Kategorie
co u mnie

O próbach i próbnych maturach, czyli dawno dawno temu, w odległej galaktyce, był sobie refren

Nowy rok zaczął się dla maturzystów szybko i ciężko, próbne od trzeciego stycznia… i wszystko jasne. Wróciliśmy do szkoły w środę, a od czwartku ruszyliśmy; najpierw polski, potem matematyka, a w następnym tygodniu w poniedziałek angielski, w środę matma, a w czwartek fizyka, z tym, że i fizyka i angielski po zakończeniu lekcji. Nie powiem, co sobie myślałam, jak wracałam do domu, bo albo nic, albo te słowa absolutnie nie nadają się do publicznego użytku.
Matematykę i fizykę pisałam z brajlowskich arkuszy, więc już w ogóle było śmiesznie, bo miałam arkusz, maszynę do pisania, czyste kartki, brudne kartki – brudnopis przecież musiał być, czystopis (tak, takie słowo istnieje)… na maturze dojdą jeszcze tablice i karty wzorów… przyniosę segregatory chyba. Jak mi to wszystko niechcący spadnie, to chyba pójdę skoczyć, jak pisał Makuszyński, z pieca na łeb.
To, co wypisywałam na maturze z matmy przechodziło ludzkie pojęcie. Pomijam już dowodzenie w stylu: jak kwadraty tych liczb dodane do siebie wynoszą dwa, to te liczby muszą być mniejsze od dwóch, bo gdyby były większe, to te kwadraty tym bardziej. Ten dowód pomijam, ponieważ zaraz po nim pojawiło się w moim arkuszu zadanie 9, a pod nim jeden zapis: część zależności w brudnopisie. Rzeczywiście, w brudnopisie opisałam chyba cały ten rysunek, który tam był. Cały. Gorzej, jak doszło do rozwiązania. xd.

Na angielskim mieliśmy pracę o tym, że dzieciaki mają za dużo godzin w szkole. Ironiczny śmiech losu usłyszałam bardzo wyraźnie, pisząc ten artykuł o godzinie 15, po poniedziałkowych lekcjach. Fajnie było.

Nowy rok zaczął się dla maturzystów szybko i ciężko, próbne od trzeciego stycznia… i wszystko jasne. Wróciliśmy do szkoły w środę, a od czwartku ruszyliśmy; najpierw polski, potem matematyka, a w następnym tygodniu w poniedziałek angielski, w środę matma, a w czwartek fizyka, z tym, że i fizyka i angielski po zakończeniu lekcji. Nie powiem, co sobie myślałam, jak wracałam do domu, bo albo nic, albo te słowa absolutnie nie nadają się do publicznego użytku.
Matematykę i fizykę pisałam z brajlowskich arkuszy, więc już w ogóle było śmiesznie, bo miałam arkusz, maszynę do pisania, czyste kartki, brudne kartki – brudnopis przecież musiał być, czystopis (tak, takie słowo istnieje)… na maturze dojdą jeszcze tablice i karty wzorów… przyniosę segregatory chyba. Jak mi to wszystko niechcący spadnie, to chyba pójdę skoczyć, jak pisał Makuszyński, z pieca na łeb.
To, co wypisywałam na maturze z matmy przechodziło ludzkie pojęcie. Pomijam już dowodzenie w stylu: jak kwadraty tych liczb dodane do siebie wynoszą dwa, to te liczby muszą być mniejsze od dwóch, bo gdyby były większe, to te kwadraty tym bardziej. Ten dowód pomijam, ponieważ zaraz po nim pojawiło się w moim arkuszu zadanie 9, a pod nim jeden zapis: część zależności w brudnopisie. Rzeczywiście, w brudnopisie opisałam chyba cały ten rysunek, który tam był. Cały. Gorzej, jak doszło do rozwiązania. xd.

Na angielskim mieliśmy pracę o tym, że dzieciaki mają za dużo godzin w szkole. Ironiczny śmiech losu usłyszałam bardzo wyraźnie, pisząc ten artykuł o godzinie 15, po poniedziałkowych lekcjach. Fajnie było.

Inna rzecz. Emilka ma teraz jako lekturę "Mikołajka". Może mi ktoś wyjaśnić, co w tej książce jest, że to dali do lektur? To na Pottera się burzymy, bo "o mój Panie czarują!", tak? Ale książka o grupce chłopaków, którzy biją się, płaczą, śmiecą, szantarzują, że uciekną z domu i co trzecie opowiadanie mówią, że zadania z matmy są trudne! Co w tym takiego fajnego? No śmieszne to było, spoko, ale oni to mają w całości. Nie pojedyncze opowiadania, oni to mają całe. W każdym z tych opowiadań połowa, to powtórzenia z poprzednich. "Przyszedł Alcest – to ten gruby, co ciągle je", "Gotfryd się przebrał. On ma dużo przebrań, bo jego tata jest bardzo bogaty", "do tablicy podszedł Ananiasz – pupilek naszej pani". Coś takiego, seeeeeerio? Nic mi nie mówiłeś. "Nie pozwolili mi, więc zaczołem płakać i powiedziałem, że ucieknę z domu i wszyscy mnie będą żałowali". I teraz moje ulubione: "no bo co w końcu, kurcze blade!". Tak sobie poczytać, no to spoko, coś w stylu starszego dziennika cwaniaczka, ale lektura? Cisnę po tym strasznie, bawi mnie to i w ogóle hejter jestem.

Dobra, koniec hejtu, przejdźmy do innych rzeczy.

W środę byłam na próbie. W ogóle chyba czas się pochwalić, że tak, mamy regularne próby zespołu. Zawsze w środę wieczorem, już nie rozproszeni po weekendzie, ale jeszcze nie zmęczeni tygodniem, spotykamy się na dwie godziny i próbujemy grać. Ostatnio próbowaliśmy na przykład zagrać "Englishman in New York". To nie jest proste. Wcale nie jest proste. Zwłaszcza dla Beci, która musi to zaśpiewać, podczas gdy perkusistka, straszliwie złośliwa baba, ciągle do niej coś mówi.
"I don't drink coffee, I take tea, my dear."
– No ja też, ja też. –
"I like my toast done on one side."
– No spoko. –
"And you can hear it in my accent when I talk."
– Co ty nie powiesz? –
"I'm an Englishman in New York

See me walking down Fifth Avenue."
– Tak tak. –
"A walking cane here at my side."
– Jakżeby inaczej! –
"I take it everywhere I walk."
– O, poważnie? Ja też! –
"I'm an Englishman in New York."
Tu mniej więcej był ten moment, gdy Becia się poddała i na charakterystycznym "whooooooah!" na refrenie obie zaczęłyśmy się śmiać. Kiedy przestała śpiewać wtrącił się jej tata:
– No dalej, cała sala śpiewa z nami! –
– Cicho! – Becia wydała sprzeczny rozkaz i próbowała śpiewać dalej.

– Beciu, musisz się nauczyć śpiewać w różnych warunkach! –
– No ale jak, jak ty ciągle do mnie gadasz?! –
– Już, już nic nie mówię. –
Pięć minut później.
– No możesz przestać? –
– Ale co ja ci robię? Nawet na ciebie nie patrzę! O, widzisz? Odwracam się, nic nie mówię! –
– No ale… miny robisz! –
Taaaaaaa… tak wyglądają nasze próby. A że akurat nam to jakoś ciągle wypadało na refren, żadnego chyba nie zaśpiewaliśmy do końca, to i tytuł wpisu się zjawił.

Przedwczoraj był czwartek, a czwartki, to dni ciężkie. Rano dwie fizyki, potem dwie matematyki, przerwa na religię i fakultety z matematyki, dwie godziny. Stan mojego umysłu na tych fakultetach prezentuje się interesująco.
– Ty, a tam jest plus czy minus w tej różnicy? – pytałam całkowicie poważnie podczas jednej z tych godzin. Moja koleżanka zwątpiła w moje IQ, sekundę później ja też w nie zwątpiłam, poprawiłam przykład i ruszyłam dalej. Co ciekawe, potem się okazało, że to pytanie wcale nie było takie głupie.
Na tych lekcjach również powstało określenie "rysunek bardzo pomocniczy". Niestety, rysunek był tak bardzo pomocniczy, że okazał się niezbyt pomocny. Na końcu lekcji pojawił się sukces.
– O! Obliczyłam granicę! Szok i niedowierzanie! – Ucieszyła się moja towarzyszka matematycznej podróży.
– O rany, ja też! – zauważyłam. – Pani profesor! Pani profesor, ja, obliczyłam granicę! –
– Bardzo dobrze, cztery procent. – Oznajmiła spokojnie nasza niezmordowana wychowawczyni.
Po lekcjach, żeby za lekko nie było mam jeszcze angielski. Wczorajszy angielski był fajny, bo oglądaliśmy serial "mind your language". Taaaaa… polecam.
Zadanie. Po obejrzeniu pierwszego odcinka proszę odpowiedzieć na pytanie: dlaczego w naszej klasie nie ma zazdrości i intryg? Takie pytanie również padło na naszym angielskim. Good luck.
Przy okazji okazało się, że nasz nauczyciel może zadzwonić do przynajmniej 5 amerykańskich prezydentów, ponieważ koleżanka pomyliła "name" z "call".
– O, świetnie, czy mogę zadzwonić, mogę! – ucieszył się nasz nauczyciel.
Serial śmieszny, na prawdę spoko.
Poza tym przeczytałam fragment "procesu" Kafki. Straszliwie to jest skomplikowane, z kolei język super, duża ulga po lekturach takich, jak "chłopi".

Cóż wam mam jeszcze… Nadszedł ten moment, moja siostra zaczęła słuchać muzyki, na słuchawkach. "Maja, ja teraz rozumiem, czemu ty ciągle słuchasz w samochodzie muzyki z telefonu." Taaaaak. Jak ja na to czekałam. Przy okazji, zrobiłąm sobie playlistę na apple music, nazwałam ją "all time" i wrzuciłam dużo piosenek, których słuchałam bardzo dużo od początku życia.
A propos muzyki, to dziśbył u mnie Kamil i nie dość, że pochwalił moją grę na gitarze, to jeszcze pochwalił mojego Rolanda. My sobie tak nawzajem zazdrościmy, on mi zazdrości, że umiem utrzymać rytm na gitarze, a ja mu zazdroszczę, że jak zagra na pianinie tzw. cokolwiek, to dla mnie to brzmi, jak już dokończony i przygotowany utwór. Kamil, powinniśmy razem pracować.

Co do odkryć muzycznych, co polecam. Polecam, wydaną wczoraj, płytę Alice Merton. TO jest ta, co śpiewała "no roots", nawet pisałam o tej piosence na tym blogu kiedyś. Bardzo fajne wydawnictwo. Dalej, no cóż, zbliża mi się koncert Aleca Benjamina, więc mi absolutnie nie przeszło, przeciwnie wręcz. Dalej… ja czegoś jeszcze słuchałam ostatnio, co to było…? Na tapecie był chwilę Christian Caldeira, chłopak, który kiedyś śpiewał w zespole, tworzącym piosenki na podstawie Harrego Pottera, z resztą bardzo dobre, a potem zaczął śpiewać swoją muzykę. Polecam, ale nie wiem, gdzie to znajdziecie, bo jest tylko na streamingach raczej. Co do reggae, bo mało o tej muzyce tu pisałam, aż wstyd, to płytą roku w "strefie dread", czyli najbardziej znanej audycji radiowej o reggae w tym kraju, została ogłoszona płyta Damiana Syjonfama pt. "czuję, więc jestem". Polecam, na prawdę warto zerknąć.

To chyba tyle, pamiętajcie o Q&a.
Pozdrawiam i czekam na odzew.
ja – Majka

5 odpowiedzi na “O próbach i próbnych maturach, czyli dawno dawno temu, w odległej galaktyce, był sobie refren”

O nie! Za próbne matury po lekcjach bym zabiła.
A próby zespołu… Obawiam się, że im dalej w las, tym może być gorzej. xd

Fajny wpis. Co do Mikołajka, ja nawet lubię tą książkę. Można się przy niej całkowicie zresetować, właśnie dlatego, że nie wymaga myślenia. Sądzę też, że te zabiegi z powtórzeniami są celowe i mają pokazać mentalność tych dzieciaków, chociaż fakt, że trochę to przerysowane, jak to w satyrze. Inna sprawa, że w tej książce dorośli zachowują się również, jak rozwydrzone bachory. Tak to się czasami kończy, kiedy próbujemy przedstawić cały świat z perspektywy dziecka. Oczywiście w H P też zdarzały się takie niedojrzałe postaci, ale wiadomo, że zdecydowanie nie tak często. Stanowczo podpisuję się pod tym, że taki Harry pod względem przemyśleń i postaw jest znacznie bardziej wartościową lekturą.

To Już nie chodzi, Harry, czy nie Harry, chodzi mi o to, że w Mikołajku chyba celowe jest coś takiego, że to dorośli się często zachowują, jak dzieci.

Wydaje mi się wbrew pozorom, że to jest właśnie ukazane oczami dziecka. Może normalnie to tak nie wyglądało, tylko ten mały sobie przeinaczał… Swoją drogą, ja tego Mikołajka nie znoszę! Taki miągwa z niego, co ciągle ryczy, jak mu się coś nie podoba, ciągle w tarapaty wpada, a z perspektywy czytelnika ukazani tam dorośli to debile!

O, gdyby ktoś miał gdzieś Mikołajka, to chętnie bym przygarnęła. Bardzo go lubiłam, i zastanawiam się jakie wrażenia miałabym teraz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink

Shares