Po godzinie dziesiątej w naszym internacie zaczyna się cisza nocna. Przygotowywane są ostatnie herbaty, słychać szum korytarzowych czajników i pokojowych pryszniców, trzaśnięcia drzwi łazienek i głosy wychowawców, pytających, dlaczego jeszcze nie pościeliło się łóżka, nie umyło, nie przygotowało rzeczy. Koło jedenastej nawet te odgłosy milkną i w nowym internacie zapada, albo powinien zapaść, względny spokój. Spokój ten powinien zapaść nawet w pokojach na trzecim piętrze, w których to pokojach zamieszkują między innymi uczennice szkoły policealnej. Jednostki dorosłe, dojrzałe, z prawem do głosowania w naszym pięknym kraju, osoby odpowiedzialne za swoje czyny i myślące o rzeczach poważnych...
– Słuchajcie, – zagadnęła nas Sylwia, – a kiełbasa podwawelska nie powinna być ze smoka? – Zapadła cisza, bo rzeczywiście, musiałyśmy przemyśleć tę niecierpiącą zwłoki kwestię.
– Yyyyyyyy, kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej. – Wypaliłam w końcu, nie mając lepszego pomysłu. Nie wiem, dlaczego taki temat nasunął nam się akurat podczas gry w państwa/miasta. Sama gra była zjawiskiem ciekawym, okazało się przy niej, że pora dnia jednak wpływa na umysł. Pierwszy przykład z brzegu. Pojawiła się litera K. Żeby uniknąć odruchowego ściągania od innych, najpierw informowałyśmy się, czy każda już wymyśliła słowo z kategorii.
– Miasto! –
– Mam. Mam! Mam!!! – Zapewniłyśmy się wszystkie trzy. Wera była pierwsza.
– Kalisz. –
– Aaaaaaa, to nie mam. – Stwierdziłyśmy zgodnie wraz z Sylwią. Wera zastanowiła się chwilę, a potem zwróciła uprzejmie do mnie:
– Maja, a gdzie mieszkasz? – Uświadomiwszy sobie, że rzeczywiście, jakby nie patrzeć Kraków jest na literę K, grałyśmy dalej.
Wypadło P, już chyba drugi raz, przy państwie natomiast zacięła się Wera.
– Wera, a ty, gdzie mieszkasz? – Przypomniałam jej delikatnie, co zasłużyło sobie na kolejny już tego dnia wybuch śmiechu. Nie wspominam nawet o momentach, kiedy nasze dialogi między kategoriami przeciągały się tak bardzo, że człowiek zapominał, jaka litera jest na tapecie i – omawiając literę K – w kategorii "imię" bez wahania wykrzyknięto: Daniel! Do tej pory dziwię się, że podczas tej pamiętnej gry nie zaszła do nas żadna z wychowawczyń, bo mam wrażenie, że wybuchy śmiechu słychać było więcej, niż jedno piętro niżej. A nie, zaraz, jedna przyszła! Miałam ją z rozpędu zapytać, jakie zna zwierzęta na E, ale chyba w końcu zrezygnowałam z tego cudownego pomysłu.
Nasz pokój w ogóle zwykle tętni życiem. Wychodzę z założenia, że jeśli się z kimś mieszka przez większość szkolnego czasu, to o ile to możliwe, dogadać się jakoś trzeba. Mam to szczęście, że akurat nam dogadać się udało, choć dla postronnych może to wyglądać osobliwie.
* * *
– Wera… – Mruknęłam niewyraźnie, nie zdejmując słuchawek. Pomimo ich używania od kilku minut słyszałam, jak powracające ze sklepu obie Weroniki przestawiają naczynia, zamykają szafy, odsuwają krzesła i zamykają tapczany, słowem "tłuką się".
– Wera, jak to jest, że was jest dwie, a robicie hałasu za osiem? –
– Bo one robią hałasu za ciebie, za mnie, za jeszcze kilka osób… – Ten komentarz pochodził od Sylwii, również nie próbującej nawet ruszyć się z łóżka.
– Nie wiem o co wam chodzi. – Stwierdziła Wera niewinnie.
– Tłuczesz się, napierniczasz wszystkim we wszystko… – pośpieszyła z wyjaśnieniem Sylwia.
– Po prostu trochę hałasu robicie. – Wyjaśniłam jeszcze ciszej.
– To ty chyba hałasu nie słyszałaś. – Powoli zaczął mnie trafiać szlag, dlatego, niewiele głośniej, ale za to dużo szybciej rozpoczęłam wykład:
– Wera, do jasnej, słyszałam, uwierz mi, że słyszałam i jak ci mówię, że to jest hałas, to to dla mnie jest hałas! –
– Następnym razem ty się położysz, spróbujesz spać, – wtrąciła Sylwia, – a ja ci zacznę tak walić wszystkim… –
– Mnie by to nie przeszkadzało. – Stwierdziła Wera spokojnie. W tym momencie nasza czwarta koleżanka, Nika, wyszła z łazienki i zapytała, czyj jest płyn do naczyń.
– Mój. – Przyznała się Wera.
– A mogłam użyć? –
To przeprowadziło mnie przez ostateczną granicę histerii. Ryknęłam śmiechem raz, a porządnie i następne pięć minut nie byłam w stanie przestać. Ze łzami w oczach leżałam na łóżku i pomiędzy atakami śmiechu odtwarzałam dialogi w stylu: Wera, czyje było to ciasto czekoladowe, bo jeśli twoje, to czy mogłam zjeść? Kiedy skończyły mi się pomysły wreszcie wstałam, a otwierając okno w celu złapania tlenu oświadczyłam uroczyście, że my już musimy, ale to koniecznie musimy, pojechać do domu.
* * *
I rzeczywiście, cała scena, zapewniam, że autentyczna, miała miejsce po spędzeniu przez nas w internacie 2 tygodni, przez które przydarzyło się nam bardzo wiele zwyczajnych rzeczy. Wypad do galerii, lekcje realizacji, wieczory spędzane w pokoju, to wszystko są zwyczajne wydarzenia, które jednak mogą nieźle zmęczyć, jak się je tak podsumuje.
* * *
– Ja więcej z wami do sklepu nie idę! – Stwierdziła Sylwia w sobotnie popołudnie, kiedy razem z nią po raz nie wiem już który przemierzałam Bonarkę. Galeria jest spora I – przynajmniej dla nowicjuszy – niezbyt logiczna.
– Ale dlaczego? Przecież ja ci od razu mówię, co chcę! To Werka ci ostatnio powiedziała pod koniec zakupów… –
– A co mi z tego, że mi mówisz, ja i tak muszę tego szukać! O, zobacz, breloczki! –
Problem z nami w sklepie jest taki, że całkiem niespodziewanie potrafimy się zachwycić zupełnie niespodziewanym szczegółem krajobrazu. Kiedy trafiłyśmy na trzypiętrowy Empik, teoretycznie w celu odbioru książek, to ja przez kwadrans utknęłam przy gadżetach na prezent, natomiast Sylwia kilka minut później zażądała opuszczenia lokalu, ponieważ poczuła się osobiście obrażona spadkiem poziomu literatury pewnego autora. Pomiędzy tym wszystkim było jeszcze chodzenie po przeróżnych działach, komentowanie tego, co, kiedy i dlaczego się sprzedaje, a także oglądanie najnowszych wydań Pottera.
Nie chcę nawet mówić, ile czasu spędziłyśmy na poszukiwaniach jednego sklepu komputerowego, w końcu go nie znajdując. Wymyśliłam sobie, że muszę znaleźć jeden kabelek. Kabelka nie znalazłam, za to przeszłyśmy Media Ekspert, Neonet i jeszcze coś w poszukiwaniach, przy okazji podziwiając głośniki, czytniki i mnóstwo innych rzeczy. Na końcu wybrałyśmy się po zakupy bardziej zwyczajne, coś do jedzenia, coś do mycia… Przynajmniej wydawało nam się, że będą to zakupy zwyczajne. Okazało się, że zajęło nam to kolejne pół godziny, jak nie więcej. Tam właśnie przydarzyły nam się breloczki, interaktywne zabawki…
– A to jest wóz strażacki. – Wyjaśniła mi Sylwia, gdy natrafiłam na zabawkę na jednej z półek. Mnie od razu udało się znaleźć możliwość włączania syreny i światełek.
– Jeeeeeezu, dać inżynierowi guziczki! – Załamała ręce Sylwia i, jak to trzeba robić z dzieckiem, postarała się odwrócić uwagę.
* * *
– Skończę w przedszkolu, Boże, skończę w przedszkolu! – Takim wykrzyknikiem Sylwia posługiwała się ostatnio co raz częściej, komentując zachowanie wielu osób w jej otoczeniu. Przy okazji podkreślę, że to nie jest tak, że to tylko ja się muszę zmagać z hałasem Wery, Wera musi się też zmagać z moim. Czy to wtedy, gdy wracam z realizacji i przez 5 minut prowadzę z Sylwią dialog w obcym języku, przetykany żartami, których wyjaśnienia przez pewien czas odmawiam. Czy też wtedy, gdy ze śpiewem na ustach i w wyśmienitym nastroju wpadam do łazienki, aby umyć kubek po herbacie, zupełnie nie zwracając uwagi na uprzejme: yyyyyyyy, ale ja tu jestem. Jedna łazienka na nas cztery to czasami naprawdę zbyt mało. Nie można też zapomnieć o, ostatnio już zwyczajowym: Wera, chcesz jabłuszko? Ponieważ ostatnio jabłuszek ci u nas dostatek, żeby nie powiedzieć przesyt, ciekawa jestem, kiedy Wera przestanie mi odpowiadać uprzejmie na to kurtuazyjne zapytanie.
Co do tego, co dzieje się na naszych lekcjach, również na nudę nie można narzekać. Na zajęciach w środy nadal dzielnie walczymy z protoolsami...
– Nagrrrrrrywaj, bo jak cię zaraz… – Zaczął pewnego dnia nasz mistrz, ale nie dowiedzieliśmy się, jakie będą tragiczne konsekwencje, ponieważ program wystraszył się i nagrał. Na tych samych lekcjach zajęliśmy się wysyłkami, czyli przesyłaniem sygnałów na konkretne ścieżki, czy też analogowo, do innych urządzeń. Naprawdę, to nie jest jakaś wielka filozofia, interface audio ma z przodu cztery wejścia, z tyłu natomiast, o ile pamiętam, trzy pary wyjść. Co w tym takiego trudnego?
– Nie rusz, to są moje wyjścia! Ty mi tam z tyłu nic nie dotykaj, nie wypinaj mi tego, tych kabli nie ruszaj! Ja sobie tu będę wychodzić, ty tylko wchodzisz! – Nasz nauczyciel stał za nami i śmiał się w głos, podczas gdy my prowadziliśmy tego typu dialogi, pochylając się nad plątaniną kabli.
– A wydawałoby się, że to takie proste, no nie? – Skomentował w końcu. Podniosłam się z ziemi, w oczach mając obietnicę rychłej wysyłki za drzwi, nie zdążyłam jednak uczynić nikomu doraźnej krzywdy, ponieważ właśnie ten moment wybrał sobie protools, żeby znowu czegoś nie pokazać albo pokazać niespodziewanie.
Bardzo lubimy te nasze lekcje. Przegadać siedem godzin tylko i wyłącznie o wysyłkach jest niezmiernie trudno, ostatnio więc omówiliśmy oprócz tego, co się działo na konferencji Apple’a, jakie nowe i stare funkcje pojawiają się w Apple Watchu i czy warto go kupować, a także kilka innych, interesujących spraw.
W czwartki natomiast następują, niemniej interesujące, lekcje z mistrzem Apple’a, realizacji i przeróżnych rzeczy pomiędzy, Steviem. Stivi zyskał ksywkę już w tamtym roku, nie sprzeciwiał się, a nawet sam sobie ją przypisał na messengerze, pozwolę sobie więc używać jej również tutaj. Kiedy myślę o naszych czwartkowych zajęciach, widzę kilka zafascynowanych osób, zgromadzonych w ciasnej przestrzeni reżyserki, między biurkiem z komputerem a szafą, z zainteresowaniem oglądających ogromną machinę, która normalnym ludziom może przypominać centrum sterowania wszechświatem. Mnóstwo suwaczków, guzików, gałek i pokręteł, nie mówiąc już o światełkach, wyświetlaczach i gniazdkach z tyłu. Makieta sterująca protoolsem. Potężne urządzenie, wysyłające protokołem HUI różne komunikaty, pozwalająca obsłużyć większość funkcji programu bez dotykania klawiatury, nie mówiąc już o myszce.
– Uuuuuu, kierujemy statkiem kosmicznym! – Ucieszyłam się natychmiast, kiedy pozwolono mi wciskać wszystkie możliwe guziczki. Chyba właśnie wtedy Marzena zaczęła się martwić o moje zdrowie psychiczne.
– Czekaj, pokażę ci jeszcze, co można do tego podłączyć. – Oznajmił Stevie podnosząc kontroler, a następnie obracając go tyłem do przodu, abyśmy mogli zobaczyć, ile wejść i wyjść znajduje się na tylnym panelu.
– Pomóc panu? To ciężkie, jak… –
– Jak Human User Interface. – Zgodził się ze mną Stevie, a następnie zaczął wymieniać, ile różnych rzeczy dawało się do urządzenia podłączyć.
Oprócz zwiedzania reżyserki zajmujemy się omawianiem charakterystyk mikrofonów, a także przesłuchiwaniem różnych rzeczy na naszych studyjnych monitorach. Ostatnio słuchaliśmy takich utworów, że wszystkim obecnym muzykom nagle skończyła się pamięć RAM w mózgu.
– Proszę pana! – Zawołałam z rozpaczą. – Ja jestem perkusista, ja odruchowo staram się zrozumieć, co tam się dzieje! –
– Wieeeeem. – Uśmiechnął się Stevie z zadowoleniem.
– Ale… Ale ja mam jeszcze dzisiaj lekcję instrumentu, ja muszę myśleć! –
– Właśnie, my teraz potrzebujemy resetu. – Zgodziła się ze mną Marzena.
– Właśnie, żeby znowu rozumieć, co się dzieje. Proszę pana, puści pan coś normalnego! –
– Coś normalnego? Ale serio? Naprawdę tego chcecie? Dobra, ale żeby nie było, to wasza wina! – Rzeczywiście, reset był potężny. Na tamtych zajęciach przejechaliśmy sobie od najlepszego wokalisty na świecie, poprzez skomplikowaną alternatywę, nieco mniej skomplikowany pop, aż do, zdumiewająco dobrze wyprodukowanego, disco polo. Tych utworów na studyjnych monitorach długo nie można zapomnieć.
Nie mogę też narzekać na nudę podczas zajęć muzycznych. Na perkusji wreszcie udało mi się znaleźć coś, co najprawdopodobniej uda mi się zagrać na marimbie w całości i w całości dobrze. Jest to utwór nie tylko ciekawy, ale i wyglądam przy nim, jakbym serio umiała grać, a to jednak dość ważne. Poza tym na bębnach nudzić się nie można, bo mój nauczyciel jest z Krakowa, ja natomiast, na potrzeby dyskusji, z Warszawy, rozmowy nasze stają się więc niekiedy nieco burzliwe. Nie zmienia to faktu, że odbyła się kiedyś lekcja, podczas której odruchowo zacytowaliśmy większość skeczu kabaretu moralnego niepokoju, więc dobry nastrój nie może nas opuścić. Kiedy człowiek zaczyna tłumaczenie od: grasz lewą ręką, no wiesz, tą, co jest po lewej, jest to znak, że trzeba czym prędzej zmienić instrument. Przesiadam się wtedy od zestawu do sztabek albo odwrotnie i trzeźwość umysłu, przynajmniej na jakiś czas, znów do mnie powraca.
Na fortepianie wcale nie jest gorzej. Utwór idzie mi nieźle, ustaliliśmy również strategię, która może zadziała na mnie przed egzaminem.
– Ja myślałem, – mówił mój zdumiony nauczyciel, – że jak ktoś umie utwór, no to go umie. Co to znaczy nerwy, umiem to gram, no nie? No ale, jak tak na ciebie patrzę, to może rzeczywiście… –
– Kiedy ja panu już wtedy mówiłam, ja muszę grać albo na początku, żeby się nie zdążyć wystraszyć, albo na końcu, żeby już mi było wszystko jedno. – Śmialiśmy się ze wspomnień z tamtego roku. Rzeczywiście, w tamtym roku publicznie zagrałam trzy razy, każdy raz lepiej od poprzedniego. Traf chciał, że niestety egzamin był tym pierwszym, najgorszym, wykonaniem. Po tym przykrym wydarzeniu uznaliśmy, że może rzeczywiście, przed następnym egzaminem muszę poćwiczyć nie tyle utwór, ile występy publiczne.
– Ja ci po prostu każę zagrać na audycjach, różnych… – Zaczął mój niezwykle cierpliwy mistrz.
– Z piętnaście razy. – Podsunęłam własny pomysł ku jego rozbawieniu. I rzeczywiście, może to i jest sposób na mnie, bo im więcej razy zagram, tym mniej skupiam się na tym, że o mój Boże kochany czy ja pamiętam wszystkie dźwięki.
* * *
I po tych wszystkich zajęciach wraca się do pokoju. Ze szkoły, ja z perkusji czy fortepianu, Sylwia z zajęć muzycznych, Wera z treningu, Nika z orientacji czy rehabilitacji wzroku… I dopiero wtedy zaczyna się życie internatowe. I żebyś sobie, czytelniku, nie myślał. Ja nie mówię, że to zawsze jest tak kolorowo i pięknie. Jasne, że czasem ja nie chcę się ruszyć z łóżka nie tylko po czajnik, ale i w ogóle po nic. Jasne, że Werka jest zmęczona po treningu, Nika poddenerwowana kartkówką, a Sylwia akurat ma dzień nieprzyjaźni ze światem i odmawia kontaktu z osobnikami rodzaju ludzkiego. Jasne, że czasem wieczorem jesteśmy zbyt głośno albo się nie wyszykujemy na czas. Oczywistym jest też, że dorośli też ludzie i czasem to oni mają zły dzień, a wtedy kwadrans po dziesiątej zamienia się w ich ustach na w pół do jedenastą, a w opowieściach opowiadanych nazajutrz dochodzi już do tego, że nie byłyśmy gotowe o samej jedenastej. Nie znaczy to jednak, że z naszą pokojową rodzinką żyje się źle.
A piszę ten wpis nie tylko dlatego, aby podzielić się paroma anegdotkami, ale również dlatego, że aktualnie za tym tęsknię. Od poniedziałku siedzę w domu, leczę przeziębienie i – choć to do mnie zwykle niepodobne - nie mogę się doczekać powrotu do szkoły. Gdzie razem z Marzeną oglądamy jej samogrającą klawiaturę sterującą, Wera proponuje różne wieczorne gry, Nika życzy powodzenia w szkole nawet w te najdłuższe i najcięższe dni, a my z Sylwią potrafimy nagle stwierdzić, że gdy w jej termosie pozostanie tylko troszkę wody, to po potrząśnięciu naczynie wydaje odgłos bardzo podobny do fleksatonu.
Kończę więc ten wpis i mam nadzieję, że wywołał uśmiech. Ja natomiast idę się leczyć, nie tylko po to, żeby w poniedziałek wrócić do Krakowa, ale też dlatego, że obiecałam ci, Zuziu, że z tobą w sobotę pojadę na te foodtrucki, a jak znam życie, stracę życie, jak nie pojadę. ;)
Pozdrawiam serdecznie ja – Majka
PS Przy okazji drobna muzyczna dedykacja dla mojej koleżanki z klasy, co w sobotę świętowała urodziny, a każdego szkolnego dnia świętuje ze mną kolejne zajęcia, jedne dziwniejsze od drugich. Pamiętaj, jak się nie ma, co się lubi… to się o tym dużo rozmawia.
https://www.youtube.com/watch?v=hpTH2lM3WVU
14 odpowiedzi na “wysyłki, guziczki i jabłka, czyli gdzie ja właściwie zamieszkałam?”
Jak zawsze fajny wpis 🙂
Dokładnie @Dash, piękne
Fajny i klimatyczny. Tekst, czy mogłam urzyć zapamiętam. Może też będę stosować, po zamianie formy gramatycznej.
Mam pytanie bardziej niecierpiące zwłoki od tego, z czego powinna być zrobiona Kiełbasa Podwawelska: Czy Kiełbasa Podwawelska jest robiona pod Wawelem?
No tak, w pieczarze tego smoka od razu. 😉
Świetnie napisany artykuł. Styl, jaki lubię.
Oj, powróciły te wszystkie wspomnienia z Tynieckiej (realizacja, muzyczna, internat, 23:00…). Ja tu zostaję.
Widzę, że w studiu dalej tak samo. To cieszy. A ten utwór discopolo, to nie przypadkiem „Nie ma rady na…”?
Oczywiście – pomyłka przy podpisie. Nie, żebym ja się określał, jako świetny.
Alesz bardzo proszę, określaj się! 🙂 Co jednak przypomina mi, żeby napisać, że jak ktoś mi chce zadać jakieś pytanie, a jest z zewnątrz, to niech zostawia kontakt, bo ja go tu nie zobaczę. 😉 Odpowiadając na ostatnie zdanie komentarza: ooooo taaaak, to dokładnie ten utwór! :d
Wpis jak zawsze świetny. Cudownie się czyta takie wpisy, poprawiają humor.
Zwierze na e? Emu
Tak, na to wpadłyśmy. A potem nam się pomysły skończyły. :d
Wpis świetny i tu gdzie jestem przypomina nieco internat.
Jak ty cudownie piszesz!!!! I od razu mi się Tyniecka przypomina.
Super wpis. I wpadająca w ucho piosenka. 🙂