Kategorie
co u mnie

Żółwie z okien piątego wagonu, czyli głównie muzyka, choć i kawa się przyda w tej rodzinie

Dzień dobry!
Drogi Czytelniku, słyszę głosy. W sensie głosy, że mam napisać wpis, nie, że takie w głowie. Takich w głowie, jeszcze, nie. Przez ostatnie dwa tygodnie trochę się działo, więc faktycznie mogę o tym opowiedzieć.

Zacznę od tego, że jest wrzesień, więc, jak inni szczęśliwi studenci, jeszcze nie mam zajęć. Z tego powodu świat organizuje mi przeróżne zajęcia w sposób niezależny i jeśli przez długi czas nic się nie dzieje, nie znaczy to, że potem nie trzeba będzie wszystkiego zmieścić w tydzień. To były w gruncie rzeczy zajęcia przyjemne, ale muszę przyznać, że trochę sobie teraz odsypiam.

Zaczęłabym od tego, że dziewiątego pojechałam do kumpla. Pamiętam go, jak mnie odwiedzał w Warszawie, mając koło 14 lat i przybywając tam z mamą. Jak się poznaliśmy, jakoś kojarzyłam, że jest ode mnie młodszy. Teraz na własnym terenie prowadzi mnie ścieżkami, na których sama bym się czym prędzej zgubiła, a przy okazji jest inżynierem i mówi do mnie o rzeczach, których nie rozumiem. 😉
Tym razem jednak miałam rozumieć, bo wybraliśmy się do teatru, a do tego na musical. Od razu przybył temat tłumaczeń piosenek. Okazało się, że wcześniej jakoś nie gadaliśmy o tym moim hobby i zaczęliśmy się zastanawiać, jak przetłumaczony będzie oglądany przez nas spektakl. Nastąpiło strategiczne zapoznanie się ze ścieżką dźwiękową oryginału z Broadwayu, szybka wymiana pomysłów i ze trzy zakłady o konkretne linijki.

"Dear Evan Hansen", to trudna sztuka. Historia o samotności, lęku społecznym, depresji, idealnych rodzinach z mnóstwem nieprzegadanych problemów i, wiadomo, socialmediach trochę też. Jestem pewna, że wiele rodzin, wychodząc z tego przedstawienia, nadal popełnia dokładnie te same błędy i czyni te same krzywdy, wierzę jednak, że nie wszyscy. Wydaje mi się, że istnieje też grono ludzi, których życie zmieniło się m.in. pod wpływem właśnie tej historii. Tak było w Stanach i mam nadzieję, że znajdzie się też trochętakich w naszym kraju.
Co do tłumaczenia, tak to się właśnie robi. Zawodowa robota, naprawdę. Takie komentarze wymienialiśmy na widowni, przy okazji ciesząc się, kiedy któreś z nas wygrało zakład o linijkę. To dziwne uczucie, zaproponować jakieś tłumaczenie, a potem usłyszeć prawie identyczne ze sceny. Trochę tak, jakby moi ulubieni aktorzy wypowiadali moje słowa, co raczej, tak w rzeczywistości, długo się nie zdarzy, jeśli w ogóle. Natomiast miałam szczęście, bo, oczywiście, tytułowego Evana gra trzech aktorów i właśnie w naszym przedstawieniu zagrał Marcin Franc, którego uwielbiam. No więc, jak Marcin Franc śpiewa linijkę, którą jakiś czas wcześniej też wymyśliłam i zdążyłam się do niej przyzwyczaić, to faktycznie wrażenie robi. Plus oczywiście wrażenie robi sama gra aktorska, która w tym przedstawieniu wiele razy jest bardzo emocjonalna, często na granicy paniki, płaczu, albo w drugą stronę, mocnego zaangażowania w coś dla bohatera dobrego. Muzycznie też nie są to najłatwiejsze rzeczy, więc naprawdę dobrze było to zobaczyć i posłuchać. Adaptację filmową widziałam już wcześniej i przyznaję, że wersja teatralna paradoksalnie przyniosła mi więcej spokoju. Chyba jest prawdziwsza, mimo wszystko. I wiadomo, piosenek więcej. 😉

W każdym razie dziękuję za przedstawienie i gościnę. I oczywiście, wszak to Twój dom rodzinny, rodzinie podziękowania za audiodeskrybcję również proszę przekazać. I za obiady, wiadomo, uwielbiam! <3 Pogadaliśmy o muzyce, którą rozumiem ja, komputerach, które rozumiesz Ty, a także o świecie tak ogólnie, a tego, to już chyba nikt nie rozumie.

Po powrocie, swoją drogą chcę powiedzieć, że dworzec w Poznaniu, to jest stan umysłu, musiałam się szybko ogarniać, bo w czwartek na uczelnię. Tam zdałam jedne praktyki i ja może publicznie napiszę, żeby było ważniejsze, że ja naprawdę w tym roku chcę to zrobić wcześniej! :d Co do uczelni, jak zobaczyłam, jak teraz wygląda zejście z kładki na dworcu zachodnim, to ja już wolę ten dworzec w Poznaniu, zwracam honor. A tę warszawską wycieczkę też trzeba było ogarniać w miarę sprawnie, bo jeszcze czekało mnie pakowanie.

Tak, drogi Czytelniku, jedziemy dalej, tym razem królewskie miasto Kraków. Powód akurat nietypowy, bo ja tam jednak często jeżdżę w celach towarzyskich, teraz było jakoś zdecydowanie bardziej muzycznie. Jak wiadomo z wpisu mego, czy tam dwóch wpisów wstecz, od czerwca posiadam handpan. Handpan, to jest taki, przynajmniej wg. mnie, przecudowny instrument muzyczny. I właśnie z tymi instrumentami związany był odbywający się w Krakowie festiwal. Występy, wystawa instrumentów różnych twórców, a także ogólna integracja środowiska, bo wiele osób z handpanowej społeczności, zazwyczaj piszącej tylko w grupie facebookowej, może się tam spotkać na żywo. Zanim jednak opowiem więcej o tym wydarzeniu, warto tu wspomnieć o piątku i tym, jak ja się tam wybierałam.

Wiedziałam dobrze, że festiwal festiwalem, ale koleżanki, z którymi będę spędzać resztę czasu, najbardziej chciałyby obejrzeć konkretnie mój instrument. Ponieważ mój instrument ma około 56 cm średnicy, nie do końca jest najwygodniejszy w przenoszeniu. Nie po to jednak kupiłam na niego fajny plecak, żeby teraz nie korzystać, prawda? Pokrowiec ten nie tylko chroni handpan, ale także ma całkiem sporą kieszeń od strony pleców, dodatkowe paski, żeby go stabilniej przypiąć do człowieka i ogólnie powinien się do wędrówek nadawać. Ta kieszeń, to chyba służy do tego, żeby sobie tam wziąć wodę, może coś do nagrywania, na upartego kurtkę przeciwdeszczową… Ja, w ten plecak i moją torebkę, spakowałam się na cztery dni. Jestem dumna i z plecaka, i ze mnie, zdaliśmy egzamin!
W efekcie tego zwycięstwa nad przestrzenią w piątkowy ranek wsiadłam do pociągu, wyglądając jak żółw ninja z wypchaną torebką. Żeby nie zapominać o żółwiach, w okienku futerału, w którym zwykle znajduje się logo producenta, u mnie znalazł się obrazek żółwia ze świata dysku. Niechże mnie prowadzi. Przyjemność przesiadki na zachodnim tym razem odpuściłam, dojechałam do centralnej.

– Pomóżcie jej, pomóżcie! – Ta zachęta pochodziła od jakiejś starszej pani na peronie. Akurat próbowałam ominąć coś dziwnego, co tam stało, więc pomoc faktycznie mogła się przydać. Na zawołanie przybyło dwóch ochroniarzy, a przynajmniej tak podejrzewam. Inna rzecz, że przez różne inne wskazówki akurat poszukiwane przeze mnie schody na górę już miałam zlokalizowane.
– Pani się chce stąd wydostać, tak?
– Nie, proszę pana, chcę zostać tutaj.
– No ale tu… tu ma pani schody na górę, chcę pani tymi schodami.
– Nie, ja po prostu chciałam je znaleźć i tu się właśnie z koleżanką umówiłam, więc ja tu sobie już zostanę.
– Ja nie bardzo rozumiem. Pani chce… Pani się tutaj z kimś umówiła, tak?
– Tak proszę pana, i moja koleżanka o tym wie. Swoją drogą ochrona też wie, bo jest zamówiona asysta i ja się właśnie tu z nimi spotkam, także wszystko jest OK.
– No to my mamy inne informacje, ale już dobrze. – Do tej pory nie wiem, jakie informacje ma o mnie ochrona na dworcu Centralnym. Mam nadzieję, że same pochlebne rzeczy słyszeli, bo z rzeczami na mój temat różnie bywa. W każdym razie akurat miałam rację, koleżanka wraz z asystą zjawiła się chwilę później.
Mój osobisty żółw, na szczęście, miał swoje miejsce w pociągu, ale zanim spokojnie tam zasiądziemy, ja może przy okazji wyjaśnię, na czym polega pierwsze prawo APS.
Otóż pierwsze prawo APS polega na tym, że jeśli na moim kierunku, pedagogice specjalnej, w moim otoczeniu zjawia się jakikolwiek facet, to ja mogę być:
A. Zwinięta w chińskie osiemnaście, grzebiąca na dnie plecaka u mych stóp.
B. W połowie największej kanapki, jaka była w sklepie i to jest ten rodzaj kanapki, której nie można wypuścić z rąk, bo wszystko z niej i tak leci.
Ewentualnie dopuszczam jeszcze C. bycie tuż po wyczerpującym WFie, dobrze, że w tym roku nie ma WFu.
Tłumaczę to, ponieważ w pociągu nastąpił klasyczny przykład syndromu APS. Ja zdejmuję wielki bagaż, śmieję się z tego, bo co mi pozostało, zdejmuję kurtkę, daję Kindze jakieś słodycze z torby, żeby zwolnić choć parę centymetrów miejsca, zdejmuję bluzę, jestem zgrzana, bo wiadomo, wybrałam się, jak na lotnisko, największe rzeczy na siebie, dla Kingi kolejne żelki, a, żółw stoi na drodze, ha ha, przepraszam, no wiadomo, już już, nic mi się w tej torbie nie mieści, a to w sumie wyrzuć, po lewej masz kosz, tak, tej lewej… I właśnie w tym momencie jakiś uprzejmy głos, cytując serial: "kawaler miły, ładny", mówi dzień dobry. Ja się pytam, serio? Naprawdę? Dlaczego?!
W końcu ja mogłam usiąść, pociąg ruszył i rozpoczęła się nasza wesoła, cztero-godzinna podróż. W pewnym momencie koleżanka Kinga zaczęła badać aplikację warsu, żeby ewentualnie pozyskać jakieś jedzenie. Aplikacja warsu ma to do siebie, że zazwyczaj wykrywa nam wszystkie pociągi oprócz tego, którym akurat jedziemy, tym razem przez większość czasu nie wykrywała nic. W końcu wybrałam się do warsu osobiście, a Kinga pozostała na straży mienia. Zwykle tak nie robię, m.in. właśnie dlatego, żeby nie zostawiać plecaka i nie przepychać się wraz z nim, no ale skoro już jesteśmy we dwie…
Udało mi się całkiem sprytnie i bez większych przygód przejść przez dwa wagony i zamówić, co mi było trzeba. Fakt, że w czwartym nieco się zawachałam, bo na tyle dużo osób akurat coś jadło, że zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie jest już wagon restauracyjny, ale nie. Prawidłowo, był w trzecim. Tam, oczywiście, zamiast normalnym, prostym zdaniem: przepraszam, gdzie jest kasa? Zwróciłam się do mijającej mnie pani ze swoim: dzień dobry, proszę pani, bo ja mam takie pytanie, bo, jakbym ja chciała coś kupić, tutaj, to gdzie ja powinnam podejść… Itd. Itd. Co ja w ogóle gadam? Na szczęście było blisko, zamówiłam, co trzeba i rozpoczęłam powrót. Tą samą trasą, nieco rozchwianą i niespokojną przez ruch pociągu, szło sobie jakieś dziecko, na głos komentując swoją sytuację.
– To wagon piąty… – To mi akurat pomogło, bo sama miałam miejsce w piątym, całkiem spoko więc, że dostałam podpowiedź niejako z poza kadru.
– Ja muszę do siódmego… – Dodało po zastanowieniu dziecko za mną tym samym tonem, nadal mówiąc jakby do siebie.
– O, to przepraszam, bardzo proszę. – Zreflektowałam się i przepuściłam współpasażera. Zniknął mi z oczu, a ja bez przeszkód dotarłam do Kingi i opowiedziałam o wyprawie. Nie minęło wiele czasu od mojej opowieści o dziecku z siódmego wagonu, kiedy tuż koło nas rozległ się triumfalny okrzyk.
– Oooo, szósssty! – Faktycznie, siedziałyśmy tuż przy drzwiach. Kiedy po jakimś czasie kolejny raz przebiegło koło nas dziecko wołając tym razem: do siódmego, siódmego, szybko!" zaczęłam się zastanawiać.
– Kinia, – zagadnęłam, – ja tego chyba nie łapię. On przebiegł koło nas trzy razy w tamtą stronę, a ani razu nie wracał. Jak on to robi? Górą? A może peronem? Już były stacje… – Nie zdziwiło mnie zbytnio, że Kinia tego nie wyjaśnia, w końcu co miałaby…
– To są trojaczki. – Odezwała się w tym momencie Kinga i kontynuowała powoli. – Matka ma miejsce w drugim wagonie… Ojciec w siódmym. Jak się źle zachowują, to ona ich tam, proszę bardzo, wysyła i… już nie przyjmuje reklamacji… – Śmiałam się jeszcze długo, a zagadka trojaczków z InterCity do tej pory pozostaje niewyjaśniona.
W Krakowie asysta zjawiła się bez problemu, choć pan był niezwykle zdumiony, że chcemy iść schodami.
– Nieee, schodami ja się boję z wami iść. –
– No ale to czemu? Przecież pan widzi, zdrowe jesteśmy, nie widzimy tylko, możemy przecież iść schodami. –
– No OK, OK. – Wzięłyśmy bagaże, zawróciliśmy w stronę schodów…
– No ale to co, taki trening sobie robicie, czy jak? – Nie wytrzymał jednak ochroniarz. Przynajmniej zapewniłyśmy panu atrakcję, jeszcze długo się dziwił, że tak się da. Ja za to pochwaliłam go, że dostosował się do naszej prośby. Znam przypadki, gdzie ochrona upierała się przy windzie nie zważając na to, że ktoś może mieć powód do wybierania schodów, np. swoją znaną trasę, czy, no nie wiem, klaustrofobię. Nasz krakowski pan był bardzo OK i, trening nie trening, wybrał się z nami tam, gdzie było trzeba.

Przechodząc do festiwalu, na pewno w przyszłym roku chciałabym zobaczyć jeszcze więcej występów i wydarzeń towarzyszących, ale nawet w tym mam co wspominać. Od pięknych koncertów w sobotę, aż do niedzielnej wystawy, podczas której naprawdę mogłam docenić różnorodność tych, zdawałoby się, prostych w konstrukcji instrumentów. Każdy twórca robi je nieco inaczej, dzięki temu dźwięk i wygląd potrafią sięod siebie różnić nawet dla ludzi, którzy widzieli handpany poraz pierwszy. A pomiędzy tym wszystkim zwykłe kontakty międzyludzkie. Jeszcze przed całym wydarzeniem napisałam do organizatora, żeby o kilka rzeczy dopytać, a potem sam podszedł do mnie w sobotę się przywitać. Maćku, dziękuję Ci za to, bo, jak pisałam, będąc sama raczej bym Cię tam nie odnalazła, mimo najszczerszych chęci. W ogóle samo to, że na ten występ wybrałam się sama dało okazję do pięknego spotkania. Kwadrans przed wydarzeniem wpadłam na dość szalony pomysł napisania w facebookowej grupie, że hej hej, będę sama, jak ktoś już jest, to napiszcie, jak to wszystko wygląda, sprawdzanie biletów itd., na pewno ułatwicie mi tym życie. A tu proszę, znalazła się osoba, która nie tylko się odezwała, ale i potem poczekała ze mną na taksówkę, kontynuując rozmowę o handpanach i nie tylko. Dziękuję. <3 No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o niezwykłym solo po wystawie instrumentów, zagranym dla mnie i moich znajomych przez jednego z uczestników. Paweł, nie byłam, niestety, na Twoim występie wcześniej, ale jeszcze raz dziękuję za prezentację instrumentu. Zwłaszcza, że, jak już mówiłam, to jest taki handpan, że, jak z Neapolem, zobaczysz i można umierać. Cudownie piękny! Jak będę sławna i bogata, to chcę drugi handpan, właśnie w tej skali.

Do domu wracałam w poniedziałek, bo, korzystając z handpanowej atmosfery i pobytu w Krakowie na raz, udałam się do mojej starej szkoły w celu pozyskania informacji, jak takiego żółwia mikrofonować. Wiedziałam, że jeden z tamtejszych nauczycieli nagrywał handpan w szkole muzycznej, w której również pracuje, dopytałam więc, czy zgodziłby się podzielić doświadczeniem. Przy okazji oczywiście prezentowałam instrument, bo jednak nie jest zbyt często widywany na żywo. Po prezentacji przeszliśmy do faktycznego nagrania.
– Dobra, słuchaj, to pojemnościowe już mamy, teraz ci dam jakiś dynamiczny od dołu… Wiesz co, ja bym tu może dał wstęgę? –
– Szanuję pomysł, mistrzu, ale nie mógłbyś tym razem wziąć czegoś, na co mnie też będzie stać w jakiejś nieco bliższej przyszłości? Bo wiesz, jak już to tu zobaczę, to chciałabym to też umieć zrobić sama… –
– No tak, słusznie, to czekaj. – Po chwili powrócił z dynamikiem, który od dawna sama mam w mojej szufladzie.
– O, taki, to ja też mam! –
– Tak właśnie myślałem. Dlatego go biorę! –
Wizyta się przydała, teraz rozumiem więcej. Poza tym, gdzieś między nagraniami posłuchałam różnych utworów w reżyserce, jak za starych dobrych czasów i zapewniam, że to wykonanie "little blue" Colliera jeszcze nie raz uratuje mi nie tylko jeden dzień, ale i resztę dni. Dziękuję.

A na koniec sporo się pośmiałam, bo nasz drugi mistrz przyniósł do szkoły myszkę od starego maca, taką z jednym przyciskiem i kulką od spodu, na USB. I to samo w sobie było po prostu ciekawostką, zabawnie natomiast jest obserwować dźwiękowcowąrodzinę przy testowaniu czegokolwiek, nawet niezwiązanego z dźwiękiem.
– Ty, dawaj, zobaczymy, czy działa. –
– Ja nieee wiem, pewnie to ma jakąś technologię zero, z przed iluś lat. –
– Dobra tam, podłączamy. Iiiii…. Działaaaaaa! –
– Jejjjjj! –
– A zobaczymy, czy folder otworzy… Otwieraaaaa! –
Tak. Oto my. Dorośli ludzie. Lubię tam jeździć. Sylwia miała rację, coś pomiędzy studiami a przedszkolem.

Właśnie, a propos studiów, czas wracać! Kolejne praktyki do zaliczenia! Uspokajam, i ja, i mój żółw dotarliśmy do domu bezpiecznie i na czas. Praktyki szkolne zaliczyłam następnego dnia i dobrze się stało, bo akurat w tym tygodniu trzeba było szybko wracać do zajęć muzycznych. W ramach projektu związanego z kolei ze studiami znajomego, pracowaliśmy nad jego utworem. Fakt, że kiedy zapytał mnie we wtorek, jak mi się podoba ten proces produkcji, nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, bo byłam przeogromnie zmęczona. Mój organizm domagał się snu, introwertyczna część mojej duszy domagała się świętego spokoju, w piątek znajomy wraca do Anglii, więc nie ma czasu do stracenia, a w tym momencie pan przyszły doktor pyta: are you enjoying the process? Do you like the experience? Teraz jednak, po odespaniu jestem bardzo zadowolona, że to robimy. Poza tym podczas czwartkowej sesji czułam się już lepiej. Dawno nie nagrywałam w moim pokoju wokalistów, więc to była cenna lekcja akustyki, efektywności i, wiadomo, bhp.
– Dobra, OK, tu masz statyw, uważamy na statyw, tu słuchawki… Wszystko OK? –
– Yes, boss. –
– Możemy? –
– Pewnie. Jeszcze nigdy nie nagrywałem w szafie. –
– Żartujesz? To chyba nigdy nie nagrywałeś w domu! Witamy w moim profesjonalnym studiu, jak ci się podoba proces? –
– I’m lovin the experience! – Zapewnił z szafy, a ja wróciłam do mojego Pro Toolsa. Czasem musiałam zmienić ustawienie ludzi i przedmiotów, czasem system się zawieszał, ale, jak mówiłam, to była cenna lekcja. Kablami czy słuchawkami zawsze można się wymienić lub puścić je inaczej. Przy zawieszonym systemie natomiast zawsze mogę sobie przypomnieć filmik, w którym Jacob Collier pokazuje swoją sesję w Logicu, a ten twierdzi, że: system overload i zatrzymuje muzykę. It’s OK, it’s OK, we will wait.

Cieszę się, że tej muzyki jest coraz więcej. Jednego dnia wpada do mnie Beata, żeby popracować nad produkcją, rozpoczętą prostym, gitarowym riffem. Innym razem odwiedza mnie kolega perkusista, co mu nadal wybaczyć nie mogę, że jest w wieku mojej siostry, a gra o tyle lepiej ode mnie. ;p Poznałam go przez jego koleżanki z zespołu, którym z kolei czasami tłumaczę trochę dźwięk. Wiesz, Drogi Czytelniku, taka jedna, wielka, muzyczna rodzina. Takie dzieciaczki moje, co z tego, że jedno z drugim wyższe ode mnie i zdaje mi się, że w ich wieku nie ćwiczyłam aż tyle. Dumna z was jestem, młodzi padawani! W Krakowie też jeden taki jest, ja mu tłumaczę, jak instalować wirtualne instrumenty i że jazz nie jest taki zły, a on mi za to, że pomyliłam dźwięki i że przegram z nim w hearthstone. A tak w ogóle, to na moim dyplomie z perkusji powinnam grać nasze opracowanie muzyki z mario.
I niech mi ktoś powie, czemu mi się to nie liczy do praktyk? :d

Kończę, drogi Czytelniku, ten wpis, bo i tak długi się zrobił. Samej mi jednak pomaga, jak sobie zbiorę tyle ciekawych rzeczy, które wydarzyły się w ostatnim czasie. Nie zawsze jest łatwo. Przez te tygodnie też były takie momenty, kiedy naprawdę chciałam spać, nie chciałam wstawać, stresowałam się, nie widziałam sensu i generalnie nie wiedziałam, czy podoba mi się proces. Zwłaszcza, że świat ma to do siebie, że wali się wieczorem, a rano i tak włącza budzik. Stany skrajne mamy opanowane do perfekcji. Nie znaczy to jednak, że nie ma nic ciekawego do opowiadania. Zawsze kogoś można nagrać w otwartych drzwiach własnej szafy, posłuchać pięknej muzyki, wypić zimową herbatę w ulubionej pizzerii czy kawę z widokiem na cenne zabytki. Kinia, Natalka, uwielbiam nasze weekendy, z tym, że jak któraś jeszcze raz zaśpiewa przy mnie tę piosenkę o morzu Bałtyckim, to ją wyprawię daleko. Może być łodzią.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

10 rzeczy niezbędnych, czyli fajny pretekst do recenzji książek i pogadania o muzyce

Kiedyś kiedyś, dawno temu, w odległych wiekach chciałoby się powiedzieć, namawiano mnie do wyzwania blogowego pt. 10 rzeczy, bez których nie mogę się obejść. Zgodnie z naturalną dla mnie punktualnością, zakładającą, że nie trzeba mi co pół roku przypominać, uznałam, że dobrym pomysłem będzie zrobienie jej teraz. Zwłaszcza, że przecież wrzesień mamy, nie? Back to school, kochani, trzeba więc skompletować wyprawkę szkolną. A że to mi przy okazji pomoże ułożyć ten wpis, bo łatwo nie jest, to tylko lepiej.
W sumie, to trzeba przyznać, że stworzenie samej listy również nie było takie proste. Wróciłam sobie do wpisów, które miały mnie do niej zainspirować, pomyślałam, w końcu zajrzałam do torebki w poszukiwaniu inspiracji. Znalazłam tam tyle rzeczy, że gdyby dobrze pogrzebać, to pewnie i inspiracja by się znalazła. Opowiadałam, że kiedyś śniło mi się, że pakowałam efekty dźwiękowe do plecaka i nie wiedziałam, czy się nie rozsypią?
Znalazłam mnóstwo różnych biletów do wyrzucenia, znalazłam kostkę do gry, ramkę, wizytówki, mały rejestrator Olympusa, chusteczek nie znalazłam! Powinnam je umieścić na liście. Potem jednak zdałam sobie sprawę, co właśnie robię i już wiedziałam, co będzie na pierwszym miejscu listy, nawet, jeśli reszta rzeczy nie będzie w konkretnej kolejności.

1. Kieszeń
Albo torebka, albo plecak, naprawdę wszystko mi jedno, byle bym miała, jak te wszystkie rzeczy ze sobą zabrać. I, jakby to powiedział Krecik, żeby było jeszcze mnóstwo miejsca na inne skarby! To jest właśnie główny problem z letnimi rzeczami, o kieszenie w nich ciężko. W sumie, jak przyjdą chłodniejsze dni, to nadal nie zmieni to faktu, że kieszenie w damskich spodniach i tak nie zawsze się nadają, żeby w nich coś nosić. A ja potrzebuję nosić, zaraz się właśnie okaże, co. W każdym razie cieszę się, że mam swoją małą nerkę, którą przypinam do siebie i traktuję, jak podręczną kieszeń, a także, że w mojej torebce, oprócz tych wszystkich używanych biletów mieszczą się równocześnie duże słuchawki i butelka wody. 😉

2. A propos, to może teraz słuchawki.
Ja wiem, że słuchawki nie są zbyt zdrowe dla słuchu, niestety jednak bywają niezbędne w różnych życiowych sytuacjach. Dlatego używam i posiadam kilka różnych par, na różne okazje. 🙂 Duże, otwarte słuchawki służą mi do pracy z dźwiękiem. Na szybko mówiąc, w słuchawkach otwartych w miarę słyszymy świat zewnętrzny, w słuchawkach zamkniętych nie bardzo. Pierwsze więc lepiej się sprawdzają, jak chcemy mieć wiarygodniejszy dźwięk i nie zasłaniać sobie świata, drugie natomiast, kiedy nie chcemy nie tylko słyszeć, co na zewnątrz, ale także, żeby zewnętrze nie słuchało, co u nas. W moim przypadku sprawdza się to przy graniu na perkusji elektronicznej, kiedy chcę słyszeć dźwięki bębnów, ale już mojego uderzania w pady niekoniecznie. Wtedy używam zamkniętych. Z kolei do pracy z dźwiękiem, to ja wiem, że fajnie by było częściej używać głośników, niestety jednak używanie ich o dwunastej w nocy lub później mogłoby się okazać nieco kłopotliwe dla reszty domowników.
W podróży często towarzyszą mi słuchawki bluetooth, też duże. Dźwięk w nich jest, nazwijmy to sobie, bardziej rozrywkowy niż służbowy, nie są tak dokładne, jak te, których używam do pracy, nie o to jednak w nich chodzi. Zazwyczaj chodzi w nich o to, żebym mogła w spokoju posłuchać muzyki w pociągu i jednocześnie bez problemu spakować je do torebki lub plecaka, żeby właśnie do tego pociągu czy na studia je zabrać. Jak bateria padnie, albo akurat bluetooth działa, jak w windowsie, to można je podłączyć dołączonym kablem, mają funkcję wyciszania tła, która przydaje mi się rzadko, ale, jak już, to bardzo, a poza tym są naprawdę zaskakująco wygodne. Sony wh1000x m3, polecam. Jak Sony chce mi zapłacić za reklamę, to ja chętnie przyjmę. Np. można mi wysłać mk5, choć szczerze mówiąc ja te słuchawki widziałam i nie mam ogromnego ciśnienia.
Niezależnie jednak od tego, jak bardzo lubię duże słuchawki, absolutnie każdego dnia przydają się też małe, kostne lub airpodsy. Za Airpodsy pójdę do realizatorskiego piekła, natomiast przepraszam bardzo, czasami trzeba na szybko sprawdzić wiadomość głosową, porozmawiać nie trzymając telefonu lub np. poczytać książkę, gdy okazuje się, że będziemy na pociąg / wizytę u lekarza czekać jedyne 130 minut. Poza tym, co by nie mówić, te słuchawki całkiem nieźle posłużyły mi za przyciszacz dźwięku na różnych głośnych koncertach. Zapodziałam gdzieś zatyczki, z rozpaczy użyłam airpodsów i to, jak pięknie wyrównały mi to coś, co się nazywa dźwiękiem na stadionie narodowym, mnie samą zaskoczyło. Mieszczą się wszędzie, wszędzie je można wziąć i to jest ich największy atut. Zaraz po nich natomiast w kategorii słuchawek kompaktowych są moje słuchawki kostne. Dostałam je dawno temu w prezencie i dziękuję nieustannie, non stop się przydają! Najczęściej do słuchania książek czy youtube, w dni stresujące, kiedy potrzebuję się rozpraszać mam je na sobie prawie non stop.

3. Telefon.
Jak już jesteśmy przy rozpraszaniu, to przejdźmy do telefonu. Do niedawna byłam pewna, że na liście rzeczy mi niezbędnych będzie musiał znaleźć się laptop, ale zauważyłam, że jednak zdarzają się dni, kiedy nawet będąc w domu wcale go nie odpalam, zdecydowałam się więc, że zostawię tu tylko telefon. W tych czasach, a jak się nie widzi, to zwłaszcza, telefon może służyć naprawdę do wszystkiego. Słucham na nim muzyki, czytam książki, zamawiam jedzenie, kupuję bilety, robię inne zakupy, wydaje wszystkie pieniądze, płacę i płaczę, wiadomo, piszę wiadomości, a nawet, niespodziewana niespodzianka, zdarza mi się do kogoś zadzwonić! A nie wspomniałam jeszcze o funkcjach typowo związanych z niewidzeniem, chociażby skanowanie dokumentów czy uzyskiwanie, głównie od GPT, opisów grafik. Niedawno np. ktoś napisał skrót na iPhone, po którego odpaleniu telefon robi zrzut ekranu i automatycznie wysyła go do GPT, żeby opisał. Dużo szybsze rozwiązanie, bo wcześniej, żeby uzyskać podobny efekt, musiałam kliknąć w zdjęcie, znaleźć menu, znaleźć udostępnij, znaleźć odpowiednią aplikację z kilkunastu… A teraz klikam w zdjęcie, klikam skrót i już. Może czasem muszę mu jeszcze potwierdzić jakiś wybór, ale to i tak, zamiast przewijania się przez menu tylko wciskanie przycisku OK. Doceniam, używam i cieszę się, że działa. Witaj, świecie memów. Z resztą, co do rozpraszania się, popełniłam grzech ciężki instalacji Tiktoka, także nie ma dla mnie ratunku.

4. Jak trzeba ratunku, jest herbata.
OK, mamy już książkę do czytania, pewnie na telefonie i przez słuchawki, czas więc na przygotowanie herbaty. Ci, co mnie znają, wiedzą dobrze, że herbata musi być. Zazwyczaj czarna, jeśli z owocami, to też czarna, wtedy najczęściej z cytryną lub mango, choć lubię też próbować nowych. Jedni nie mogą żyć bez kawy, inni w ogóle nie wytrzymują ciepłych napojów w takich temperaturach, jakie tu ostatnio panowały i zawsze pada to, jakże dobrze nam znane zdanie: no nie mów, że jeszcze chcesz herbaty! Proszę państwa, ja zawsze chcę herbaty.
Na tym blogu pisałam dużo o moim cudownym wyjeździe do Irlandii Północnej, gdzie od razu moi gospodarze przekonali się, że jeśli chodzi o zwyczaje dotyczące herbaty, to się dogadamy. Tim wchodził do salonu, rozpoczynał pytanie: będziesz chciała… A potem sam się reflektował: No nie no, przecież będziesz. I od razu szedł robić. 😉
Na zadawane podczas towarzyskich spotkań pytanie: Maja, ty co, wina? Herbaty? Moja odpowiedź brzmi: tak. I oznacza dokładnie to, co powiedziałam. ;p
W domu zawsze piję herbatę w moim ogromnym kubku, który kupiłam w studiu, gdzie kręcili Pottera. Jest na nim mapa Hogwartu, a po drugiej stronie zaklęcie, które ją uruchamiało. Lubię fakt, że moje spokojne chwile z herbatką zawsze związane są z tym hasłem, które w Brytyjskim oryginale brzmi: I solemnly swear that I’m up to no good.
Co do tej szkolnej wyprawki, na studia zabieram termos. To też prezent, Sylwia, dzięki tobie dużo rzadziej się teraz przeziębiam, coś ciepłego zawsze pomaga. Jak nie na ciało, to na duszę.

5. Słodycze!
Entuzjazm w tym nagłówku może nie do końca odzwierciedla mój stosunek do słodyczy, to nie tak, że mam na nie ochotę absolutnie zawsze, ale jest kilka takich rzeczy, które zawsze sprawią mi przyjemność i którąś z nich naprawdę warto mieć na podorędziu. Są dni, kiedy nic tak nie poprawi humoru, jak moje ulubione chipsy. Lays chilli z limonką, kochani, może znowu jakiś sponsoring? 😉 Inne takie ulubione, to ciastka od Milki, które w domu otrzymały już oficjalną nazwę ciastek mocy, takie truskawkowe czekoladowe cukierki, które zawsze rozdawałam w szkole z okazji moich urodzin, a także, rzecz oczywista, żelki. Żelki muszą być! Piszę te rzeczy w jednym podpunkcie, bo to nie tak, że muszą być wszystkie. Ja bym po prostu chciała, żeby była któraś z tych rzeczy. Jest duży wybór! :d

6. Butelka z filtrem.
Tu ściągam, przepraszam, wiem, że to już było wspominane na takich listach. Nic jednak nie poradzę, na mojej również musi się znaleźć. Bardzo się przydaje, zwłaszcza, kiedy jestem w podróży lub zostaję na dłużej nie w swoim domu. Zamiast krążyć po nieznanych zakamarkach w poszukiwaniu butelki czy dzbanka, po prostu napełniam tę z filtrem i mam zawsze. Polecam, na nowy rok szkolny również.

7. Czapka.
Jak już jesteśmy przy wodzie, to przypomniało mi się o gorącu i o tym ,że na tej liście czapki zabraknąć nie może. Z tym, to w ogóle trochę problem jest, bo w czapce nieco gorzej się słyszy i nie mówię tu tylko o takiej wielkiej, zimowej czapie, zakrywającej całą głowę. Zauważyłam, że nawet, kiedy mam na głowie zwykłą czapkę z daszkiem, może i nie słyszę gorzej, ale jednak nieco inaczej. Natomiast wyjść bez niej absolutnie nie mogę, ponieważ słońce, nie wiedzieć czemu, działa na mnie niesamowicie szybko i wystarczy parę minut, żebym poczuła się jakoś niewyraźnie. Opalam się normalnie, nie spalam się szybko na słońcu, ale mój mózg odmawia współpracy i każdą dłuższą wizytę w mocnym świetle bez czapki musiałabym odespać, odpocząć, odchorować. A że u mnie długa wizyta to 5 minut, to inna rzecz.
Jak robi się chłodniej, to też dość szybko czapkę zakładam, śmieję się więc, że niestety ledwo co skończę nosić czapki zimowe, a już muszę zakładać letnie. Dużo osób mnie tu pytało / zagadywało o ubrania, więc jeśli ktoś chce mi polecić jakiś typ nakrycia głowy bardziej elegancki, niż czapka z daszkiem, ale w którym jednocześnie nie będę wyglądać, jak kretyn, to ja będę niezmiernie wdzięczna. Jakich kapeluszy bym nie mierzyła, jednak niebezpiecznie zbliżam się do tego kretyna, więc mam mieszane uczucia. :d

8. Miało być o ubraniach, skarpetki!
Ja wiem, nieco dziwny element listy rzeczy niezbędnych, na święta też bym nie chciała dostać. Zauważyłam jednak, że bardzo nie lubię nie mieć ich wcale i musi być naprawdę bardzo gorąco, żebym się na to zdecydowała. Choćby i takie stopki, co się ledwo o palce zaczepiają, ale jednak.
W ramach ciekawostki mogę dodać, że mam kilka par z różnymi napisami. Bardzo mnie rozbawiło, jak kiedyś znalazłam takie z napisem "robota nie zając, nie ucieknie", ale niezbyt się skupiłam i przeczytałam "kobieta" zamiast "robota". No cóż, też można. Moje ulubione, to bezsprzecznie para z hasłem: NIE mów do mnie teraz. Lubię ją nosić podczas jakichś spotkań lub wydarzeń, które mnie irytują, męczą itd. Oni nie wiedzą, że je mam. A ja wiem. 😉

9. A teraz: muzyka!
Na dwóch ostatnich miejscach postanowiłam umieścić dość szerokie kategorie, nie zawsze będące materialną rzeczą, towarzyszące mi jednak bez przerwy. Ostatnio, mając nieco gorszy wieczór włączyłam sobie jedną z moich ulubionych płyt tego roku i zaskoczyło mnie, jak dawno tego nie robiłam. Jak dawno nie słuchałam muzyki dla samego słuchania, to raz, ale druga rzecz, jak bardzo mi to pomogło. Przecież to pomaga! Hej, przecież to działało, tak można robić! Rano, kiedy absolutnie nic nie ma sensu, też można!
Spodobało mi się to odkrycie muzyki na nowo i mam zamiar korzystać. Ilu artystów pisało piosenki o muzyce samej w sobie, od tekstów o tym, co w ich życiu zmieniła i co im daje, aż po wyznania, że to z muzyką najlepiej się związać, bo ona będzie zawsze, niezależnie od niczego? Jestem coraz bliższa zgodzenia się z tą teorią. Ciekawostka, pani, która podłożyła głos pod śpiewającą Barbie w jednym z filmów o niej, nagrała też to.

Płyty, którą otwierał ten utwór słuchałam mając lat 7, a druga piosenka pt. "human" była pierwszą ,której nauczyłam się grać na perkusji. 🙂
Zazwyczaj słucham muzyki przez Apple Music, tam też stworzyłam sobie, teraz już całkiem długą, playlistę z piosenkami, które były dla mnie ważne w trakcie całego życia. Human też tam jest. 🙂 Czas posłuchać!
W komentarzach możecie napisać, jakich piosenek nadal słuchacie, mimo, że były ulubione dawno, dawno temu. Niezależnie, czy naprawdę uważacie je za dobre, czy słuchacie z sentymentem nawet pomimo wiedzy, że wybitne nie są. Ja mam i takie, i takie. 😉 Przy czym będąc przypomnę, w październiku idę na koncert Jonas Brothers! Dla siedmioletniej mnie to jest dopiero przeżycie! Choć nie będę kłamać, ja nadal uważam, że oni umieją śpiewać.
Czternastoletnia ja miała za to frajdę podczas tegorocznego festiwalu w Ostródzie, słuchając polskiego reggae z przed 14 lat, o tym też już tu wspominałam.

10. Książki.
No i na koniec, tuż obok muzyki, coś co towarzyszy mi tak samo długo. W moim domu książki były zawsze, ponieważ mama czyta je non stop, w tym również czytała mi. Potem kupowaliśmy audiobooki i do tej pory pamiętam, jak nie miałam magnetofonu odtwarzającego mp3 i "czara ognia" występowała na 36 płytach CD. To były czasy. Przy okazji, mówiąc o czwartej części Pottera, to do tej pory jeden z moich ulubionych audiobooków i to mówię tu o pierwszej wersji, tej czytanej przez Zborowskiego. Wielu nie lubi, co poradzę, ja uwielbiam. Odwiedzając ostatnio Klaudię miałam okazję poprzypominać sobie z nią nasze ulubione sceny, z resztą to właśnie ona dostała ode mnie te nieszczęsne płyty CD, kiedy już zakupiono u mnie magnetofon z mp3.
Czasem lubię wracać do tamtych audiobooków i tamtych lektur, uspokaja mnie to. W ostatnim miesiącu całkiem sporo czasu spędziłam w Hogwarcie i ogólnie całym czarodziejskim świecie, nie wyłączając z tego twórczości fanowskiej, która sama w sobie stanowi czasem całe powieści.
Ale w te wakacje w ogóle dużo czytałam, trochę wracając do książek z dzieciństwa, a trochę poznając zupełnie nowe. Z kategorii nowych muszę wspomnieć o "świecie dysku", w którym przebywałam dość długo przy początku wakacji. Oficjalnie ogłaszam, że uwielbiam sposób myślenia i przedstawiania rzeczywistości Pratchetta. Jego humor i błyskotliwe obserwacje jeszcze nie raz nie tylko dostarczą mi rozrywki, ale też pozwolą tę opisywaną rzeczywistość przetrwać, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Jeśli chodzi o konkrety, to przeczytany mam cały cykl o Śmierci, o wiedźmach, o Moiście, cztery części o straży, a dodatkowo "kolor magii" i "ruchome obrazki". Wiedźmy troszkę mi się skojarzyły z jedną naszą polską serią o pewnym egzorcyście amatorze. 😉 Niby Anglia, więc czasem trochę uprzejmiej i trochę inny alkohol, ale jednak gdzieś ten Pilipiuk mi po głowie krążył, z jego odrealnionym, ale zabawnym światem. Pratchett do tego dołożył sporo nawiązań do Shakespeara i klasyki różnych gatunków tak w ogóle, więc ciekawe to było przeżycie. Cykl o straży jest dla mnie niezwykle ważny z wielu powodów, cykl o Śmierci jest po prostu piękny i uwielbiam go całym sercem, a przygody Moista pozwalają mi uwierzyć, że wszystko jest możliwe i wszystko potrafię, a jak nie, to wystarczy udać, że tak, a świat się dostosuje. Chyba przydałoby mi się to znowu poczytać.
Wracając ze świata dysku i wybierając się w stronę września, szkół i literatury faktu, przeczytałam w te wakacje biografię Elona Muska. Bardzo ciekawe przeżycie, choć chyba pracować bym u niego nie chciała. 😉
Teraz czytam książkę o Kalinie Jędrusik i Stanisławie Dygacie, a także, pośrednio, wiadomo, o mnóstwie innych artystów i pisarzy. To też jest interesująca podróż, nie tylko pod względem historycznym. Ciekawie jest obserwować tamte czasy, niby tak inne od naszych, a jednak znane mechanizmy. Książka jednocześnie wciągająca, fascynująca, ale i smutna. Trochę, jak tamte czasy, wydają mi się jednocześnie porywające i smutne, pełne energii, ale i absolutnie cały czas poszukujące czegoś jeszcze, czego nigdy nie można znaleźć. To jedna sprawa, druga rzecz to ta, że ciekawi mnie sposób opisywania postaci. Często w dokumentach, mających pokazać artystę spotykamy się z dobrymi opiniami, z docenieniem twórczości itd. W książkach jednak jest sporo miejsca na informację o tym, jak wtedy wyglądało życie i że nie dla wszystkich to życie było kolorowe, w tym dla otoczenia znanych ludzi, o których czytamy. Łatwo nie było, to na pewno. A jednak biografie się pisze i dokonania docenia. Niesamowite jest dla mnie to, jak wiele historii historia wybaczy.

Ehhhhh, może i o mnie kiedyś napiszą, że w młodości pisałam bloga z takimi przydługimi wpisami, co? Ten już chyba kończę.
Zapamiętasz mnie, Drogi Czytelniku? Będziesz wspominać ze wzruszeniem? 😉 A może po prostu nadal będę pisać.
Zapewniam, z nikim tak ci źle nie będzie, jak ze mną.

Pozdrawiam!
Ty wiesz, że ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

moja siostra, festiwal perkusyjny i obiecany instrument, zawartość audio obecna

Dzień dobry!
Obiecałam wpis audio i oto jest, oto on, w całej swej audio okazałości. Mam nadzieję, że ucieszą się ci, co czekają na konkretne jego elementy, mam też nadzieję, że przebaczą mi wszyscy obecni dźwiękowcy, bo muszę przyznać, żę nagrywany był trochę na szybko i dopiero potem zauważyłam, że w nagraniu instrumentu musiałam czymś dotykać statywu. Ja to słyszę, wiem, że nie tylko ja to usłyszę, ale przebaczcie mi to, ten jeden raz. <3
Jeśli ktoś potrzebuje więcej nagrań, to proszę zgłaszać, wtedy już nie przepuszczę takich statywowych wycieczek.

Spis treści, choć rozdziały też dodawałam:
Zaczyna się od wpisu z Emilką.
04.35 Zaczynam mówić, co zrobiłam porzytecznego.
04.50 – zaczyna się festiwal perkusyjny.
05.45 – nowy instrument.

Zapraszam do słuchania ja – Majka

PS Zoomie, czego Zoom nie rozoomie? Dajcieże te inne mikrofony do H6E, bo ten XY, to tu mi jakoś nie leży szczerze.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

To nie ma tak, że dobrze albo nie dobrze. Czyli czas wrócić do internetu, bo się działo

Drogi Czytelniku,
piszę do Ciebie, ponieważ trafia mnie szlag. Ciężki, choć nie z rodzaju tych, przez które rzuca się przedmiotami, z telefonem na czele, a bardziej takie przygniatające uczucie, że Boże mój, czemuś mi nie odpuścił i ja się pytam "WHY"? Powodem, oczywiście, jest technologia, jakże by inaczej? Jak człowiek się zmaga z pogodą, uczelnią, resztą świata, wreszcie własnym zdrowiem psychicznym i fizycznym, to wszystko działa, jak powinno. Kiedy natomiast już, wreszcie, po wszelkich egzaminach, wyjazdach, zawirowaniach, człowiek ma jakąś tam energię, a także dwie produkcje i jeden miks do zrobienia, każde dla innej osoby, to cały misterny plan… wiadomo w którym kierunku się wybiera. Spędziłam dzisiejsze popołudnie na aktualizowaniu, reinstalowaniu i przemieszczaniu rzeczy na moim, skądinąd dobrym, więc mógłby się nie wieszać, komputerze, ale pod wieczór nadszedł czas się poddać. Nie pojmuję zjawiska, poczekam do jutra, to może światu przejdzie. Paradoksalnie, ta strategia całkiem często się sprawdza w przypadku moich urządzeń. I, kończąc ten przydługi wstęp, właśnie dlatego to jest idealny moment, żeby napisać!

Trzeba przyznać, nie pisałam długo. To nie tak, że nie było o czym, było. Zazwyczaj jednak moje wpisy nie są tylko spisanym chronologicznie planem wydarzeń, bardziej to takie moje spojrzenie, moim językiem opisane, na zapamiętane wydarzenia. Przez ostatnie miesiące natomiast ani moje sformułowania, ani moje blogowe spojrzenie jakoś nie chciało do mnie przyjść, a kiedy już się na chwilę pojawiało, zaraz skutecznie przesłaniał je brak czasu, brak siły, albo ten cholerny komputer, wiadomo. Teraz jednak myślę, że powoli mogłabym spróbować wracać do internetu, bo, jak mówiłam, pisać jest o czym.

Najpierw cofniemy się do momentu, w którym wrzuciłam ostatni wpis. Było to w kwietniu, a w kwietniu zrobiłam coś, co wpłynęło na moje dalsze plany. Weszłam na facebook. Ta akurat czynność nie jest niczym niezwykłym, w moje pole scrollowania wkradł się jednak wtedy konkurs, organizowany przez sklep muzyczny Riff, w którym można było wygrać bilety na Tama Drum Festival. Wydarzenie odbywa się w Niemczech i w tym roku świętowano na nim pięćdziesięciolecie firmy Tama, produkującej bębny. Poczytałam komentarze: Collins, Collins, Metallica, Collins, Queen, Nirvana, Metalica, Collins… Serio? Nikt o Safri Duo nie napisał? Dobra, napiszę, co mi szkodzi? Wklepałam komentarz i olałam sprawę, ponieważ na majówkę miałam zaplanowane dwa wyjazdy, jeden po drugim.

Wyjazdy się udały, zwłaszcza, że udało mi się po raz pierwszy w życiu pograć na konsoli, a to jednak jest przeżycie. Mój kumpel pękał ze śmiechu, kiedy ja, w słuchawkach i w nastroju pt. "chcę pada, teraz" siedziałam przed jego konsolą i głosiłam: ale oni tu są, idą, za dużo ich, a tu trzeba na nich patrzeć, i celować, i zmieniać, i przeładować, i strzelać, ej, ja nie mam tylu palców!

Przy drugiej majówkowej wizycie zapanowała moda na granie w różne wersje milionerów i zaczęliśmy się ze znajomymi zastanawiać, czy można by oskarżyć twórców aplikacji o wprowadzenie w błąd, bo napisali nam na końcu, że wygraliśmy konkretną sumę pieniędzy, ale NIE napisali, że to tak na niby. To gdzie jest mój hajs? Gdzieś pomiędzy jedną rozgrywką a drugą przyszło mi jednak do głowy coś mniej przyjemnego.
– Słuchajcie, bo ja się teraz zaczynam orientować, macie pojęcie, ile ja po powrocie będę miała roboty?
Nie przeliczyłam się, od początku studenckiego maja końcówka roku ruszyła pełną parą. W trakcie studiowania pedagogiki specjalnej, konkretnie na drugim roku, wchodzą metodyki edukacji. Polonistycznej, matematycznej, przyrodniczej, informatycznej, muzycznej… Każdej. Jak w podstawówce, wszystkie przedmioty. Dołóżmy do tego, że, nie licząc WFu, wszystkie te metodyki były w jednym semestrze i na wszystkie był do zrobienia scenariusz, konspekt, prezentacja, albo, w przypadku zajęć przyrodniczych, prawdziwe zajęcia do poprowadzenia. Nie, nie z naszą grupą, nasza grupa na pierwszych zajęciach dostała informację, że na trzecich mamy trzecioklasistów w parku. W grupie nastało poruszenie, które nijak się miało do poruszenia panującego podczas tych prowadzonych przez nas zajęć. Dowiedziałam się podczas tej lekcji, że po pierwsze, nauczanie dzieci to niezwykle ciekawe doświadczenie, a po drugie, że raczej nie będę uczyć dzieci, a przynajmniej nie w tej ilości.
Nieco zniszczę chronologię wydarzeń, ale już rozprawię się z tym rokiem akademickim. Napisałam dwa konspekty, jeden scenariusz i kilka mniejszych prac pisemnych, poprowadziłam dwa rodzaje zajęć sama, w tym jedne muzyczne, dwa rodzaje w parze, zaprezentowałam edytor audio Goldwave na informatycznych, zrobiłam prace plastyczne z techniki, plastyki, a trochę i z matematyki, bo była do zrobienia pomoc dydaktyczna, w czerwcu kolokwia… Moment, to my jeszcze mamy kolokwium? Aaaaa… OK… W skutek wszystkich tych czynności na przełomie maja i czerwca zapanował istny młyn, życie prywatne jeszcze dołożyło, a na koniec zabawy zachęcono mnie do zaangażowania się w jeszcze jeden projekt, który może być bardzo fajny, ale na razie zawierał mnóstwo dokumentacji i zbiegł mi się w czasie z sesją. Ku mojemu zdumieniu i zmęczeniu wszystko zdałam! Dobrze, że chociaż ustny z angielskiego udało mi się przesunąć… To może przejdźmy do tego, dlaczego to było istotne.

Wracając metrem z prowadzonej przez nas przyrodniczej lekcji przeglądałam internet i nagle, dość spokojnie, zwróciłam się do siedzącej obok koleżanki.
– Ej, Hania, ja chyba wygrałam.
– O, serio? Super! – Noooo, super, pewnie, też się cieszę, ale co teraz?
Faktycznie, sytuacja była specyficzna. Komentarz, który napisałam w kwietniu pod postem o konkursie Riffu, został wybrany jako jeden z trzech zwycięskich. Trzy osoby jadą na festiwal wraz z ekipą Riffu, ale co to dla mnie oznacza? Jadę w nieznane miejsce, na weekend, z nieznanymi ludźmi, a w ogóle termin zbiega się z ustnym egzaminem z angielskiego. Powyżej był spoiler, to akurat dało się załatwić, ale zanim jeszcze to wiedziałam, upomniałam się u naszych organizatorów o więcej szczegółów. Najpierw pisałam im tylko o tym, że muszę znać godzinę ze względu na studia, ale, ponieważ konkretów nie było, dopisałam jeszcze jeden, mało istotny fakt: proszę państwa, i jeszcze nie widzę przy okazji. Mój mózg oczywiście obmyślił sobie mnóstwo możliwych scenariuszy: a nie będą chcieli, a bać się będą, a jak to, pani tak sama, nie może tak być. I z tego miejsca przepraszam Riff z całego serca za moją paranoję, bo nic takiego nie miało miejsca. Z moim wyjazdem nie było najmniejszego problemu, ani razu nie czułam się potraktowana, jak dziecko, ale jednocześnie w każdym momencie byłam bezpieczna, wiedziałam, gdzie jest reszta i dostawałam oferty pomocy, o ile była potrzebna. Ale od początku.

Po otrzymaniu odpowiedzi ze szczegółami wiadomo było, że na poranną godzinę trzeba się zjawić w umówionym miejscu. Zjawić się, zjawiłam, ale nadal nie znałam nikogo poza odpisującym mi reprezentantem sklepu, nadal nie wiedziałam, czy jedzie z nami jakakolwiek kobieta oprócz mnie i ogólnie moja paranoja istniała sobie radośnie nadal. Miałam wodę, miałam termos z herbatą i usiłowałam nie zwariować, podczas gdy wewnętrzny głos snuł swoje ulubione opowieści, łącznie z pomysłem: ej, w sumie chorym wolno ci być, a brzuch cię boli naprawdę, zawsze możesz nie jechać! W kilku żołnierskich słowach kazałam mu się zamknąć i czekałam na rozwój wydarzeń. Nadszedł w osobie drugiej zwyciężczyni konkursu, dziewczyna, dzięki Bogu! Jak z Sylwią na realizacji, uffff! Moja terapeutka mówi, że "uffff", to jedno z najmocniejszych sygnałów nagradzających, wzmacniających zachowanie. Od tego momentu więc mój organizm rozpoczął powolną reakcję łańcuchową wygaszania paniki. Zebraliśmy się prawie wszyscy, bo niektórych odbieraliśmy We Wrocławiu i zapakowaliśmy się do busa. W ekipie Riffu też była jedna dziewczyna, baby zaanektowały tył. Śmiałyśmy się, że to my jesteśmy tymi cool dzieciakami, co jadą z tyłu autobusu na wycieczkę, powinnyśmy być niegrzeczne, jeść, pić i śpiewać. Przyznaję, że nie zabrałyśmy się do tego od razu, bo jednak nikt się nie znał i na razie wszyscy byli zaspani i nieco przytłumieni. Z biegiem czasu jednak integracja przebiegała coraz lepiej!
Może poza faktem, że już pierwszego wieczoru jeden z nas zgubił się w Lidlu. Dokładnie tak, nie dogadaliśmy się, ktoś na kogoś nie zaczekał i błąkał się uczestnik po miasteczku, podczas gdy my jedliśmy kolację w restauracji niedaleko hotelu. Co jakiś czas ktoś pytał: to gdzie w końcu jest? A co u niego? Ooo, a może on wie? I takie różne.
– Chryste, jaki biedny typ, – wtrąciłam w pewnym momencie, nie przeczę, że z rozbawieniem, – przecież on jeszcze nic nie zdążył zrobić, przecież nie spił się spektakularnie, nie powiedział nic głupiego, a już został bohaterem wyjazdu! –
– Wiecie, gdybym ja jeszcze, no nie wiem, napił się, coś komuś rozwalił, to rozumiem… – Mówił z pewną dozą goryczy bohater wyjazdu następnego dnia, siedząc na przeciwko mnie w busie i prezentując niezwykłą zgodność myśli. Busik ten wiózł nas na festiwal, ale zanim to, to hotel.
W hotelu oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to recenzja pokoju. Niektórzy moi znajomi uwielbiają tę zabawę, więc od razu obejrzałam całość, aby niezwłocznie móc zaraportować. Do tej pory moim ulubionym, ocenianym w ten sposób pokojem, był pokój, w którym nocowałam w Londynie, jak mnie zaprosili na sympozjum projektu badawczego. Czułam się za mało ekskluzywna na tamten hotel i bardzo doceniłam, że przestrzegali mojego prawa człowieka, zapewniali czajnik.
W każdym razie, wracając do Niemiec, pokój był bardzo spoko, zwłaszcza, że czekały w nim prezenty. Identyfikator, gościnny liścik, taki wiecie, "herzlich willkommen, fajnie, że jesteście, macie tu identyfikator, prosimy go nosić", a także mój ulubiony gift, poduszka reklamowa Tamy w kształcie werbla! Mówili, żeby ćwiczyć na poduszkach, oto i jest właściwa do tego poduszka, danke schoen.
Ostatnia do zrecenzowania była łazienka. To niezwykle istotny element, bo wiecie, raz na wozie, raz pod wozem. Raz prysznic mieszczący pół osoby, innym razem wanna, hydromasaż, butelka wina… A nie, to nie ten film. W każdym razie był prysznic, duży, ale był też wynalazek, którego jeszcze nie znałam. W poszukiwaniu światła natrafiłam na jakieś urządzenie, małe, prostokątne, może światło? Nic z tego, a w dodatku dotknęłam i zaczęło szumieć. Zauważam postęp, małą będąc bym uciekła, teraz zostałam eksplorować. Szumiało nie, jak wentylator, bardziej, jak telefon. Jezu, stop, a jak ja na jakąś pomoc dzwonię? Nie poprawiło mi tego skojarzenia, jak zaczęło gadać po niemiecku. Spoiler, proszę państwa, radyjko! W ogóle gratuluję pomysłu komuś, kto w urządzeniu łazienkowym daje dotykowy ekran, ale to szczegół. Kiedy po moich manipulacjach zmieniło się to na muzykę, ogarnęłam w czym rzecz i nawet nauczyłam się to wyłączać.

Następnego dnia po przyjeździe wspomniany już busik zawiózł mnie na jedno z ciekawszych, a także jedno z dziwniejszych wydarzeń, w jakich udało mi się uczestniczyć w tym roku. Festiwal perkusyjny, to w sumie jest taki raj dla nerdów. W tym temacie oczywiście. No bo kto ogląda drum covery? Albo perkusiści, albo ludzie, którzy lubią patrzeć, jak to wygląda. No więc tam w sumie większość występów polegała na tym, że oglądało się coś takiego na żywo. Znani bębniarze mieli tam swoje występy, recitalem bym to nazwała, grali do utworów zespołów, w których na co dzień występują, solówki, różne rzeczy. Tylko ostatni występ był koncertem całego zespołu na żywo, wcześniej byli tylko perkusiści. Bardzo spoko rzecz, choć i tak naszym ulubionym miejscem, moim i mojej towarzyszki w zwycięstwie biletów, był showroom, w którym można było testować perkusje. Stało sobie z 6 różnych zestawów, od podstawowych, do wielkich, rozbudowanych, z podwójną stopą, którą swoją drogą widziałam tam pierwszy raz w życiu, a ludzie mogli na nich grać. Oczywiście wszyscy grali na raz. Ponieważ mimo wszystko większość ludzi nie ma z gruntu złych serc, starali się grać mniej więcej to samo lub przynajmniej podobne rytmy. Robiło się z tego bardzo przyjemne do uczestniczenia, a także straszliwie głośne jam session. Doceniłam mojego małego Olympusa, który zniósł natężenie dźwięku dużo lepiej, niż mój własny mózg.
Należałoby tu wspomnieć, że pomiędzy występami i testami również nie było nam źle, ponieważ dostaliśmy wejściówki VIP, a nie co dzień jest się VIPami Meinla. Meinl jest właścicielem Tamy, więc organizacyjnie byliśmy tam na ich zaproszenie. Od logowania się w hotelu jako "ta grupa od Meinl", aż po przywitaniu znajomego na parkingu, który potem okazał się ważną postacią w tej firmie, o czym na początku nie miałam pojęcia. Uczucie bardzo przyjemne, a dziękując za sprawy bardziej przyziemne, to jednak miło jest otrzymać od nich jedzenie i podwózkę do hotelu po skończonej imprezie, a nasze wejściówki to właśnie nam zapewniały.
Hotel mieścił się w mieście cichym, spokojnym, parki były, czyste powietrze, ogólnie Rabka Zdrój vibe, więc i uspokajające spacerki znalazły się w naszym nieoficjalnym planie.
Podsumowując ten segment, wiadomo, że stresu było mnóstwo, ale puki nie zaczniemy się uczyć wychodzić do świata, dotąd będzie on dla nas tak straszny, jak wcześniej. Mimo stresu, a także tego, że pod koniec dnia do głosu zaczęła dochodzić bardziej introwertyczna część mojej duszy, cieszę się, że pojechałam. No i, nie ma co, należą się podziękowania, zarówno ekipie Riffu, której główny reprezentant zapewniał mi pomoc od początku do końca, jak i moim współzwycięscom, towarzyszce showroomowych testów i zagubionemu bohaterowi wyjazdu. Bardzo ciekawe przeżycie, niesamowita atmosfera w busie, gdzie każdy dzielił się tym, co z muzyką robi, od hobbystycznych zespołów, przez wykształcenie muzyczne, aż do tworzenia instrumentów. A, no i przystanki na jedzonko i jajka niespodzianki na stacji, bo obie lubiłyśmy Pottera. 😉
Cieszę się, że mam to wspomnienie, mimo, że wypadło w najgorętszym momencie studiów. Następnym razem zabieram pałki!
Mam nagrania, które pokażę we wpisie głosowym. Ten wpis jeszcze do nas wróci.

Zostając przy muzyce warto tu wspomnieć o jeszcze dwóch wydarzeniach, w których wzięłam udział od ostatniego wpisu.
Po pierwsze, 12 lipca w Gdańsku wystąpił Ed Sheeran. Wybrałam się wraz z młodszą siostrą, natomiast wyprawa do Gdańska odbywała się całą rodziną, bo trzeba było przetestować psa. I samochód. Psa w samochodzie znaczy się, bo niedługo później wybierał się z nami na festiwal do Ostródy. Spoiler, Dante uwielbia jeździć autem, tylko włazi na pasażerów obok niego, bo musi się powiercić i powyglądać przez okna. Innych problemów nie stwierdzono.
O koncercie Sheerana nie będę się długo rozpisywać, bo sam koncert opowiedzieć trudno, trzeba by na nim być. Bardzo ładny był moment, kiedy supportujący go Callum Scott został zaproszony na scenę, aby swoją najpopularniejszą piosenkę zaśpiewać nie podczas swojego występu przed, a już na samym koncercie Sheerana, przed jego tłumem. Zaśpiewali to razem, co samo w sobie jest, powiedziałabym, odważną uprzejmością ze strony Eda, który musi być świadomy tego, że jeśli chodzi o umiejętności czysto wokalne, Scott śpiewa lepiej. Solowy Sheeran oczywiście również nie zawodzi oczekiwań, po pierwsze go uwielbiam, po drugie zagrał "dive", którego dawno nie grał na żywo, a po trzecie do tej pory mnie zachwyca, że koleś, który przy początku kariery siedział z małą gitarą i małym looperem na londyńskiej ulicy, teraz z małą gitarą i looperem siedzi na stadionie i ma za sobą zespół… i fajerwerki!

Drugim wydarzeniem jest oczywiście Ostróda Reggae Festival, na który wybraliśmy się po rocznej przerwie. Najpierw pies. Dante odstawiał boską komedię, wszyscy go uwielbiali i raczej przeżywał, nie, źle mówię, właśnie nie przeżywał, o, dawał radę przeżyć tłumy. Tylko raz się nie dogadał z jednym kelnerem, takie tam szczegóły. Co do festiwalu, ta impreza ma to do siebie, że zawsze zdarzy się coś niezwykłego. Coś, co nie powtórzy się już nigdy i pozostanie wspomnieniem, posiadanym tylko przez jakąś określoną liczbę ludzi, mających okazję tam akurat być. Dla mojego taty był to prawdopodobnie koncert Tomka Lipińskiego i związany z nim powrót do przeszłości. Powrotem był też utwór "w moim ogrodzie", który zaśpiewał sam Krzywy, podczas swojego gościnnego występu na scenicznym jubileuszu Mesajah. Wykonanie zadedykowane było świętej pamięci Piotrowi Strojnowskiemu – autorowi tekstu tego utworu. Dla mnie powrotem do przeszłości był natomiast, rozpoczynający się o pięknej godzinie drugiej w nocy, soundsystemowy set Dancehall Masak-Rah z gościnnymi występami Ras Luty, Cheeby i Mariki. Tak, dobrze czytają ci, co znają te imiona, nie dość, że stare hity EastWest Rockers, to jeszcze ich solowe, a dodatkowo Marika powraca na scenę i to w jakim stylu! Widać, że zaczynała od soundsystemów, pewnych rzeczy się nie zapomina. Nie zapomina się też, jak widać, jak bardzo dobrze śpiewać. Dla tych, co z kolei tych imion nie znają, ci ludzie tworzyli klasyki nowoczesnego polskiego reggae / dancehallu dokładnie w latach, w których ja zaczęłam tej muzyki słuchać, są więc dla mnie bardzo ważni. Wróciliśmy o piątej i w życiu nie chciałabym sobie odpuścić tej imprezy.
Oczywiście, to nie są wszystkie warte zapamiętania wydarzenia, czekam z niecierpliwością na nowy album Vavamuffin po świetnym czwartkowym koncercie, w czwartek i kilka nowych niezłych zespołów się pojawiło, jubileusz Mesajah też powrót do przeszłości, Damian Syjonfam w sobotę i Tabu w niedzielę, zbierający tłumy o szesnastej, wiadomo, klasa, jak zawsze, Roots Underground i ich wokalista, który przy spotkaniu na backstageu rozpoznał nas po latach, a na sam koniec Dubioza Kolektiv, roznoszący miasto w kawałki.
A po tym wszystkim ja i tak wracam do tego soundsystemowego namiotu i trzeciej w nocy. 🙂 Piosenki z linku Marika akurat tam nie zaśpiewała, ale wrzucę ją, bo skojarzenia mam dobre, a poza tym o.s.t.r. ją samplował. 😉

Wpis się robi niezwykle długi, a ja wam jeszcze nawet nie zdążyłam opowiedzieć o tych wszystkich zabawnych rzeczach, co mi znajomi podpowiadali, że o, o, to na blogu opiszesz! To nie tak, że sobie ostatnio w Tigerze trzy dorosłe baby kupiły po pluszowym kotku.
Wchodząc do tego sklepu jedyna widząca z nas zaczęła opowieść.
– Ooo, są takie butelki na wodę, i takie inne bidony, i torebki… –
– Na wodę. – Podsunęłyśmy usłużnie.
– Nie no, to nie, ale, takie maty plecione… –
– Na wodę? – Odpłynęłyśmy trochę od tematu dopiero przy tych kotach, co to ich tam w ogóle nie było. Jeszcze obok były spinnery, ojjjj… Zastopowało nas przy morskich stworzonkach, też pluszaczki albo gumowe zabawki.
– Ty, co to jest, rakieta? – Koleżanka podała mi jedną z nich.
– Nie no, gdzie tam rakieta, nie ma wystarczającej ilości stateczników… – Po czasie stwierdzam, że to też mogło być jakieś morskie stworzenie, dział się zgadzał.
– O, patrzcie, ale ma suwak, to jakaś skrytka! –
– Na wodę! – Podsunęłyśmy usłużnie. Ponieważ inne zabawki wybałuszały na nas obrzydliwe oczy, których nie chciałam dotykać, bo mówiłam, że były obrzydliwe, opuściłyśmy to straszne miejsce. Koty wyszły same. Tęczowe torby for ever, dobrze, że ja nie kupowałam, bo za drogie.

Jak już jesteśmy przy wodzie, to chciałam powiedzieć, że w środku lipca przywiozłam warszawskich znajomych do królewskiego miasta i dokładnie w momencie, kiedy wyszliśmy z dworca, rozpętała się burza. Jestem pewna, że niezwykle dobry człowiek, dobrym znajomym będąc oferujący nam swoją pomoc w znalezieniu hotelu, jest teraz tym bardziej dumny, że wybrał się do nas przez całe miasto, żeby potem, w T-shircie, moknąć i nosić bagaże. Raz jeszcze przepraszam za ten niefortunny splot wydarzeń, nie ja kieruję pogodą. Poza tym, bez przesady, w hotelu się rozpogodziliśmy. O tej godzinie spędzonej na zameldowaniu i rozkminieniu, jak działa winda obsługiwana kartą wcale nie trzeba tu pisać.
W Krakowie jest knajpa inspirowana Wiedźminem, ja serdecznie zapraszam! Wcale nie uchodzę za jakąś wyjątkowo zapaloną fankę Wiedźmina, a bawiłam się świetnie i to wcale nie tylko przez eliksiry.
– O nieeeeee… – Jęknęła moja przyjaciółka, gdy przyniesiono jej drugi drink, wróć, eliksir.
– CO, niedobre? – Zdziwiłam się, bo poprzednie były bardzo OK.
– Nie no, właśnie dobre! – Aaaa, zrozumiałam od razu, pokusa, to straszna rzecz. Prawie, jak w tym Tigerze. Spróbowałam i zgodziłam się z nią, cierpieć będą nasze portfele. Za to sakiewkę z jedną pamiątkową monetą posiadam do dziś.
W inne dni naszej wizyty również było ciekawie, niezależnie, czy mamy na myśli spotkania po latach, spacery po starówce, czy granie o drugiej w nocy w chińczyka, który o tej porze okazał się wcale nie tak prostą grą. Poza tym, przyjaciółka nauczyła mnie również grać w Heartstone. Źle zrobiła, bo teraz mam kolejną wymówkę, jak akurat mam coś do zrobienia, ewentualnie sesja będzie.

Tak na koniec tego wpisu wrócę sobie trochę do początku, wspominałam już, że mój komputer doprowadza mnie do szału? Odstawia cyrki od początku miesiąca, jak naprawię Pro Toolsa, psuje się Logic i od nowa. Możecie trzymać kciuki, żeby jednak może przestał, bo raz, poważnie mówiłam, że mam do zrobienia produkcję, a po drugie serio, on sobie wybiera akurat ten moment, kiedy mi się chce wstać i coś robić. To wcale nie jest takie oczywiste. Ja tu opisuję same miłe wspomnienia z tych miesięcy, zwłaszcza, że w gorsze dni po prostu nie potrafię pisać, natomiast pamiętaj, Czytelniku Drogi, że to są wyrywki kilku dni. Pomiędzy nimi nadal zdarzało się zasypianie ze zmęczenia w środku dnia i nie spanie do czwartej z nerwów, momenty, kiedy znajomy ze Stanów, jako osoba żyjąca w innej strefie czasowej, widział moje smutne piosenki wrzucane do internetu o 2 w nocy i pytał, czy wszystko w porządku, a także te dni, kiedy trzy sekundy po wejściu do gabinetu terapeutka zaczynała tonem konwersacji: ooo, pani to chyba dziś zmęczona, co? W takie dni okazuje się, że do niektórych piątków nie tyle trzeba było dojść, ile się doczołgać i to nie tylko przez fizyczne zmęczenie. Fizyczne zmęczenie, to rzecz całkiem satysfakcjonująca, gorzej, jak człowiek, całkiem wyspany i ze świadomością, co by mógł zrobić, siedzi / leży na łóżku i jest równie mocno świadomy, że absolutnie nie da rady tego zrobić ani dziś, ani jutro, a w ogóle, to po co?
Życzę wam więc, drodzy moi Czytelnicy, żebyście zawsze mieli na co czekać, albo coś, co was trzyma. A jak nie, to żebyście chociaż znaleźli jakieś radyjko. Na wodę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ja od końca czerwca mam coś, co mnie trzyma, bo spełniłam jedno, instrumentalne marzenie. We wpisie głosowym więcej szczegółów, ale to może się wam spodobać. 🙂

PS2 Odszedł Krzysztof Banaszyk. Siłą rzeczy ja go zapamiętam głównie z dubbingu, dlatego i w tym wpisie, kiedy mnie pytają, co cenię w życiu najbardziej, odpowiadam, że ludzi.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kiedyś mi wieczorem nuda doskwierała, a potem już nie. Czyli o tej, co, jak ja, skończy w przedszkolu

– Proszę pani, a pani chodzi do szkoły? – To pytanie usłyszałam od elfa. Tak konkretnie, to od jednego z dzieci z grupy elfów. Jak widać, praktyki podczas studiów trzeba odbywać również w przedszkolu.
– Ja, to już chodzę na studia, wiesz? W Warszawie. –
– Aaaa… A czy ktoś tam panią lubi? – Hmmm…

** ** **
W sumie, to ciekawa rzecz, to lubienie. Pamiętam, jak w pierwszej klasie podstawówki nowa dziewczynka, która przyszła do nas później, niż ja, zapytała mnie, albo ja ją, nigdy nie wiem, czy zostaniemy przyjaciółkami. To było wtedy proste. Zostaniemy? No dobra, to jesteśmy, od tej pory będziemy się lubić. Po siedemnastu latach od tego wydarzenia, kiedy razem siedzimy u niej w mieszkaniu, pijemy piątkowe piwko i gramy w niezbyt inteligentne gry, chyba obie się cieszymy, że to pytanie padło.

To ważne, wiecie? Żeby ktoś was lubił. Było ważne, jak jechałam na trzynaste urodziny Z, żeby potem prowadzać się z nią pod rękę przez całe gimnazjum. Było ważne, kiedy w liceum Becia uwierzyła w moje zdolności i nauczyła mnie grać jedną piosenkę na basie. Było ważne, kiedy Werka odpowiadała z świętą cierpliwością na wszelkie moje pytania przed wyjazdem do Krakowa. Było ważne, kiedy ostatnio jeszcze innej, ważnej osoby zapytałam wprost: ej, a ty, to lubisz mnie jeszcze? Lubiła, także jestem trochę spokojniejsza. I do czego ja zmierzam właściwie?
** ** **
Rok 2019, koniec sierpnia. Gorąco, jak w piekle, serio, tam naprawdę jest ciepło na górze, a ja przybywam do krakowskiego internatu… Chciałoby się napisać, że z walizką pełną marzeń, ale gdzie tam, wypchany plecak i zastanowienie, jak niby dotrę na dworzec. Przy okazji obecne też było pytanie wszystkim znane, czy na realizację poszły oprócz mnie jeszcze jakieś dziewczyny? Jak pierwszy raz przychodziłam do pokoju, to nikogo nie było, no to jak będzie?
Kiedy wróciliśmy z rodziną z ostatniego obchodu po mieście, stan rzeczy się zmienił. Przyznam, znowu, że nie pamiętam, jak było dokładnie. Dość powiedzieć, że przedstawiłyśmy się sobie i dodałyśmy coś w stylu: aaa, OK, to ty, no to dobrze. Dowiedziałam się później, że wyraz twarzy podobno też miałyśmy podobny. Zrozumiałyśmy, że dobra, jednak sama nie jestem, fajnie, to już jakiś plus.
Sylwia widziała więcej ode mnie, o radiu wiedziała więcej ode mnie, czytała i słuchała tego, co moja Klaudia z podstawówki, za to o muzyce od strony teoretycznej więcej wiedziałam ja. Ja matfiz, ona nie. Ja raczej ostrożnie wyrażająca poglądy. Ona… no nie. Na razie jeszcze nie wiedziałam nic z tych rzeczy, wypakowując rzeczy znalazłam jednak deskę ratunku. A raczej, żeby być precyzyjnym, kosmetyczkę.
– Yyyy, a Pottera lubisz? –
– Słucham? –
– Harrego Pottera, czy znasz? –
– Znam. Lubię. –
– O, to patrz. – I podałam jej moją kosmetyczkę na drobiazgi z napisem: still waiting for my letter from Hogwart.
I niech mi ktoś powie, że HP nie przynosi ze sobą wartości. Przynosi! W ludziach.

– Wy, to się już dłużej znacie, no nie? Znałyście się wcześniej? – Zapytała, choć bardziej było to stwierdzenie, wychowawczyni, idąca z nami do sklepu niedługo po rozpoczęciu nauki.
– Pewnie, że tak, od dwóch dni! – Ucieszyłyśmy się wspólnie. Tego dnia też oglądałyśmy pluszowego żółwia, pamiętasz? I nie kupiłyśmy go, co było błędem, bo już go potem nie było. Głupota, było kupować.

Co do nauki, to kobiety na komputery! I 300 procent normy. Co do internatu, internet nie działał, do puki dzwony nie przestały bić. Fakt potwierdzony obserwacją.
Na zastępstwach i łączeniach najchętniej grało się w karty, a że niektóre gry są na tyle pasjonujące, że trzeba je dokończyć, to w 306 jest jaskinia hazardu.
Nie jemy jajek, nie wstajemy rano, na drzwiach karteczka "nie budzić" nie przetrwała nawet dwóch dni. Za to wieczorem pijemy herbatkę.
To Sylwia, kupując mi kiedyś w prezencie kubeczek pamiętała, aby wybrać taki, na którym są wypukłe, wyczuwalne wzorki. Również Sylwia pamiętała o tym, że jestem samodzielna, więc kiedy zagotowała się woda, a ja spytałam, czy zaleję herbatę, odpowiedziała: nie ma opcji, poradzisz sobie. Pewnie, że sobie poradzę, po prostu nie chciało jej się wstać! Nie dziwię się, mnie też by się nie chciało i do końca dziękować jej będę za to, że kiedy gdziekolwiek ze mną szła, czy cokolwiek ze mną robiła, wiedziałam, że robi to dlatego, że chce iść ze mną, a nie dlatego, że pomaga niepełnosprawnym.

Przy wieczornej herbatce sprawdzą się książki. Pierwszym zadaniem dźwiękowym była edycja fragmentu książki Pratchetta, ale jeśli chodzi o wspólne słuchanie audiobooków poszłyśmy krok dalej, a raczej krok w inną stronę i przez pewien czas królował Tolkien. Ja zapoznawałam się z klasyką i słuchałam o tym, że pieśń przenosiła hobbita w nieznane przestrzenie, a Sylwia usłużnie dodawała: to przez te grzyby!
Mądrość druga pada już niedługo później, kiedy nadchodzi dziesiąta i wypadałoby iść się ogarnąć. Na mój, dobiegający z łazienki, wrzask, Sylwia tłumaczy ze spokojem: Maju, pająki się depcze, a nie na nie krzyczy.

Jak przystało na ludzi inteligentnych, po położeniu się do łóżek grałyśmy w inteligencję. Serio, u mnie się tak na to mówiło, świat to zna pod nazwą "państwa miasta". Razem z obecną wtedy z nami w pokoju Weroniką robiłyśmy przy tym chyba nieco niestosowny hałas, bo czasami w naszym pokoju zjawiały się wyższe autorytety, żeby nas uciszyć. Zamiast przeprosin słyszały wtedy niecierpliwe powitanie: o, dobrze, że pani jest, zwierze na E?
Dobrze, że nie spytałyśmy ich, czy kiełbasa podwawelska nie powinna być ze smoka. Tę kwestię rozważałyśmy same.

W ciągu dnia zajęć nie brakuje, bo jak ich nie ma, to my je sobie chętnie zorganizujemy. Po pierwsze, pasjonuje nas nasz zawód wyuczony, więc, jeśli chodzi o nagrywanie efektów, to Sylwia jest pierwsza. Ja za to pierwsza do tworzenia instrumentów ze wszystkiego. Do czego może się przydać ta metalowa puszka? Sprawdźmy to, nalewając do niej wody, mniej, więcej, mniej, więcej, mniej więcej tyle… A drzwi od łazienki zamkniemy, bo tam w pokoju normalni ludzie próbują rozmawiać i nam przeszkadzają.
Jak muzyka i efekty już zrobione, to wiadomo, tekst musi być. Dopiero na ostatnim roku odkryłyśmy nasze niezwykłe pole do współpracy, mianowicie teksty, tłumaczone z angielskiego na polski, a raczej z angielskiego na nasze. Tak, żeby dało się zaśpiewać. Ja myślałam, że to moje hobby. Sylwia temu nie przeczyła, ale faktem pozostaje, że bez niej nie dałabym rady skończyć wielu tłumaczeń. Dobrze, że w ostatnim roku w pokoju była wieża, było na czym słuchać piosenek i cofać poszczególne, króciutkie fragmenty. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, o, to jest dobre!
Na marginesie dodam, że właśnie w trakcie tego roku weszłyśmy pewnego dnia do studia wyśpiewując: podłączyłyśmy wieżę, wieże wieże wieże!

Miałam też z kim podziwiać tłumacza piosenek z Encanto, a także z kim to Encanto obejrzeć. Nie ma to, jak, w podniosłym momencie, kiedy na ekranie pierwszy raz pojawia się Cassita, usłyszeć nad uchem: i tak, powstała nasza hałupa. No faktycznie, jakoś tak bardziej po polsku.
Do tej pory nie mogę słuchać jednej piosenki z Encanto, bo pamiętam, jak tańczyliśmy pod koniec roku z radości, że udało się ogarnąć prezenty. Brakuje tego…

Tańczyć, raczej nie tańczyłyśmy często, za to śpiew i gra była obecna. Czy to na lekcjach fortepianu czy organów, na których lubiłyśmy sobie towarzyszyć, bo każda wtedy lepiej grała, aż po wyśpiewywanie mniej lub bardziej mądrych tekstów na schodach, kiedy uznałyśmy, że i tak już głośniej być nie może. Mogło.

Wyjdźmy w końcu z tego internatu. I wyszłyśmy, fakt, choć wtedy też spacerów było nie mało. W prawdzie głównie do Biedronki, ale zawsze. Zdarzało się też przecież gdzie ińdziej. Na przykład pod ten most z dobrym pogłosem.

Ale, czy to się skończy na szkole? Jak widać nie, nawet zagranica nie jest nam straszna. Podczas ostatniego wyjazdu każdej z nas udało się doskonalić jakąś umiejętność. Sylwia umiejętność wychodzenia na miasto bez planu, a ja, umiejętność robienia zdjęć. Sylwia ustawiała, ja naciskałam w odpowiednim momencie i co? Można? Można też oczywiście poruszać się po nieznanym mieście, kiedy Sylwia nie ma w telefonie internetu, a ja baterii, ale to już szczegół. 😉 Team work makes the dream work, zwłaszcza wtedy, jak jednej się włącza instynkt opiekuńczy, a drugiej powtarzane z uporem: no przecież nie umrzemy! Chyba. Raczej.
A i wtedy prześladowały nas mosty i to całkiem długo. Zwłaszcza, że musiałam obejrzeć jeden, na którym rozpoczęła się akcja pewnej książki.

Anegdota na marginesie, piszę, „rozpoczęła się”, bo bałam się innych sformułowań. W rozmowie z koleżanką powiedziałam kiedyś nieopatrznie, że ta książka się działa w mieście takim i takim, a mój mózg stwierdził, że hehe, książka siedziała w mieście, no i tak siedziała, i siedziała, pewnie nadal tam siedzi, w jakiej bibliotece, czy co… Poprawiłam się, że no, w sensie akcja, akcja się działa.
– Mhm. – Przytaknęła rozmawiająca ze mną Kinga. – Zaprzyjaźnione były, pewnie razem siedziały. – W tym momencie już płakałam ze śmiechu, nie wiadomo czemu, pewnie ze zmęczenia.
– No… w sensie… o Jezu… akcja była osadzona w… Nie no, cholera, też źle, osadzona była, to siedziała, wiadomo! – Może wrócimy do rzeczywistości?

** ** **

I teraz, pod koniec tego wpisu chciałam w końcu wyjaśnić, czemu właściwie akurat teraz przyszło mi do głowy to wreszcie wklepać w klawiaturę. Nie tylko dlatego, że jestem od paru tygodni dręczona o wpis przez kilku moich znajomych, ale też dlatego, że Sylwia, przedstawiająca się czasami, jako moja asystentka, a będąca przyjaciółką, nie tak dawno miała swoją urodzinową uroczystość. Ponieważ moje urodziny świętowałyśmy wspólnie, tak konkretnie leżałam w jej domu z gorączką, pomyślałam, że może jej poświętujemy trochę inaczej. Zły, o tydzień spóźniony, Zgredek ze mnie.

Moja droga, ja tu jeszcze nie umieściłam okazyjnego wpisu dla Ciebie i mam nadzieję, że ten posłuży jako taki, bo i pamiątaka jakaś będzie. 😉 Wiem, dlaczego poczułam się tak spokojnie tamtego zagranicznego wieczoru, kiedy ja już prawie spałam, a Ty uzupełniałaś dziennik. Byłam z powrotem w naszym pokoju, niezależnie, czy 306, czy późniejszy 302, czy jakikolwiek inny. I przypomniałam sobie, kto zawsze ze mną był, żeby gadać o sprawach bardzo poważnych i bajkach z dzieciństwa, o ludziach znajomych i nieznajomych, o muzyce i słuchowiskach, książkach i filmach. Ty rozumiałaś, dlaczego muszę wszystko przetłumaczyć, pamiętałaś, że ja mentalnie mieszkam w dolinie muminków, wiedziałaś, że Tony Stark ma serce, przez te wszystkie lata i ZAWSZE. Byłaś ze mną wtedy, kiedy nie chciało mi się ruszyć poza pokój, ale i wtedy, kiedy przejeżdżałam o kilka przystanków za daleko. Wiedziałaś, kiedy na mnie uważniej spojrzeć, ale i, co na tak małej przestrzeni równie ważne, kiedy nie patrzeć. I nie robiłaś mi wtedy zdjęć. 😉
To Ty pisałaś, że z naszą klasą się chodziło pod most, żeby potupać i pokrzyczeć, to z Tobą udawałam audycję radiową, żeby zaraz później oprowadzać wycieczkę, to z tobą śpiewałam na schodach i korytarzach o tym, że nie mówimy o Brunie i że dalej będę jeździć walcem. To ty dawałaś sobie czasem wytłumaczyć akustykę, w zamian za to tłumacząc mi niektóre trasy i obsługę urządzeń.
A na dodatek w ogóle się nie obrazisz, że ja tu publicznie wywlekam takie nasze różne! 😉

Mam nadzieję, że czytało się dobrze, nawet tym, którzy z nami wieczorami nie grali w państwa miasta lub nie uprawiali szermierki tą kartonową rurą po papierze prezentowym.
** ** **
– Słucham? – Zapytałam pytającego mnie przedszkolaka.
– Nooo, czy ktoś tam panią lubi? – Uśmiechnęłam się.
– Chyba tak. Przynajmniej mam taką nadzieję. –

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, z jubilatką na czele
ja – Majka

PS Termos żyje i ma się dobrze.

PS2: Tak, przeczytam te pory magii!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Przynajmniej jeden akapit urodzinowy. Poznajcie moją siostrę

Moja siostra czyta moje posty. Jak to ostatnio sama określiła: jak tak piszesz, Maja, na facebooku, że nooo, wiecie, ja takie napisałam, to przeczytajcie… no to ja czytam!
OK. Mało tego, ona czyta również komentarze. Reaguje różnie.
– Ale przecież to jest… –
– Emilia, nie używaj takich słów! –
– No ale… ale… ale jest! – Prawda, akurat było. Są też jednak i lepsze dni.
– O, Maja, tu ktoś cię lubi, kto to? O, oni są mili. O, piszą o mnie! –

Właśnie. I do tego, tak mniej więcej, dążymy, Drogi Czytelniku, ponieważ Emilka ma na temat mojego bloga różne przemyślenia, ale zazwyczaj pierwszym z nich jest: "Maja, NIE było NIC o mnie!". Ewentualnie może być też: "o, było COŚ o mnie!" W końcu siostra moja wyraziła się jasno: Maja, ma być COŚ o mnie, przynajmniej jeden akapit! Potem dodała coś, że krytyki nie, ale nie dosłyszałam. ;p Także, cytując klasyk, Emilia, miałam Ci do tego listu włożyć sto złotych, ale niestety już zakleiłam kopertę. Dzieje się to wszystko dlatego, że dziś mamy święto. W brew pozorom to nie tylko jest Wielka Sobota, ale i trzydziesty marca. A trzeba Ci wiedzieć, Drogi Czytelniku, że trzydziestego marca piętnaście lat temu moja siostra raczyła była zjawić się na świecie, z której to okazji ja dziś powiem tu o niej kilka słów. To jedziemy z tymi akapitami.

1. Chcąc zacząć od początku musiałabym wspomnieć o tym, jak od trzeciej w nocy nie spaliśmy, bo było wiadomo, że coś się dzieje. Oczywiście w wieku lat dziewięciu i pół mało co rozumiałam, ale wiedziałam, że to JUŻ. Rodzice zadzwonili po wujka, żeby mnie pilnował, a sami pojechali w świat. Tak tak, Emilia, podczas gdy Ty przeżywałaś to, co podobno jest dla człowieka najtrudniejszym przejściem, czyli wydostawałaś się na ten piękny świat, ja grałam z wujkiem w piłkarzyki i słuchałam, jakie ma dzwonki na telefonie. Do tej pory pamiętam. Pamiętam też jednak coś troszkę ważniejszego, mianowicie to, że, o ile wiem w brew wszystkim przepisom, zostałam tego samego dnia wpuszczona do sali, w której była mama wraz z moją siostrą. Jak człowiek się postara, to i takie najmniejsze istoty na świecie złapią go za palec. I kto by pomyślał, że to maleńkie, bezbronne stworzenie 15 lat później będzie mnie zrzucać z mojego własnego łóżka, tłumacząc mi po angielsku, za co to było?

2. Drugim akapitem niech będą nagrania. Mam ich trochę. Jak tańczymy sobie do "life is a highway", moja siostra w poważnym wieku lat może dwóch. Jak proponuję siostrze, że coś sobie nagramy, pośpiewamy, na co ona mówi, że najpierw trzeba poprzątać. Tak, mam to uwiecznione. Jak śpiewasz, droga moja Emi, piosenki, takie, jak "kocham cię, a ty mnie". Albo te dla babci i dziadka z przedszkola. NIE wstawiam ich tutaj. A mogłabym. Problem polega na tym, że kiedy te nagrania powstawały, to Emi nie miała na mnie haków, a teraz ma więcej, niż ja na nią, gdyby dobrze poszukać.

3. Podobnie sprawa się ma z bajkami, nie tylko prosiła, żeby opowiadać jej, ale także opowiadała nam. Mam trochę nagranych, a trochę pozapisywanych. Nawet będąc mała Emila kazała je sobie potem odczytywać, żeby wiedzieć, co opowiedziała. Again, nie wklejam ich tu. A mogłabym.
Bajki jednak nie były tworzone tylko przez nas, ale także leciały sobie z płyt. Moja siostra, na szczęście, od najmłodszych lat obserwowała, jak mama czyta książki, a ja słucham audiobooków, nauczyła się więc robić i jedno i drugie. Skutek jest taki, że kiedy leci audiobook, Emila nie wpatrywała się w pierwszy dostępny ekran, żeby sprawdzić, kiedy pojawi się obrazek. Jeśli zaś chodzi o książki, to teraz częściej ja ją pytam, a nie ona mnie, co czytasz, czy podoba ci się to, co czytasz, albo ewentualnie: czy ty powinnaś już to czytać? Potem jednak przypomina mi się, co czytałam w jej wieku i przestaję pytać. Obyś zawsze miała ciekawe książki!

4. Z płyt nie lecą tylko bajki grajki, ale też muzyka. Muzyka może też lecieć w słuchawkach, z odtwarzacza mp3, iPoda, tabletu czy telefonu. Wiadomo, że dzieci mają ulubione piosenki, które je bawią lub usypiają, nie zawsze jednak na początku kojarzą, czym muzyka może dla człowieka być. Podobnie u mojej siostry. Owszem, zdarzało jej się nucić coś, co okazało się potem piosenką po koreańsku, bo jej się akurat taka bajka na youtubie włączyła. Owszem, śpiewałyśmy razem: chceeesz, czy nie chcesz, chceeeesz, czy nie chcesz, bo bajki grajki były częstym gościem. Owszem, w pewnym momencie, słysząc kolejny raz "jestem tu, robię to co chcę" albo soundtrack z dwunastu tańczących księżniczek, który to film leciał sobie u nas dwanaście razy z rzędu, człowiek ma ochotę znaleźć najbliższy most i skoczyć we Wisłę. Ale nic nie było dla mnie bardziej wzruszającą muzycznie chwilą niż to, jak moja siostra powiedziała kiedyś: Maja, ja już wiem, czemu ty w samochodzie zawsze masz słuchawki! A teraz to Emilkę chwalą za koszulkę z okładką płyty Beatlesów.

5. Jak muzyka, to i koncerty, a na koncertach moja siostra bywała dość wcześnie. Żeby nie szukać daleko, na festiwal reggae, na który jeździliśmy od 2012 roku, całą rodziną wybraliśmy się już w 2014, kiedy Emila miała lat 5.
Cieszę się, Emi, że nie tylko jesteś koło mnie na koncertach zespołów, które to ja znałam i lubiłam, ale też ja mogę, w drugą stronę, towarzyszyć Tobie. Nie wiem, czy bez naszych muzycznych wymian przyszłoby mi do głowy wybrać się na koncert Conana Graya, a tak proszę, byłam. Podejrzewam, że nie miałabym też pojęcia o KPopie, a jednak chcę mieć jakieś pojęcie. Ja mam jakieś pojęcie, a ty oryginalne płyty Stray Kids.

Cieszę się też, że byłyśmy razem na tym jednym koncercie Aleca Benjamina, na którym udało mi się przekonać Cię, że nie warto się poddawać. Nie zapomniałam także o naszym openerze, podczas którego miałyśmy okazję zobaczyć Jacoba Coliera, Arctic Monkeys, Lovejoy, a i tak razem troszkę żałowałyśmy na końcu, że nie doczekałyśmy do ostatniego występu, żeby się z innymi drzeć: twenty twentyyyyy, club! Serdecznie pozdrawiamy Ciocię! Nasze powroty w środku nocy, z "I got a feeling" na telefonie, żeby się nie bać, niezapomniane wrażenie! W tym roku będziemy na dwóch dużych koncertach, można się spodziewać relacji.

6. Muzyka, koncerty, wiadomo, mikrofony! Dziękuję Ci, moja droga, że towarzyszysz mi w tej mojej niezwykłej drodze, polegającej na nagrywaniu wszystkiego, słuchaniu wszystkiego i zauważaniu, że o, z tego kubeczka da się zrobić fajny instrument. Emi nie tylko pomagała mi rozstawiać sprzęt, jak w lockdownie, w ramach pracy domowej, musiałam nagrać efekty dźwiękowe, ale także ogląda ze mną Andrew Huanga i Daviego 504, z właściwym temu zaangażowaniem. 😉 Ona wie, że przeróżne dźwięki zauważać należy, a bębenki są niezbędne do szczęścia, za to ja mogłam jej towarzyszyć, gdy kupiła sobie prawdziwe ukulele w prawdziwym sklepie muzycznym. I hity Ranko Ukulele wchodzą na tapetę za trzy, dwa, jeden…

7. OK, muzyka muzyką, a co z okładkami i teledyskami? Otóż moja siostra potrafi rysować. I malować. I szkicować. I nie zabij mnie, bo ja nie znam nazw wszystkich technik.
Od zawsze słyszałam, że rysowanie Emilce wychodzi, jak nie miała lekcji malowania, to miała lekcje plastyki ogólnie lub ewentualnie odwrotnie. Ma to same plusy. Po pierwsze, tak jak ubraniami się dzielimy, zabieramy je sobie i pożyczamy, tak gadżetami związanymi z zainteresowaniami nie trzeba. Każda z nas ma inny pokój, ja mam płyty, instrumenty, mikrofony i kable, a ona ma plakaty, obrazy, bloki, ołówki, kredki, flamastry, pędzelki… OK, dobra, tu mógł być problem, bo kiedyś poprosiłam Emilkę, żeby mi pożyczyła niepotrzebny pędzel, żebym coś sobie wyczyściła, moja siostra natomiast nie zrozumiała, co to takiego "niepotrzebny pędzel". Po zastanowieniu się rozumiem jej konsternację.

8. Dobra, muzyka była, rysowanie było, to teraz co? Dajmy sobie gry.
Żyjemy w czasach, w których równocześnie z planszówkami, jak nie wcześniej, pojawiają się w życiu dzieci gry na tablecie. To nie było tak, że Emi ciągle z tym tabletem musiała być, ale dwie anegdotki powiem. Po pierwsze, grałaś, moja droga, w Po, czy jak tam się nazywał ten ziemniaczek. Pamiętam o nim jedno, trzeba było go karmić. Mam wrażenie, że czasem jadł sam i raz sobie tak coś zeżarł w środku nocy, kiedy wszyscy spali, a ja akurat nie. Zawał!
Po drugie, to akurat była bardzo fajna gra, grała Emila kiedyś w grę, polegającą na łączeniu dwóch rzeczy, żeby powstała trzecia. Wiecie, to, co się łączy ziarenko i wodę, powstaje kwiatek, kwiatek i, nie wiem, czas, i powstaje drzewo, takie tam. Nazywało się to chyba alchemik, choć mogę się mylić. Pewnego dnia, po dość długiej bitwie z grą, Emi przybyła do mnie z informacją:
– Maja, zrobiłam obsydian! –
– Co zrobiłaś? – Zapytałam z zainteresowaniem, ponieważ Emilia miała wtedy jakieś 5 lat i naprawdę byłam ciekawa, jak mi to wyjaśni. Emi zastanowiła się.
– A nie wiem, taka czarna plama mi wyszła. – Od tej pory, jak chcieliśmy powiedzieć, że komuś się film urwał albo miał pustkę w głowie, mówiliśmy, że taki obsydian mu wychodzi.
Uspokajam miłośników przeróżnych gier planszowych, klocków i innych rozgrywek nieobecnych w tabletach, takie też były! Emi, dawno nie grałyśmy w jengę. A pamiętam, jak grałyśmy, na podłodze naszego pokoju w bloku, w którym spędziłyśmy razem całkiem dużo czasu. Poza tym w domino, w grę, zwaną przez nas kwadracikami, w której chodziło o użycie jak najwięcej liczby klocków swojego koloru, wszystkie gry z serii raz ja, raz ty i zobaczymy, za którym razem się rozleci, piłkarzyki, przenośny cymbergaj… A, no i nie zapominajmy o najważniejszym!
Ostatnio moja siostra przyszła do mnie do pokoju, kiedy akurat rozmawiałam przez telefon.
– O, Emila, mówiłaś ostatnio, że umiesz, gramy w szachy? – Emi popatrzyła na mnie, popatrzyła na telefon, a akurat orientowała się w treści mojej konwersacji, apotem stwierdziła:
– E, w tym towarzystwie gramy w warcaby. – Dzięki, skarbie, dzięki.

9. To jak już jesteśmy przy konwersacjach, to napiszę, czemu tata się nie tak dawno cieszył, że ma wreszcie z kim pogadać. Wspominałam o rysowaniu, ale nie wspominałam, że Emi uczy się teraz w technikum… Technikum, łapiecie? A ja pamiętam, jak ona się uczyła chodzić! W każdym razie w technikum na profilu związanym z grafiką. Teraz ona rozmawia sobie z rodzicami, oboje po poligrafii, o tym, co jaki program do projektowania robi z czym, o błędach w druku, o druku w ogóle, a ja siedzę i słucham, ponieważ obcy jest mi zwyczaj, by ślepy gadał o kolorach. A nie, przepraszam, ostatnio poprosiłam siostrę, żeby mi pomogła w zrobieniu notatki o kolorach na metodykę edukacji plastycznej.
– Emi, ty kojarzysz koło barw? Koło barw, tak to się nazywa, tak? Że tam te przeciwstawne, i tak dalej… –
– No tak, o matko, jak ja to na każdych zajęciach mam! –
– Świetnie, to teraz ja też chcę to mieć. –
– Czekaj, a ja bym ci to w sumie wyjaśniła, ty to zrozumiesz! – Nie pamiętam, czy zaczęła się w tamtym momencie zastanawiać, czy wyjaśnić mi to na dźwiękach, czy na fakturach, ale jestem bardzo ciekawa, co wymyśli. Na szczęście ja różnicę między kolorami mniej więcej pamiętam, więc może będzie łatwiej. No i właśnie, jak już jesteśmy przy "łatwiej".

10. Na bank podczas mojej nauki szkolnej pomyślałam nie raz, że jest mi trudno. Nie tylko wtedy, kiedy w podstawówce trzeba było uczyć się chemii, historii, wosu czy niemieckiego, ale także w liceum, kiedy trzeba było… wiele rzeczy. Emi, to ja powinnam opiekować się Tobą, co nie zmienia faktu, że zdecydowanie za często widywałaś, jak płaczę. Nie wpadłam wtedy na to, że sam środek Twojej podstawówki wypadnie w strajku, a potem od razu, żeby nie było nudno, lockdown.
Wspominałam tu już o tym, że, mieszkając w bloku, miałyśmy z Emilą wspólny pokój. Zważywszy na to, że teraz każda z nas ma pokój mniej więcej wielkości tego naszego starego, wspólnego, nie mam pojęcia, jak się wtedy na poczekaniu nie podusiłyśmy wzajemnie przy którejś kolejnej okazji. Doskonałą okazją było, jak rozkładałam mikrofony do nagrywania wspominanych wyżej efektów akurat na biurku Emilki, bo do mojego się nie dawało przykręcić statywu. Niezłą były też zdalne lekcje, moje i jej. Jednego dnia ja wołałam Emilkę z drugiego pokoju, żeby przyniosła mi picie, bo ja tu muszę jeszcze godzinę siedzieć, innym razem to ona ostrzegała mnie, że ma matematykę o ósmej rano i że mam wstać razem z nią, żeby zdążyć się wynieść z pokoju. Trudno także zapomnieć o naszych lekcjach angielskiego. Nie wiem, ile cię wtedy nauczyłam, Emi, ale najcierpliwszym pedagogiem nazwać mnie nie można, zwłaszcza, że niektóre sposoby nauczania angielskiego w szkołach doprowadzały mnie do szału. W każdym razie nie dziwię się, że Twoja podstawówka może być wspominana jako nieco trudniejsze doświadczenie, niż moja. Zdalne lekcje i izolacja po liceum, to niezbyt fajna sprawa. Zdalnych lekcji i izolacji przed nawet nie chcę sobie wyobrażać.

11. Jak już jesteśmy przy lockdownie, to przejdźmy może do ulubionego pytania wszystkich, jak my się dogadujemy?
Wracam do tego pokoju, no jakoś trzeba było! Wielkie sprzątanie naszej wielkiej szafy zawsze było wielkim świętem. Najważniejsze, żeby znaleźć rzeczy, które lubimy razem. Razem lubimy seriale z Disney Channel i niektóre inne bajki. Razem lubimy Harrego Pottera, pomijam to, że ja chciałam namówić Emilkę, żeby go lubiła, bo ona sobie jeszcze mogła kupować zabawki, a ja chciałam je mieć. ;p A propos kupowania, razem lubimy chodzić po Złotych Tarasach i szukać ubrań i nie tylko. Jak mówiłam, tymi ubraniami potem możemy się wymieniać, bo już jesteśmy podobnej wielkości. Tak tak, przerosłaś mnie, wiem. Razem lubiłyśmy soczki w woreczkach, które mi Emila przynosiła podczas moich zajęć. Razem lubiłyśmy niektóre gry. Razem lubimy muzykę i koncerty. Teraz razem lubimy, mam wrażenie, obniżać sobie IQ, ponieważ coraz częściej moja siostra przychodzi do mnie, żeby wraz ze mną oglądać tiktok lub snapchat. Serio, tiktok, to dziwne miejsce, ale snapchat, to jest miejsce szkodliwe dla zdrowia! Chociaż, jakby tak się zastanowić, mam wrażenie, że nasi rodzice stwierdziliby w tym miejscu, że nam, to już nie wiele zaszkodzi. Sądząc po tym, jak się czasami zachowujemy zbytnio mnie to nie dziwi.

12. Pewnie nam żelki zaszkodziły, przejdźmy do jedzenia!
Moja siostra, małą Emilką będąc, oświadczyła kiedyś, że, kiedy dorośnie, zostanie gotowarką. Nie wiem, kim zostaniesz, Emi, możesz zostać kim tylko będziesz chciała, ale dziękuję ci, że zrobiłaś mi wczoraj tosty! Emilia w ogóle gotuje lepiej ode mnie. Może inaczej, Emilia ogólnie umie gotować, bo gotowanie lepiej ode mnie nie jest zbyt dużym wyczynem, zważywszy na to, że ja po prostu nie umiem prawie wcale. Tosty i nasze ulubione kanapki umiemy sobie robić wzajemnie, za to już ciasto lub po prostu obiad stanowczo lepiej dla domowników, żeby robiła Emilka, niż ja. Także, Emi, ja cię mogę jako gotowarkę zatrudnić, jak chcesz. A jak ci się nie będzie chciało gotować, to zjemy razem ciastka mocy.

13. I tu pojawia się temat pomocy, bo w poprzednim akapicie pojawiła się wzmianka, że Emi zrobiła mi tosty. Podczas tego samego śniadania ja zrobiłam jej herbaty, więc mam nadzieję, że jakiejś tam sprawiedliwości stało się za dość.
Mało jest badań o rodzeństwie osób, które mają jakąś niepełnosprawność, o samych niewidomych byłoby pewnie jeszcze mniej. Na pewno jednak przyznać trzeba, że Emi od dość wczesnych lat była przyzwyczajona, że mi nie tylko trzeba podać do ręki, żebym obejrzała, ale też czasem gdzieś podprowadzić. Mam nadzieję, że po tylu latach nie czujesz się, Emi, przeze mnie jakoś nadmiernie wykorzystywana, chociaż wiadomo, może się to okazać w komentarzach. Skomentujesz?
Chciałabym jednak wierzyć, że jakoś się tą pomocą wymieniamy. Kiedy ja jej pomagałam z angielskim, ona mi z rozkładaniem gratów, kiedy ja jej podpowiem, co zrobić, kiedy komputer się zawiesi, ona odpowie mi na znane i lubiane pytanie: Emi, nie gada mi, co on ode mnie chce?! Kiedy Emi złamała sobie rękę na lodowisku, to ja mogłam pomóc się ubrać, za to ona już wtedy podpowiadała mi, gdzie jest moja kurtka, jak akurat jej nie zauważyłam. Swoją drogą moja pomoc w tamtym czasie w postaci dialogu wyglądała mniej więcej:
– Proszę, Emi, twój sweter, ej, a skąd masz taki, ja też chcę taki sweter!
– Ale to mój! –
– OK, rozumiem, ale ja też chcę! –
Raz to ja pocieszam ją, a raz to ona mnie. Wzajemnie też tłumaczymy sobie, że warto wstać z łóżka, jak to akurat jest potrzebne. Raz to ja mówię: Emilia, zjedz coś! Innym razem, to akurat mam nagrane, ona mówi: Maja, nie pij alkoholu!
Raz to ona jest wołana do mojego pokoju, żeby mi kliknąć "cookie consent" w jakimś niedostępnym dla mnie miejscu na ekranie, innym razem to ja jestem wołana do niej, a kiedy przychodzę okazuje się, że chodzi o: Maja, wyrzucisz to?
Słowem, wymiana jakaś następuje. :d

14. No i to właśnie było 14 akapitów na 15 urodziny mojej siostry, które, mam nadzieję, doceni i nie zabije mnie za te wszystkie moje opowieści tu umieszczone. Emi, obyś jeszcze nie raz mnie zaskoczyła, jak np. wtedy, kiedy okazało się, że doskonale rozumiesz słowa piosenki po angielsku mając lat 10, czy tam ile. Albo, jak wtedy, kiedy to ty tłumaczysz mi matematykę, a nie odwrotnie, bo ja akurat czegoś nie pamiętam. Albo pisząc sobie z koleżanką po hiszpańsku, podczas gdy ja nawet angielskiego zapominam. Albo jak wtedy, kiedy doskonale rozumiesz żarty, które podobno wolno ci rozumieć dopiero od dziś.
Emi wie co lubię, czego nie, razem ze mną śmieje się z żartów, ale też narzeka na zachowanie dziwnych ludzi, czyta ze mną i zabawne artykuły, i przygłupie komentarze, ogląda ze mną apartamenty na bookingu, filmiki na tiktoku i zdjęcia na facebooku, dopóki jej nie wyjdzie obsydian, zna wszystkie moje sukcesy i skandale. Emi, mam nadzieję, że Ty mi też się dajesz tak poznać i że byłam, jestem i będę dla Ciebie taką starszą siostrą, jaką chciałabyś mieć. Chciałabym być tak odważna, jak Ty.
Choć przyznać muszę, że w naszym charakterze podobieństwa widać. Parę dni temu Emilia, po jakimś cudownym żarcie, takim właśnie idealnie na naszym poziomie, powiedziała: Przepraaaszam, Maja! Ogólnie przyjętym następstwem tych słów jest zdanie: Już tak nie będę. Emi jednak dodała: już zawsze będę się z tego śmiać!
Taaaa…

I masz dedykację na koniec, a piętnasty akapit musimy jeszcze razem napisać. Chciałam dać wersję z "sing 2", ale uznałam, że bardziej pasuje oryginał.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ulubionym cytatem do tej pory pozostaje odpowiedź mojej, wtedy siedmioletniej, siostry na groźbę mojego przyjaciela: Emilia, bo cię zaraz przez okno wyrzucę!
– Nie możesz! –
– A dlaczego nie? –
– Booo… a bo ja nie mam butów!
Doprawdy, mądrego aż miło posłuchać.

Kategorie
co u mnie

Kręgi, w jakich się obracam, czyli wyjazdy, filmiki i artystyczny bajzel w szufladach

Witam drogiego Czytelnika!
Plan był inny, najpierw miał być wpis o jednym wyjeździe, planowałam też wreszcie wywiązać się z challengeu, do którego ktoś mnie nominował, ale w sumie, jak akurat wiem, o czym pisać…

Kiedy dni składają się z obowiązków, z których najcięższym jest wstanie wreszcie z łóżka, a każda aktywność wydaje się rzeczą niemożliwie trudną, niewiadomo właściwie, dlaczego, jeszcze bardziej docenia się dni, kiedy coś się wreszcie działo lub, to nawet istotniejsze, coś się wreszcie zrobiło. I ja nie mówię, że marzec jest miesiącem łatwym, ale zauważyłam, że dzieje się całkiem sporo.

Po pierwsze, w dzień kobiet wybrałam się do królewskiego miasta, aby odebrać mojąwłasność. Jakoś dużo tego było, ktoś mi coś zamówił w sklepie, ktoś mi coś zostawił, żeby pożyczyć, ktoś jeszcze inny miał mi coś przekazać… Coś dużo tego towaru, siedem paczek i chlebaczek, zabrałam więc największy plecak. I wiecie, jak macie do zabrania statyw mikrofonowy, nawet mały, to warto jest go zmierzyć. Tak, jest taka opcja, po prostu sprawdzić wcześniej. Ja nie sprawdziłam i przejechałam pół kraju po to, żeby się dowiedzieć, że najistotniejsza z tych wszystkich rzeczy, moje własne zamówienie, do plecaka się NIE zmieści i i tak ktoś mi to musi wysłać. Inne rzeczy się zmieściły, uprzejmie przepraszam moich znajomych, którym wlazłam na zajęcia do studia, żeby się tam rozłożyć z całym moim majdanem i chwilę pobawić w to moje, to twoje. To był dzień tuż przed praktykami, a do tego piątek, więc mam wrażenie, że mało komu to tam przeszkadzało, zwłaszcza, że sama przyniosłam fanty do pochwalenia.

Tu dygresja, posiadam nowy rejestrator. Wymiana sprzętu wśród dźwiękowców okazała się tematem interesującym, ostatnio nawet tłumaczyłam to koleżance. To nie jest tak, że my wszyscy mamy hobby takie, że się bawimy w lombard i samo kupowanie i sprzedawanie tego towaru robi nam przyjemność, po prostu czasami jedna rzecz się sprawdza, inna nie, trzecia jest nie do naprawienia, czwarta przeciwnie, właśnie naprawiliśmy, to co się będzie marnować? Teraz też tak jest, zakupiłam sobie nowy rejestrator, a raczej nową wersję rejestratora, który chciałam kupić od dawna, no i z okazji tego zakupu sprzedam inny, coby nie podwajać posiadanych funkcji. Co ma się u mnie w szufladzie marnować, jak komuś innemu może służyć lepiej? Poza tym powiedziałam sobie, że kupię tylko wtedy, kiedy uda mi się dostać jedną krótką w czasie, za to niezłą w pieniądzach robotę. Dostałam, więc dotrzymałam słowa.
Już przed dniem kobiet przybyła do mnie paczka z tym nowym i wybraliśmy się z Tomkiem do Piotrka… swoją drogą same chłopy, same chłopy! Jak to powiedziała kiedyś moja przyjaciółka: no cóż, taki zawód! Wracając, wybrałam się z Tomkiem do Piotrka testować sprzęty. Dobra, OK, ja sama słyszę, jak to brzmi. Jeszcze dodam, że różne mikrofony, bo każdy z nich miał inne. Już tak poważnie mówiąc, nawet nie wiesz, drogi Czytelniku, jak to miło jest razem się ucieszyć z nowych rzeczy, a jeszcze milej razem kląć na to, co w tych nowych sprzętach jednak mogłoby być lepsze. Podobny proces odbywał się, kiedy byłam w Krakowie, no fajne to, nagrywa ładnie i dobrze, że gada, ale czego to przychodzi w takim pudełku, jakbym sobie kupiła w markecie paczkę snickersów? To już by mogli chociaż snickersa dorzucić! A akcesoriów do tego, to już w ogóle nie wynaleźli. Drogi Zoomie, ja nie rozoomiem takiego postępowania. Piotrze, dzięki za gościnę! Tomku, dzięki za to, że całą drogę przegadaliśmy o syntezatorach, nawet o tym nie wiedząc.

Krakowa nie skończyłam na narzekaniu na pudełka, ponieważ potem miałam jeszcze trochę spotkań towarzyskich. Poczekałam sobie na nie w internacie, gdzie miłosiernie dali mi herbatę i fajnie, bo było zimno. W ogóle zauważyłam, że zdarzają się takie dni, kiedy jadąc tam ja się o nic nie muszę martwić. Ten mi da kanapkę, tamten herbatę, nie ma to, jak się ustawić! :d
Potem natomiast wyruszyłam w miasto, bo kiedyś ze szkoły trzeba wyjść. Przyznaję uczciwie, że przeróżne integracje skończyłam późno, a dzień kobiet świętowałam, jak własne urodziny albo i bardziej. Znajomi dźwiękowcy razem dywagowali ze mną nad rejestratorami i nietylko, znajomy masażysta przestawił mi jakieś takie kręgi, że nawet nie wiedziałam, że takie mam, a ze znajomym wielbicielem Marvela pół nocy oglądaliśmy różne rzeczy, w tym na youtubie, jak chłopcy z kabaretu Ani Mru Mru w państewka miastewka grali. 😉

Wróciłam do domu w sobotę i dobrze się stało, bo od poniedziałku intensywny powrót do pracy. O tym poniedziałku, to ja jeszcze tu kiedyś sporo napiszę, choć jeszcze nie teraz. Dość powiedzieć, że z uczelnią to nie było związane, natomiast doświadczeń nowych sporo, a i sport mi się w końcu zdarzyło uprawiać, raz na rok. Przy okazji okazało się, że fajnie by było o ten sport zaczepiać nieco częściej, bo we wtorek nie mogłam ruszyć absolutnie niczym, bolało mnie wszystko i jeszcze coś, a dalekie wyprawy, np. na dół po herbatę, utwierdzały mnie w przekonaniu, że goalball spoko, ale ja jednak bym została przy pingpongu. Wysiłek się opłacił, ale jak mówiłam, więcej szczegółów nawet nie tyle w następnym odcinku, ile raczej sezonie.

Po dwóch dniach rekonwalescencji po straszliwym wypadku, jakim była niespodziewana aktywność fizyczna, nadszedł czas powrotu na uczelnię. Bardzo nie chciałam iść. Naprawdę bardzo. Dawno aż tak bardzo nie miałam ochoty zostać, zwłaszcza, że w czwartki uszczęśliwiają nas tą niezbędną wiedzą od godziny ósmej rano, a kończą przed siedemnastą. Komu do głowy przyszło o godzinie ósmej robić nam wykłady, które są dobre? Przecież w takim układzie ja muszę na nie chodzić! No ale nie no, tak serio naprawdę się opłaca, sporo na nich praktycznej wiedzy, a to jednak nie zawsze takie oczywiste. Poza tym ostatnio na kulturze organizacyjnej szkoły mieliśmy o roli dyrektora i na prezentacji był kto? Dumbledore! Wiadomo, od razu zaczęłam uważniej słuchać, zwłaszcza, że się okazało, że niektórzy piszą prace o kulturze organizacyjnej szkoły nawiązując do Hogwartu.
– Ej, to ja wiem, o czym my będziemy magisterkę pisać. – Ucieszyłam się na głos do siedzącej obok koleżanki.
– Wiadomo, tylko jak to z tyflo połączysz? –
– Żartujesz sobie? Przecież Potter był słabowidzący! Bardzo mocno! – To akurat jest prawda, tak na marginesie, także wiecie, oczekujcie magisterki. ;p
Swoją drogą wiedziałeś, Czytelniku, że najbardziej znaną szkołą na świecie, rozpoznawaną przez największą ilość ludzi w największej liczbie krajów, jest Hogwart? Ja strzelałam, że Harward, byłam blisko. Hogwart akurat spoko temat na APS, w końcu tam wszyscy mieli specjalne potrzeby edukacyjne.

Jak już jesteśmy przy studiach, to pochwalę się, że mamy ćwiczenia, które się nazywają: zachowania ryzykowne dzieci i młodzieży. Po pierwsze, kiedyś to się nazywało "zachowania trudne". I my, i prowadzący cieszymy się, że nazwę zmieniono na bardziej adekwatną. Po drugie, no proszę was, mogę wszystkim mówić, że mamy ćwiczenia z zachowań ryzykownych.
– Ale to co, wy tam pijecie, bierzecie i się bawicie nożem? – Padło pytanie w moim domu. Otóż nie, tak ciekawie nie ma, ale prowadzimy dyskusje i przedstawiamy prezentacje. Ostatnio było o wagarach i ucieczkach z domu i jestem bardzo zadowolona, że podczas dyskusji mogłam zwrócić uwagę na, wśród moich znajomych dość znaną, przyczynę wagarów pt.: nie idę do szkoły, bo muszę się uczyć.
Pomimo tematu dyskusji, w czwartek, jak widać, poszłam i jestem z tego niezmiernie dumna!

W piątek mam wyłącznie lektorat, angielski w psychologii, i to również o ósmej rano. Dyskusje podczas tych lekcji są ciekawe same w sobie, a jeszcze bardziej interesujące robią się w momencie, kiedy większość ludzi jest właśnie tak przytomna, jak się jest o ósmej rano. To są całkiem spoko zajęcia, zwłaszcza, że być może bez nich nie wiedziałabym o niektórych książkach, które teraz planuję przeczytać. Z kolei zupełnie z innej strony dostałam kiedyś polecenie książki "muzykofilia" Olivera Sacksa, którego teksty, jak się potem okazało, całkiem często muszę czytać na angielskim. Muszę tam kiedyś opowiedzieć o tej "muzykofilii", naprawdę ciekawa lektura, jak ktoś lubi takie książki. Opowiada o przypadkach różnych schorzeń psychologicznych, neurologicznych i sensorycznych, na które jakiś wpływ miała muzyka. WYwoływała lub, przeciwnie, wygaszała objawy, nie dawała spokoju lub przestawała dla słuchacza istnieć, była powodem nadmiernej aktywności, radości lub cierpienia i różnych urazów. Niezwykła rzecz.
W związku z tą książką mam w ogóle dwa przemyślenia / odkrycia. Pierwsze jest takie, że zawsze miło się dowiedzieć o osiągnięciach Polaków, a to właśnie Polak był jednym z pierwszych, którzy zaczęli badać halucynacje, w tym muzyczne, pod kątem tego, że one nie zawsze są związane z psychozą, czasami mogą być też związane z fizjologicznymi procesami odbywającymi się w mózgu. W tej książce jest sporo o tym, jak mózg, pozbawiony jakichś doznań zmysłowych, potrafi je sobie czymś zastąpić, albo, jak w przypadku takich halucynacji, po prostu stworzyć. Jak nam padnie iPod, zawsze możemy sami sobie pośpiewać, dokładnie na taki sam pomysł wpadał często mózg pacjętów Sacksa z dużymi ubytkami słuchu. To nie była kwestia wytworów wyobraźni, tylko faktycznie słyszenia. Autor pisał w książce o pracy polskiego lekarza, który, o ile dobrze zrozumiałam, jako jeden z pierwszych zadał pytanie nie tyle o to, dlaczego chorzy mają halucynacje, ale dlaczego zdrowi ich nie mają.
Drugie przemyślenie dotyczy bardziej samych pacjentów i badań. Sacks opisuje konwersacje z jego pacjentami czy korespondentami, często ludźmi starszymi. Gdyby ktoś w Polsce, w latach 90, powiedział, że słyszy muzykę w głowie, robilibyśmy mu badania neurologiczne lub skierowali na profesjonalną rozmowę z psychiatrą? czy raczej powiedzielibyśmy, że: aaa, wariat, coś się babci pomyliło? Do przemyślenia.

I tak na przemyśleniach, czytaniu i spaniu spędziłam resztę piątku, co już mnie zaczynało niepokoić. Ja wiem, że spanie jest całkiem fajną sprawą, ale ile można? I dlaczego nie mogę po prostu usiąść lub nawet się położyć, włączyć książki lub filmiku i po prostu poczytać lub pooglądać? Dlatego tym bardziej zdziwiłam się tym, że w weekend udało mi się zrobić całkiem sporo!
Po pierwsze, sam fakt wstawania minimalnie wcześniej. O godzinie, o której zwykle w wolny dzień dopiero bym myślała o tym, że wypadałoby coś zrobić, tym razem już byłam w jakimś działaniu.
Po drugie, dźwięk. Konkretnie nagrania. Przyszło mi do głowy, że jeżeli mam nowe urządzenie nagrywające, to może warto by było uczynić też jakieśtesty w swoim własnym domu, na swoich własnych instrumentach. Pojawił mi się ten pomysł w głowie i oto rozpoczął się dialog. A czy ja zdążę, a czy ja nie powinnam robić czegoś innego, a w sumie, to zmęczona jestem, a tak naprawdę, to może ja to zrobię w tygodniu… a ponad to wszystko wybijał się jeden, konkretny argument, czyli ta zwyczajowa niemożność rozpoczęcia aktywności. Po prostu, chcemy coś zrobić, wiemy co, ale wydaje się to jakimś takim wielkim osiągnięciem nie do przerobienia, bo trzeba wstać i zacząć. Ja tego nie piszę, żeby się żalić czy tłumaczyć, po prostu wiem, że nie tylko ja mam ten objaw, więc może i komuś będzie lepiej ze świadomością, że raz, ktoś to ma, a dwa, czasem udaje się to przewalczyć. Z dumą stwierdzam, że, jak mnie w sobotę. Posiedziałam sobie chwilę, pomyślałam o tym, a następnie wstałam i zabrałam się do dzieła.
I proszę bardzo, państwo szanowni prosili, to ja powiem więcej szczegółów, otóż filmiki o produkcji muzycznej niezmiernie skracają proces. Słowa do głowy przychodzą od razu, instrumenty od razu brzmią, a statywy, to w ogóle rosną same z ziemi, wystarczy kawą podlać.
Filmik dla zaprezentowania konceptu:

Otóż nie. Znaczy tak, tak też bywa, ale zazwyczaj nikt na tych filmikach nie pokazuje, jak się te statywy odkręca, przykręca, odkręca znowu, nie, za wysoko, za nisko teraz, teraz to się nie da w ogóle, generalnie to ramię, to się nie nadaje do niczego, trzeba drugie… I w ogóle kto był taki silny / kto był takim kretynem, że to tak mocno przykręcił? A, OK, wiem, to ja byłam! :p
Moi domownicy muszą być mocno przyzwyczajeni do dziwnych rzeczy. Moja mama, wracając do domu z jakiegoś wyjścia, do sklepu chyba, zajrzała sprawdzić, czy żyjemy. Najpierw do mojej siostry, a potem do mnie. Na łóżku leżała gitara, ukulele, melodyka i spore pudełko, na podłodze stał statyw, bongosy, djembe, przypominam, że to spory bęben, a ja byłam w trakcie przykręcania ramienia do biurka. Na razie było w kawałkach, ramię, nie biurko, ja też mentalnie byłam w kawałkach, bo mi się to wszystko troszkę rozwalało. Zoom był w stanie hold. Mama powiedziała "hej" i poszła. Nie zwróciła absolutnie żadnej uwagi na artystyczny proces, czym, jako dusza artystyczna, poczułam się nieco zawiedziona. Przeszło mi, jak trochę później, kiedy nagrywałam dość dziwnąokaryne, moi rodzice zastanowili się, czy to jakiś specyficzny flecik, czy to ja tak śpiewam na "uuuuuu". Kochani, jakby wam to… no NIE. Jest źle, ale NIE aż tak.
Skończyłam, posprzątałam ten uroczy pierdzielniczek, ale widocznie byłam w ciągu, bo jeszcze sobie wieczorem usiadłam do robienia muzyki, na co jakoś dawno nie było energii. Jest z czego się cieszyć!
W niedzielę za to, tak z porzytecznych rzeczy, robiłam porządki w szafie. Na razie w jednej szufladzie. Jestem na etapie zastanawiania się, skąd ja mam tyle spodni i kto te wszystkie spodnie będzie nosił. Przy okazji polecam patent, o którym napisze, bo moi komentujący lubili swego czasu pytać o modę. Posiadam ja, owszem, urządzenie rozpoznające kolory, ale kiedy przeglądamy rzeczy i chcemy szybko sprawdzić, które to spodnie, nie zawsze chce nam się sięgać po urządzenie. Niby wiem, co mam w szafie, ale uwierzcie mi, zdarza się tak, że niczym nie różnią się dżinsy czarne od niebieskich, a to czasem istotne. Jeszcze śmieszniej jest zlegginsami, w dotyku bardzo podobne, jedne czarne,, drugie szaro-jakieś i w ogóle do piżamy się to nosi, a trzecie w jaskrawe, pomarańczowe wzorki. Jedne założe do ludzi, inne, jakby nie zawsze. Tester kolorów akurat całkiem nieźle się sprawdza w rozróżnianiu tych dwóch kolorów, czarnego i nieczarnego, dla ułatwienia jednak w spodniach nieczarnych zrobiłam lekkie nacięcie na metkach. Dobry plan, nie przeszkadza, a sygnał jest. Chciałam przedziurkować dziurkaczem, ale się nie dało. Gorzej, jak w ogóle nie ma metki, wtedy jednak w ruch pójdzie Colorino. W tygodniu ruszę resztę szafy, aż jestem ciekawa, co znajdę.
– Normalka, każdy ma w szafie coś, czego nie nosi. – Powiedziała przyjaciółka.
– Skarbie, ale ja mam w szafie szafę, której nie noszę! – Odpowiedziałam na to, choć po zastanowieniu muszę przyznać, że może takiej tragedii nie będzie.

I też bez tragedii ten wpis kończe, Czytelniku drogi, z nadzieją na całkiem spoko tydzień, skoro tak nieźle zaczęty. Jeszcze dziś napisałam ten post, przetłumaczyłam tekst, którego długo nie mogłam ruszyć, było całkiem nieźle! łapmy chwilę, póki nie śpimy!

Pozdrawiam ja – Majka

PS Kraków był, niespodziewane Kielce jeszcze wcześniej, chyba czas na Warszawę. Blisko mam, a tylko na uczelni i na uczelni.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Dzień dobry, Czytelniku!

Dawno mnie nie było, co? Dziś już połowa lutego, więc dla mnie idealny czas na podsumowanie roku. 🙂 Kto czyta mojego bloga od pewnego czasu wie, że mam dość luźne podejście do deadlinów, jeśli chodzi o posty. Mam nadzieję, że mimo to zostaniesz ze mną, Czytelniku, i przeczytasz i ten, nieco opóźniony post.

Czy to będzie podsumowanie roku? Myślę, że nie. Nie tylko dlatego, że 2023 jest mi trochę trudno podsumować, ale też dlatego, że spotkałam się z dość ciekawą opinią. Gdzieś w trakcie nocy sylwestrowej usłyszałam od przyjaciółki, że ona nie lubi daty końca roku, bo to wszędzie czas podsumowań, postanowień i bilansów, a co, jeśli coś jeszcze jest w procesie? To nie jest tak, że budzimy się pierwszego stycznia i nagle niespodzianka, wszystkie zmiany, jakie miały się dokonać, właśnie się dokonały i teraz już możemy sobie spokojnie żyć. Najczęściej, to po prostu dzień, w który trochę częściej mówimy o tym, co nam się udało, a co jeszcze powinno udać.

Odnoszę wrażenie, że dużo rzeczy w zeszłym roku w pewnym sensie nie było moich. Nie moje sukcesy, nie moje porażki, nie moje problemy. Dotyczące mnie, to jasne, pewnymi rzeczami się chwaliłam, innymi martwiłam, ale zawsze, mam wrażenie, ze względu na jakąś motywację zewnętrzną. Czasem i tak się zdarza, nie chcę teraz na to narzekać. Nie zmienia to jednak faktu, że to my pojechaliśmy, to nam się udało, to my płakaliśmy do trzeciej w nocy albo śmialiśmy się do czwartej… A co, bardziej konkretnie, u mnie? Kiedy zaczynam się łapać na tym, że naprawdę nie wiem, zaczynam się martwić. Dlatego pierwszą rzeczą, jaką w moim prywatnym podsumowaniu wymienię będzie to, że wreszcie się przeszłam do terapeutki. Raz, drugi raz i tak sobie chodzę do dziś, choć częstotliwość spotkań zależy od świętej woli mojej uczelni i od planu, jaki nam ześle.

Przy okazji anegdota, na stronie jednego czeskiego sklepu muzycznego, w którym czasem zdarza mi się coś kupować, najciekawsze jest chyba polskie tłumaczenie. Pewnego razu, po zakupie, mail zwrotny stwierdził, że ze względu na mój zakup na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości iluś procent na kolejne zakupy. No trudno, jak już go zesłano, to niech jest, z nim się zawsze zgadzać trzeba. O cenach, które zostały poniżone, już nie wspominam. Uwielbiam translatory.

Wracając do podsumowania tego, co było, to nie tak, że w zeszłym roku nic nie zrobiłam. Na przykład, tuż przy początku, napisałam pierwszą w życiu sesję. I zdałam! 😉 Zdałam też drugą, w czerwcu, tym samym kończąc pierwszy rok studiów. Teraz powinien nastąpić ten tradycyjny, pedagogiczny moment, kiedy zwracam się do licealistów i mówię im, żeby się pilnie uczyli, bo sesja, to nie są egzaminy, do których przygotujemy się w jeden dzień! Ja jednak cenię sobie szczerość i powiem szczerze, kochani, ja sobie zdaję sprawę, że przerażająca większość zacznie się uczyć w tygodniu przed sesją, a i to na wyrost liczę. Choć fakt, jak robimy to regularnie, jest po prostu wygodniej. Bądźcie mądrzejsi ode mnie i uczcie się wcześniej!
Dwa tygodnie temu skończyłam sesję pierwszą tegoroczną, 4 egzaminy były. Ciężkie, ale bez przesady, w tamtym roku było chyba 9 i też się zdało.
Jeśli chodzi o muzykę zaczęłam się uczyć obsługi Logica, co ma ten nieprzewidziany skutek, że mam do kogo kląć, jak mi w tym Logicu coś nie działa. Andre, który mnie uczy, uczy też kilka innych osób, z którymi wymieniamy się doświadczeniami w pewnej nielogicznej, logicowej grupie na whatsappie. Tam właśnie można się pochwalić nowym utworem, albo tym, co się tym razem zepsuło. W moim przypadku to ostatnie też zazwyczaj jest chwaleniem się, ponieważ potrafię osiągnąć efekt, który wydawał się niemożliwy.
Jak to? Przecież to musi działać! TO NIE może tak reagować!
Jak to, NIE może? Ty nie będziesz mojemu komputrowi mówił, co mu wolno, a czego nie!
Podobne dialogi prowadziłam robiąc pierwszy instrumental na zlecenie na Logicu. Oczywiście wtedy też udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której Andre, po kilkukrotnym zastanowieniu się nad moim problemem powiedział, żebym po prostu zrobiła tę ścieżkę jeszcze raz. Spoiler alert, faktycznie okazało się to szybszą metodą rozwiązania problemu.

Gdybym przejrzała teraz mojego bloga zebrałabym więcej anegdot i spraw wartych podsumowania z zeszłego roku. Pierwsze duże koncerty, na które poszłam z moją siostrą, w tym jeden dzień na openerze, wyjazd do Czech (służbowy), czy do Gdańska (prywatny), pierwszy rok od lat dziesięciu bez festiwalu w Ostródzie… Myślę jednak, że kto chce zobaczyć, jak wyglądał tamten rok, zrobi lepiej, gdy poczyta wpisy z tamtego czasu. Zwłaszcza, że i tu, na blogu ,działo się wiele!
Przede wszystkim i za to w tym miejscu podziękuję, zyskałam wielu nowych czytelników! Jeśli zaś niektórzy czytali mnie już wcześniej, ujawnili się w komentarzach w ilościach, których nigdy bym się nie spodziewała! Dziękuję wam, kochani, bardzo serdecznie i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na kolejne lata. 🙂
Jak już przy tym jesteśmy, wspomnę o Q&A, które zrobiłam za namową i modą niesioną przez innych blogowiczów. Niektóre pytania nadal czekają na odpowiedź, a to ze względu na różne koleje losu różnych moich tekstów.
Pomyślałam więc, że w tym wpisie typowego podsumowania nie będzie, będzie za to opowieść o tym, kim jestem na początku 2024 roku. A, no cóż, nie da się o tym opowiedzieć, nie odpowiadając na pytania, które dotąd pozostawały bez odpowiedzi.

Pytania ogólne

Julitka: "Gdybyś mogła spędzić dzień dokładnie tak, jakbyś chciała, bez ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, jak byś to zrobiła? Co byś jadła? Czego słuchała? 🙂"
O, mam ochotę na taki dzień! Czasem banalne, czasem osobiste, a najczęściej trudno wymyślić. Ale wymyśliłam, że chyba dla mnie dniem idealnym byłby taki, kiedy bym nic absolutnie nie musiała robić, mając równocześnie absolutną pewność, że wszyscy są z tym OK. W sensie nikomu nic winna nie jestem, nic nie odkładam na później, nic nie zawalam. Wszyscy wiedzą, że przez ten dzień mnie nie ma i nie mają z tego powodu problemów, łącznie ze mną.
I teraz to już zależy, gdzie bym miała być. W okolicach ferii w zeszłym roku powiedziałam komuś, że marzę tylko o tym, żeby sobie siedzieć na moim dywanie, jeść moje chipsy, pić moją herbatę i czytać biografię Tove Jansson. Takie spędzenie popołudnia pasowałoby mi nadal. Chipsy wiadomo, chilli z limonką od Laysów, jak zwykle, herbata zwykła albo taka czarna z mango i czymś jeszcze, zależy z jakiego sklepu. Żelki mogę jeść zawsze, więc i wtedy mogę. A na kolację mogę zjeść wrapy twojej mamy, Juli. 😉
Takiego idealnego dnia chciałabym się też obudzić wyspana, bo to rzadkość, a jednak pomaga w dobrym spędzaniu chwil. To, czego bym słuchała, zależałoby pewnie od mojego nastroju, w fajne dni słucham różnych rzeczy. Zdarza się Schiller, zdarza się David Guetta, zdarza się Måneskin, a zdarza się Damian Marley czy Dub FX. To naprawdę zależy, jak się człowiek obudzi.
Chyba, że w ogóle wybieramy wycieczkę. To chcę pojechać do Niemiec, do Thomanna, sklep muzyczny taki, i najlepiej niech mnie tam zamkną na cały dzień. Albo dwa. 🙂

Zosia: "Jesteś skowronkiem czy sową?"
Sową sową, w nocy mam ciszę i nikt mi nie przeszkadza, a i ja nie mam wrażenia, że coś muszę robić, czegoś nadsłuchiwać. Z tego powodu kładę się późno i przed godziną 9, to ja jestem ptaszkiem ciężko rannym.

Jacek: "Wiem, że może głupio pytać o to niewidomą, ale masz jakieś swoje ulubione zdjęcie?"
Czemu głupio? Dla mnie jak najbardziej OK! Zastanawiałam się, ale w tym momencie nie mogę sobie przypomnieć nic bardzo aktualnego. Wiem, że zrobiłam sobie kiedyś zdjęcie z Kamilem Bednarkiem, na którym wyglądamy, jakbyśmy byli spokrewnieni. To było zabawne, bo trochę tym wkręcaliśmy ludzi na rodzinnych spotkaniach. W sensie my z rodziną, nie z Kamilem. 😉 Swego czasu miałam też zdjęcie z moim byłym chłopakiem, gdzie oboje staliśmy tyłem do aparatu i zawsze mówiłam, jak ktoś to oglądał, że kochać, to znaczy patrzeć w jednym kierunku. Ja nie wiem, gdzie myśmy patrzyli!

Pytania o dom

Zuzanna:
"Pokażesz nam swój pokój? Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda, bo z opisów – drukarka 3d, perkusja… No, musi być to fajne miejsce."
Całego pokoju nie pokażę, ponieważ, za prawdę powiadam, bajzel tu jest. Jest plan, żeby na blogu pokazały się w najbliższych miesiącach jakieś obrazki, więc i pokój na którymś zdjęciu pojawić się może, a przynajmniej jego fragment. Natomiast opisuję i objaśniam.
Za plecami mamy drzwi. Po lewej stronie od drzwi, na ścianie z drzwiami, stoi sobie biurko. Na biurku jest laptop, kontrolery do programów muzycznych, syntezator, głośniki, moduł brzmieniowy i komputer stacjonarny. Na wysuwanej półce na klawiaturę jest klawiatura midi, czyli 5 oktawowy keyboard kierujący moimi brzmieniami w komputerze. Na tej samej ścianie jest komoda, a na niej mały, stary telewizorek, który służy za ekran do stacjonarki, a także niewielki mikser. W komodzie są instrumenty małej wielkości, kable, mikrofony i takie inne graty. Lewa ściana zajęta jest w większości przez elektroniczny zestaw perkusyjny. Przyznaję, że jak nie gram, to na stołku często coś leży, jakieś ciuchy na przykład. W lewym górnym rogu planu jest szafa, a na ścianie na przeciwko nas okno. Pod oknem są dwie długie szafki z szufladami. W szufladach dziada z babą brak, a na szafkach w sumie też, ale dwie największe rzeczy, to stojak z kolekcją breloczków, a także pudełko na kosmetyki, leki itp. Na prawej ścianie jest łóżko, a nad nim wisi sobie półka z płytami i książkami i jestem bardzo ciekawa, co będzie, jak ta półka spadnie mi na łeb. W nogach łóżka stoi sobie jeszcze taka spora pufa, która jest również skrzynią na szpargały. W niej jest mnóstwo rzeczy, ale głównie są to gry planszowe czy inne łamigłówki tego typu. Sporo z nich pochodzi z drukarek 3D Fundacji Prowadnica.
Sprostowanie, w tym pokoju nie ma drukarki 3D. W ogóle z taką drukarką nie należy spać, bo po pierwsze, robi troszkę hałasu jednak, a po drugie, chyba ważniejsze, topi plastik i chociaż nie jest to szkodliwe w dużych pomieszczeniach, niekoniecznie chciałabym oddychać z nią tym samym powietrzem przez całą noc, bo mogłoby to być nieco niezdrowe. Zwłaszcza, jak drukujemy z ABSu, on ma te opary mało przyjazne. Należałoby też dodać, że drukarki od pewnego czasu w ogóle już u mnie nie ma. Dlaczego tak jest, to jest całkiem duża historia i ja się do niej odniosę, obiecuję, ale nieco później. Kiedy jednak drukarka była, znajdowała się na parterze domu. Ja nie musiałam przez cały czas druku być przy niej obecna, więc to nic nie szkodziło. Przeciwnie, im mniej ludzi koło niej chodziło i robiło przeciągi, tym lepiej.

"Czy masz jakąś zabawkę z dzieciństwa, którą zachowujesz ze względów sentymentalnych?"
Szczerze mówiąc całe mnóstwo! Figurki się liczą? 😉
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pamiątka. Jak byłam mała, co jakiś czas do Polski przyjeżdżał dobry znajomy mojego wujka. Pochodził z Izraela. Był takim przyjacielem rodziny i zawsze, kiedy przyjeżdżał, bardzo się cieszyłam. On też się cieszył, pytał co u mnie i zawsze, jak był, to ze mną rozmawiał. Kiedyś, nie pamiętam z jakiej okazji, przywiózł mi maskotkę, żyrafę taką przemiłą, od razu mi się spodobała. Ostatni raz widziałam go w 2011 roku, niewiele lat później zmarł. Od tamtego czasu mam pamiątkę, która mi o nim przypomina. Myślę, że będąc mała brałam go po prostu za członka rodziny, taki drugi wujek.
Wracając jednak do pytania o książki, teraz mi się przypomniało, że tak, mam jeszcze zabawkę z sentymentu. Ciocia przywiozła mi kiedyś z jakiejś podróży służbowej domek muminków. Taki wiecie, prawdziwy, z Finlandii. Z meblami, figurkami i tym wszystkim… Nie mówię, że stoi rozłożony w pokoju, ale do tej pory go z Emilą nie sprzedałyśmy. 😉
Parę zabawek by się jeszcze pewnie znalazło, ale jeśli chodzi o sentyment, to było pierwsze, co wymyśliłam. Poza tym większość jest trochę moja, trochę Emilki.

Ildriss: "Jaki jest najmniej przydatny rupieć w twoim domu?"
Przed godziną 9 mam wrażenie, że ja. I szczerze mówiąc jakoś trudno mi było wymyślić coś innego. Ja często w pokoju mam coś dziwnego, karton albo stojak po czymś, rurę od papieru po prezentach… Albo mi się nie chciało jeszcze tego wyrzucić, albo wydawało fajny dźwięk i trzeba było to nagrać.

Jedzenie

Julitka: "@Maja Gadałyśmy niedawno o jedzeniu, więc przyszło mi takie pytanie: Z tego, co wiem, gotujesz dość rzadko, ale gdybyś teraz miała przygotować jedną potrawę wymagającą użycia ciepła (i nie z mikrofalówki), to co by to było? Albo inaczej: Jaka potrawa byłaby na tyle kusząca, by rozpocząć jej przygotowanie natychmiast, nawet jeśli trzeba byłoby kupić trudne do zdobycia składniki i poświęcić na to masę czasu?"
Stwierdzenie, że gotuję dość rzadko jest niedopowiedzeniem, bo ja po prostu niezbyt umiem gotować. Wiadomo, tosty umiem zrobić i wymagają użycia ciepła, ale zdaje mi się, że nie o tym mówisz. 😉 Myślę, że spaghetti albo kurczak z ryżem i różnymi takimi. Obie te rzeczy robiłam, jak jeszcze kiedyś, daaawno temu, miałam zajęcia kulinarne i raz, że je lubię, a dwa, myślę, że dość szybko bym się nauczyła je robić. Nie wiem, czy natychmiast, ale niebawem.

Zosia: "Jakie słodycze lubisz?"
Czekoladę mleczną, czekoladę ze wszystkim, taką, co są w niej te strzelające groszki, żelki i coś tam jeszcze, żelki jako takie w ogóle też, takie truskawkowe, okrągłe cukierki, kinderki, w ogóle kinder wszystko, choco vafer, to są takie ciastka od milki… Dla mnie to są ciastka mocy!
I chipsy!

Ildriss: "Jaką lubisz kawę lub herbatę?"
O herbacie już było, czarną, Earl Grey, czarną z mango… w ogóle ja wszystko z mango lubię. I z cytryną, też czarną. Ogólnie czarną z czymś najbardziej. Zielona też mi nie przeszkadza. Typowo owocowych chyba mniej.
Na kawach nie znam się dobrze, przyznaję uczciwie, mogę powiedzieć, że raczej z mlekiem i zawsze bez cukru. Na studiach najczęściej latte biorę, ale z kolei w studiu, jak byłam na realizacji, najczęściej piłam bez niczego, bo mi się nie chciało chodzić po mleko czy cukier.

Pytania o ubrania

Zuzanna pisze: "Moda, no moda, co ubierasz codziennie, co kiedy chcesz wypaść ładnie, a co byś ubrała, gdybyś chciała zrobić niespodziankę albo po prostu przyjemność przyjacielowi, ale ważne, przyjacielowi, nie chłopakowi?"
Wait, trochę dużo tego, ja może przy okazji dopiszę inne pytania o modę.
Ildriss: "Gdybyś chciała samym ubiorem pokazać, że Ci na kimś zależy, co byś ubrała? A gdybyś chciała pokazać, że masz kogoś w głębokim poważaniu?"
To jest dobre.
Aneta: "Jak ładnie się ubierasz, to co bardziej, co mniej lubisz?"
Tak, zaraz powiem.
Mateusz: "Mogę zapytać o Twoją ulubioną parę butów na obcasie? No proszę pozwól! 😀"
Pozwalam.

Dobra, to od początku. Ja zawsze lubiłam się ubierać bardziej sportowo niż elegancko. Jak byłam mała, to pewnie najbardziej wynikało to z wygody. Potem, w wieku nastu lat doszły mi koszulki konkretnych zespołów, których słuchałam, czy z festiwali, na które jeździłam. Nadal je noszę, noszę też bluzy z różnymi napisami. Było pytanie, co noszę w zwyczajny dzień, do tej kategorii zaliczyłabym więc T-shirty lub bluzy z jakimiś nadrukami czy napisami, dżinsy lub legginsy i buty sportowe. Jak są nadruki, siłą rzeczy pojawia się kilka kolorów, jak jest chłodniej, to zamiast T-shirtów często mnie widzieli w takich cieplejszych, welurowych bluzach, mam kilka w dość jasnych barwach, różowy, pomarańczowy itd. Lubię je, są bardzo miłe, choć przydałyby się też jakieś nieco ciemniejsze tego typu. Nie mam preferencji, jesli chodzi o to, czy rzeczy są bardziej przylegające, czy w drugą stronę, oversize, to mocno zależy od dnia i okazji. Przy okazji informuję, że moje nieśmiertelne buty pumy wreszcie dokonały żywota w zeszłym roku. Na openerze i NIE ja je nosiłam!
Jeśli chcę wypaść ładniej, zawsze znajdą się jakieś bardziej eleganckie spodnie (czarne lub granatowe), do tego gładsza bluzka lub koszula. Można też wtedy założyć sukienkę, mam kilka takich, które kupiłam w tym roku i bardzo mi się podobają. W tym przypadku często rzeczy mam czarne, granatowe, niebieskie, czasem w ogóle jasne / białe, jak chodzi o koszule. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dobrze mi w niebieskim i często, jak mam wybrać bluzkę bez nadruku czy tylko z jakimś delikatnym, jest ona niebieska. Mam też granatową sukienkę. Zaraz padnie pytanie o kolory, zielony jeszcze lubię.
Mam taki jasny golf, fajnie wygląda, lubię go. Lubię też błękitną bluzkę, dłuższą, również miłą w dotyku. Mam czarny żakiet, który zawsze sprawdzał się na bardziej eleganckich wydarzeniach, ale też żakiet niebieski, bardziej z tych codziennych, który np. zakładałam na uczelnię, zwłaszcza, jak prezentowałam, czy zdawałam egzamin przed sesją.
Zuzanna i Ildriss zapytały mnie, co bym założyła, gdybym chciała zrobić komuś przyjemność. W jednym pytaniu było podkreślone, że NIE chłopakowi, tylko przyjacielowi, w drugim natomiast ogólnie, gdybym chciała podkreślić, że mi zależy. NIC! Dobra, już, głupi żart, tak? Głupi? OK, poważniej teraz. Ja tutaj podejście mam bardzo jasne, to zależy od tego, co lubi ten ktoś. Jeden człowiek doceni, jak założę sukienkę (swoją drogą na urodziny Dawida założyłam i docenił), drugi natomiast akurat lubi jedną moją białą bluzę, która z elegancją ma niewiele wspólnego. Kiedy mój przyjaciel, który umie robić bardzo dobre zdjęcia mówił mi, że dobrze wyglądam w konkretnych spodniach i bluzce w czarno-białe paski, z guziczkami, lubię ją bardzo, to wiadomo, że mogę ją na spotkanie z nim założyć. W tej bluzce i legginsach byłam kiedyś w szkole i kolega z klasy powiedział mi, że ładnie wyglądam. Dziękuję bardzo, wzmocnienie pozytywne, wiadomo, że częściej to potem nosiłam. 😉 Chętnie też noszę skurzaną kurtkę, którą dostałam jeszcze przed maturą. Po pierwsze podoba się mnie, a po drugie znowu, ludzie zwrócili mi uwagę, że fajna. Podobnie działa to z butami, o, przejdźmy do butów!
W brew pozorom i komentarzom ja wcale nie noszę często butów na obcasie. Zazwyczaj mam buty bardziej sportowe, czarne albo białe, mam też np. takie, które są czarne, oprócz wyszytego na nich kwiatu, pasującego do podobnych wzorów na tej maturalnej kurtce. Mateusz zapytał jednak o ulubione buty na obcasie, odpowiadam, botki mam takie, nosiłam często na eleganckie spotkania służbowe, jeśli odbywały się w zimie i zawsze przynosiły mi szczęście! :d
Mniej za to lubię moje szpilki, mam, ale rzadziej noszę i też pewnie dlatego jestem mniej przyzwyczajona, a co za tym idzie dużo mniej mi wygodnie. W ogóle, co do nielubienia, nie lubię rzeczy, o których muszę non stop pamiętać, bo jak nie, to się natychmiast źle ułożą, zawiną, czy w inny sposób zepsują. Nie lubię też sukienek czy spódnic ze zbyt wielką ilością wszystkiego, ozdób, falban, koronek czy czego tam jeszcze. A, no i bardzo szerokie rękawy też niezbyt mi pasują.
Czapek nie lubię prawie w ogóle, kurtki za to często tak. Teraz noszę taką jasną, którą lubię, mam taką dłuższą, zimową, zieloną, mam czarną, też zimową, bardziej elegancką… Kurtki są OK.
No, mam nadzieję, że wyczerpująco, jak na mnie i tak nieźle. Aaaa, jeszcze pytanie Ildriss o to, jak bym pokazała, że mam w głębokim poważaniu. Tego nie wiem, chyba mam lepsze sposoby, ale, że tak zacytuję: dres! Maaaam dres! I bardzo go lubię. 😉

Pytanie co u mnie

O to zapytam sama, bo wpis na bloga bez tego jakoś dziwnie. Chyba największym wydarzeniem dni ostatnich była moja wyprawa do Rzymu. Pół służbowo, pół prywatnie, a jako przewodnik / towarzysz podróży była ze mną Sylwia, moja dawna współspaczka z realizacji. Odkryć dokonałyśmy wielu, w tym np. to, że w Rzymie jest całkiem tanio! Serio, ja tam rzadko wydawałam więcej, niż 5 euro na raz! Druga rzecz, to fakt, że nie polecam rzymskich autobusów. Brzmiało to, jakby miało się zaraz rozpaść, jeździło, jakby o tym nie wiedziało, a poza tym wszystkie przystanki na żądanie, czy, jak to mówią we Wrocławiu, na życzenie. A my nawet nie wiedziałyśmy, kiedy to życzenie wyrazić. Chyba ostatnie życzenie. Skaranie boskie z tymi autobusami!
Prywatnie mogę się pochwalić, że byłam na moście, na którym rozpoczyna się główna akcja powieści Pierdomenico Baccalario "ognisty pierścień". Kto czytał? Kto wie? Jacku, zrobiłam tam sobie moje nowe, ulubione zdjęcie.
Sylwia, dziękuję Ci, że chciało Ci się ze mną tam jechać którymś z kolei autobusem, późnym wieczorem i bez baterii w moim telefonie. Tylko z Tobą takie wyjazdy! Można się na przykład dowiedzieć, że w jednym miejscu Rzymu piękne zabytki, tłumy turystów i pizza, a w drugim takie uliczki, że podobne równie dobrze znajdziemy na Pradze północ. I tylko z Tobą zdjęcia z mandarynkami zaopatrzonymi w listek. Najlepiej na oczach naszych włoskich organizatorów, Bożesz ty mój!

Służbowo natomiast było to związane z obozem ICC. Grupę polską w tym roku koordynuje Fundacja Prowadnica i to właśnie ja pojechałam w tej sprawie do Włoch.
Tu dobrze byłoby przejść do Fundacji i tego, że faktycznie, drukarki już u mnie nie ma. Nie ma jej dlatego, że z końcem stycznia tego roku zdecydowałam się wystąpić z zarządu Fundacji, a Rzym był właśnie moim ostatnim oficjalnym zadaniem. Powodów tej decyzji było kilka, jeszcze więcej było na ten temat komentarzy. Od pozytywnych i negatywnych skrajności, aż do wyważonych pytań i opinii. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tę decyzję zaakceptuje, nie każdemu będzie się ona podobać i nie każdy ją zrozumie. Wiem też, że wiele osób pytało mnie pod wpisami na tym blogu o moją pracę w Fundacji. O wszystkim, o czym będziecie chcieli czytać, opowiem. Nie tracę też kontaktu z pozostałymi członkami zarządu, w końcu najpierw byli to moi znajomi, przyjaciele, a dopiero potem współpracownicy. Faktem jest jednak, że to prawda, od lutego już tam nie pracuję. Zdaję sobie sprawę, że o tym samym fajnie by było napisać osobny wpis i ja to zrobiłam. Macie go tutaj:

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Mimo tego jednak mam nadzieję, że przynajmniej Ty, drogi Czytelniku, zostaniesz ze mną nadal i razem ze mną dalej będziesz odkrywać, kim jestem i jak mam się za to wszystko zabrać. Nawet, jeśli nie wszystkim podoba się mój na to sposób.

Mam nadzieję, że będę więcej pisać. Niedawno poleciała przy mnie playlista z muzyką Damiana Marleya i jakoś mi się wszystko przypomniało. To było ważne. Nie tylko czasy reggae, nie tylko festiwal, ale ogólnie, jak było dawniej. Widzisz czytelniku. W Rzymie dawne książki, teraz muzyka…
Ostatnimi tygodniami jakoś mnie nie było. Czas wracać. Do muzyki, do czytania i tu, na blog. No i wiadomo, do mnie samej też.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Dobrze, już, koniec tych wielokrotnie złożonych zdań! 😉

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Kochani,
Miałam zamiar napisać jeden długi wpis. Miałam. A potem zaczęłam go pisać i zobaczyłam, ile wypadałoby w nim zawrzeć. Uznałam wtedy, że zasłużyliśmy na dwa. I ja, i wy, drodzy czytelnicy, których przecież tu od pewnego czasu więcej.

Tu też będzie wiele komentarzy. Wręcz jestem skłonna pomyśleć, że idziemy na rekord w tym momencie, postaram się w miarę możliwości do nich odnosić.
Tu jednak rozpoczyna się cała seria pytań, zadawanych przez przeróżne osoby pod różnymi postami wcześniej.

Pytania o druk i drukarkę

Fundacja Prowadnica, to organizacja zajmująca się osobami niewidomymi, głównie młodzieżą i projektami do niej skierowanymi, a największym jej projektem jest badanie możliwości wykorzystania technologii druku 3D na rzecz osób niewidomych. Drukowane są dostępne gry planszowe, pomoce naukowe, modele płaskie i przestrzenne, czy przedmioty codziennego użytku. Teraz będzie trochę o druku, jako takim, więc jeśli ktoś nie chce o nim czytać, niech przeskoczy sobie do następnego nagłówka.
Większość zadawanych mi pytań siłą rzeczy dotyczy ogólnie druku w Fundacji, nie tylko druku u mnie w domu. Przykładowo jedno z pytań Zuzanny:
"Właśnie, jak działa drukarka 3d? Co trzeba zrobić, do jakiego stopnia jest autonomiczna?
Sylwia również zapytała:
"Jak się pracuje z taką drukarką 3d?"
O szczegóły druku pytali też: Aneta, Krzysztof, Marek i Mateusz.
Zacznijmy więc od początku. O samym druku 3D jako takim, ale także druku konkretnie w Fundacji Prowadnica, możecie poczytać więcej na stronie samej organizacji. Ciężko by było w jednym poście zmieścić wszystko, co chcę w nim napisać plus obszerne wyjaśnienie tego, czym jest druk 3D. Technika FDM, czyli ta aktualnie używana przez Prowadnicę, polega na tym, że filament (cienki sznurek / drut z różnych materiałów, sprzedawany na szpulach), jest wciągany do drukarki, a następnie topiony w odpowiedniej temperaturze i wytłaczany pod odpowiednim ciśnieniem na stół drukarki. Tak, warstwa po warstwie, powstaje konkretny model, który, po zakończeniu druku, po prostu zdejmujemy ze stołu. Oczywiście, jest to spore uproszczenie i założenie, że nie było problemów. Możemy mieć problem z oderwaniem wydruku od stołu. Może być też przeciwnie, wydruk, lub jakaś jego część, sama się oderwie i znajdzie się nagle w jakimś nieprzewidzianym dla niego miejscu. 😉 Może zapchać się dysza, hotend, w którym topi się materiał, wszystkie możliwe inne rurki, filament może się zaplątać, spaść, po prostu pomylić itd. Ale, zakładając, że nie pomyliliśmy filamentu, stół jest czysty, drukarka sprawna, warunki dobre (drukarki nie lubią przeciągów), drukujemy w powyżej opisany sposób. Na ile jest to proces autonomiczny zależy od modelu drukarki i tego, co akurat chcemy wydrukować. Mogę np. napisać, że drukarki używane w fundacji mogą być obsługiwane zdalnie, przez stronę lub aplikację, umożliwia to więc obsługę ich nawet wtedy, gdy nie widzi się wbudowanego w nie ekranu. W takiej aplikacji wybierałam odpowiedni plik i wciskałam drukuj, mogłam też odczytać, jaką temperaturę ma stół lub dysza i w jakiej jest pozycji, poruszyć drukarką w danej osi, wyładować i załadować filament itd. Oczywiście wszystkie te opcje można też wybrać w przeglądarce, dostępny jest również program do przygotowywania plików do druku. Nie mówię już o takich pracach, jak czyszczenie stołu, zdejmowanie i zmienianie druków, no bo to odbywa się po prostu, że tak powiem, ręcznie. Jak się okazuje, jest to możliwe nawet bez patrzenia, trzeba tylko wiedzieć, czego NIE dotykać. Pierwszą rzeczą, jaką Dawid nauczył mnie, gdy w moim domu pojawiła się drukarka, to sprawdzania od góry, gdzie znajduje się dysza (tam nie jest gorąca), żebym wiedziała, jak daleko jest ona ode mnie i czy mogę w danym momencie dotknąć stołu, by sprawdzić, czy z wydrukiem wszystko w porządku. Przydaje się tutaj również wiedza o konkretnych materiałach, np. drukując z ABS stół rozgrzewa się do stu stopni, nie polecam więc jego dotykania.
Natalia pisze:
1. "Opowiedz nam nieco o drukowaniu 3d. Mówisz że masz drukarkę u siebie, czyli rozumiem odpowiadasz za produkcję?"
Za produkcję odpowiada każdy, kto ma u siebie drukarkę, w zależności od zapotrzebowania. Poniżej przejdę do tego, dlaczego u mnie już drukarki nie ma, kiedy jednak była, była to Prusa mini – drukarka z mniejszym obszarem roboczym i ograniczoną liczbą możliwych do użycia materiałów. Nie drukuje się na niej więc wszystkiego, zdarzało się, że akurat na moją mini nic nie było, wtedy drukowałam różne testy. Bywały jednak i takie dni, kiedy nagle zjawiło się jednocześnie duże zamówienie i, przykładowo, problemy techniczne przy innej drukarce. Wtedy moja dzielnie przejmowała zadania i drukowała, ile mogła.

2. "Jak to wygląda? Dostajecie zamówienie, co dalej?"
Najpierw decydowane jest, gdzie zamówienie będzie realizowane. Jeśli zamówienie dotyczy np. scrabbli czy szachów, czyli rzeczy drukowanych z kilku kolorów, siłą rzeczy nie drukuje się ich na mini, bo ona drukuje tylko z jednego koloru. Gdybyśmy chcieli użyć więcej, musielibyśmy zmieniać filament ręcznie, podczas druku. Jest to możliwe, kiedy takich zmian jest jedna, dwie, może trzy. Nie chcielibyśmy jednak robić tego 12 razy na godzinę, prawda? Wiąże się to trochę z pytaniem Zuzanny: "Jakie rzeczy drukujesz najczęściej?"
Najprostszą odpowiedzią byłoby więc: te, które nie przekraczały swoją wielkością 18 cm w żadną stronę i są z jednego koloru. Mogłam wydrukować niektóre gry, takie jak reversi czy czwórki, mogłam też zrobić przybory szkolne i to akurat faktycznie robiłam. Ramki i pojedyncze tabliczki też się zdarzały.
Aneta pytała, co ostatnio drukowałam, wtedy akurat bardzo dużo tabliczek z brajlem i kilka ramek do podpisu.
Po wydrukowaniu drukujący dostaje informację, gdzie zamówienie ma się znaleźć i wysyłamy je paczkomatem.

3. "Jak odbywa się taki wydruk? Czy musisz przy nim być? Ile trwa? Jak wygląda takie urządzenie?"
Wydruk odbywa się zazwyczaj długo, od godziny do godzin kilkunastu, dlatego cieszę się, że nie musiałam przy nim być. 😉 A mówiąc poważniej, jak wygląda drukarka i proces drukowania opisałam powyżej, od mojej strony mogę powiedzieć, że najlepiej być przy wydrukach, które są nowe. Jeśli coś testujemy i tak naprawdę jeszcze nie jesteśmy pewni, co z tego wyjdzie i czy wszystkie ustawienia są OK, radziłabym przy tym być. Nie tylko dlatego, że, to w przypadku Prowadnicy, od razu po wydruku można opisać projektującemu modele Dawidowi, jak to w praktyce wygląda, ale też po to, aby interweniować w przypadku wyjątkowo dziwnych zachowań drukarki. Drobny, za to znaczący błąd w kodzie może sprawić, że teoretycznie nieszkodliwa pokrywka do chińczyka staje się przedziwnym tworem, nieco przypominającym niezbyt udany stroik świąteczny z suchej trawy. Błąd sprawił, że pokrywka drukowała się do góry nogami i drukarka najpierw zbudowała jej ścianki, a potem próbowała rozciągnąć między nimi filament, aby stworzyć dno. Nie da rady, proszę państwa, zapadnie się na pewno. Do tej pory gdzieś mi się tu wala to dzieło sztuki współczesnej, ale dobrze, że ktoś to wtedy zauważył, bo nie dość, że filament się marnował, to jeszcze brudził dyszę i drukarkę ogólnie.
Prościej jest, jak model wychodzi, tylko nie taki, jak chcieliśmy. Do tej pory pamiętam, jak produkowaliśmy planszę do chińczyka, a po wydrukowaniu pierwszego testu znalazłam na stole dwa maleńkie, smutne i samotne trapezy. Wtedy właśnie zadzwoniłam do Dawida z iście maturalnym pytaniem: powiedz mi, prezesie, co autor tej myśli miał na myśli?

4. "A co jak się skończy? Musicie to jakoś pomalować? Mam od was gry w trzech różnych kolorach, na jakiej podstawie wybieracie kolor?"
Kiedy druk się skończy, odkleja się go od stołu, jeśli jest z ABSu warto poczekać, aż stół wystygnie ze 100 stopni, a potem, zazwyczaj, jest gotowy do wysłania. Zazwyczaj nie malujemy wydruków, jest to po prostu wybrany kolor filamentu, czasem, do konkretnych gier, ustalony, a czasem losowy.

Pytania o Fundację ogólnie, przeszłe i przyszłe

Teraz należałoby przejść do tego, dlaczego u mnie drukarki już nie ma. Jeśli ktoś odnalazł ten blog z powodu Fundacji, wie na pewno również, że od końca stycznia już nie jestem członkiem jej zarządu. Cytuję:
"To były dwa dobre, wspólnie spędzone lata. Niemniej jednak z początkiem roku Maja podjęła decyzję, że chce skupić się na sobie i swoim zdrowiu, a w przyszłości realizować się w innych zadaniach i to im pragnie poświęcić całą uwagę."
Te dwa zdania pochodzą z postu, który ukazał się na fanpageu Fundacji 30 stycznia tego roku i, jakby nie patrzeć, zmienił wiele. Nie zmienił jednak mojej chęci odpowiedzenia na kilka pytań już zadanych, a także, nie oszukujmy się, na te, które jeszcze padną, bo, że padną, jestem prawie pewna. Nie wiem jednak, czy będę się długo rozpisywać o powodach takiej decyzji, bo to, co jest tu powiedziane jest, fakt, mocno streszczoną, ale prawdą. Te powody to moje zdrowie i moja droga życiowa. O jedno i drugie chciałam zadbać inaczej, może bardziej, niż do tej pory.
Od tego czasu przeczytałam wiele.
1. Że jestem nieodpowiedzialna. To na pewno czasem się zdarza, ale myślę, że w tym przypadku przyznać mogę, że podjęłam i przekazałam tę decyzję w niewłaściwy sposób i niewłaściwy czas. Tak, z wielu powodów to mogło być nieodpowiedzialne. Sama decyzja jednak jest, niestety lub stety, wzięciem odpowiedzialności za to, jak się czuję i w co się angażuję. W co się zaangażuję bardzo, a w co mniej, to się okaże w przyszłości, z kolei jeśli nie zadbam o zdrowie, trudno będzie zaangażować się w cokolwiek. Możecie być jednak pewni, że wszystkie opinie związane z Fundacją na tym blogu, zazwyczaj w dyskusjach w komentarzach, i wtedy były prawdą, i teraz nią pozostają. Nadal wszystko, co Fundacja robi, a do pewnego momentu robiłam też ja, jest dla mnie istotne i cieszę się, że mogłam brać w tym udział.
2. Że łatwiej jest być realizatorem, niż działaczem. Z pewnością jest to prawda. Ostatnio przeczytałam na swój temat tak wiele "ciepłych" słów, miałam pewne wątpliwości, a i stam ten wpis wiele odwagi wymaga. No ale tak, łatwiej, z pewnością. A chyba najbardziej dlatego, że, jeśli jesteś działaczem, nieważne, co zrobisz, ktoś cię skrytykuje. Nic nie robisz? Firma bez sensu. Robisz wiele? Gdzie się pchasz, przecież nic nie wiesz o życiu. Ja nie odeszłam przez hejt, ale chciałabym głośno wyrazić podziw dla moich przyjaciół, którzy w Fundacji pracują i jeszcze długo będą się zmagać właśnie z czymś takim. Z długimi mailami, publicznymi komentarzami i niepublicznymi wypowiedziami, w których słychać tylko o tym, że młodzi jesteśmy i nie będę się wyrażać, gdzie byliśmy i co widzieliśmy.
3. Że ludzie się o mnie martwią i szkoda im mnie, bo uciekam znowu do środowiska wyłącznie niewidomych. Wynika to z troski, więc za nią dziękuję, przyznaję jednak uczciwie, że tych komentarzy akurat nie rozumiałam. Moja decyzja może się komuś nie podobać, może się z nią nie zgadzać, to prawda. Nie wiem jednak, co ma ona wspólnego z jakiegoś rodzaju "powrotem" do środowiska niewidomych. Praca w Fundacji, to ciągła praca albo w tym właśnie środowisku, albo na jego rzecz. Nigdy, ani przed Fundacją, ani w niej, ani po niej nie miałam zamiaru się od środowiska odcinać. Prawdą jest, że chciałabym nie być definiowana wyłącznie przez mój brak wzroku. Chciałabym zrobić, osiągnąć lub powiedzieć coś takiego, co nie będzie doceniane dlatego, że nie widzę, ale tak po prostu. Nie rozumiem jednak, czemu miałoby to być możliwe w Fundacji, a poza nią absolutnie wykluczone.
Czytałam o tej mojej realizacji, którą sobie planowałam i marzyłam od 12 roku życia. Fakt, znam wielu niewidomych, którzy się tym interesują. Nie jest to jednak, mocno upraszczając, moja wina, prawda? Nie będę przecież interesować się tym mniej tylko dlatego, żeby zrobić coś nietypowego. Wiem jednak, że jeśli ktoś z zespołu, w którym teraz gram pyta mnie o coś związanego z dźwiękiem, nie obchodzi ich, Bogu dzięki, to, że nie widzę. Obchodzi ich to, co wiem i potrafię zrobić. I są to osoby widzące.
Prawdą, patrząc od drugiej strony, jest też to, że w Fundacji wiele razy pokazywaliśmy, że niewidomi mogą. Mogą nie tylko drukować 3D, ale też elegancko się ubrać, wystąpić na targach czy konferencjach, zagrać na scenie, a przede wszystkim wypowiadać się we własnym imieniu. I być widziani dlatego, że mają coś do powiedzenia. W tym przypadku akurat ze względu na ich brak wzroku, bo przecież to o niewidomych się wypowiadaliśmy lub wypowiadamy. Nie wiem więc czemu ktoś miałby uważać, że w Fundacji byłam poza środowiskiem. Byłam w nim, tylko po prostu pokazywałam, że może wyglądać nieco inaczej, niż się wydaje.
Ale Fundacja Prowadnica nie robi tego po to, aby wypromować siebie i swoje działania. Promocja jest ważna, ale głównie dzieje się to dlatego, że to prawda. Niewidomi mogą. Niewidomi potrafią się nauczyć, potrafią się wypowiedzieć, potrafią się elegancko ubrać i elegancko zachować. Jest to możliwe. I Fundacja Prowadnica nigdy nie twierdziła, że jest to możliwe tylko i wyłącznie z jej pomocą i w jej granicach. Nie. Fundacja po prostu stara się pokazać, i pokazuje, że tak się może dziać i dzieje. Niezbyt rozumiem więc, czemu wychodząc z Fundacji miałabym nagle utracić możliwość wypowiadania się, zachowania czy ubierania. PS Owszem tak ,będę nosić TE buty. (Zainteresowanych do poprzednich wpisów zapraszam.)
Nie wiem więc, dokąd dokładnie uciekam wg. piszących to osób. Piszą to jednak z tak ogromną pewnością, że mam wrażenie, że oni wiedzą więcej o moich planach, niż ja sama. Czego serdecznie im zazdroszczę, ja nie mam takiej pewności.
4. Przeczytałam też, że wszystkiego dobrego. Po prostu. Dziękuję za to. Dziękuję wszystkim tym, którzy napisali do mnie, aby po prostu życzyć mi powodzenia. Nie musieli, a jednak to zrobili. Jestem wdzięczna również tym, którzy dobrze życzyli Fundacji. Przykro mi patrzeć na to, jak ludzie, z powodu mojej decyzji, przestają ufać też reszcie Zarządu. To nie oni odeszli, odeszłam tylko ja. Publicznie podkreślali, że ich misją jest właśnie fundacja. Jeśli moje zdanie coś znaczy z całego serca mogę zapewnić, że ja w stu procentach ufam, że ci ludzie nadal będą rzetelnie wykonywać swoje zadania i starać się tak bardzo, jak wcześniej. Nie zasługują na to, aby oceniać inaczej ich pracę przez to, że ja będę pracować gdzie ińdziej. Ja to wiem i kibicuję im dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy byłam częścią zespołu. Mam nadzieję, że i inni będą kibicować im tak samo mocno. To dzięki takim organizacjom możliwe jest zmienić myślenie społeczeństwa w taki sposób, że za kilka, może kilkanaście lat nie będziemy się już obawiać, czy ktoś będzie mógł wyjść ze środowiska, czy nie.

Pytania zaległe

W ramach swoistego pożegnania się na blogu z Fundacyjnymi sprawami, choć wiadomo, na komentarze odpowiem, odniosę się do pytań Pauliny. Ja nie zapominam o swoich obietnicach.

1. – Kiedy dojrzejecie na tyle, żeby docenić doświadczenie starszych?
Na szczęście już, konsultacje z tyflopedagogami w Fundacji Prowadnica są normą od ponad roku, a niektóre z pomocy edukacyjnych są wręcz przez nich samych zaproponowane i projektowane.
2. – Kiedy przestaniecie bawić się w fundację?
Ósmego kwietnia 2021 roku, tak przynajmniej twierdzi KRS.
3. – Ile razy samodzielnie albo z osobą niewidomą byłaś w obcasach, a nie pod płaszczykiem rodzica, który pilnował żebyś szła po równym chodniku i czuła się taaaakaaaa dorosła?
Jak idę z rodzicem, to zbytnio się "taaaakaaaa" dorosła nie czuję, choć z drugiej strony nie odbiera mi to lat. Ale wiadomo, nie ma w tym kraju tak wysokiego stanowiska, żeby przestać być oskarżanym o jakikolwiek kontakt z własną rodziną, bo to przecież niesamodzielność… W każdym razie, wracając do pytania, nie umiem tego policzyć, ale całkiem sporo. Wyjazdy do ośrodka w Krakowie czy w Laskach, do teatru w Łodzi w sprawie koncertów, do szpitala we Wrocławiu w sprawie tabliczek, bardziej przyziemnie może, do banku w Warszawie; często na spotkania wybieraliśmy się sami. Najczęściej prowadził Dawid, który, wg. najświeższych doniesień, jest niewidomy. I, tu muszę publicznie ogłosić, nie zawsze pilnował, żebym szła po równym chodniku! Panie Prezesie, wie Pan co?
4. – Ile razy prosisz się o pomoc?
Niezliczoną ilość! Byłaś kiedyś z białą laską na dworcu zachodnim?
Tyle razy ile to potrzebne, tak, jak i ty, i każdy inny, kto pomocy potrzebuje. Każdy niewidomy czasem prosi o pomoc, gdybyśmy twierdzili, że jest inaczej, bylibyśmy kłamcami. A akurat o kłamstwo w tej materii nikt nie będzie oskarżał ani mnie, ani członków zarządu Fundacji.
5. – Ile pieniędzy fundacja ma od waszych rodziców?
Ja ludziom do portfeli nie zaglądam, z tym, że naprawdę nie wiem, skąd się wzięło to internetowe przekonanie, że rodzice nam coś kupili. Wkład założycielski nie pochodził od naszych rodzin. Spotkałam się też z opinią, że rodzice kupili nam drukarkę, co nie jest i nigdy nie było prawdą. Pierwsza była kupiona z funduszu Nowy Akumulator Społeczny, następne również kupowane były z funduszy czy od sponsorów, wreszcie ostatnia dlatego, ze zaczęły spływać zamówienia i darowizny. Nigdy nie przeczyliśmy, że członkowie naszych rodzin brali udział w przygotowaniu świątecznych koncertów czy też w procesie druku. Musielibyśmy jednak w takim wypadku przeliczać pieniądze na paliwo, kiedy przywieźli kogoś z nas z dworca na miejsce występu, czy też godziny pracy, gdy zmienili druk lub pomagali w składaniu drukarki. Nie posiadam szczegółowych wyliczeń na ten temat. Co ciekawe, gdyby był to jakikolwiek inny wolontariusz, teoretycznie tego komentarza by mogło nie być, prawda? Wiem też, że podobne komentarze pojawiły się na moim blogu po tym, jak napisałam tam kilka zdań o zabawnym dialogu z moją siostrą przy drukarce. Z moją widzącą siostrą, która zdjęła jakąś nitkę filamentu innego koloru z powstającego druku, czy coś takiego. Zostałam wtedy zapytana, ile razy, czy tam jak często, wykorzystuję domowników do pracy. Smutne jest to, że gdybyśmy obie widziały, ja bym pracowała w firmie, a ona nie, nikt by okiem nie mrugnął. Po prostu pomogła, bo stała bliżej. A nawet, jeśli tę nitkę szybciej złapała, no to co? Nikt ci nigdy nie podał czegoś z wyższej półki, bo po prostu był wyższy? Tak się czasem robi. Nie znaczy to, że nie możesz przynieść stołka czy drabinki, ktoś po prostu pomógł. To, że brat Dawida zmieni druk, podczas gdy Dawida nie było w domu, nie oznacza, że Dawid nie umie zmienić druku. Oznacza tylko, że nie posiadł jeszcze umiejętności przebywania w dwóch miejscach na raz.

I to, kochani, byłoby chyba na tyle, jeśli chodzi o sprawy Fundacji Prowadnica na tym blogu. Oczywiście, z członkami jej zarządu nadal się znamy, w momencie, gdy nasi obserwujący czytali komunikat o moim odejściu, ja z Zarządem byłam na mieście całkiem prywatnie. Na pewno więc jeszcze się pojawią. Mogą się też pojawić wzmianki o przyszłych projektach Prowadnicy, jak mówiłam kibicuję i wspieram. Myślę jednak, że w komentarzach możemy już przerzucić się na dyskusję na temat treści wpisów, a nie o tym, co robi Fundacja i dlaczego ubiera się tak, a nie inaczej. O to będzie trzeba zapytać Fundację. Ja za to chętnie będę się tutaj wypowiadać na temat moich dni, moich wyjazdów i moich butów.
Wiem, że moja decyzja dla niektórych może być trudna i może być im z jej powodu po prostu przykro. Pozostaje mi tylko powiedzieć, że nigdy nie chciałam dla nikogo źle. Teraz muszę iść w nieco innym kierunku, ale mam nadzieję, że i tam uda mi się zrobić coś porzytecznego. Zapewniam, że komu będę mogła pomóc, pomogę, komu doradzić, doradzę. Często też pewnie doradzę kontakt z Fundacją. 😉

A jeśli chcecie poczytać nieco więcej o tych moich, wiecie, dniach, wyjazdach i butach, zapraszam do wpisu powyżej, który, nietypowo, pojawił się równolegle z tym.

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Pozdrawiam was ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Padał śnieg, a ja padałam z nóg. Ale idą święta!

Drogi Czytelniku!
Piszę do Ciebie, ponieważ Cię doceniam, ponieważ komentarze pojawiają się jeden za drugim, ponieważ moja ambicja zakłada, że będę pisać co najmniej… Tak serio, to nie. Tak serio, to zaczęłam to pisać tydzień temu, mając trzy i pół godziny przerwy po piątkowym lektoracie.
Nie no, słuchajcie, serio, ja słyszałam o badaniach, w których ludzie wiedzieli, że jak nacisną przycisk, to porazi ich prąd. Nie robiący im krzywdy, ale jednak prąd, po wypróbowaniu zapewniali, że nie chcieliby być porażeni jeszcze raz, cóż za niespodzianka. A potem byli zostawieni w pokoju sam na sam z tym przyciskiem, nic tam innego nie było, krzesło i święty przycisk. Na kwadrans. Tak owszem, kochani, ludzie z nudów razili się prądem. Po tej długiej, piątkowej przerwie mamy ćwiczenia, czyli obowiązkowa obecność i obawiam się, że powoli zaczynam rozumieć tych badanych.
Dzień się wtedy zaczął dość ciekawie, bo na lektoracie o ósmej stawiliśmy się w oszałamiającej swym ogromem liczbie sześciu osób. Ponieważ zajęcia o ósmej rano wg. mnie w ogóle nie powinny być dozwalane przez wszelkie organizacje, z WHO na czele, z rozpaczy włączył mi się tryb showmana.
– Proszę pani, to co, może plusiki z aktywności? Dla wszystkich, no bo my tacy pilni jesteśmy, przyszliśmy! I zróbmy sobie dziś takie christmas lesson, może cukiereczka? – W tym momencie prowadząca nie wytrzymała i zaczęła się śmiać wraz ze mną. Cukiereczkami faktycznie poczęstowałam, ale zajęcia się odbyły normalnie.
Potem rozpoczął się czas oczekiwania. Adwent, wiadomo. Byłam w naszym studenckim barze, kanapkę zjadłam, coś pooglądałam, potem, w celu niezajmowania stolików przeniosłam się gdzie ińdziej… I jakoś nadal planu brak. To może napiszę?

I cóż tam się dzieje u mnie ostatnio? Po pierwsze musiałam zdać psychologię kliniczną. Troszkę tego jest, a pamiętajmy też o syndromie studenta medycyny, czytasz o tych objawach i połowę u siebie znajdujesz.
Mimo egzaminów i obowiązków znalazłam czas na to, aby przez dwa dni być w Krakowie. Czytelniku, wrócić jest dobrze. Spędzić czas z cudownymi ludźmi, którzy mnie zawsze przyjmują, jak u siebie, grają ze mną w gry i nie wiadomo dlaczego pokazali mi pepsi mango, które teraz będę pić. Odwiedzić studio nagrań, którego realizatorzy ze mną się męczyli przez trzy lata, jako i ja z nimi i być tam przywitaną, jak w domu. Wychowawcy i wychowankowie również o mnie nie zapomnieli, Natalka, czy ja ci oddałam już wszystkie pieniądze? 😉 Warto też odkryć w, bądź co bądź, troszkę znajomym mieście, nowe miejsca, o których się nie miało zielonego pojęcia. Albo zapiekanki za 13 złotych, 5 minut drogi od szkoły, o których też się nie miało zielonego pojęcia i zamawiało ubereatsy za 40. Cudowny wyjazd! Z resztą jaki miałby być, jak nie cudowny, skoro już na starcie trafiłam na takiego taksówkarza?
– Ehhh, szkoda, że pani nie widzi, ja pani bardzo współczuję, bo tak, to by pani wszystko widziała! – Nooo, mądrego aż miło posłuchać. – Ale to ja pani wszystko będę mówił, dobra? – No dobra, spoko, możemy się tak umówić.
– Wie pani, pani Maju, zaczął padać deszczyk. To wie pani, co jutro będzie? Bedziemy na łyżwach jeździć! – A to był dopiero początek trasy.
– Proszę pana, tam się skręca przy biedronce, wjeżdża i zatrzymamy się przy Żabce, dobrze? –
– Dobra, dobra. O, tam jest Biedronka… I Żabka… A ja mam w aucie pszczółkę Maję! – W tym momencie skończyły mi się logiczne argumenty. W ogóle wszystko logiczne mi się skończyło. Pod koniec trasy kierowca powiedział coś o tym, że ma on takie, widzi pani, szczęście od Boga, że zawsze ma takich miłych pasażerów, że to aż dobrze się jeździ.
– O, no to dobrze, proszę pana, to najważniejsze, prawda? –
– A no, najlepszy przykład mam w tej chwili! – Ojeeeej… <3
No mówię przecież, przecudowny wyjazd. Już tęskni się tutaj, wiesz, Czytelniku? Muszę się wybrać znowu, jak znowu będzie śnieg, to znowu wezwę te taksówkę. Co ja mam się męczyć, na łyżwach jeździć…

Po powrocie z Krakowa powrót do rzeczywistości i nie tylko ten egzamin z psychologii, ale też różne projekty na dydaktykę specjalną i inne. No cóż, zachciało się studiować. Dotarło też do mnie, że w sumie wypadałoby posprzątać, bo święta się zbliżają.
– O, to ja ci będę musiał pomóc! – Stwierdził mój tata i bynajmniej nie miał na myśli, że nie umiem sama sprzątać, on po prostu już kilka razy towarzyszył mnie i mojej siostrze w porządkach, zadając nam non stop tylko jedno pytanie: a po co ci to potrzebne? Zgodziłam się nie tylko w ramach przedświątecznej integracji, ale też dlatego, że podczas porządków pojawia się często sakramentalne pytanie: bilet to, czy nie bilet? Ja mam tam mnóstwo niepotrzebnych papierków!
Przytargał więc tata mikołajowy wór, konkretnie worek na śmieci, i rozpoczął serię pytań istotnych.
– Potrzebne ci to? –
– Tak, non stop tego używam. –
– A to? –
– To też się czasem przydaje, ja to przełożę do komody. –
– A to, co to w ogóle jest? –
– A, nie pamiętam, ale takie ładne było… – Tata wykonał w tym momencie imponujący rzut nieznanym przedmiotem, mniej więcej w stronę worka na śmieci.
– Perfumy też będziemy przeglądać? –
– No pewnie, przecież to pudełko tym bardziej trzeba zwolnić! … Te chcę. Te dostałam w prezencie. Te… te to w ogóle chyba twoje są! Za dużo tu tego jest. –
– A twoja siostra którychś nie chce? Emila! Choć, bo tu perfumy rozdają! Te? –
– Te chce, przecież kupiłam niedawno. – W końcu tata podał mi dość sporą butelkę, doskonale wiedziałam, co to.
– O, te… te nie wiem. Niby ładne, ale takie trochę… Czuję się, jak królowa Viktoria. – W poszukiwaniu określenia kojarzyłam, że to chyba nie ta królowa, ale akurat mi pasowało, więc użyłam argumentu mimo wszystko.
– Czemu jak królowa Wiktoria? –
– No nie wiem, jakieś to takie… bardzo uroczyste. Nie wiem, czy jestem tak ważną i elegancką osobistością na uroczystościach. Dobra, zostawię sobie, jak będę mieć wizytę u królowej… Teraz jest król, tak, dobra, to u króla, to użyję. –
Mama od razu zrozumiała, co miałam na myśli, bo jak potem zeszłam i powiedziałam, że znalazłam perfumy dla królowej, to od razu zapytała: cooo, jak dla takiej starszej pani?

Oprócz tego przewracania szuflad do góry nogami udało mi się zrobić też porządek w breloczkach i w kablach, nie wiem, czego było więcej. Mam jednak wrażenie, że prace się nie skończyły, bo jak w poniedziałek wieczorem wpadła do mnie Beata, to powiedziałam: wiesz, dobrze, że przyszłaś dziś, bo w weekend zrobiłam porządki! A potem chciałam usiąść koło niej na łóżku… i usiadłam na porzuconym tam w nieładzie stroju na WF. Taaa… fajnie. Porządki zrobiłam.
A przecież na porządki już tak niewiele czasu, bo całkiem niebawem święta! Światełka, choinki, prezenty, sypie śnieg… A nie, sypał na początku grudnia. Teraz wichura połamała drzewa, lunął deszcz, a w święta pewnie znowu 10 stopni. Ja pytam: dlaczego? Wichura zrobiła tylko tyle dobrego, że nieco rozbawiła moją siostrę, która wpadła do mnie z radosną informacją, że:
– Maja, wiesz co, listonosz biega po osiedlu za uciekającym listem! I on mówi takie strasznie brzydkie wyrazy… –

Ten śnieżny początek grudnia, to w ogóle był ciekawy okres, zwłaszcza, jak ktoś wie, jak wygodnie chodzi się w śniegu nie widząc.

W środy, na godzinę ósmą rano, nie mam tylko ja, ale i kolega. Nie wiem, czy mogę po imieniu, nazwijmy go X. Kolega z pierwszego roku jest z Żyrardowa i Bóg raczy wiedzieć, czemu my się nie umawiamy w pociągu.
Wysiadłam ja w pewną środę na peronie, od razu odpalił się jakiś młot pneumatyczny, wiertarka, czy inne tam jakieś laserowe działo. Co tam się działo?!
– Przepraszam… – Zaczęłam, ale nikt nie odpowiada. Trudno, polska mowa trudna rzecz, schodów szukam sama i akurat szybko znalazłam. X, gdzie jesteś?
Idę na górę, na kładkę, potem tą kładką, jest tłum w sumie. X, naprawdę, to jest twój czas! Jest zimno i śnieg, nie do końca wiem, jak będzie w parku, sądząc po doświadczeniach wczorajszych, raczej niefajnie.
– No witam miłą panią! – Jak się takimi słowy wita z człowiekiem ochrona dworca, to albo nałóg jest silniejszy od rozsądku, albo jest się niewidomym. Ja też pana witam, to taki tradycyjny pan, on mi często pomaga. To dobrze, bo zawsze się bałam tych schodów z kładki. Wąskie, klekoczą, wyglądają, jakby były zrobione z plastikowych desek, chwieją się na wietrze i wg. mnie w ogóle są składane. Betonowe były, to, cholera, zamknęli po 3 tygodniach. A to draństwo się trzymało, bo, jak to prowizorka, wytrzymają długo. Na marginesie dodam, że teraz znowu otwarte są betonowe, za to na dole, żeby się do nich dostać, trzeba przejść między barierkami, długim tunelem krecika, od pokoiku do niewiadomo gdzie, o jakichś piętnastu zakrętach.
Wracamy do historii. Już jesteśmy na dole, bardzo panu dziękuję. Panie kolego X, przecie pan ma na ósmą, ja panu mam do opowiedzenia, ty tam też ostatnio coś opowiadałeś, to przyłaź pan, poopowiadaj, zaprowadź! Kaj żeś jest?!
Jest zimno w diabły, ludzie generalnie nie kojarzą, że jak ktoś idzie, to może jednak nie powinno się nagle włączać do ruchu, bo tak, mi powolutku zaczyna się robić wszystko jedno i chce mi się śpiewać, albo zawrócić do pociągu. Na prowadnicy stoją ludzie. Samochody wyjeżdżają przede mnie parę sekund przed moją decyzją o wejściu na przejście.
– Chodź, daruję ci wiiiiiiinyyyyyy, porzuć inne dziewczyyyyynyyyyyy, wróć, dooooo mnie wróóóć… –
Na drugiej stronie ulicy cudowny chodniczek, nierówny, wąski i hulajnogi tam rosną.
– Chcesz zejść? Czy dalej? – To jakiś facet. W mojej głowie zły głos mówi: gościu nie pamiętam kiedy na ty przeszliśmy, a ty? Na głos mówię ja: zejdę, ale tam dalej, dziękuję.
Przy autobusach nie widać Kasi, ani innych dziewczyn z mojej grupy, więc beznadziejnie, ale z nadzieją idę dalej. I gdzieś przy parku objawia się koleżanka.
– Cześć Maja. Chcesz iść ze mną? –
– Tak! –
– Co, spadłam ci jak z nieba? –
– Yyyyy… tak! –

A pewnie, że się ucieszyłam. Szliście kiedyś przez nieodśnieżone ścieżki z laską, nie mając pojęcia, gdzie jest pobocze, a gdzie jakikolwiek chodnik? Ja szłam. Dla jasności dodam, że w tym roku parę razy dotarłam w ten sposób na uczelnię sama, z czego, przyznaję, jestem dumna, bo nie jest tajemnicą, że jest to po prostu trudne. Piszę o tym też dlatego, że słyszałam plotki. Podobno niektórzy się niepokoją, że sama dojść po prostu nie potrafię. To na pewno z troski. Jestem tego pewna. Przecież nie możliwe, żeby ktoś takimi plotkami reperował własne kompleksy. No nie? Prawda? Nie na wyższej uczelni! Nie rań mnie tak bardzo, społeczności akademicka! Tak, czasem pomocy potrzebuję, to normalne, każdy potrzebuje. Ale spokojnie, chodzić samej przez zaśnieżony park, albo przez zatłoczony korytarz, z kawą, też mi się zdarza. Z drugiej strony natomiast, że tak zdradzę tę potężną tajemnice, ja czasami idę z dziewczynami z mojej grupy, bo po prostu z nimi… rozmawiam! 🙂 Tak tak, zgadza się, taka możliwość również istnieje. Więc spokojnie, to, że jestem wśród ludzi, nie znaczy jeszcze absolutnej niesamodzielności. Po prostu, to, że coś można zrobić samemu, nie znaczy, że z kimś nie jest jednak zabawniej.

Tym zaśnieżonym i śliskim traktem dotarliśmy chyba do końca tego wpisu, który chciałam Tobie, Drogi Czytelniku, przed świętami sprezentować. I moc życzeń wszelkich wysyłam dla każdego. Czytelnicy znajomi, dziękuję, że jesteście uczestnikami tych wszystkich wydarzeń. Czytelnicy nieznajomi, pamiętam o was i kolejne odpowiedzi na Wasze pytania na pewno się tu jeszcze pojawią. Jadą po prostu zapomnianymi przez drogowców torami, ale dotrą na pewno! Niczym świąteczne zamówienia. 🙂 Drodzy czytelnicy hejterzy, Was również kocham! Kto mi tak statystyki podbije, jak nie Wy? Dla Was również kreatywnego nowego roku! <3
Drogi Czytelniku, usiądź sobie z gorącą kawą lub herbatą, herbatę też czasem polecam, a ja Ci przesyłam mój wpis przedświąteczny. A w nim troszkę mojej ironii, której Ci nie odpuszczę aż do śmierci, a trochę, jednak, ciepła na te świąteczne dni. Tak trzeba. 🙂
Obyście zawsze mieli z kim iść, nawet, jak znacie drogę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Zdrowia, szczęścia, spokoju. I śpiew, i taniec, i uściski! I trzy breloczki.

EltenLink