. Daria, współpraca czeka, ja nadal jestem chętna na to granie! I na słuchanie muzyki też, taki connect nie zdarza się codzień! Z Zuzą też nie współpracowałam na codzień, a jednak to ty mi pokazałaś, ile dźwięków można wydobyć z niepozornie małych bębenków, a także pochwaliłaś mnie za to, że umiem budzić ludzi ze zrozumieniem. Do tej pory pamiętam, jak schodziłam na śniadanie śpiewając na półZgierza: niech cię głowa już nie boli, niech cię jasny szlag nietrafi…
Kinia, wiesz, że internet do nas należy, a i na taras chętnie z tobą pójdę. I może następnym razem nie zapomnę, jak masz na nazwisko. Piotrze, gościć ciebie było prawdziwą przyjemnością, mimo, że ten covid nas dopadł całkiem solidnie, a ciebie bardziej. Lekcja gry na akordeonie zawsze spoko. No i oczywiście moi fundacyjni towarzysze. Juli, ja pamiętam, herbata! I chyba dobrze, że się pokłóciłyśmy przed próbą, to po próbie już nie trza było i można planować. Tę herbatę oczywiście. Dawidzie, nie szukaj pieczątki, ani na jawie, ani przez sen, już się znalazła!

Skąd się wziął ten wpis? A no stąd, że projekt rozpoczął się na nowo. Znowu będziemy szukać terminu próby, spóźniać się na pociąg, nie mieć w nim asysty, albo właśnie mieć i w tym problem, grać w gry integracyjne do drugiej, żeby na 9 byćgotowym do ciężkiej pracy, palić ogniska w Kopalinie i palićw kotłowni w Zgierzu. W sensie, że palących tam wysyłali palić, a nie, że palacz węgiel w niąsypie… Pierwsza próba za nami, a co dalej? To się na pewno przekonacie. A jak już koncerty będą, to czem prędzej się wybierajcie!
Pozdrawiam ja – Majka
PS: Łup!

Kategorie
muzyka

taki mały test ls-100

Kategorie
co u mnie

Co dalej? Czyli taka moja pochwała zatrzymania postępu.

– Proszę pana, pomocy, ja mam zły bilet! – Ten inteligentny komunikat wygłosiłam ostatnio do kierownika w pendolino, ruszającego z Warszawy Centralnej o 9:40. W sensie pociąg ruszał, nie kierownik. I faktycznie, miałam, i to, co ciekawe, nie do końca z mojej winy. Według mnie kupiłam dobrze. Kliknęłam w skycashu na to połączenie, na które powinnam i jakież było moje zdumienie, jak się okazało, że mam bilet na niewłaściwy pociąg. Akcja tego cudownego filmu nabierze tempa, kiedy wam powiem, że okazało się to 7 minut przed odjazdem. Zdążyłam kupić nowy… I wiecie co? Ten nowy teżbył zły! Nie wiem, co się stało, konduktor widocznie też nie wiedział, bo mi nie wyjaśnił. Ja tu problem zgłaszam, mówię, że aplikacja, że voiceover… A pan do mnie:
Ale czy pani chce jechać do Krakowa? Tak. Czy pani chce jechać TYM pociągiem? No tak… Czy pani chce kupić bilet, czy pani ma środki, żeby kupić bilet? No tak! Jezu, to ja aż tak źle wyglądałam? Przecież nie ukradłam tego biletu! Pierwszy raz miałam fizycznie wypisywany bilet na express. W ogóle dziwny byłten pociąg. Raz wezwali kogoś z działu obsługi, pierwszy raz coś takiego widziałam, a potem parę razy rozległ się taki głośny gong, trochę jak dzwonek do drzwi, nie taki, jak przy ogłoszeniach o stacji, tylko inny, głośniejszy. Nie wiem, czy to ich alarm wewnętrzny, czy co, bo nie wyjaśnili, o co chodziło. Po prostu, podzwonili sobie i przestali. Ja rozumiem, że już w mieście będąc ja przegapiam przystanki, mylę trasy do autobusów, już nie wspomnę o tramwajach, których się w ogóle boję… Ale w pociągach zazwyczaj byłspokój! Człowiek sobie spokojnie wraca z praktyk… A właśnie, praktyki.

Miałam ostatnio plan, żeby coś tutaj napisać. Tak o, bo akurat miałam trochę pomysłów, chciało mi się… Mnie, wiecie, MNIE się chciało pisać. Z tym, że może i dobrze, że zaczekałam, bo gdybym ten wpis pisała parę dni temu, to byłby to wpis bardzo smutny. Miałam nawet taką myśl, żeby coś takiego wrzucić w piątek. To by było całkiem spoko, nie? Taki blog, który stara się jednak być zabawny, czasami jakoś tam uśmiechnąć ludzi, trochę im umilić dzień… Pierwszy kwietnia, wpis o tym, że nie ma przyszłości, teraźniejszość taka sobie i w ogóle najlepiej, to se w łeb strzelić. Jak w lekturach z liceum.
Wiecie, że nawet nie wiem, dlaczego? ZNaczy nie no, dlaczego, to wiem, ale nie wiem, czemu aż tak. No bo teoretycznie, to ja od 21 marca miałam praktyki. Praktyki udało mi się załatwić fajne, bez rzadnego problemu, w dobrym towarzystwie, żyć nie umierać… Pamiętałam o tym wszystkim dwa dni. Ten weekend przed praktykami. Sporo spałam wtedy, odsypiałam, mam wrażenie, ze dwa miesiące, generalnie wolnym człowiekiem byłam. Nawet wtedy wrzuciłam tutaj post, więc faktycznie, musiałam mieć na coś siłę. A od poniedziałku… Tu trzeba wyjaśnienia pojęć.

Nazywają mnie ekspertem. Nie nie, ja broń Boże ekspertem nie jestem… jak ten ekspedient za ladą… Po prostu raz czy drugi Misha rzucił ironicznie, albo i nie, że trzeba zapytać eksperta, niech ekspert powie… Może dlatego, że coś z tych lekcji pamiętam, a może dlatego, że, było nie było, powtarzam rok, więc coś jużwiedzieć powinnam, nie? ;p Powstał z tego nawet mały konflikt absolwencki, bo jużbył jeden taki, co na niego wołali ekspert i nie może się pogodzić z tym, że kto inny może mieć taki tytuł. Mówił mi, że popyta innych, niech oni roztrzygną! Ja wiedziałam, kogo spyta, więc oczywiście pękałam ze śmiechu i zrobiłam sobie zdjęcie z poduszką od naszego fotela z reżyserki, na której jest napisane "expert". W końcu Misha się zlitował i, pewnie z racji wzrostu, przechrzcił mnie na minieksperta. Krzysiu, spokojnie, teraz już ekspert z miniekspertem mogą iść w pokoju. Np. do mediaexpertu.
Co ciekawe i Sylwia, i Misha znają ksywkę ekspert, co absolutnie nie przeszkadza im wiedzieć o mnie, że gubię rzeczy, zostawiam wszystko wszędzie, wątki rozmowy też gubię i nie kończę zdania…
Jakoś im to się nie kłóci jedno z drugim, że z jednej strony na pewno wiem, z drugiej na pewno nie załatwię…

Jak już przedstawianie tych zespołów eksperckich mamy za sobą, to muszę przyznać, że od praktyk stanowczo nie byłam ekspertem. Nagle się okazało, że ja mam mnóstwo jakichś przemyśleń o przyszłości… W ogóle przyszłość, co to jest, mój Boże, przecież ja zaraz kończę szkołę, co ja zrobię, i gdzie, i po co… Nienawidzę pytania "po co"! Ratunku, przecież nic nie umiem, nic nie wiem… To się dzieje w moim mózgu, ja jeszcze nie zaczęłam mówić o tym, co się dzieje na zewnątrz. Po pierwsze, to ja w takich momentach nie usiedzę cicho, ja o tym, niezwykle inteligentnie, mówię ludziom. No i prawda, niektóre rzeczy trzeba przegadywać, przecież inni też o tym myślą, tylko, że może nie do końca powinnam od ludzi wymagać czegoś w stylu: ja tu sobie będę kompletnie nie wiedzieć, czego chcę i o co mi chodzi, a ty sobie poczekaj, nie zadawaj trudnych pytań i lub mnie nadal. No więc konwersacje mamy za sobą, a jeszcze dokładamy do tego praktyki (reaper z voiceoverem na macu i sterowniki do interfejsu na windowsie), a także mnie we własnym domowym studiu. O tym ostatnim mogę powiedzieć tyle, że się od miesiąca mówiło. OK, jak przyjedziesz, nagramy wokal! I wiecie co? Nie miałam kabla. Mikrofon tak, interfejs tak, ze 3 komputery mieliśmy do dyspozycji… Nie miałam kabelka, bo zostawiłam w futerale od cajonu, którego z kolei nie ma teraz w domu. Powinnam jeszcze zgubić po kolei laskę, pieniądze i dokumenty i byłby komplet. Bardzo, bardzo nie byłam ekspertem wtedy.
I żeby nie było, że blogiem zakłamuję rzeczywistość, przyznaję publicznie, że ja tak miewam. Miewam te swoje momenty stresu i strachu, momenty takie, że nie umiem durnych kabli podłączać, momenty, że o mój Boże, proszę, zatrzymaj świat, bo za szybko leci. Swoją drogą uwielbiam przycisk w MacOS o interesującej nazwie: zatrzymaj postęp. Nie przerwij, nie anuluj, zatrzymaj postęp.
Do punktu kulminacyjnego dojechałam w weekend po pierwszym tygodniu praktyk, ja chciałam wtedy być naprawdę kimkolwiek, tylko nie sobą, myśleć oczymkolwiek innym prócz wszystkiego. I tutaj rada, uwaga, geniusz przemówi, trzeba sobie znaleźć coś, co chociaż trochę pomaga. Coś, co, jeśli nawet nie poprawia nastroju, to zatrzymuje postęp. Czytałam kiedyś, że przy takim natłoku myśli, dużym stresie itd. trzeba się skupić na rzeczywistości i teraźniejszości. Tak fizycznie na tu i teraz, wiecie, tykanie zegara, ciepła herbata, coś, co teraz odczuwamy. Ten zegar faktycznie działa, przynajmniej u mnie. A jeszcze lepiej, okazało się, działa las. Jak nie ma lasu, to jakieś inne zewnętrze, w każdym razie spacer. Ja też podejrzewam, że trochę w tym pomagała temperatura, jak człowiekowi jest chłodno, to mózg, chcąc nie chcąc, skupia się na tym i nie ma czasu sobie wkręcać tych wszystkich głupot.
I niby nie było od razu lepiej z tymi wszystkimi rzeczami, które próbowałam przemyśleć i zrozumieć, ale zaczął do mnie docierać świat zewnętrzny. A to nagrywałam wodospad, tak tak, przy naszym domu jest wodospad. Dobra, wodospadzik. A to znaleźliśmy z tatą rdest, a rdest ma takie gałązki puste w środku, może można na tym grać? A to zadzwonił facet, że chce kupić keyboard… O właśnie, sprzedałam keyboard!
Uwaga na marginesie: smutna Maja i przypływ gotówki, będzie cośnowego! Telefon, tak konkretnie, wymienić chciałam odkąd zapowiedzieli nowy SE, no i okazja przyszła sama.
Przyszedł też kolejny tydzień praktyk, a z nim sesję, ten, niezbyt mi jeszcze znany, reaper na macu… Swoją drogą czy to jest tak, że jak się program odczytu ekranu maksymalnie zciszy, tak do jednego procenta, to on się umyślnie z powrotem podgłaśnia? To jest takie zabezpieczenie, żebym się nie pozbawiła możliwości pracy? Sąsiedzie, tak ma być? Bo trochę zdziwiło mnie, jak mi się voiceover rozdarł na głośnikach, a to były monitory studyjne, które względem darcia się mają niezłe umiejętności, na cały regulator i musiałam go, uwaga, podgłośnić, żeby wrócił do normy. Długo mi zajęło samo wpadnięcie na ten pomysł. A to tylko jedna z wielu przydatnych rzeczy, jakich się nauczyłam. I teraz serio, co by nie mówić o moim nastroju i dziwnym stanie, to te praktyki dużo mnie nauczyły. I to wcale nie tylko takich pesymistycznych rzeczy, jak jeszcze większa świadomość mojego niewłaściwego podejścia do pracy, jako takiej, deadlinów itd., ale też sporo o podejściu do klienta. Jednego dnia nagrywaliśmy lektorów, oni tylko czytali! A do każdej z tych pięciu osób trzeba było inaczej mówić, żeby wszystko udało się dobrze nagrać.
I tu, a propos dobrze, przechodzimy do drugiej połowy tamtego tygodnia. Bo gdzieś pomiędzy nagrywaniem fortepianu, a siłowaniem się z systemami komputerowymi, powoli zaczęło mi przechodzić. Zaczęło mi się przypominać, że no dobra, wszystko mi z rąk leci i sypie się kilka niezależnych spraw na raz, ale jednak! Na przykład zrobiłam piosenkę. Albo może inaczej, skończyłam pierwszy etap robienia piosenki. Mam i wokal i podkład! To już coś, no nie? To jest nadal takie dziwne uczucie, jak coś wcześniej NIE istniało, NIE było tego po prostu na świecie, a teraz jużjest i mam to na komputerze, bo to zrobiłam. A co oprócz piosenki? Ogarnęłam ten telefon. Udało mi się sprzedać ten keyboard. Wybrałam się na więcej spacerów, niż przez ostatnie 2 miesiące razem wzięte. Co tam jeszcze… O, nauczyłam się dwóch zdań w obcym języku! ;p
W każdym razie tygodnie, mimo, że ciężkie, przynosiły jakieś korzyści, tylko po prostu musiało to zacząć do mnie docierać. I powoli zaczyna, być może też dlatego miałam ochotę ten wpis napisać. Żeby sobie zachować taki moment, kiedy jeszcze nie do końca wszystko było OK, ale już mniej czasu poświęcałam na przejmowanie się i rozkminianie mnóstwa spraw na raz, a więcej na jakieś twórcze zajęcie. Albo na oglądanie odprężających rzeczy. Ja nie wiem, czy po tym wpisie widać, że byłam ostatnio na moim etapie stand upu, ale owszem, byłam. Książki, seriale albo stand up, to są trzy etapy uspokajania. A, no i zakupy, jak widać. Wcale nie taki zły ten SE 3, jak się wszyscy boją. Chyba, że ja tak mam, bo się przesiadłam z pierwszego SE i widzę samo przyspieszenie działania. 😉 Ktośby może chciał iPhone SE pierwszej generacji? Bo ja mogę oddaćw dobrej cenie. 😉

Cenię sobie spokój, dlatego teraz trochę go sobie jeszcze podaruję. Zwłaszcza, że nie mam dziś rzadnego sprawdzianu, więc niczego nie olewam. 😉
Na koniec wpisu podziękuję wszystkim, którzy musieli ze mną przez te tygodnie wytrzymać. Praca pracą, ale potem trzeba wrócić do domu, a tam już się rzeczy dzieją. Moje głosy serca, rozumu, podświadomości i nierozsądku, moi ludzie, którzy pójdą ze mną do kawiarni czy pizzeri tylko po to, żeby potem wysłuchiwać o dylematach życiowych, będą gadać ze mną do dowolnej godziny nocnej i powtarzać, że jest dobrze, przecież dobrze jest, nawet, jak nie jest, a także dopilnują, żebym wstała, zebrała się, zjadła śniadanie i wyszła z domu, niczego nie zapominając. Nie zapominam wam tego nigdy, nawet, jak zapominam oddzwonić.

Przed samym końcem wpisu anegdotka, bo mi się przypomniało, a propos sprawdzianów i nauki zawodu.
W sobotę mieliśmy rodzinne spotkanie, ponieważ moi dziadkowie mieli 50 rocznicę ślubu. To w sumie przywraca wiarę w to, że takie rzeczy są możliwe. Jak to na spotkaniach rodzinnych, padło do mnie pytanie: i co dalej? Pytanie "co dalej" jest tylko troszkę niżej od "a po co?" w rankingu najtrudniejszych pytań. Ale odpowiadałam. Że chcę pracować z tym dźwiękiem, że zrobię certyfikat z angielskiego, że po tym certyfikacie można uczyć, to by może sobie zrobić pedagogiczne… No i widzicie, brawa dla tej pani, trzy zawody i ani jeden nie gwarantuje hajsu! Tak się pochwaliłam właśnie. Haha, no dobra, pośmialiśmy się, nastąpiła zmiana tematu, nawet o tym zapomniałam. Gdzieś tam wrócił temat szkoły, egzaminów, trochę stresu z tym związanego. No i widzisz, wujek, jakby mi tego było mało, to w maju mam dyplom do zagrania, wreszcie będę mieć papier na to, że gram na perkusji! A mój nieoceniony wujek, serdecznie go teraz pozdrawiam, bez namysłu dopasował się do mojej konwencji i zauważył: o, no to jużczwarta fucha tego typu! I TO! Się nazywa obtymistyczne podejście do życia! Realizator / muzyk, anglista / nauczyciel. I wy się mnie jeszcze pytacie, co dalej? I ważniejsze pytanie: To co? Ktoś chce tego iPhone? 😉

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

O świętach rozmaitych, syntezatorach xd i takich innych dowodach anegdotycznych

Chyba dobry.
A jak u was? Bo ja miałam wolną sobotę. Wiecie, co to jest? W sensie, no, taki dzień, że się NIC nie musi robić i z NIKIM nie jest się umówionym na Żadną godzinę. Bo nie wiem czemu, ale jakoś dawno nie miałam takiego dnia, żeby jednocześnie był dobry i wolny. Albo coś miałam, albo było beznadziejnie źle z jakiegoś, zazwyczaj głupiego, powodu. To, że wolne mam w sobotę okazało się dosłownie dzień przed faktem i, aczkolwiek powód jest złą wiadomością, nielubię go i mnie smuci, tak sam fakt, że dziśnic nie robię był mi bardzo na rękę. Zrobiłam pierwsze, co mi do głowy przyszło, spałam. Ponieważ już nie śpię, spróbuję znaleźć coś ciekawego, co też mi było na rękę i co mogłoby zaciekawić czytelników tego bloga.

Ostatni wpis poszedł w świat szóstego marca, co się działo od tamtego czasu? Jak to co? Same święta były!
Na przykład… O, dzień kobiet był. Kolega z klasy przyniósł mnie i Sylwii snickersy. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że w sumie miło, ale z drugiej strony, to trochę tak, jakby powiedział: ej, zjedzcie snickersa! No ale, jak wiadomo, nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny, także… Propos snickersa, to kolega Misha, znany tutaj już, jako moja niezmordowana podświadomość, z wspominaną już poprzednio anielską cierpliwością, uczy mnie tego zdania po ukraińsku. U nich to brzmi ładniej, niż to nasze "nie jesteś sobą", jakoś tak bardziej marketingowo. To jednak nie zmienia faktu, że moje umiejętności językowe najwidoczniej wyczerpały się na angielski. Pewnych rzeczy po prostu NIE jestem w stanie, jeszcze, powtórzyć. Całe życie się człowiek uczy.

Ostatnio uczę się nie tylko języków, ale także syntezy i obsługi sprzętu. Albowiem nastąpił ten szczęśliwy dzień, dzień piękny i zdawna oczekiwany, kiedy… zaoszczędziłam 900 złotych! Ale tak serio, to ważniejsze było to, że wreszcie kupiłam wymarzony instrument, którym jest syntezator Korg Minilogue xd. Uprzedzam komentarze, tak, to się naprawdę tak nazywa. Z tym xd na końcu. I niby jak miałam nie kupić rzeczy, która sama do mnie pisze xd? 😉 Dla zainteresowanych syntezą, to chybrydowy instrument, dwa oscylatory analogowe, filtr oczywiście też, jeden oscylator cyfrowy z możliwością ładowania przez komputer nowych i modyfikowanych jego wersji, sekcja efektów, także z możliwością załadowania własnych, fajny sequencer, jest w wersji modułowej i zwykłej. Dla ludzi zainteresowanych sprzętem tak ogólnie, również od strony dostępności i używalności, klawiatura taka sobie, ale da się grać, większość funkcji na szczęście poprzypisywane do konkretnych gałek i przełączników, więc obsługiwalny bardzo dobrze, tylko się trzeba nauczyć, co do czego. Jak przyszło co do czego, podstaw nauczyłam się dość szybko. Z tego miejsca wielkie podziękowania dla jednego z moich nauczycieli, który mi tę okazję do kupienia wyczaił, dał znać i pomógł załatwić. Zajęcia mamy w poniedziałek i wtorek. W jeden poniedziałek pomógł, w drugi już grał i chwalił. 🙂 Równolegle z syntezatorem kupiłam do niego torbę i okazało się, że dobrze zrobiłam, bo przez ostatni tydzień mój korg kawał świata zobaczył. Głównie podróżował ze mną z pokoju do studia i z powrotem, co nie byłoby złe, gdyby tych miejsc nie dzieliły cztery piętra. Na szczęście jest dość lekki. Mam zamiar zaprezentować go na tym blogu również dźwiękowo, z tym, że potrzebuję na to nagranie troszkę czasu. Spokojnie, to nie będą dwa lata, jak ostatnio, czy ile tam czekaliśmy na rolanda. Ja wiem, że ja na rozmaite recenzje potrzebuję mnóstwo długich tygodni, ale spokojnie, Czytelniku zniecierpliwiony i oczekujący, ja dotrzymuję słów.
Na realizacyjnych zajęciach w czwartek mój korg również był obecny i grał. xd. Ponieważ jeden z naszych mistrzów zawodu już wcześniej upatrzył sobie swoją ulubioną barwę, zagrał pierwszy, a na tym motywie my staraliśmy się tworzyć dalej. Oczywiście zagrał dopiero wtedy, kiedy udało nam się rozplątać wszystkie potrzebne kable, wszystko odpowiednio podłączyć, ustawić, przygotować sesje w programie… W ogóle ostatnio w studiu zadano nam pytanie, czy my z własnymi urządzeniami też tak dużo rozmawiamy. I faktycznie, przedmioty w naszym studiu okazują się nie tylko mieć dusze, ale najwidoczniej także rozumieć doskonale ludzką mowę. Normalnym jest usłyszeć: oooo, jaki jesteś kochany, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! Skierowane to jest do syntezatora. Zdarza się również: No i co zrobiłeś, hamie jeden?! Skierowane do komputera lub nawet programu na nim. Już nie wspominam o, kierowanym do głosu odczytu ekranu: zamknij się wreszcie!
A przypominam, że ci biedni ludzie, którzy nas uczą, muszą się zawsze orientować, czy my mówimy do nich, czy może jednak nie… Ale spokojnie, jeden z nich również gada ze swoim voiceoverem, drugi nadaje urządzeniom imiona, trzeci mnie ostatnio oskarża, żę stawiam termos na rogu stołu, a chciałabym zwrócić uwagę, żę to jest okrągły stół… Generalnie zabawnie jest.

Czy zawsze jest zabawnie? A jak ma być? Przecież za parę miesięcy kończę szkołę, gdybym się nie śmiała, musiałabym płakać. Na pewno za parę miesięcy pojawi się na tym blogu wpis, w którym napiszę, czytelniku drogi, co zamierzam robić ze swoim życiem dalej, już po ukończeniu szkoły. I zazdroszczę Ci, Czytelniku. Ty o tym tylko przeczytasz, ja najpierw będę musiała się tego dowiedzieć. A rozmowy na ten temat nawet w studiu rzadko kończą się śmiechem.

Wróćmy do tych świąt! Jakie jeszcze były? A, dzień chłopaka! Przyjęła się robocza nazwa "święto męczenników i mężczyzn", a my, wraz z Sylwią, postanowiłyśmy się na tę okazję ubrać, określmy to, bardzo jak kobiety. Jak siędobierze odpowiednie elementy stroju, to nawet wygodnie potrafi być. Ciekawa rzecz się zadziała, bo na akustyce dostałyśmy słodycze na dzień kobiet i pana, który nam to podarował, od razu tym poczęstowałyśmy, oczywiście z okazji dnia mężczyzny. Cóżza cudowna i opłacalna transakcja! Ale nie no, bez przesady, kawę też przyniosłam i chciałam częstować, także to nie jest tak, że nie miałyśmy NIC. No i strój jakże uroczysty; padło kilka pytań, czy taki dzień nie występuje częściej, więc rozumiem, że źle nie było. ;p A potem, to jużtrzeba było robićrealizatorskie zadania i uwierzcie mi, kto ich nie słyszał, jest znacznie zdrowszy na umyśle.

Dzień po tym pięknym wydarzeniu było moje prywatne święto. Jedenasty marca, to od jedenastu lat, cóż za jubileusz, moje prywatne święto muzyki w moim życiu. Właśnie nie tyle muzyki, jako takiej, tylko muzyki dla mnie, ponieważ właśnie jedenastego marca 2011 roku pierwszy raz świadomie byłam na koncercie. W sensie OK, wiadomo, kojarzę, że wcześniej były w mieście jakieś koncerty, na jakichś też pewnie byłam. Ale wtedy to był pierwszy raz, kiedy znałam zespół, wiedziałam, że ja go lubię, a przyjaciółka w tamtym czasie lubiła jeszcze bardziej… No i poszłyśmy. Towarzyszył nam mój tata i na zawsze pozostanie on świadkiem tego, co się od tego dnia zaczęło. A zaczęło się coś ważnego. O ile pamiętam, to właśnie on wpadł też na pomysł z audio autografami, które od razu zebraliśmy od występujących wtedy artystów. Jedenaście lat później z tamtymi artystami nadal mam kontakt, poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, czy to na festiwalach, czy na pojedynczych koncertach, a o naszym pomyśle z audio autografami i całej historii z tym związanej mój tata usłyszał kiedyś od zupełnie innej osoby i okazało się, że faktycznie mówiono o nas. Pamiętam, jak wracaliśmy o trzeciej w nocy na pole namiotowe, pół godziny chyba, a padało. Pamiętam rozmowę z jednym z najbardziej znanych niemieckich artystów reggae, a tę szansę z kolei dało mi uczestnictwo w dokumencie o festiwalu, na którym wtedy byłam chyba siódmy raz. Pamiętam, jak w wieku lat 13 zmontowałam dźwiękowy prezent na dwunastolecie mojego ulubionego zespołu, a potem mogłam im to po prostu przysłać mailem. Pamiętam, że przez te wydarzenia polubiłam koncerty tak w ogóle, nie tylko reggae, i zaczęłam ich szukać i na nie chodzić. Pamiętam, jak jeden wokalista nagrywał ze mną wiadomość na whatsappie dla mojego przyjaciela, który nie mógł pojawić się na występie. Z drugiego końca spektrum, a propos przyjaciół, pamiętam, jak w gimnazjum robiliśmy we czwórkę projekt o reggae, z wypowiedziami artystów i przykładami muzycznymi, mieliśmy nawet takie same koszulki! A wszystko dlatego, że mi kiedyś ktoś coś puścił, potem na święta dostałam album, a potem dowiedziałam się, że jest koncert i spytałam: Zuza, idziesz?
Chciałabym kiedyś napisać większy wpis na ten temat.

W ogóle, jak już jesteśmy przy pisaniu, znów się zastanawiam, czy nie zacząć pisać więcej o muzyce. Nawet nie tu, może gdzie ińdziej…? O, mogłabym pisać recenzje sprzętu, ja tak lubię nowe rzeczy… Poza tym, jak kiedyś na systemy midi mieliśmy napisać referat o jakiejś firmie, produkującej sprzęt, to zrobiłam taką pieśń o Rolandzie, że nawet mnie się w miarę podobało. 😉
Ostatnio usłyszałam, że ja w ogóle powinnam raczej pisać, niż grać. No ale przecież muzyki nie zostawię. Raz, że kocham, a dwa, że czasami nawet coś umiem. No to może o muzyce pisać…? 😉 Się pomyśli. Jak czytelnicy mają jakieś pytania, podpowiedzi, zażalenia czy inne komentarze, to mile widziane, bo generalnie każda inspiracja na dalsze życie jest teraz spoko.

Jak tu zgrabnie przejśćdalej… O, dalsze życie! Telefon muszę zmienić! A tak serio, to dzień kobiet dniem kobiet, ale wtedy była też konferencja applea, na której zapowiadali mniej lub bardziej zaskakujące nowe premiery. My to oglądaliśmy ze Stivim. To było lepsze niż film akcji. On to przeżywa wraz z nimi! I tam zapowiedzieli nowy telefon, który chyba chcę i nowy komputer, który, po zastanowieniu, nie wiem, czy też nie chcę. Wygląda, jak trzy macki mini… O właśnie, anegdota:
Ostatnio opowiadałyśmy koleżance z Sylwią, jak to było, jak do studia przyjechały nowe komputery.
– No i wiesz, Natalia. – Mówiłam. – Oni postawili wszystkie te stare macki, tak jeden na drugim, na stole przed kanapą, żebyśmy tam siedli i sobie pozgrywali, co trzeba… –
– Taka mac wieża. – Powiedziała nagle Sylwia i zaraz dodała. – Mac zestaw! A ciekawe, czy można podjechać na rowerze do drajva, nie? –
I taki właśnie mamy strumień świadomości w internacie.

Internat, to w ogóle jest kopalnia anegdot. Zawsze lubię myśleć o tym, co sobie myślą ludzie z zewnątrz. Wiecie, takie wycieczki, jak się ich oprowadza. Albo goście, którzy przychodzą z zamiarem przyjścia do ośrodka i nauki tamże. I oni widzą, jak wyglądają pomieszczenia. Aaaale oni nie znają życia!

Siódma rano:
– Dziewczynki, idziecie na śniadanie? –
– Mmmmmmm… –

Siódma wieczorem:
– Dziewczynki, wszystko w porządku? –
– Nieeeee! –

Ewentualnie mój ulubiony obrazek, to ja, siedząca na podłodze przy łóżku, o jedenastej wieczorem i mówiąca z niezwykłym wzruszeniem:
– O raaaany… O mattttttko… Dziewczyyyynyyyy, knopers! – Słuchajcie, jak człowiek jest głodny, a znajdzie w szafce coś takiego, to to jest najbardziej magiczne przeżycie całego tygodnia!

Teraz mam inne przeżycie magiczne, mianowicie troszeczkę czasu dla siebie i ludzi, ponieważ czekają mnie dwa tygodnie praktyk. Warszawo, przybywam! Ale na szczęście dopiero w poniedziałek. Dobrze, że natalka jechała do domu samochodem i jej rodzinka zgodziła się mnie zabrać. Mój plecak, jakieś torby, mój syntezator, jeszcze jakiś sprzęt, który wzięłam do testów i zrobiło się z tego pół bagażnika mnie. Ten sprzęt do testów największy z tego wszystkiego, teraz zajmuje honorowe miejsce na moim biurku, nie pozostawiając wiele miejsca na inne rzeczy, a służy, w skrócie mówiąc, do sterowania protoolsem oraz każdym innym programem, działającym na protokole HUI. A ciężkie to, jak… jak ten protokół. Do testów zabiorę się niebawem.

Także ja wszystkich żegnam i życzę miłego marca, tudzież tego, co z niego zostało. Żebyście mieli wokół siebie samych szczęśliwych i zdrowych ludzi, jako i ja pragnęłabym mieć w tych momentach, kiedy wszyscy myślą, że wszystko jest kompletnie i zupełnie zawsze w porządku. 🙂
Ale serio, nie dajcie się zwariować, miejcie dobre dni, a sny nie gorsze. Ja mam ostatnio jakieś dziwne, Werka, jak ma mi się przyśnić ten szaleniec z siekierą, to powodów ma mnóstwo. Mam nadzieję na lepsze.
Pozdrawiam was i dobrze wam życzę ja – Majka

PS: Byłam ostatnio na koncercie Voo Voo.
1. Tak, wokalista mi się nagrał, dziękuję bardzo.
2. Jak słyszę ich perkusistę, zdaje sobie sprawę, jak wielu rzeczy jeszcze NIE umiem.

Kategorie
co u mnie

Stylem dowolnym o mieszanych uczuciach. Albo odwrotnie.

Drogi Czytelniku

Oto wpis z dawna rządany… Wpis o tym, jak ważne są deadliny, czyli o tym, czego nigdy nie zapomnę i o tym, o czym już mi się udało pozapominać… Tak na marginesie, moja mama dziś rano zapytała mojej siostry, o ile się założą, że zgubię kolejną rzecz jeszcze w tym tygodniu i kiedy dokładnie to będzie. Także wiesz, Czytelniku, ludzie mnie znają. I nie to, żebym się jakoś bardzo zmieniła, chociażby dzisiejszy wieczór może posłużyć za dobry przykład. Muszę się spakować, napisać dwa maile, napisać na ten blog… A naprawdę bardzo chciałabym pograć w takie dźwiękowe memory, co dzięki Sylwii odzyskałam. Każdy przeklina sentyment do starych, lubianych gier komputerowych. Kto nie przeżył, NIE zrozumie. :d

Mówiąc o przeżyciach, zastanawiam się właśnie, o czym napisać w tym wpisie. Postu o codzienności nie było od grudnia, co oznacza, że, gdybym chciała zawrzećwszystko, musiałabym zrobić tu większy bałagan, niż w podsumowaniu roku. Swoją drogą informacja dla ludzi, co powtarzają, że NIC nie piszę. Napisałam! Podsumowanie roku. Długie to nawet było… Nie starczy?

A gdzie tam?! Piszemy więc o codzienności. Zacznę od codzienności z grudnia / stycznia, bo była ona głównym powodem tego, że blog poszedł w odstawkę. ZNaczy dobra, drugim, pierwszym jestem ja.

Jak czytelnicy bloga wiedzą, od września brałam udziałw projekcie, który potem został nazwany Ścieżka do Betlejem, a jego efektem była seria świątecznych koncertów na rzecz fundacji, w której jestem. Przyniosło nam to trochę zysku, mnóstwo radości i pracę. O Chryste, ile pracy?! Zrozumiałam, jak niegotowa jeszcze jestem na zostanie i muzykiem, i menadżerem… w ogóle do zostania KIMŚ. Przy okazji zrozumiałam też, czemu ludzie podpisują pakt z… znaczy ten, Kontrakt, z wytwórnią. Przecież oni wtedy nie muszą sami tego wszystkiego załatwiać! Ja teżbym za to wiele oddała! A i tak miałam do zrobienia jedną trzecią tego, co moi wspólnicy w zbrodni.
Także mędrcy, pasterze, my i inni wierni dążyliśmy tą ścieżką do świętości. I do odpoczynku, bo, jako i świętość, ujrzymy go chyba dopiero po przeniesieniu się na świat lepszy.

Oprócz projektu koncertowego, o którym naprawdę, naprawdę ukaże się szerszy artykuł, było też trochę innych projektów fundacyjnych. Największy z nich pomógł nam nie tylko wspomóc różne instytucje w różnych miejscach Polski, ale też spotkać wielu ciekawych ludzi z wieloma ciekawymi pytaniami, na które sami byśmy nie wpadli. No i papiery, oczywiście, że w fundacji są papiery. Dużo papierów. Papiery NGOwców przykryją ten kraj, przykryją Europę, cały świat przykryją!
A, no i jeszcze do szkoły chodzę, w szkole są sprawdziany i takie audycje / koncerty w szkole muzycznej, w których dwa dni przed faktem dowiadujecie się, że bardzo chcecie brać udział. ;p W sumie, to szkoła muzyczna, mimo, że to dość męczące zjawisko, przynosi mi ostatnio radość o tyle, że wreszcie coś mi sięprzestawiło w głowie i zaczęło mi jakby troszeczkę lepiej wychodzić na marimbie. Nie wiem, co się stało i od czego to zależy, może mi weszła wreszcie w ręce ta pamięć mięśniowa w odpowiedniej ilości, może ćwiczenie robi różnicę, w każdym razie jest lepiej. No i dobrze się składa, bo, było nie było, muszę w tym roku zagrać dyplom. I wcale tu nie chodzi o egzamin, ale o moją własną satysfakcję. Jeżeli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie. A że ja generalnie mało wiem…

Pod koniec stycznia mieliśmy ferie. Zaraz na początku dwa koncerty z fundacją, w drugi weekend kolejne dwa, pomiędzy natomiast się rozchorowałam. Ponieważ jestem niesamowicie logiczna i stała w uczuciach, to z okazji stanu podgorączkowego, kaszlu i generalnie samopoczucia beznadziejnego, zrobiłam remiks na konkurs. Midi dali, pliki oryginalne dali, to można było się pobawić. Nie to, żebym wygrała, ale wyrobiłam się na deadline (wspominałam coś o deadlinach?), a także kawałek na youtubie jest.
https://www.youtube.com/watch?v=u6XuNJKw5iM

W miesiąc luty weszłam zmęczona. Ze zmęczenia zaczęłam, jak zwykle, gubić terminy, wątki, a także przedmioty. Dużo, dużo przedmiotów. Moi współklaścy niedługo dołączą się do domowych zakładów. Kiedy ostatnio napisałam, że nie mogę znaleźć jakiegoś filmiku, dostałam odpowiedź: no, typowa ty. Czyli gubię nawet filmiki na youtubie, faaaajnie. W trudnych chwilach zawsze wspiera mnie literatura Chmielewskiej, która i tu przychodzi z pocieszeniem. Otóż, jak wszyscy wiemy, ALicja zgubiła kiedyś we własnym domu pręt o nieznacznej długości 6 metrów. Ja i moje rzeczy, to jest NIC!
A tak poza tym, to chcę się wyspać! Koszmary mi się śnią.
Zmęczenie moje nie zmieniało jednak faktu, że już było po koncertach, po zebraniach, nawet semestr już się skończył, zaczęłam więc trochę wracać do siebie. I naprawdę żałuję, że nie napisałam tego wpisu wtedy. Miałabym mnóstwo tematów. O tym, że jak coś zgubię, to też znajdę. Że mamy w studiu mnóstwo fajnego sprzętu do testowania. Że znowu zaczęłam czytać! Że odzyskuję zaufanie do świata i na nowo zakochuję się w dźwięku. Dostałam dobre info, że przyjaciółka odwiedza Kraków, też świetnie! Przyjaciółka ma niezwykle rozwinięte zdolności w sianiu zniszczenia w elektronice, dlatego dziwi mnie, że nasze studio (jeszcze) działa. Ale działa, zapraszamy ponownie! Odbyłyśmy mnóstwo fajnych rozmów podczas tych odwiedzin, zjadło się dwa dobre obiady w dwóch dobrych towarzystwach, a także zrobiło niezłe zdjęcie już przy odjeździe, na dworcu. Dzięki tym ludziom i tym spotkaniom wierzę, że przez Kraków zyskałam niesamowicie dobrą i interesującą sieć kontaktów. Tyle dobrych wiadomości! Teraz, to jużwszystko powinno być…

Wojna. Tylko tyle. Krótka wiadomość na messengerze, o ile pamiętam jakoś po szóstej rano. Bez wyjaśnień i dopisków. Zapytałam Werkę, o czym mówi konkretnie, bo oczywiście to ona pilnuje, abym jednak ignorantem nie była i miała kontakt ze światem. Wyjaśniła mi.
I w sumie zastanawiałam się, czy coś tu o tym pisać. Bo ciężko jest określić, co czuję. W ogóle w ciężkich sytuacjach ludzie mogą odnieśćwrażenie, że u mnie jest kiebsko z ludzkimi uczuciami. Ja też czasami odnoszę takie wrażenie, bo wtedy, może w ramach obrony przed światem, wszystko się wyłącza. Przyjmuję informacje, po prostu. A że te informacje potrafią niszczyć wiarę w ludzkość…? Nie należy też zapominać, że każda sprawa ma dwie strony. Jak nie więcej, w końcu życie to interesująca powieść.
Z jednej strony żyć trzeba. Mamy taką szansę i trzeba to doceniać. I robić, co do nas należy, nietylko pomagając ludziom, ale też rozwijając się dalej w tym, w czym rozwijaliśmy się wcześniej. Żyć, powtarzam.
Z drugiej strony nadal czuję się winna, że pisałam do przyjaciela z Ukrainy nie dlatego, że nie mogłam do niego przyjść, ale dlatego, że nie wiedziałam, jak i co mam powiedzieć. No bo co, mam spytać, jak tam? Przecież wiadomo, że ch… Cholernie źle, powiedzmy.

Minęło półtora tygodnia. Jesteśmy na etapie pieśni bojowych i pytań, przez jakie H pisze się Putin. Jest Troszkę lepiej. Nie wiem, jak ty, ja się troszeczkę odblokowałam, choć to zimno nadal mi towarzyszy.

Propos towarzyszy, to na pewno na któryś z przyszłych weekendów zamierzam pozostać w Krakowie, także, jak ktoś z Krakowa chce mi gdzieś potowarzyszyć, to proszę się odzywać do mnie. Bo czas przyszły wykorzystać zamierzam! Zwłaszcza, że uważnemu Czytelnikowi umknąć nie mogło, że w czerwcu skończy się moja pewność przyszłości, przynajmniej w pewnym sensie.
Nie zajmujmy się tym w tejchwili. Zajmijmy się tym, że szykują się fajne koncerty, fajne płyty, fajne poniedziałki / piątki, fajne praktyki… Wiesz, Czytelniku, że mam szansę na popracowanie sobie w zawodzie? Pierwszy raz! I nawet otrzymanie za to jakichś pieniędzy! A właśnie, ostatnio syntezator zamówiłam. I jak tu mówić o takich sprawach w obecnych czasach? Zdaje mi się, że niestety trzeba również normalnie.

Kończę wpis, bo dziś albo nie idzie, albo ja mam takie wrażenie. Serdecznie dziękuję tym, którzy robią za mój mózg zewnętrzny, rozum, podświadomość, ale także serce i głos nierozsądku. I to wszystko to są osobne osoby! Dzięki, że jednak mam jakąś tam swoją ucieczkę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Napisałam. W końcu. I co, dobrze było?
Bardzo dobrze, siadaj, trzy plus.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Żeby się gdzieś znaleźć, najlepiej się wcześniej gdzieś indziej zgubić. Rok 2021

Jak widać po dacie tego wpisu, trudno było podsumować rok 2021. Pamiętam, że podczas rozpoczynającego go sylwestra bardzo się cieszyłam. Że idzie nowe, że wreszcie coś się zmieni, na pewno będzie lepiej! I w sumie miałam rację, ale ile z tym było roboty?! Myślałam, że dużo w moim życiu zmienił rok, w którym poszłam się uczyć do Krakowa. I to niewątpliwie jest prawda, ale dochodzę do wniosku, że ciekawie jest nie tylko do Krakowa iść. Ciekawie jest również w nim zostać. Do wpisu zapraszam.

Jak to się skończyło?

Najważniejszą informacją tamtego sylwestra było dla mnie, że dzień wcześniej skończyłam mój pierwszy podkład, robiony dla kogoś, pod czyjeś wytyczne i na termin. Działanie… chciałam powiedzieć działanie pod presją, ale zdecydowałam, że jakiekolwiek działanie… jest dla mnie czynnikiem stresującym. A może ja nie dam rady? Wtedy akurat jeszcze nie do końca wiedziałam, o co chodzi z produkcją. A może nie zdążę? To akurat łatwiej przewidzieć… I uznałam, że KONIEC. Nie dam rady pracować w zawodzie, o którym marzę, jak każdy projekt będzie tak wielkim problemem i się z niego wycofam, zanim zacznę. I sięprzemogłam. Tak tak, czytelniku drogi, Maja skończyła projekt. Takie wydarzenia nadal są godne wpisywania w kalendarze, ale jednak wtedy miał miejsce ten PIERWSZY raz. I chyba to była pierwsza, całkiem niezła wróżba na rok dwudziesty pierwszy. Roboty trochę będzie, ale wiele z tego zyskam.

Nie od razu Kraków zbudowano.

Czy ten rok był prosty od samego początku? Absolutnie nie. Nie wszystkie sprawy były moimi, więc pisać dużo o tym nie będę, ale przez pierwsze miesiące wymienialiśmy się z przyjaciółmi, albo ja ich utrzymywałam przy zdrowych zmysłach, albo oni mnie. Ichsytuacja w domu, moja poza nim… generalnie ciekawie nie było. Męczyłam się bardzo, co ciekawe bardziej psychicznie. Fizycznie nie było czym, bo utknęliśmy na zdalnym na pół roku. Fakt, potem zrobili hybrydowe i chwała im za to, z tym, że wiecie. Człowiek jedzie na dwa dni, planów ma mnóstwo, a potem się orientuje, że już jest wieczór drugiego dnia. W tym samym czasie w moim domu zaczęły się przygotowania do przeprowadzki. Nie pamiętam, czy na początku roku jeszcze wierzyłam, że faktycznie przeprowadzimy się w maju. Chyba tak. Jak mówiłam, nie od razu…

Przejaśnia się, w końcu wiosna.

W marcu pewne rzeczy zaczęły się powolutku zmieniać. Wiedziałam, że z niektórymi rzeczami będę mieć na chwilę spokój. W domu na poważnie zaczynały się wielkie porzątki, pudła były już w naprawdę wielu miejscach, gdzieś po drodze znalazłam odtwarzacz kaset… nie śmiej się, czytelniku drogi, to jest ważne! Poza tym, wspomnę dyskretnie, nie tylko ja się wtedy przeprowadzałam, a przeprowadzka jest niezwykle zdrowa. Jeśli to czytasz, wiesz, że o tobie mówię. Jedyną stałą jest zmiana, a mimo to jesteśmy bezpieczni.
A, no i nie zapominajmy, w marcu podpisałam pakt z… Prezesem.

Notka o fundacji.

Tak tak, zaczęła się wtedy fundacja. A raczej konkretna decyzja o fundacji, bo pod władzą, sorki, w rejestrze KRS jesteśmy od kwietnia. Czy czułam wtedy, że zaczyna się coś większego i że troszkę dużo na siebie bierzemy? Mówię szczerze, nie pamiętam. Chyba nie, bo miałam tyle stresu, że akurat tamto było jedną z niewielu rzeczy pewnych, do których byłam już przyzwyczajona. No rozmawia się o tym, to OK, podpiszmy te papiery. Przy okazji, pytają ludzie czasem, jak to jest pracować w fundacji. Rada numer 1., jak chcecie kiedyś pracowaćw fundacji, ćwiczcie autograf. Jezu Chryste, papierologia zgubi ten kraj!
Czy dobrze jest mieć biznes ze znajomymi? Darujcie słowo biznes, chodzi zarówno o firmę, jak o pożytek publiczny, nie czepiajmy się słów. Czy warto? A to już musicie sami zdecydować. Ma to wady, na pewno, bo w pewnym momencie orientujecie się, że musicie oddzielnie organizować spotkania prywatne i służbowe, a przynajmniej czasami byłoby to zdrowsze. Ma też jednak sporo zalet. Jeśli chce się przeżyć wizyty w przeróżnych urzędach, wykonywać mnóstwo różnych czynności, których się nigdy wcześniej nie musiało, pokazywać się ludziom i przekonywać ich, jak fajni jesteśmy, a, no i przy okazji pozostać przy zdrowych zmysłach, no to jednak dobrze by było to robić z kimś zaufanym. Takim, co nie tylko dobrze pisze wnioski, ale też pyta, czy chcesz herbaty, rozwesela w długiej trasie pociągiem, czy też przemiłym tonem uświadamia ci, że w sumie, to głupoty gadasz. Trzymajmy się, towarzysze!

Nie od razu Kraków zostawiono.

Słówko o edukacji. Gdzieś koło stycznia zaczęły się dyskusje, co z tym przedłużeniem nauki. Ludzie z tzw. orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego mają możliwość powtórzenia sobie roku nauki. To sięładnie nazywa wydłużenie etapu edukacyjnego. Ostrzegałam, że jak będziemy na zdalnym dłużej, niż miesiąc, zastanowię się nad tym, bo według mnie nauka o mikrofonowaniu instrumentów przez kamerkę jest bez sensu. Na zdalnym byliśmy 6 miesięcy. No więc zastanowiłam się 6 razy. Potem jeszcze 60 razy. Potem odbyło się kilka rozmów, każda inna od poprzedniej. W każdym razie był to dość trudny temat, ponieważ opinie o takim działaniu są dość skrajne. Jak to z ułatwieniami bywa, sporo osób myśli, że to tchórzostwo, w rezultacie więc może się to okazać odwagą. Zwłaszcza w środowisku mniej lub bardziej zamkniętym, jakim środowisko kształcenia specjalnego jednak jest. Czy boję się wyjść na tzw. świat zewnętrzny? Iść na studia albo do pracy? Rany, jasne, że tak. Z tym, że chyba bardziej tak, jak każdy inny przed studiami czy pracą. Mniej to ma wspólnego z trzymaniem się na siłę ośrodka dla niewidomych, a na pewno nie dlatego chciałam przedłużać. Z drugiej strony sporo osób mówiło, że w sumie w sytuacji covidu jest to dośćlogiczne, no bo niby jak się nagrywania uczyć zdalnie? I podobnie, jak z samym pójściem do Krakowa, decyzję trzeba było w końcu podjąć, bo i tak nie przekona się nikogo, łącznie ze sobą, co jest lepsze.
Zrobię wam spoiler, to było lepsze. Dużo. Ja wiem, droga na około, ale wiecie ile można po drodze załatwić?

Może by wrócić do szkoły?

Wróciliśmy w maju. Na chwilę, bo zaraz były praktyki, ale wróciliśmy. Czy to dobrze? Powiem tak, Kraków to dziwne miasto. Pełne paradoksów, wzlotów i upadków. Ale tak, dobrze, choć po długim lockdownie chyba każdy musiał się na nowo do ludzi przyzwyczaić. Zwłaszcza, że ludzi jednak też znać trzeba…
Uwaga na marginesie: bardzo smutna Maja i bardzo dużo pieniążków, to NIGDY nie jest bezpieczne połączenie. I od maja mam apple watch.
Tak w ogóle, to mamy maj, czyli, że pewnie już nowy dom, no nie? No nie. Ustalmy sobie jedno, jak wykończeniówka ma trwać ileś, to jeszcze nie znaczy, że tyle trwa. Poprzesuwało się wszystko, natomiast odbiór mieszkania przez nowych mieszkańców przesunąć się nie mógł, dlatego też od czerwca nasza rodzinka, wraz z dobytkiem, przeniosła się do babci. Ten pokój jest duży, serio. Naprawdę spory. Ale jak mieszkają tam 4 osoby plus wszystko, co nie jest w pudłach, robi się jakoś dziwnie mniej miejsca… Siedziałam w Krakowie prawie cały czerwiec. 😉 W tym miejscu jeszcze raz podziękowania dla Piotra, nie każdy by się zgodził przyjąć kogoś pod swój dach, kompletnie nie zwracając uwagi, czy chodzi o jeden dzień, czy o pięć. A jednak w długi weekend Bożego Ciała miałam gdzie spać w naszym królewskim mieście.
Czerwiec pod znakiem egzaminów, co ciekawe nie moich. Wiadomo, rok przedłużam, to po co pchać palce między drzwi? Nie zdałabym wtedy, bardzo bardzo bym nie zdała. Im bliżej egzaminu, tym mniej robiłam na lekcjach, żeby nie wchodzić w drogę ludziom, którzy zdać chcieli. Swoją drogą było wtedy tak gorąco, że kiedyś zamknęłam wszystkie pierścienie aktywności na zegarku, półdnia siedząc w studiu. Serio? Pół godziny orientacji w takiej temperaturze i starczy?
Propos orientacji, wydaje mi się, że to ten rok należy liczyć jako ten, w którym zaczęłam jeździć w nieznane miejsca. W moim wieku, to jest tak jakby oczywiste i wskazane, ale myślę, że długi pobyt poza domem mocno w tym pomógł. No i fakt, że chciałam zobaczyć przedstawienie, na które nikt oprócz mnie nie szedł.

Najnajlepszy dzień – Dzień Przeprowadzki.

Nagłówek, to cytat z naszej ulubionej bajki. Bajka się nazywa "dom" i domu będzie dotyczył ten akapit. Wróciłam do… Do babci. Zgadza się. Bo dom jeszcze nie gotowy. A pracowali w nim różni fachowcy i specjaliści. Od porządnych ludzi, którzy nam pomogli, ażdo takich, których z nazwiska nie wspomnę, żeby mnie do sądu nie podali. Zwłaszcza, że u nas w domu też rzadko padały ich nazwiska. Dużo częściej padały różne wyrazy, nie nadające się do druku. Fachowiec tysiąca imion. Jak rafaello, to było więcej, niż tysiąc słów. Bardzo brzydkich słów.
Jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni moim dziadkom, że przyjęli nas pod swój dach, to na pewno. Z tym, że i oni, i my, wiemy doskonale, że mieszkać wszyscy na raz, w momencie naprawdę dużego stresu i rozgardiaszu… Powiem tak, ja mieszkałam dwa tygodnie i już było dość ciekawie. Oni mieszkali półtora miesiąca. W tych warunkach zrobiłam muzykę, Marzena, nieustającym źródłem motywacji byłaś. I bierz ten podkład, bo on mi się też podoba, a śpiewać tego nie będę. 😉 Niezapomniane wrażenia, komponowanie kolejnych warstw syntezatorowych na stole w jadalni, goście z jednej strony, szum miasta z drugiej… O Jezu…
A potem przeprowadzka. Najpierw było powiedziane, że przeprowadzimy się dopiero w momencie, kiedy będą normalne schody i barierka na górze. Życie to zweryfikowało, w momencie, kiedy pojawiły się drzwi i uruchomiono łazienki, zapadła decyzja, że OK, przeprowadzamy się! Wtedy też mnie akurat nie było. Śmialiśmy się, że teraz się będę bała wyjeżdżać, bo co wracam, śpimy gdzieińdziej.
Mnóstwo osób mnie pyta, jak mi się mieszka. Zdradzę sekret, jak się ma więcej miejsca, to rzadziej chce się wychodzić. Czyli, że Maja rzadziej może coś nagrywać, bo rzadziej jest sama w domu. Czyli to wcale NIE jest tak, że jak masz drzwi, to częściej grasz na perkusji, zwłaszcza, jak nie lubisz, jak cię słyszą. Mam tę jedną uwagę.
A tak poza tym, to właśnie siedzę na nowym fotelu, przed nowym biurkiem, w zasięgu ręki mam klawisze, w zasięgu słuchu monitory za bardzo fajne pieniążki, a z dźwiękiem jeszcze lepszym, a to wszystko w pokoju. MOIM. Który ma drzwi! MOJE! Które mogę sobie, no wiecie, zamknąć! Dośpiewajcie sobie sami. Wielbię ten szałas! Zapewniam, że zarówno schody, jak i barierka na górze, już są. Po długich bojach, fakt, ale są. Wyciszenie sobie tu zrobię, bo mi się bas zbiera w kącie przy łóżku. Pogarsza to półka nad łużkiem. Trzymam tam płyty i książki, MOJE! I muszę zrobić porządek w szufladach, dwóch, moich, bo to, co tam się dzieje ludzkie pojęcie przechodzi. I mam takie fajne rolety, one też trochę tłumią. Kto wymyślił, żeby głośniki grały w okno? No ja, inaczej się nie dało, właśnie tak jest lepiej, niż by było odwrotnie. Muszę coś pod bębny podłożyć, żeby nie dudniły… Mam wszystkie bębny w pokoju! Moim! Łapiecie schemat, no nie? 😉
A w sierpniu Werka tu była i rzaden sprzęt nie przestał działać. Czyli albo ona się tu dobrze czuje, albo to jest dobry sprzęt. Jestem za jednym i drugim. Werka, wiesz, że cię kocham. A ty mój sprzęt elektroniczny.

Wracamy do Hogwartu!

Czy kiedyś żałowałam, że przedłużyłam rok? Jasne, że tak, praktycznie w pierwszym tygodniu zajęć. Nie pamiętam dlaczego, ale każdy ma kryzysy. Czy słusznie? Pewnie, że nie. Nie zniechęcajcie się do własnych decyzji tylko dlatego, że przez chwilę macie takie: Jezu, co ja zrobię teraz? Początek września był trudny, co wcale nie oznacza, że podjęłam złą decyzję. Jak mówiłam, była to jedna z lepszych.
Z tym, że chyba wtedy jeszcze nei wiedziałam, że właśnie ten rok szkolny, może nawet od sierpnia, to był ten czas, w którym zaczął mi się trochę, z braku lepszych określeń, otwierać świat. Przez przedłużenie roku zmieniłam klasę. Teraz jest to już klasa sama w sobie, serdecznie pozdrawiam was, Potworki moje! Uwielbiam mieć wokół siebie ludzi, którzy są tak nienormalni, jak ja. Przyjaciółkę, która słyszy świat w taki sposób, że daj Boże każdemu. To ty mi robisz herbatę, kiedy najbardziej tego potrzebuję. Każdy potrzebuje swojego piorunochronu i swojego pioruna też. Podświadomość moją również pozdrawiam, przyjaciela, który pokazuje mi, że można być takim wariatem muzycznym, jak ja, a także z anielską cierpliwością wytrzymuje to, że zostawiam rzeczy gdzie popadnie, ciągle proszę o kanapkę z żabki, spóźniam się albo przeciwnie, chcę czegoś na wczoraj, a także generalnie to, że mój umysł zazwyczaj jest o jeden przystanek za daleko.
Mamy też w klasie kolegę producenta muzyki klubowej (Mati, ja ci serio ten miks zrobię), a także kolegę z niezwykłą wiedzą o muzyce filmowej i kalendarzu (dzięki tobie zawsze wiemy, kiedy czas na przerwę).

A poza szkołą co?

Poza szkołą zaczęły się projekty z fundacją. Dzięki jednemu takiemu poznałam niesamowitą ilość wspaniałych ludzi. Natalka, promyczku słońca mój kochany, uwielbiam twoją ekspresję! I ja nie mówię tylko o tym, jak grasz. Adrianie, dzięki za wyjaśnienie, czemu bas jest dla mnie prostrzy, a także za to, że zajmowałeś się mną wtedy, kiedy ja nie miałam siły. Nawet w momencie, kiedy znałeś mnie od niespełna 12 godzin. Daria, zrobię ci podkłady i w ogóle podbijemy świat! Nie z tej ziemi jesteś! Są też osoby, które znałam, a poznałam lepiej. Kinga, przeglądajmy facebooka dalej. I tak, wiem, jak masz na nazwisko. Piotrze, mam nadzieję, że podobała ci się ostatnia wizyta. Zuza, nikt nie potrafi tak grać na tych małych bębenkach, jak ty. Weszłaś mi na ambicję nieźle. Krzysztofie, ćwicz! Koncert już za chwilę! :d Julitka, zawsze masz na głowie 5 razy tyle, ile ja. Wytrzymaj z nami, moja droga, wypijmy za błędy. I sukcesy też, przecie ich więcej! Nawet wtedy, kiedy: ani miski, ani łyżki. Dawid… No cóż mam ci rzec, prawie czysto, prawie równo! Gościu, jedne rzeczy są na trzy, inne na cztery. Na trzy, czte, ry, idziemy spać! Beciu, skarbie, NIKT tak nie zagrał koncertów, jak ty zastępstwa zagrałaś. Życie mi ratujesz nie po raz pierwszy i nie ostatni. Przyjeżdżaj tu częściej!

A tak poza tym, to od września mam parę pomysłów na muzyczną przyszłość, zamarzyłam o syntezatorze, nauczyłam się ciekawych rzeczy i zaczęłam poznawać ludzi po drodze do szkoły albo ze szkoły. I to są świetne znajomości!

Inne podziękowania i prywaty.

Kamil, teatr czeka na nas! Czasami trudno trafić, ale wiadomo, nikt nie jest święty.
Klaudi, pizza hut bez nas nie może istnieć, jako i ja bez twych cennych spostrzeżeń.
Zuziu, Humanie drogi, przecież ty wiesz, jak ja lubię te nasze wyprawy do sklepu. ;p Ale przynajmniej po foodtruckach wiem, czym się różni lemoniada ciepła od zimnej.
Zuziu G, ile my mamy zawsze historii do nadrobienia!
Papier, ja wiem, pamiętam, musimy sięspotkać. Nie wiem, czego się jeszcze wtedy o mnie dowiesz.
Monia, czego my częściej nie gadamy?
Agata, zawsze masz ASa w rękawie, pograjmy w te karty!
Na pewno o kimś zapominam, co jest smutne i zaraz sobie przypomnę. Dwie prywaty jeszcze.
Jedna osoba na pewno tego bloga nie czyta. Ale napiszę i tak. Zawsze możesz do mnie napisać znowu. Ani słowa, ani imiona, nie mają tego samego znaczenia, odkąd nie mam z tobą kontaktu.
Druga osoba z kolei na pewno tego bloga czyta. Dziękuję ci za to i aż ciekawa jestem, czy się domyślisz, że to o Tobie. I tak, pamiętam, czytam te książki! Opowiem ci o nich przy okazji jakiejś krótkiej rozmowy. Albo długiej. 🙂

I zamykamy

kółeczko.
No i

dobiegło końca podsumowanie roku. Bardziej jak streszczenie wyszło. Mówiło się u nas w domu, że dość ciężkim rokiem był rok bodajże 2003. Wtedy skończyłam leczenie, poszłam do przedszkola i pierwszy raz się przeprowadzaliśmy. Tamtego roku jednak nie pamiętam. Pamiętam za to ten. Rok, w którym zrobiłam się trochę bardziej samodzielna, sporo bardziej świadoma, poznałam ludzkie zamiary i uczucia, zaufałam jednym, a drugim przestałam ufać, a także, po raz pierwszy do tego stopnia, zaczęłam nie tylko mieć pomysły, ale i je realizować. Pierszy raz teżprzeżyłam stratę kogoś bliskiego. Nie pisałam o tym jeszcze tutaj, więc napiszę teraz, bo myślę, że mogę. Dziadek, słyszysz mnie teraz lepiej nawet, niż wtedy. Nauczyłeś mnie trochę grać na gitarze, trochę w szachy, a trochę w życie tak ogólnie. Bądź dumny, jeśli mnie widzisz, a ja spróbuję coś osiągnąć.
Określić ten rok można w ten sposób. Na początku 2021 czasami zdarzało mi się mieć szczęście, ale niezbyt w szczęście wierzyłam. Na początku 2022 może i nie zawsze to szczęście mam… Ale przynajmniej w nie wierzę.

Czego i wam życzę
ja – Majka

PS: Jak ktoś powie, z czego cytat z tytułu, bez sprawdzania w necie, to wygra coś. Niech sobie wymyśli, co.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Co się robi i po co. Czyli z dwóch miesięcy notatnik

Przy początku listopada wracałam sobie do domu z Krakowa, pociągiem, jak zwykle, a na dworcu zdarzyła się ciekawa sytuacja. Otóż ze znalezieniem peronu i właściwego pociągu pomogły mi dwie osoby, obie nie z Polski, obie nie wiedzące, gdzie jest wspomniany peron, już pomijając pociąg… DO samego pociągu dotarłam z przemiłym panem z Walii, który mówił do mnie, uwaga, bo to niespodziewana niespodzianka, PO ANGIELSKU, z własnym akcentem, i ja go ROZUMIAŁAM! Nie dotrzymał tradycji dworców i nie spytał, czy mam chłopaka, nie rozumiem dlaczego, bo nadal nie mam, a przyznaję, że z jego strony to pytanie byłoby milsze, niż ze strony nieco wspartych substancją pomocniczą mieszkańców dworca.
Fajnie było, nawet na facebooku napisałam, że nie opuszcza mnie moje szczęście… W tym momencie moje szczęście prawdopodobnie śmiało się ze mnie pod nosem… I już wtedy wiedziałam, że fanie by było wreszcie coś na tego bloga napisać. Tyyyyyle nie pisałam… swoją drogą to bardzo miłe, jak ci nagle ktoś potrafi napisać, że co tak dawno nowych historyjek na blogu nie było. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że czytacie! To tym bardziej mnie skłaniało do myślenia, że no tak, faktycznie, coś napisać będzie wreszcie trzeba. Wiele mówi o mojej pracowitości i słowności to, że te fakty miały miejsce półtora miesiąca temu, prawda?
Mogli byście teraz, z resztą słusznie, zapytać, co mnie w takim razie wreszcie skłoniło do wklepania tych kilku słów w klawiaturę. Co takiego się stało, że w końcu zebrałam się, miałam jednocześnie wenę, siłę i czas… co to w ogóle jest czas? I napisałam! Odpowiadam, otóż było to TLK bez elektryczności. Tak tak, Czytelniku Drogi, nie zmusiło mnie sumienie, nie przekonał dobry temat lub wiadomości od komentujących, zmusiła mnie… NUDA. Telefonu potrzebuję w Krakowie, a już ma mało baterii… A ja mam jeszcze półtorej godziny jazdy! To co ja mam robić? Jeść, skarbie, jeść, głodna jestem straszliwie…
Ale, ponieważ czasu mam dużo, z chęcią opowiem: co znaczy być muzykiem, jak to jest być uczniem, co się robi w fundacji… Ooooo, padło magiczne hasło!

###Co się robi?
Na początek wyjaśnienie anegdoty. Kiedyś moja koleżanka została w jakimś środku komunikacji publicznej zagadnięta przez jedną panią: co się robi?! Pytanie nieco zbiło ją z tropu, czemu z resztą niezbyt się dziwię. Sama ,gdy mi to opowiadała, na nagłe: CO się robi?! Odpowiedziałam szczerze: NIE WIEM! Okazało się, że ta pani chciała się dowiedzieć, co koleżanka robi w życiu, czy studiuje, czy pracuje, takie tam… Wiecie, na dworcu to pytanie by brzmiało: co i z kim się robi?
W każdym razie uznałam, że to pytanie jest tak cudowną formą wypowiedzi, że naprawdę, pod to można wszystkie posty pisać, blog tak można nazwać!

## Co się robi na zebraniach?
A zacznę od tego dlatego, że to właśnie na październikowym zebraniu fundacji usłyszałam poraz pierwszy z kilku w ostatnich miesiącach, że: Maja, musisz to opisać! To jest niezmiernie miłe, jak ktoś twierdzi, że lubi moje opisy rzeczywistości. I równie niezmiernie mija się z celem, kiedy ja tę rzeczywistość opisuję ponad miesiąc za późno. Czasami już nie pamięta się panującego wtedy klimatu, nastrojów, zbiegów okoliczności i gier słów temu towarzyszących. Mogę tylko powiedzieć, że wszystkie wielkie rzeczy, kariery sławnych artystów, lata działania ogromnych firm, wszystko musiało się od czegoś zacząć. Ozzy Osbourne stroił klaksony. Apple computers były składane w garażu. My mieliśmy swoje, weekendowe spotkanie, na którym, oprócz podpisywania papierów i ustalania dalszego toku działania organizacji, ważną kwestią było też, gdzie niby ten dmuchany materac ma się zmieścić, a także, dlaczego prezes rzuca mięsem. Tym razem był to kurczak w pięciu smakach… Generalnie bajzel. A, i czytaliśmy sobie w ramach rozrywki… Zauważcie, w ramach ROZRYWKI. Czyli, że właśnie to robimy ze swoim życiem. Czytaliśmy sobie zasady savoir-vivreu na różne okazje. To Oni nam to zrobili! Tam jest napisane, że przy niewidomych NIE powinno się poruszać tematu niepełnosprawności! Jezu, to niby jak ludzie… A z resztą, osobny post chyba o tym kiedyś będzie, to się nie będę rozdrabniać. Teraz siedzę w pociągu, klepię ten post, i jestem całkiem ciekawa, ile osób zastanawia się, jak to robię, że trafiam w literki. I NIE zapyta! No bo co? Bo dobrze wychowani! ;p Swoją drogą wiedzieliście, że w pociągu można mieć obok siebie więcej, niż 10 cm wolnego miejsca? Ja już zapomniałam, głupie expresy. :d
Niezłe nawet to TLK… To się nadal wiąże z zebraniami, macie pojęcie, ile my się musieliśmy ostatnio po Polsce TLK najeździć? Wracając: niezłe to TLK, jedzie, nie spóźnia się, ciepło w nim jest… Tylko jakby jeszcze gniazdka działały… No i głośno trochę.

## Co się robi, będąc dźwiękowcem?
W sobotę wraz z jednym z moich współklaśców, którego serdecznie pozdrawiam, byłam na warsztatach. Warsztaty były w Krakowie i dotyczyły scratchu. Było dwóch DJów, mieli dwa gramofony… Nie, czekaj, dwóch? To cztery… No nie ważne, po dwie płyty mieli… Jeszcze inaczej: po dwa stanowiska na płyty mieli! I uczyli nas, co z tymi płytami można robić, a czego nienależy. Bardzo było fajnie, nietylko dlatego, że panowie bardzo pomocni i nowe kontakty mamy, ale też dlatego, że kolega z klasy dokładnie rozumie, co ja mam w głowie i odwrotnie. Jeśli znajdę fajny dźwięk, wymyślę ciekawy efekt albo coś mi się z czymś skojarzy, to na pewno albo podpowie mi to moja podświadomość, albo ON. 🙂 W każdym razie tam, na tych warsztatach, miała miejsce pierwsza z dostępnych opcji, mianowicie znaleźliśmy fajny dźwięk. "No geniusz, faktycznie, na winylu fajny dźwięk znalazł!" Myślisz sobie teraz Drogi Czytelniku. Ale NIE! My znaleźliśmy szklaną butelkę z wodą, co brzmiała, jak fleksaton. Musimy nagrać! Kolega słusznie zauważył, że to bez sensu, bo tu trochę głośno. Zaczęłam kusić: no weeeeź, przecież oni chcą być DJami, nie? Im chodzi o to samo co nam! Daaaawaj, poprośmy! Kolega przytomnie zdjął z siebie odpowiedzialność: No to proś! Ponieważ ja jużbyłam w trybie, który roboczo nazwę The Greatest Showman, wstałam i poprosiłam. Te 10 obcych osób. Żeby zciszyli to, po co tu przyszli, bo my jesteśmy porąbani i chcemy sobie COŚ nagrać. I to właśnie jest stan mojego umysłu na dzień dzisiejszy. A propos umysłu…

## Co się robi w szkole?
Parę tygodni temu mieliśmy zapowiedziane dwa testy. Z percepcji dźwięku i z akustyki. Jeden w jednym tygodniu w poniedziałek, drugi w drugim, we wtorek. Ja się jeszcze specjalnie dopytałam, który mamy kiedy, zapytałam w pewien poniedziałek, czy dziś percepcja czy akustyka, dostałam odpowiedź, że akustyka i to jutro. Super, mam dużo czasu! I nauczyłam się percepcji. Ja zauważam, że to jest już pewnego rodzaju norma, ja w bardzo podobnym czasie mam ten stan we wszystkich latach nauki. Przełom listopada / grudnia, niebezpieczny okres. Ja nie wiem, co mi się wtedy dzieje, co za głos wewnętrzny się uaktywnia, ale moja zdolność logicznego rozumowania i pojmowania wszechświata zaczyna się i kończy na: chcę nagrać, chcę posłuchać, chce się wyspać! A mówiłam wam już, że głodna jestem?

## Jak się robi?
Nagłówek tego akapitu kryje w sobie pytanie, jak jest. Bo my się tu śmiejemy, jest fajnie, nawet dobrze to pisanie idzie i możnaby pomyśleć, że wiadomo: ekspert, szczęściarz, pełen energii… No nie. Oświadczam, że nie jest najlepiej. Od paru tygodni jestem w momencie, w którym w obu szkołach (muzycznej i dźwiękowej) przypomniano sobie, że istnieje koniec semestru, w fundacji zrobiliśmy jednocześnie konkurs dla instytucji porzytku publicznego i koncert charytatywny… ZNaczy jeszcze nie zrobiliśmy, wciąż robimy chciałam powiedzieć. Czyli, że jednocześnie próby do koncertu, ogłoszenia do konkursu, dublerzy i przestawianie dat do koncertu, umowy do konkursu… Ja nie wiedziałam, że w Polsce jest tak wiele pięknych miejscowości! Które nie mamy pojęcia, gdzie są, a z umową pojechać trzeba… 😉 Dochodzi to, że ja bardzo odbieram ludzkie emocje, a to nei jest tak, że jak ja mam sporo rzeczy, to świat się zatrzymuje. Nadal w domu ktośmoże być zestresowany, nadal przyjacielowi się mogą na głowę walić same problemy, a przyjaciółka nie będzie wiedzieć, w co ma ręce włożyć i co pierwsze naprawić… I niby nie moje zmartwienie, a jednak…
I zaraz mi ktoś powie, słusznie, że ten tekst NIE jest odkrywczy. Że to są normalne obowiązki, z którymi każdy się musi mierzyć… No tak. Prawda, ja się z tym nawet zgadzam, to jest zwykła codzienność! I ta zwykła codzienność mnie troszkę zaczęła przerastać. Ostatnio się trochę poprawia, dlatego może mam siłę o tym pisać. No bo o takiej ZWYKŁEJ codzienności ,to po co pisać?
W ogóle O, kolejne moje ulubione pytanie: po co? Stresuję się. Poooo co? Kupiłam coś. Poooo co? Mam wrażenie, że jak komuś powiem, że go darzę ogromnym uczuciem, też zapyta po co! Inna sprawa, że ja takie piękne słowa jestem zdolna wykrztusić chyba tylko wtedy, kiedy ktoś mi przyniesie herbatkę… O właśnie, dostałam na urodziny termos! Kolejne wielkie odkrycie, doceniaj doceniaj, Czytelniku, będzie takich więcej. Od Sylwii dostałam, a będąc przy Sylwii przejdę do:

## Co się potem robi?
I po co? Wiadomo. 😉 Wyszło na to, że mamy sporo zajęć w tym roku. Bo i szkoła jedna, i muzyczna też (muszę chodzić na kształcenie słuchu, wiecie?), a poza tym parę spraw każda z nas ma do załatwienia. Po godzinach natomiast próbujemy nadrobić zaległości. Nie śniło się filozofom to, co my potrafimy wtedy wygadywać. Nie umiem dokładnie opowiedzieć mojego ciągu myśli, ale pewnego wieczoru jednocześnie coś się mówiło o wodzie, która się lała, jednocześnie ja mówiłam, że jak mi jakaś iskra od tych wszystkich kabli pójdzie, to mi się zapali kapa na łóżku i na głos powiedziałam rozwiązanie: Nieee no, spoko, mam suszarkę, ,to się wysuszy! Do tej pory Sylwia się ze mnie śmieje, że chciałam suszarką suszyć pożar. Ona ostatnio, otwierając okno, zawołała: raaaany, jaki mokry deszcz! I zamknęła okno. Także ja nie wiem, kto ma lepsze.
Nieee no, tego się nie da opowiedzieć normalnym ludziom… O, wiem, co opowiem. Doszłyśmy do wniosku, że u nas wszystko słychać odwrotnie. Jak jesteśmy w miarę cicho, rozmawiamy po prostu, to zaraz ktoś przychodzi, że jest po 22, że za głośno, że to się niesie! Co się niesie? Przecież my po cichu, to tamte, z innego pokoju… Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, cicho być! Ale jak zakładałam poszewkę na kołdrę, baaaardzo jązakładałam, a Sylwia się chowała po kątach z informacją, że ona się duchów lęka? Albo jak miałyśmy taką dłuuuugą rurę od papieru na prezenty i tąrurą ćwiczyłyśmy szermierkę, a koniec wymachu czasaaami nam wypadał na drzwiach wejściowych? To NIKT nie przyszedł! Znaczy, żebyśmy się źle nie zrozumieli, kontynuujmy tę tradycję! Róbmy tak dalej! Ale jednak dziwna sprawa.
A potem ludzie się dziwią, że na realizacji trzeba mi było zadać pytanie: ej, a gdzie ty widziałaś mikrofon dynamiczny ze zmienną charakterystyką? A na zastępstwie, na którym akurat byliśmy u naszej pani od angielskiego, nasza niezmordowana nauczycielka spojrzała na nas w ostatniej ławce, spojrzała jeszcze raz, nie wierząc w to, co widzi i w końcu zareagowała: nieeee no, nie mówcie, że wy teraz będziecie w karty grać! Tacy to z nas pilni uczniowie!
Też czekacie na święta?
Boże, czego ja o tych świętach, głodna jestem! O, widzicie? Głodna. Czyli JEM. Czyli, że nie jestem zakochana. Bo pamiętam, że w tym moim magicznym okresie nieprzytomności w zeszłym roku, jak właśnie tak wszystko gubiłam, o wszystkim zapominałam i NIE jadłam, to mi diagnozowali miłość. Nie chcieli powiedzieć, do kogo. To ja wymyśliłam. Do MUZYKI…

I dokładnie w tamtym momencie moja trasa pociągowa zaczęła zbliżać się do końca. No więc przerwałam wpis, przeżyłam dzień i teraz, wieczorem, mam dla niego czas. Zagrałam ten egzamin z fortepianu, ,co to się o nim dowiedziałam całkiem niedawno, jutro próba, po drodze wyjdzie jeszcze pięćset innych rzeczy… Chyba zacznę kończyć wpis.
A było jeszcze tyle rzeczy… I to, jak sięwybrałam z Kamilem do teatru na "Waitress", nie powiem, tłumaczenie całkiem niezłe. Komentarze chórków najlepsze! I to, jak, z resztą tóż przed tym teatrem, poszłyśmy z Klaudią na festiwal pizzy i miałyśmy wrażenie, że nie zjemy już nic więcej. NIGDY! I to, a propos jedzenia, że z Zuzią, moim Humanem niezmordowanym, odkryłyśmy nową, żyrardowską knajpę, bardzo fajną. Fidel, odbierz telefon! Werka, kiedy ty mi ten rozdział dasz? O czym zapominam?
W jednym wpisie się nie da, serio. Ja się postaram w innych, ja nadrobię!

A na razie, wreszcie, pozdrawiam i zapraszam do komentowania.
Ja – Majka

PS Komentuj, Drogi Czytelniku, komentuj. Tylko błagam, Czytelniku Drogi, kochany mój, nie pytaj, po co! 🙂

PS2 Wyszła płyta live Zalewskiego. Polecam. A przy okazji też polecam to, uwielbiam tę nutę!

EltenLink