Kategorie
co u mnie

Nieplanowane wolne, czyli inspiracje na najbliższe dni

Nie planowałam tego, Drogi Czytelniku.
W sobotę tydzień temu napisałam egzamin z angielskiego, o którym zaraz opowiem coś więcej, a w poniedziałek wróciłam do szkoły z mocnym postanowieniem, że jeszcze tydzień wytrzymam. Kwestia była taka, że tydzień następny, czyli ten, co się zaraz zacznie, miał byćdużo ciekawszy niż zwykle. Szesnastego, w poniedziałek, w Warszawie mieli wystąpić Pentatonix. W szufladzie obok mnie nadal leży, zdobyty fartem, bilet. W środę natomiast mieliśmy iść do teatru, na ten musical Eltona Johna. Dylemat polegał tylko na tym, czy wracać potem do szkoły na dwa dni, czy odpuścić sobie cały tydzień. Po tym wszystkim miałam jeszcze w perspektywie weekend, w który miałam się spotkać z kilkoma osobami. Koncert nie bardzo do mnie docierał, teatru byłam ciekawa, a z weekendu cieszyłam się tak, jakbym miała wtedy ujrzeć moich serdecznych przyjaciół poraz pierwszy od kilku miesięcy. Możliwe, że dlatego, że tak właśnie było.
No więc… tak się zdania nie zaczyna… W poniedziałek przyjechałam do Krakowa. We wtorek na montażu robiliśmy wszystko, o czym zaraz też coś powiem, a potem przełożyliśmy szybkie poduczenie nagłośnień na przyszły tydzień. Teraz się zorientowałam, że bez sprzeciwu zgodziłam się na przesunięcie tego, zupełnie zapominając, że mnie wtedy nie będzie w szkole. W środę rano okazało się, że to ja mam dziś iść na orientację. Wściekła niemożliwie, bo tego również nie planowałam, udałam się na zajęcia i obeszłam rynek główny dookoła. Było całkiem fajnie, widziałam deszcz na Brackiej. Pozdrawiam moją panią od orientacji, którą chyba bardziej od mojej orientacji w terenie ucieszyło wtedy, że sama wyskoczyłam z tym nawiązaniem kulturalnym. 🙂 Miało być ciepło, zamiast tego, kiedy wracałyśmy na przystanek, padało coraz mocniej. I wtedy właśnie gruchnęła wieść. Że plany na przyszły tydzień, referat z formatów audio, a także czwartkową lekcję fortepianu, trzeba na razie odłożyć.

Chciałoby się teraz użyć mojej ulubionej wymówki: akurat zaczynało mi się coś chcieć! Myślał by kto. Wrócę do domu, wreszcie się wyśpię i zacznę regularnie jeść, no tragedia! Oczywiście, że nie, pamiętam nawet, że w tę deszczową środę mówiłam, że wolne dobrze mi zrobi. Od razu zrobiłam listę, co powinnam w to wolne zrobić. Przyszło mi mnóstwo pomysłów na piosenki, pan od fortepianu przewidująco wyjaśnił mi, co mam ćwiczyć, a w nocy ze środy na czwartek ustalałyśmy z Sylwią, jakie seriale ja, a jakie ona, obejrzymy.

Nie planowałam tego, Drogi Czytelniku.
W sobotę tydzień temu napisałam egzamin z angielskiego, o którym zaraz opowiem coś więcej, a w poniedziałek wróciłam do szkoły z mocnym postanowieniem, że jeszcze tydzień wytrzymam. Kwestia była taka, że tydzień następny, czyli ten, co się zaraz zacznie, miał byćdużo ciekawszy niż zwykle. Szesnastego, w poniedziałek, w Warszawie mieli wystąpić Pentatonix. W szufladzie obok mnie nadal leży, zdobyty fartem, bilet. W środę natomiast mieliśmy iść do teatru, na ten musical Eltona Johna. Dylemat polegał tylko na tym, czy wracać potem do szkoły na dwa dni, czy odpuścić sobie cały tydzień. Po tym wszystkim miałam jeszcze w perspektywie weekend, w który miałam się spotkać z kilkoma osobami. Koncert nie bardzo do mnie docierał, teatru byłam ciekawa, a z weekendu cieszyłam się tak, jakbym miała wtedy ujrzeć moich serdecznych przyjaciół poraz pierwszy od kilku miesięcy. Możliwe, że dlatego, że tak właśnie było.
No więc… tak się zdania nie zaczyna… W poniedziałek przyjechałam do Krakowa. We wtorek na montażu robiliśmy wszystko, o czym zaraz też coś powiem, a potem przełożyliśmy szybkie poduczenie nagłośnień na przyszły tydzień. Teraz się zorientowałam, że bez sprzeciwu zgodziłam się na przesunięcie tego, zupełnie zapominając, że mnie wtedy nie będzie w szkole. W środę rano okazało się, że to ja mam dziś iść na orientację. Wściekła niemożliwie, bo tego również nie planowałam, udałam się na zajęcia i obeszłam rynek główny dookoła. Było całkiem fajnie, widziałam deszcz na Brackiej. Pozdrawiam moją panią od orientacji, którą chyba bardziej od mojej orientacji w terenie ucieszyło wtedy, że sama wyskoczyłam z tym nawiązaniem kulturalnym. 🙂 Miało być ciepło, zamiast tego, kiedy wracałyśmy na przystanek, padało coraz mocniej. I wtedy właśnie gruchnęła wieść. Że plany na przyszły tydzień, referat z formatów audio, a także czwartkową lekcję fortepianu, trzeba na razie odłożyć.

Chciałoby się teraz użyć mojej ulubionej wymówki: akurat zaczynało mi się coś chcieć! Myślał by kto. Wrócę do domu, wreszcie się wyśpię i zacznę regularnie jeść, no tragedia! Oczywiście, że nie, pamiętam nawet, że w tę deszczową środę mówiłam, że wolne dobrze mi zrobi. Od razu zrobiłam listę, co powinnam w to wolne zrobić. Przyszło mi mnóstwo pomysłów na piosenki, pan od fortepianu przewidująco wyjaśnił mi, co mam ćwiczyć, a w nocy ze środy na czwartek ustalałyśmy z Sylwią, jakie seriale ja, a jakie ona, obejrzymy.
Wychodzę z założenia, że zdrowym podejściem do życia jest zajmowanie się głównie tymi rzeczami, na jakie mamy wpływ. Nie zawsze tak się da, to jasne, ale puki możemy, jest to dosyć fajny sposób, aby nie zwariować. Czytałam nawet parę takich wpisów w internecie, które też o tym mówiły. Martwisz się tym, co się dzieje? To zastanów się, na co ten czas wykorzystasz. Poświęć czas na jakieś zaległości. Zawsze nie miałeś na coś czasu? Bardzo proszę, teraz, niestety, masz go w nadmiarze, więc korzystaj! Ja się postaram tak właśnie zrobić, ponieważ charakterologicznie, to ja jestem panikara i nadwrażliwiec, więc albo to, albo nic. Co powiecie na więcej wpisów audio? Aktualnie jestem zainspirowana. Po tym przydługim wstępie powiem wam dużo optymistycznych rzeczy, bo muszę wyjaśnić, czym jestem zainspirowana.

Zacznę może od tego egzaminu, bo to najłatwiej. W sobotę wreszcie udało mi się ogarnąć FCE. Miałam ten egzamin pisać już w grudniu, ale przysłano mi zły arkusz i nie byłam w stanie go odczytać. Tym razem przysłali taki ładny, dobry, bez brailowskich skrótów. Dali taki wielki, drukowanymi literami podpis: "uncontracted". Żebyśmy już na pewno wiedzieli, że wszystko jest w porządku i mogępisać. Na początku czytanie i "use of English", najdłuższa część i chyba najwięcej roboty z mojej strony. Nie lubię dużo czytać braillem, wtedy tego pożałowałam, bo zajęło mi to trochę więcej czasu, niż przewidywałam. Potem było pisanie, którego się obawiałam chyba najbardziej. Nie dlatego, że nie umiem napisać dłuższego tekstu, tylko dlatego, że trochę trudno przewidzieć, na jaki temat się trafi. Można trafić na list na temat prawie dowolny, na artykuł czy raport o wydarzeniu, które w połowie trzeba wymyślać, albo na jakąś dziwną rozprawkę o tym, czy warto sadzić drzewa i co to da środowisku. Pierwsza część, to rozprawka i tu czekamy na ludzki temat. I ja się doczekałam, mieliśmy o tym, jak najlepiej dojeżdżać do szkoły lub pracy, rowerem, samochodem czy transportem publicznym. A potem jest druga część, gdzie są różne teksty do wyboru. Artykuł, raport czy list? No jasne, że list! List, to chyba jedyna forma, w której można używać skrótów nieformalnych! Bo to list, uwaga uwaga, nieformalny! Kolega pisze, że nie chce iść jeszcze na studia, nie gotowy jest, chciałby cośinnego porobić! Jak on ma to rodzicom powiedzieć? Udzieliłam mu kilku dobrych rad i zakończyłam pisemną część z radością. Potem jest część słuchowa, która może nie jest tak długa, jak czytanie, ale na pewno bardziej męcząca, jak dla mnie, bo tam się za bardzo nie można zatrzymać. Płyta ruszyła? To koniec, jedziesz do końca egzaminu, za odpoczynek mając tylko pauzy na płycie, w których masz wpisywać i sprawdzać swoje odpowiedzi. Proste, ale stresujące. Potem, na samym końcu, ustny. Na ustnym mówiłam 2 razy szybciej niż zwykle, jakby mi się coś wreszcie odblokowało w głowie. Chyba było mi już wszystko jedno, byleby to skończyć. Siedzę tutaj od 5 godzin. Jasne, żę z przerwami, ale co z tego, ja chcę do domu! No więc porozmawiałam sobie z komisją, oni zadawali pytania mnie, co ciekawe ja im też… I już. Wyniki w połowie kwietnia, no, może trochę później. Egzamin niby taki, jak matura z angielskiego, więc stresować się nie powinnam, ale przyznaję, żę ulżyło mi niezmiernie, jak, wracając do domu, wiedziałam, żę zeszło mi to z głowy.

Następna rzecz, o której chciałam mówić, to jest wtorkowe odkrycie z montażu. Nie pamiętam jużczemu zebrało nam się na produkcję muzyczną, sample, syntezatory i ogólnie takie rzeczy. Nasze dyskusje montażowe potrafią być dość mocno burzliwe, dlatego czasami, dla rozluźnienia atmosfery, należy zrobić coś niezaprzeczalnie przyjemnego, np. obejrzeć cośna youtubie. Stevie włączył filmik, w którym czworo producentów dostaje jeden, ten sam, sampel i musząz tym coś zrobić. Każdy myśli inaczej, lubi co innego, inną muzykę zwykle produkuje, a więc wychodzą z tego cztery różne utwory. Seria się nazywa "4 producers flip the same sample" i jest umieszczana na kanale gościa, który się nazywa Andrew Huang.
– Zaraz, ja znam Andrew. – Ucieszyłam się. – On kiedyś pokazywał cośnatych filmikach od Native Instruments, on używa Komplete Kontrol. –
– No, tak tak. – Potwierdził Stevie i wrócił do filmiku. Okazało się, że podczas tego klipu Andrew również dość fajnie tłumaczył, co zrobiłz samplem, postanowiłam więc zajrzeć na jego kanał.
I przepadłam. Całkowicie i bez reszty. Zaczęłam we wtorek i przez dwa dni nie oglądałam na youtube nic poza jego kanałem. Facet robi wszystko! Tłumaczy syntezę i teorię muzyki, gra chyba na wszystkim, co znajdzie, śpiewa, nagrywa własną muzykę, a potem rozbiera ją na kawałki na swoim kanale, żeby pokazać, jak ją zrobił. I, co najważniejsze, lubi byćkreatywny. Mam wrażenie, że jego życiowym powołaniem jest pokazać ludziom, że nie ma przedmiotu, na którym nie da się zagrać lub go zsamplować. Grał na balonach, cukierkach, częściach ubrania, żarówkach czy butelkach. Nagrał i przerobił na muzykę dźwięki, które wydają nie tylko delfiny, psy czy kruki, ale także siedzenie samolotu, wentylatory, czołgi, narty na śniegu, jabłka czy marchewki, a także, ciekawostka, maszyny brailowskie. Nic tak nie pokazuje magii syntezy, jak beat stworzony z pojedynczego pociągnięcia nosem. Link poniżej.

I oto jest moja inspiracja numer jeden. Chcę z tym człowiekiem porozmawiać, chcę mu powiedzieć o wszystkich jego filmikach osobno, chcę mu podziękować za rady, dotyczące dziwnych sekwencji rytmicznych na bębnach, chcę, żeby mnie uczył, w ogóle wszystko chcę!

Następną inspiracją, również muzyczną, jest coś, co polecono na pewnej whatsappowej grupie.
– Patrz, no patrz! Patrz co to jest! – Z takim wykrzyknikiem wpadłam wczoraj do salonu. W brew temu, co możę się niektórym wydawać, ja rzadko okazuję emocje w ten sposób. Muszę do tego być albo bardzo zmęczona, jak w szkole na przykład, albo musi mi coś przypominać jakieś dobre czasy, muszę mieć jakieś skojarzenie. W tym przypadku właśnie tak było. Korg IKaossilator.
Myślę, że najpierw wyjaśnienia wymaga, co to w ogóle jest Kaossilator od Korga. Otóż, drogi Czytelniku, Kaossilator jest to… Tak na marginesie, moja pani od geografii z gimnazjum zawsze umieszczała frazę "cośtam cośtam jest to" w zdaniu, którego musieliśmy się koniecznie nauczyć. No więc Kaossilator jest to:
1. Dynamiczny syntezator / looper. Tak mówi Korg.
2. Taka zabawka do robienia loopów. Tak mówi mój znajomy.
3. Yyyyyyyyy… Taki sampler? Tak mówię ja.
Praktycznie, to jest elektroniczny instrument, który ma w sobie brzmienia, całkiem niezłe z resztą niektóre te brzmienia, możę robić pętle i w ciekawy sposób modulować dźwięk i, co w nim chyba najbardziej charakterystyczne, jest dotykowy. Ma dotykowy pad. Poprzeczne ruchy regulują wysokość dźwięku, więc gramy normalnie, jak na malutkich klawiszach, natomiast pionowe ruchy palca sterują modulacją dźwięku i różnymi jego parametrami. Kiedy mamy załączony tam jakiś rytm perkusyjny, po dotykowym ekranie rozłożone sąróżne jego wersje, żeby się można między nimi szybko przełączać. Jeśli uruchomimy brzmienie syntezatora, podczas gry możemy sobie regulować jego atak, przebieg fali i inne takie różne, które się reguluje w syntezatorach, a ja na razie nie jestem uprawniona, by o tym mówić, bo popełnie merytoryczne błędy. Przy instrumentach akustycznych, najczęściej sterujemy ilością efektu pogłosu, czy czegoś takiego. Zawsze mi się wydawało, że to bardzo wygodne, takie fizyczne sterowanie dźwiękiem. Miałam muzykę pod palcami i zakochałam się w tym uczuciu od razu, gdy zobaczyłam to urządzenie w sklepie kilka lat temu. Niestety, Kaossilator w moim przypadku okazał się niewypałem, z prostego powodu. On świeci. Dużo świeci. Świeci np. gdy chce podać tempo utworu, albo pokazać, gdzie się właśnie coś nagrywa. Powiem więcej, on tylko świeci. Czyli, w praktyce mówiąc, dla niewidomych, a przynajmniej dla mnie w tamtym czasie, nie do ruszenia. W tamtym czasie również nie wiedziałam, że jest ta mobilna aplikacja, choć, jak się dowiedziałam teraz, jestem mocno opuźniona w tym względzie. APlikacja nie tylko istnieje od dawna, ale i jest dostępna.
Teraz jednak, firma Korg udostępniła ją… Za darmo! Nie wiem, możę po to, żeby ludzie mieli co robić w długie, #stayathome wieczory? To miłę z ich strony. Nieważne dlaczego, ważne, że ja to dopiero teraz zobaczyłam. I po raz pierwszy, i prawdopodobnie jednak ostatni, w życiu pożałowałam, że nie mam większego ekranu. Teraz wszędzie, gdzie mam ze sobą telefon… czyli praktycznie wszędzie, mogę się pobawić brzmieniami od Korga. Grać sobie na nich, nagrywać je i eksportować do wav. I może to tylko taka zabawka, ale jak cieszy! To tak, jakby ktoś mi zwrócił moją ulubioną zabawkę, którą mi w dzieciństwie zabrał. Ja zawsze chciałam móc tego używać. Potem o tym zapomniałam. A teraz proszę, prezencik!

Trzecia rzecz, książki. Moi znajomi urządzili sobie chyba w tym roku rok literatury, tylko ja się niecnie wyłamuję i nie wrzucam recenzji książek. Prostą tego przyczyną jest to, że dawno nie czytałam niczego nowego. Przypominam sobie za to rzeczy, które czytałam kiedyś, np. wytrwale brnę przez serię "Cherub" Roberta Muchamore'a, tym razem w orginale. Na pewno napiszę tu coś więcej o książkach, które czytam, bo są warte polecenia, tak uważam. Nie chcę tego jednak mieszać z innymi wpisami, polecam więc czytanie jako takie.

Podobnie jest z serialami, na razie nie zaczęłam nic nowego. Na pierwsze miejsce listy wskoczył u mnie teraz "dobry omen", bo obejrzeć muszę, a to najkrótszy z seriali, które planuję od dawna zobaczyć, więc od niego zacznę. Poza tym, mam w pokoju w internacie wielką fankę tego dzieła, więc zobaczyć trzeba. Zaraz po "the good omens" jest na mojej liście coś, czego wielką fankę również znam. Nie z pokoju, ale nie powiem skąd, bo się domyśli, o jaki serial chodzi, a wtedy nie będzie niespodzianki. I teraz pewnie i tak się domyśla. 🙂 No muszę, muszę. Czekasz, i czekasz… To obejrzę. Z resztą, ile można się z tym obijać?

Ogłoszenia muzyczne!
Tydzień temu Lauv wydał płytę "how I'm feeling". Pop popem, ale ten facet pisze o rzeczach, które w tych czasach przeżywa bardzo wiele osób, tak sądzę. Ktoś kiedyś powiedział, że "jeśli czujesz się samotny, znajdź sobie kogoś, kto jest równie samotny, jak ty". Myślę, że jeśli nie możecie aktualnie nikogo znaleźć, to zawsze możecie posłuchać Lauva.

Ogłoszenie numer dwa, premiera płyty Aleca przełożona. Niby smutność, ale z drugiej strony, coś chce tam jeszcze poprawiać. To możę będzie więcej utworów? Czekam z niecierpliwością, bardzo go cenię.

Dalej, śmiać się można, bardzo proszę, ale słuchałam sobie ostatnio płytki Nialla Horana, tej nowej. Z wczoraj. Albo wiesz co? Po cholerę się śmiać? Jak ktoś był w One Direction, to znaczy, że nie umie robić muzyki sam i że ogólnie jest wyłącznie produktem przemysłu? Nie wierzę. Nikt mi nie wmówi, że Styles nie umie śpiewać piosenek w innym stylu, albo, że właśnie Horan w ogóle nie potrafi pisać tekstów. No po prostu nie. :d Także z popu, to tyle.

Inny od popu jest na przykłąd hiphop, o to to jest nowa piosenka Łony i Vebbera. Zabawne.

Co do reggae, festiwal w Ostródzie ogłosił, że w tym roku ugości zespół Łąki Łan. E? Jak to? Przecież oni nie grają reggae? Oni grają elektronikę. Ale w sumie… czy tam są tylko zespoły reggae? Też nie. A poza tym, Paprodziad gra reggae w November Project, on się tam bardzo dobrze nadaje! Poza tym, to, że ja określam sobie Łąki Łan, jako elektronika, to jest po prostu skrót myślowy na to, że potrafią zagrać w sumie wszystko. :d Cieszę się, jak wszyscy. A jak zapytałam taty, jak to możliwe i w ogóle dlaczego, odpowiedział: "just po prostu". Z tym mądrym argumentem trudno dyskutować.
Normalnie, jak na montażu.
– Proszę pana, nie czyta mi, podejdzie pan tu? –
– Nie! – Może dlatego, że prosiłam o to podejście już któryś raz, za każdym razem z coraz dziwniejszym problemem. Też bym się zniechęciła w końcu. :d

I tym optymistycznym akcentem chyba skończę wpis i zapytam, jakie ty masz plany, czytelniku, na nieplanowany urlop. Pozdrawiam wszystkich, z którymi parę dni temu żegnaliśmy się w szkole, jakbyśmy szli na wojnę, podróż kosmiczną, maturę lub jakieś inne, niebezpieczne wydarzenie. "Na razie. Nie dajcie się. ZObaczymy się… jak się zobaczymy…" I takie różne inne. Jednak mi trochę brakuje tych naszych lekcji.
Ja wracam do autobiografii Ozzyego Osbournea, na początku której jest tylko nadpobudliwym, pyskatym błaznem bez grosza, z miasta mniejszego niż małe, a kończy… No wiadomo jak kończy w sumie. 🙂 To też pewna inspiracja. A ty, czytelniku, pisz komentarze.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Jak w muminkach. Wrócimy, jak wrócimy!

5 odpowiedzi na “Nieplanowane wolne, czyli inspiracje na najbliższe dni”

Miałam, każdy moduł może być wydłużony, o 25 procent chyba. Mówię chyba, bo z wydłużenia korzystałam tylko raz, więc nie do końca wiem, jak by było na innych.

co do planów to ostatnio wracam do książek, które już kiedyś przeczytałam tylko z sentymentu, ale dużo czytam, słucham muzyki, gram na gitarze, klawiszu i flecie prostym.

Fajny wpis. ?
CO do planów, to, co chciałam zrobić na początku, a to co udało mi się zrobić, to są dwie różne rzeczy. 😀
Dla tego wyhodzę z założenia, że lepiej działac spontanicznie, niż tworzyć jakies długie i zawiłę plany.
Przede wszystkim jednak miałam zamiar nadrobić zaległości książkowe, i powoli mi się to udaje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink

Shares