Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Przynajmniej jeden akapit urodzinowy. Poznajcie moją siostrę

Moja siostra czyta moje posty. Jak to ostatnio sama określiła: jak tak piszesz, Maja, na facebooku, że nooo, wiecie, ja takie napisałam, to przeczytajcie… no to ja czytam!
OK. Mało tego, ona czyta również komentarze. Reaguje różnie.
– Ale przecież to jest… –
– Emilia, nie używaj takich słów! –
– No ale… ale… ale jest! – Prawda, akurat było. Są też jednak i lepsze dni.
– O, Maja, tu ktoś cię lubi, kto to? O, oni są mili. O, piszą o mnie! –

Właśnie. I do tego, tak mniej więcej, dążymy, Drogi Czytelniku, ponieważ Emilka ma na temat mojego bloga różne przemyślenia, ale zazwyczaj pierwszym z nich jest: "Maja, NIE było NIC o mnie!". Ewentualnie może być też: "o, było COŚ o mnie!" W końcu siostra moja wyraziła się jasno: Maja, ma być COŚ o mnie, przynajmniej jeden akapit! Potem dodała coś, że krytyki nie, ale nie dosłyszałam. ;p Także, cytując klasyk, Emilia, miałam Ci do tego listu włożyć sto złotych, ale niestety już zakleiłam kopertę. Dzieje się to wszystko dlatego, że dziś mamy święto. W brew pozorom to nie tylko jest Wielka Sobota, ale i trzydziesty marca. A trzeba Ci wiedzieć, Drogi Czytelniku, że trzydziestego marca piętnaście lat temu moja siostra raczyła była zjawić się na świecie, z której to okazji ja dziś powiem tu o niej kilka słów. To jedziemy z tymi akapitami.

1. Chcąc zacząć od początku musiałabym wspomnieć o tym, jak od trzeciej w nocy nie spaliśmy, bo było wiadomo, że coś się dzieje. Oczywiście w wieku lat dziewięciu i pół mało co rozumiałam, ale wiedziałam, że to JUŻ. Rodzice zadzwonili po wujka, żeby mnie pilnował, a sami pojechali w świat. Tak tak, Emilia, podczas gdy Ty przeżywałaś to, co podobno jest dla człowieka najtrudniejszym przejściem, czyli wydostawałaś się na ten piękny świat, ja grałam z wujkiem w piłkarzyki i słuchałam, jakie ma dzwonki na telefonie. Do tej pory pamiętam. Pamiętam też jednak coś troszkę ważniejszego, mianowicie to, że, o ile wiem w brew wszystkim przepisom, zostałam tego samego dnia wpuszczona do sali, w której była mama wraz z moją siostrą. Jak człowiek się postara, to i takie najmniejsze istoty na świecie złapią go za palec. I kto by pomyślał, że to maleńkie, bezbronne stworzenie 15 lat później będzie mnie zrzucać z mojego własnego łóżka, tłumacząc mi po angielsku, za co to było?

2. Drugim akapitem niech będą nagrania. Mam ich trochę. Jak tańczymy sobie do "life is a highway", moja siostra w poważnym wieku lat może dwóch. Jak proponuję siostrze, że coś sobie nagramy, pośpiewamy, na co ona mówi, że najpierw trzeba poprzątać. Tak, mam to uwiecznione. Jak śpiewasz, droga moja Emi, piosenki, takie, jak "kocham cię, a ty mnie". Albo te dla babci i dziadka z przedszkola. NIE wstawiam ich tutaj. A mogłabym. Problem polega na tym, że kiedy te nagrania powstawały, to Emi nie miała na mnie haków, a teraz ma więcej, niż ja na nią, gdyby dobrze poszukać.

3. Podobnie sprawa się ma z bajkami, nie tylko prosiła, żeby opowiadać jej, ale także opowiadała nam. Mam trochę nagranych, a trochę pozapisywanych. Nawet będąc mała Emila kazała je sobie potem odczytywać, żeby wiedzieć, co opowiedziała. Again, nie wklejam ich tu. A mogłabym.
Bajki jednak nie były tworzone tylko przez nas, ale także leciały sobie z płyt. Moja siostra, na szczęście, od najmłodszych lat obserwowała, jak mama czyta książki, a ja słucham audiobooków, nauczyła się więc robić i jedno i drugie. Skutek jest taki, że kiedy leci audiobook, Emila nie wpatrywała się w pierwszy dostępny ekran, żeby sprawdzić, kiedy pojawi się obrazek. Jeśli zaś chodzi o książki, to teraz częściej ja ją pytam, a nie ona mnie, co czytasz, czy podoba ci się to, co czytasz, albo ewentualnie: czy ty powinnaś już to czytać? Potem jednak przypomina mi się, co czytałam w jej wieku i przestaję pytać. Obyś zawsze miała ciekawe książki!

4. Z płyt nie lecą tylko bajki grajki, ale też muzyka. Muzyka może też lecieć w słuchawkach, z odtwarzacza mp3, iPoda, tabletu czy telefonu. Wiadomo, że dzieci mają ulubione piosenki, które je bawią lub usypiają, nie zawsze jednak na początku kojarzą, czym muzyka może dla człowieka być. Podobnie u mojej siostry. Owszem, zdarzało jej się nucić coś, co okazało się potem piosenką po koreańsku, bo jej się akurat taka bajka na youtubie włączyła. Owszem, śpiewałyśmy razem: chceeesz, czy nie chcesz, chceeeesz, czy nie chcesz, bo bajki grajki były częstym gościem. Owszem, w pewnym momencie, słysząc kolejny raz "jestem tu, robię to co chcę" albo soundtrack z dwunastu tańczących księżniczek, który to film leciał sobie u nas dwanaście razy z rzędu, człowiek ma ochotę znaleźć najbliższy most i skoczyć we Wisłę. Ale nic nie było dla mnie bardziej wzruszającą muzycznie chwilą niż to, jak moja siostra powiedziała kiedyś: Maja, ja już wiem, czemu ty w samochodzie zawsze masz słuchawki! A teraz to Emilkę chwalą za koszulkę z okładką płyty Beatlesów.

5. Jak muzyka, to i koncerty, a na koncertach moja siostra bywała dość wcześnie. Żeby nie szukać daleko, na festiwal reggae, na który jeździliśmy od 2012 roku, całą rodziną wybraliśmy się już w 2014, kiedy Emila miała lat 5.
Cieszę się, Emi, że nie tylko jesteś koło mnie na koncertach zespołów, które to ja znałam i lubiłam, ale też ja mogę, w drugą stronę, towarzyszyć Tobie. Nie wiem, czy bez naszych muzycznych wymian przyszłoby mi do głowy wybrać się na koncert Conana Graya, a tak proszę, byłam. Podejrzewam, że nie miałabym też pojęcia o KPopie, a jednak chcę mieć jakieś pojęcie. Ja mam jakieś pojęcie, a ty oryginalne płyty Stray Kids.

Cieszę się też, że byłyśmy razem na tym jednym koncercie Aleca Benjamina, na którym udało mi się przekonać Cię, że nie warto się poddawać. Nie zapomniałam także o naszym openerze, podczas którego miałyśmy okazję zobaczyć Jacoba Coliera, Arctic Monkeys, Lovejoy, a i tak razem troszkę żałowałyśmy na końcu, że nie doczekałyśmy do ostatniego występu, żeby się z innymi drzeć: twenty twentyyyyy, club! Serdecznie pozdrawiamy Ciocię! Nasze powroty w środku nocy, z "I got a feeling" na telefonie, żeby się nie bać, niezapomniane wrażenie! W tym roku będziemy na dwóch dużych koncertach, można się spodziewać relacji.

6. Muzyka, koncerty, wiadomo, mikrofony! Dziękuję Ci, moja droga, że towarzyszysz mi w tej mojej niezwykłej drodze, polegającej na nagrywaniu wszystkiego, słuchaniu wszystkiego i zauważaniu, że o, z tego kubeczka da się zrobić fajny instrument. Emi nie tylko pomagała mi rozstawiać sprzęt, jak w lockdownie, w ramach pracy domowej, musiałam nagrać efekty dźwiękowe, ale także ogląda ze mną Andrew Huanga i Daviego 504, z właściwym temu zaangażowaniem. 😉 Ona wie, że przeróżne dźwięki zauważać należy, a bębenki są niezbędne do szczęścia, za to ja mogłam jej towarzyszyć, gdy kupiła sobie prawdziwe ukulele w prawdziwym sklepie muzycznym. I hity Ranko Ukulele wchodzą na tapetę za trzy, dwa, jeden…

7. OK, muzyka muzyką, a co z okładkami i teledyskami? Otóż moja siostra potrafi rysować. I malować. I szkicować. I nie zabij mnie, bo ja nie znam nazw wszystkich technik.
Od zawsze słyszałam, że rysowanie Emilce wychodzi, jak nie miała lekcji malowania, to miała lekcje plastyki ogólnie lub ewentualnie odwrotnie. Ma to same plusy. Po pierwsze, tak jak ubraniami się dzielimy, zabieramy je sobie i pożyczamy, tak gadżetami związanymi z zainteresowaniami nie trzeba. Każda z nas ma inny pokój, ja mam płyty, instrumenty, mikrofony i kable, a ona ma plakaty, obrazy, bloki, ołówki, kredki, flamastry, pędzelki… OK, dobra, tu mógł być problem, bo kiedyś poprosiłam Emilkę, żeby mi pożyczyła niepotrzebny pędzel, żebym coś sobie wyczyściła, moja siostra natomiast nie zrozumiała, co to takiego "niepotrzebny pędzel". Po zastanowieniu się rozumiem jej konsternację.

8. Dobra, muzyka była, rysowanie było, to teraz co? Dajmy sobie gry.
Żyjemy w czasach, w których równocześnie z planszówkami, jak nie wcześniej, pojawiają się w życiu dzieci gry na tablecie. To nie było tak, że Emi ciągle z tym tabletem musiała być, ale dwie anegdotki powiem. Po pierwsze, grałaś, moja droga, w Po, czy jak tam się nazywał ten ziemniaczek. Pamiętam o nim jedno, trzeba było go karmić. Mam wrażenie, że czasem jadł sam i raz sobie tak coś zeżarł w środku nocy, kiedy wszyscy spali, a ja akurat nie. Zawał!
Po drugie, to akurat była bardzo fajna gra, grała Emila kiedyś w grę, polegającą na łączeniu dwóch rzeczy, żeby powstała trzecia. Wiecie, to, co się łączy ziarenko i wodę, powstaje kwiatek, kwiatek i, nie wiem, czas, i powstaje drzewo, takie tam. Nazywało się to chyba alchemik, choć mogę się mylić. Pewnego dnia, po dość długiej bitwie z grą, Emi przybyła do mnie z informacją:
– Maja, zrobiłam obsydian! –
– Co zrobiłaś? – Zapytałam z zainteresowaniem, ponieważ Emilia miała wtedy jakieś 5 lat i naprawdę byłam ciekawa, jak mi to wyjaśni. Emi zastanowiła się.
– A nie wiem, taka czarna plama mi wyszła. – Od tej pory, jak chcieliśmy powiedzieć, że komuś się film urwał albo miał pustkę w głowie, mówiliśmy, że taki obsydian mu wychodzi.
Uspokajam miłośników przeróżnych gier planszowych, klocków i innych rozgrywek nieobecnych w tabletach, takie też były! Emi, dawno nie grałyśmy w jengę. A pamiętam, jak grałyśmy, na podłodze naszego pokoju w bloku, w którym spędziłyśmy razem całkiem dużo czasu. Poza tym w domino, w grę, zwaną przez nas kwadracikami, w której chodziło o użycie jak najwięcej liczby klocków swojego koloru, wszystkie gry z serii raz ja, raz ty i zobaczymy, za którym razem się rozleci, piłkarzyki, przenośny cymbergaj… A, no i nie zapominajmy o najważniejszym!
Ostatnio moja siostra przyszła do mnie do pokoju, kiedy akurat rozmawiałam przez telefon.
– O, Emila, mówiłaś ostatnio, że umiesz, gramy w szachy? – Emi popatrzyła na mnie, popatrzyła na telefon, a akurat orientowała się w treści mojej konwersacji, apotem stwierdziła:
– E, w tym towarzystwie gramy w warcaby. – Dzięki, skarbie, dzięki.

9. To jak już jesteśmy przy konwersacjach, to napiszę, czemu tata się nie tak dawno cieszył, że ma wreszcie z kim pogadać. Wspominałam o rysowaniu, ale nie wspominałam, że Emi uczy się teraz w technikum… Technikum, łapiecie? A ja pamiętam, jak ona się uczyła chodzić! W każdym razie w technikum na profilu związanym z grafiką. Teraz ona rozmawia sobie z rodzicami, oboje po poligrafii, o tym, co jaki program do projektowania robi z czym, o błędach w druku, o druku w ogóle, a ja siedzę i słucham, ponieważ obcy jest mi zwyczaj, by ślepy gadał o kolorach. A nie, przepraszam, ostatnio poprosiłam siostrę, żeby mi pomogła w zrobieniu notatki o kolorach na metodykę edukacji plastycznej.
– Emi, ty kojarzysz koło barw? Koło barw, tak to się nazywa, tak? Że tam te przeciwstawne, i tak dalej… –
– No tak, o matko, jak ja to na każdych zajęciach mam! –
– Świetnie, to teraz ja też chcę to mieć. –
– Czekaj, a ja bym ci to w sumie wyjaśniła, ty to zrozumiesz! – Nie pamiętam, czy zaczęła się w tamtym momencie zastanawiać, czy wyjaśnić mi to na dźwiękach, czy na fakturach, ale jestem bardzo ciekawa, co wymyśli. Na szczęście ja różnicę między kolorami mniej więcej pamiętam, więc może będzie łatwiej. No i właśnie, jak już jesteśmy przy "łatwiej".

10. Na bank podczas mojej nauki szkolnej pomyślałam nie raz, że jest mi trudno. Nie tylko wtedy, kiedy w podstawówce trzeba było uczyć się chemii, historii, wosu czy niemieckiego, ale także w liceum, kiedy trzeba było… wiele rzeczy. Emi, to ja powinnam opiekować się Tobą, co nie zmienia faktu, że zdecydowanie za często widywałaś, jak płaczę. Nie wpadłam wtedy na to, że sam środek Twojej podstawówki wypadnie w strajku, a potem od razu, żeby nie było nudno, lockdown.
Wspominałam tu już o tym, że, mieszkając w bloku, miałyśmy z Emilą wspólny pokój. Zważywszy na to, że teraz każda z nas ma pokój mniej więcej wielkości tego naszego starego, wspólnego, nie mam pojęcia, jak się wtedy na poczekaniu nie podusiłyśmy wzajemnie przy którejś kolejnej okazji. Doskonałą okazją było, jak rozkładałam mikrofony do nagrywania wspominanych wyżej efektów akurat na biurku Emilki, bo do mojego się nie dawało przykręcić statywu. Niezłą były też zdalne lekcje, moje i jej. Jednego dnia ja wołałam Emilkę z drugiego pokoju, żeby przyniosła mi picie, bo ja tu muszę jeszcze godzinę siedzieć, innym razem to ona ostrzegała mnie, że ma matematykę o ósmej rano i że mam wstać razem z nią, żeby zdążyć się wynieść z pokoju. Trudno także zapomnieć o naszych lekcjach angielskiego. Nie wiem, ile cię wtedy nauczyłam, Emi, ale najcierpliwszym pedagogiem nazwać mnie nie można, zwłaszcza, że niektóre sposoby nauczania angielskiego w szkołach doprowadzały mnie do szału. W każdym razie nie dziwię się, że Twoja podstawówka może być wspominana jako nieco trudniejsze doświadczenie, niż moja. Zdalne lekcje i izolacja po liceum, to niezbyt fajna sprawa. Zdalnych lekcji i izolacji przed nawet nie chcę sobie wyobrażać.

11. Jak już jesteśmy przy lockdownie, to przejdźmy może do ulubionego pytania wszystkich, jak my się dogadujemy?
Wracam do tego pokoju, no jakoś trzeba było! Wielkie sprzątanie naszej wielkiej szafy zawsze było wielkim świętem. Najważniejsze, żeby znaleźć rzeczy, które lubimy razem. Razem lubimy seriale z Disney Channel i niektóre inne bajki. Razem lubimy Harrego Pottera, pomijam to, że ja chciałam namówić Emilkę, żeby go lubiła, bo ona sobie jeszcze mogła kupować zabawki, a ja chciałam je mieć. ;p A propos kupowania, razem lubimy chodzić po Złotych Tarasach i szukać ubrań i nie tylko. Jak mówiłam, tymi ubraniami potem możemy się wymieniać, bo już jesteśmy podobnej wielkości. Tak tak, przerosłaś mnie, wiem. Razem lubiłyśmy soczki w woreczkach, które mi Emila przynosiła podczas moich zajęć. Razem lubiłyśmy niektóre gry. Razem lubimy muzykę i koncerty. Teraz razem lubimy, mam wrażenie, obniżać sobie IQ, ponieważ coraz częściej moja siostra przychodzi do mnie, żeby wraz ze mną oglądać tiktok lub snapchat. Serio, tiktok, to dziwne miejsce, ale snapchat, to jest miejsce szkodliwe dla zdrowia! Chociaż, jakby tak się zastanowić, mam wrażenie, że nasi rodzice stwierdziliby w tym miejscu, że nam, to już nie wiele zaszkodzi. Sądząc po tym, jak się czasami zachowujemy zbytnio mnie to nie dziwi.

12. Pewnie nam żelki zaszkodziły, przejdźmy do jedzenia!
Moja siostra, małą Emilką będąc, oświadczyła kiedyś, że, kiedy dorośnie, zostanie gotowarką. Nie wiem, kim zostaniesz, Emi, możesz zostać kim tylko będziesz chciała, ale dziękuję ci, że zrobiłaś mi wczoraj tosty! Emilia w ogóle gotuje lepiej ode mnie. Może inaczej, Emilia ogólnie umie gotować, bo gotowanie lepiej ode mnie nie jest zbyt dużym wyczynem, zważywszy na to, że ja po prostu nie umiem prawie wcale. Tosty i nasze ulubione kanapki umiemy sobie robić wzajemnie, za to już ciasto lub po prostu obiad stanowczo lepiej dla domowników, żeby robiła Emilka, niż ja. Także, Emi, ja cię mogę jako gotowarkę zatrudnić, jak chcesz. A jak ci się nie będzie chciało gotować, to zjemy razem ciastka mocy.

13. I tu pojawia się temat pomocy, bo w poprzednim akapicie pojawiła się wzmianka, że Emi zrobiła mi tosty. Podczas tego samego śniadania ja zrobiłam jej herbaty, więc mam nadzieję, że jakiejś tam sprawiedliwości stało się za dość.
Mało jest badań o rodzeństwie osób, które mają jakąś niepełnosprawność, o samych niewidomych byłoby pewnie jeszcze mniej. Na pewno jednak przyznać trzeba, że Emi od dość wczesnych lat była przyzwyczajona, że mi nie tylko trzeba podać do ręki, żebym obejrzała, ale też czasem gdzieś podprowadzić. Mam nadzieję, że po tylu latach nie czujesz się, Emi, przeze mnie jakoś nadmiernie wykorzystywana, chociaż wiadomo, może się to okazać w komentarzach. Skomentujesz?
Chciałabym jednak wierzyć, że jakoś się tą pomocą wymieniamy. Kiedy ja jej pomagałam z angielskim, ona mi z rozkładaniem gratów, kiedy ja jej podpowiem, co zrobić, kiedy komputer się zawiesi, ona odpowie mi na znane i lubiane pytanie: Emi, nie gada mi, co on ode mnie chce?! Kiedy Emi złamała sobie rękę na lodowisku, to ja mogłam pomóc się ubrać, za to ona już wtedy podpowiadała mi, gdzie jest moja kurtka, jak akurat jej nie zauważyłam. Swoją drogą moja pomoc w tamtym czasie w postaci dialogu wyglądała mniej więcej:
– Proszę, Emi, twój sweter, ej, a skąd masz taki, ja też chcę taki sweter!
– Ale to mój! –
– OK, rozumiem, ale ja też chcę! –
Raz to ja pocieszam ją, a raz to ona mnie. Wzajemnie też tłumaczymy sobie, że warto wstać z łóżka, jak to akurat jest potrzebne. Raz to ja mówię: Emilia, zjedz coś! Innym razem, to akurat mam nagrane, ona mówi: Maja, nie pij alkoholu!
Raz to ona jest wołana do mojego pokoju, żeby mi kliknąć "cookie consent" w jakimś niedostępnym dla mnie miejscu na ekranie, innym razem to ja jestem wołana do niej, a kiedy przychodzę okazuje się, że chodzi o: Maja, wyrzucisz to?
Słowem, wymiana jakaś następuje. :d

14. No i to właśnie było 14 akapitów na 15 urodziny mojej siostry, które, mam nadzieję, doceni i nie zabije mnie za te wszystkie moje opowieści tu umieszczone. Emi, obyś jeszcze nie raz mnie zaskoczyła, jak np. wtedy, kiedy okazało się, że doskonale rozumiesz słowa piosenki po angielsku mając lat 10, czy tam ile. Albo, jak wtedy, kiedy to ty tłumaczysz mi matematykę, a nie odwrotnie, bo ja akurat czegoś nie pamiętam. Albo pisząc sobie z koleżanką po hiszpańsku, podczas gdy ja nawet angielskiego zapominam. Albo jak wtedy, kiedy doskonale rozumiesz żarty, które podobno wolno ci rozumieć dopiero od dziś.
Emi wie co lubię, czego nie, razem ze mną śmieje się z żartów, ale też narzeka na zachowanie dziwnych ludzi, czyta ze mną i zabawne artykuły, i przygłupie komentarze, ogląda ze mną apartamenty na bookingu, filmiki na tiktoku i zdjęcia na facebooku, dopóki jej nie wyjdzie obsydian, zna wszystkie moje sukcesy i skandale. Emi, mam nadzieję, że Ty mi też się dajesz tak poznać i że byłam, jestem i będę dla Ciebie taką starszą siostrą, jaką chciałabyś mieć. Chciałabym być tak odważna, jak Ty.
Choć przyznać muszę, że w naszym charakterze podobieństwa widać. Parę dni temu Emilia, po jakimś cudownym żarcie, takim właśnie idealnie na naszym poziomie, powiedziała: Przepraaaszam, Maja! Ogólnie przyjętym następstwem tych słów jest zdanie: Już tak nie będę. Emi jednak dodała: już zawsze będę się z tego śmiać!
Taaaa…

I masz dedykację na koniec, a piętnasty akapit musimy jeszcze razem napisać. Chciałam dać wersję z "sing 2", ale uznałam, że bardziej pasuje oryginał.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Ulubionym cytatem do tej pory pozostaje odpowiedź mojej, wtedy siedmioletniej, siostry na groźbę mojego przyjaciela: Emilia, bo cię zaraz przez okno wyrzucę!
– Nie możesz! –
– A dlaczego nie? –
– Booo… a bo ja nie mam butów!
Doprawdy, mądrego aż miło posłuchać.

Kategorie
co u mnie

Kręgi, w jakich się obracam, czyli wyjazdy, filmiki i artystyczny bajzel w szufladach

Witam drogiego Czytelnika!
Plan był inny, najpierw miał być wpis o jednym wyjeździe, planowałam też wreszcie wywiązać się z challengeu, do którego ktoś mnie nominował, ale w sumie, jak akurat wiem, o czym pisać…

Kiedy dni składają się z obowiązków, z których najcięższym jest wstanie wreszcie z łóżka, a każda aktywność wydaje się rzeczą niemożliwie trudną, niewiadomo właściwie, dlaczego, jeszcze bardziej docenia się dni, kiedy coś się wreszcie działo lub, to nawet istotniejsze, coś się wreszcie zrobiło. I ja nie mówię, że marzec jest miesiącem łatwym, ale zauważyłam, że dzieje się całkiem sporo.

Po pierwsze, w dzień kobiet wybrałam się do królewskiego miasta, aby odebrać mojąwłasność. Jakoś dużo tego było, ktoś mi coś zamówił w sklepie, ktoś mi coś zostawił, żeby pożyczyć, ktoś jeszcze inny miał mi coś przekazać… Coś dużo tego towaru, siedem paczek i chlebaczek, zabrałam więc największy plecak. I wiecie, jak macie do zabrania statyw mikrofonowy, nawet mały, to warto jest go zmierzyć. Tak, jest taka opcja, po prostu sprawdzić wcześniej. Ja nie sprawdziłam i przejechałam pół kraju po to, żeby się dowiedzieć, że najistotniejsza z tych wszystkich rzeczy, moje własne zamówienie, do plecaka się NIE zmieści i i tak ktoś mi to musi wysłać. Inne rzeczy się zmieściły, uprzejmie przepraszam moich znajomych, którym wlazłam na zajęcia do studia, żeby się tam rozłożyć z całym moim majdanem i chwilę pobawić w to moje, to twoje. To był dzień tuż przed praktykami, a do tego piątek, więc mam wrażenie, że mało komu to tam przeszkadzało, zwłaszcza, że sama przyniosłam fanty do pochwalenia.

Tu dygresja, posiadam nowy rejestrator. Wymiana sprzętu wśród dźwiękowców okazała się tematem interesującym, ostatnio nawet tłumaczyłam to koleżance. To nie jest tak, że my wszyscy mamy hobby takie, że się bawimy w lombard i samo kupowanie i sprzedawanie tego towaru robi nam przyjemność, po prostu czasami jedna rzecz się sprawdza, inna nie, trzecia jest nie do naprawienia, czwarta przeciwnie, właśnie naprawiliśmy, to co się będzie marnować? Teraz też tak jest, zakupiłam sobie nowy rejestrator, a raczej nową wersję rejestratora, który chciałam kupić od dawna, no i z okazji tego zakupu sprzedam inny, coby nie podwajać posiadanych funkcji. Co ma się u mnie w szufladzie marnować, jak komuś innemu może służyć lepiej? Poza tym powiedziałam sobie, że kupię tylko wtedy, kiedy uda mi się dostać jedną krótką w czasie, za to niezłą w pieniądzach robotę. Dostałam, więc dotrzymałam słowa.
Już przed dniem kobiet przybyła do mnie paczka z tym nowym i wybraliśmy się z Tomkiem do Piotrka… swoją drogą same chłopy, same chłopy! Jak to powiedziała kiedyś moja przyjaciółka: no cóż, taki zawód! Wracając, wybrałam się z Tomkiem do Piotrka testować sprzęty. Dobra, OK, ja sama słyszę, jak to brzmi. Jeszcze dodam, że różne mikrofony, bo każdy z nich miał inne. Już tak poważnie mówiąc, nawet nie wiesz, drogi Czytelniku, jak to miło jest razem się ucieszyć z nowych rzeczy, a jeszcze milej razem kląć na to, co w tych nowych sprzętach jednak mogłoby być lepsze. Podobny proces odbywał się, kiedy byłam w Krakowie, no fajne to, nagrywa ładnie i dobrze, że gada, ale czego to przychodzi w takim pudełku, jakbym sobie kupiła w markecie paczkę snickersów? To już by mogli chociaż snickersa dorzucić! A akcesoriów do tego, to już w ogóle nie wynaleźli. Drogi Zoomie, ja nie rozoomiem takiego postępowania. Piotrze, dzięki za gościnę! Tomku, dzięki za to, że całą drogę przegadaliśmy o syntezatorach, nawet o tym nie wiedząc.

Krakowa nie skończyłam na narzekaniu na pudełka, ponieważ potem miałam jeszcze trochę spotkań towarzyskich. Poczekałam sobie na nie w internacie, gdzie miłosiernie dali mi herbatę i fajnie, bo było zimno. W ogóle zauważyłam, że zdarzają się takie dni, kiedy jadąc tam ja się o nic nie muszę martwić. Ten mi da kanapkę, tamten herbatę, nie ma to, jak się ustawić! :d
Potem natomiast wyruszyłam w miasto, bo kiedyś ze szkoły trzeba wyjść. Przyznaję uczciwie, że przeróżne integracje skończyłam późno, a dzień kobiet świętowałam, jak własne urodziny albo i bardziej. Znajomi dźwiękowcy razem dywagowali ze mną nad rejestratorami i nietylko, znajomy masażysta przestawił mi jakieś takie kręgi, że nawet nie wiedziałam, że takie mam, a ze znajomym wielbicielem Marvela pół nocy oglądaliśmy różne rzeczy, w tym na youtubie, jak chłopcy z kabaretu Ani Mru Mru w państewka miastewka grali. 😉

Wróciłam do domu w sobotę i dobrze się stało, bo od poniedziałku intensywny powrót do pracy. O tym poniedziałku, to ja jeszcze tu kiedyś sporo napiszę, choć jeszcze nie teraz. Dość powiedzieć, że z uczelnią to nie było związane, natomiast doświadczeń nowych sporo, a i sport mi się w końcu zdarzyło uprawiać, raz na rok. Przy okazji okazało się, że fajnie by było o ten sport zaczepiać nieco częściej, bo we wtorek nie mogłam ruszyć absolutnie niczym, bolało mnie wszystko i jeszcze coś, a dalekie wyprawy, np. na dół po herbatę, utwierdzały mnie w przekonaniu, że goalball spoko, ale ja jednak bym została przy pingpongu. Wysiłek się opłacił, ale jak mówiłam, więcej szczegółów nawet nie tyle w następnym odcinku, ile raczej sezonie.

Po dwóch dniach rekonwalescencji po straszliwym wypadku, jakim była niespodziewana aktywność fizyczna, nadszedł czas powrotu na uczelnię. Bardzo nie chciałam iść. Naprawdę bardzo. Dawno aż tak bardzo nie miałam ochoty zostać, zwłaszcza, że w czwartki uszczęśliwiają nas tą niezbędną wiedzą od godziny ósmej rano, a kończą przed siedemnastą. Komu do głowy przyszło o godzinie ósmej robić nam wykłady, które są dobre? Przecież w takim układzie ja muszę na nie chodzić! No ale nie no, tak serio naprawdę się opłaca, sporo na nich praktycznej wiedzy, a to jednak nie zawsze takie oczywiste. Poza tym ostatnio na kulturze organizacyjnej szkoły mieliśmy o roli dyrektora i na prezentacji był kto? Dumbledore! Wiadomo, od razu zaczęłam uważniej słuchać, zwłaszcza, że się okazało, że niektórzy piszą prace o kulturze organizacyjnej szkoły nawiązując do Hogwartu.
– Ej, to ja wiem, o czym my będziemy magisterkę pisać. – Ucieszyłam się na głos do siedzącej obok koleżanki.
– Wiadomo, tylko jak to z tyflo połączysz? –
– Żartujesz sobie? Przecież Potter był słabowidzący! Bardzo mocno! – To akurat jest prawda, tak na marginesie, także wiecie, oczekujcie magisterki. ;p
Swoją drogą wiedziałeś, Czytelniku, że najbardziej znaną szkołą na świecie, rozpoznawaną przez największą ilość ludzi w największej liczbie krajów, jest Hogwart? Ja strzelałam, że Harward, byłam blisko. Hogwart akurat spoko temat na APS, w końcu tam wszyscy mieli specjalne potrzeby edukacyjne.

Jak już jesteśmy przy studiach, to pochwalę się, że mamy ćwiczenia, które się nazywają: zachowania ryzykowne dzieci i młodzieży. Po pierwsze, kiedyś to się nazywało "zachowania trudne". I my, i prowadzący cieszymy się, że nazwę zmieniono na bardziej adekwatną. Po drugie, no proszę was, mogę wszystkim mówić, że mamy ćwiczenia z zachowań ryzykownych.
– Ale to co, wy tam pijecie, bierzecie i się bawicie nożem? – Padło pytanie w moim domu. Otóż nie, tak ciekawie nie ma, ale prowadzimy dyskusje i przedstawiamy prezentacje. Ostatnio było o wagarach i ucieczkach z domu i jestem bardzo zadowolona, że podczas dyskusji mogłam zwrócić uwagę na, wśród moich znajomych dość znaną, przyczynę wagarów pt.: nie idę do szkoły, bo muszę się uczyć.
Pomimo tematu dyskusji, w czwartek, jak widać, poszłam i jestem z tego niezmiernie dumna!

W piątek mam wyłącznie lektorat, angielski w psychologii, i to również o ósmej rano. Dyskusje podczas tych lekcji są ciekawe same w sobie, a jeszcze bardziej interesujące robią się w momencie, kiedy większość ludzi jest właśnie tak przytomna, jak się jest o ósmej rano. To są całkiem spoko zajęcia, zwłaszcza, że być może bez nich nie wiedziałabym o niektórych książkach, które teraz planuję przeczytać. Z kolei zupełnie z innej strony dostałam kiedyś polecenie książki "muzykofilia" Olivera Sacksa, którego teksty, jak się potem okazało, całkiem często muszę czytać na angielskim. Muszę tam kiedyś opowiedzieć o tej "muzykofilii", naprawdę ciekawa lektura, jak ktoś lubi takie książki. Opowiada o przypadkach różnych schorzeń psychologicznych, neurologicznych i sensorycznych, na które jakiś wpływ miała muzyka. WYwoływała lub, przeciwnie, wygaszała objawy, nie dawała spokoju lub przestawała dla słuchacza istnieć, była powodem nadmiernej aktywności, radości lub cierpienia i różnych urazów. Niezwykła rzecz.
W związku z tą książką mam w ogóle dwa przemyślenia / odkrycia. Pierwsze jest takie, że zawsze miło się dowiedzieć o osiągnięciach Polaków, a to właśnie Polak był jednym z pierwszych, którzy zaczęli badać halucynacje, w tym muzyczne, pod kątem tego, że one nie zawsze są związane z psychozą, czasami mogą być też związane z fizjologicznymi procesami odbywającymi się w mózgu. W tej książce jest sporo o tym, jak mózg, pozbawiony jakichś doznań zmysłowych, potrafi je sobie czymś zastąpić, albo, jak w przypadku takich halucynacji, po prostu stworzyć. Jak nam padnie iPod, zawsze możemy sami sobie pośpiewać, dokładnie na taki sam pomysł wpadał często mózg pacjętów Sacksa z dużymi ubytkami słuchu. To nie była kwestia wytworów wyobraźni, tylko faktycznie słyszenia. Autor pisał w książce o pracy polskiego lekarza, który, o ile dobrze zrozumiałam, jako jeden z pierwszych zadał pytanie nie tyle o to, dlaczego chorzy mają halucynacje, ale dlaczego zdrowi ich nie mają.
Drugie przemyślenie dotyczy bardziej samych pacjentów i badań. Sacks opisuje konwersacje z jego pacjentami czy korespondentami, często ludźmi starszymi. Gdyby ktoś w Polsce, w latach 90, powiedział, że słyszy muzykę w głowie, robilibyśmy mu badania neurologiczne lub skierowali na profesjonalną rozmowę z psychiatrą? czy raczej powiedzielibyśmy, że: aaa, wariat, coś się babci pomyliło? Do przemyślenia.

I tak na przemyśleniach, czytaniu i spaniu spędziłam resztę piątku, co już mnie zaczynało niepokoić. Ja wiem, że spanie jest całkiem fajną sprawą, ale ile można? I dlaczego nie mogę po prostu usiąść lub nawet się położyć, włączyć książki lub filmiku i po prostu poczytać lub pooglądać? Dlatego tym bardziej zdziwiłam się tym, że w weekend udało mi się zrobić całkiem sporo!
Po pierwsze, sam fakt wstawania minimalnie wcześniej. O godzinie, o której zwykle w wolny dzień dopiero bym myślała o tym, że wypadałoby coś zrobić, tym razem już byłam w jakimś działaniu.
Po drugie, dźwięk. Konkretnie nagrania. Przyszło mi do głowy, że jeżeli mam nowe urządzenie nagrywające, to może warto by było uczynić też jakieśtesty w swoim własnym domu, na swoich własnych instrumentach. Pojawił mi się ten pomysł w głowie i oto rozpoczął się dialog. A czy ja zdążę, a czy ja nie powinnam robić czegoś innego, a w sumie, to zmęczona jestem, a tak naprawdę, to może ja to zrobię w tygodniu… a ponad to wszystko wybijał się jeden, konkretny argument, czyli ta zwyczajowa niemożność rozpoczęcia aktywności. Po prostu, chcemy coś zrobić, wiemy co, ale wydaje się to jakimś takim wielkim osiągnięciem nie do przerobienia, bo trzeba wstać i zacząć. Ja tego nie piszę, żeby się żalić czy tłumaczyć, po prostu wiem, że nie tylko ja mam ten objaw, więc może i komuś będzie lepiej ze świadomością, że raz, ktoś to ma, a dwa, czasem udaje się to przewalczyć. Z dumą stwierdzam, że, jak mnie w sobotę. Posiedziałam sobie chwilę, pomyślałam o tym, a następnie wstałam i zabrałam się do dzieła.
I proszę bardzo, państwo szanowni prosili, to ja powiem więcej szczegółów, otóż filmiki o produkcji muzycznej niezmiernie skracają proces. Słowa do głowy przychodzą od razu, instrumenty od razu brzmią, a statywy, to w ogóle rosną same z ziemi, wystarczy kawą podlać.
Filmik dla zaprezentowania konceptu:

Otóż nie. Znaczy tak, tak też bywa, ale zazwyczaj nikt na tych filmikach nie pokazuje, jak się te statywy odkręca, przykręca, odkręca znowu, nie, za wysoko, za nisko teraz, teraz to się nie da w ogóle, generalnie to ramię, to się nie nadaje do niczego, trzeba drugie… I w ogóle kto był taki silny / kto był takim kretynem, że to tak mocno przykręcił? A, OK, wiem, to ja byłam! :p
Moi domownicy muszą być mocno przyzwyczajeni do dziwnych rzeczy. Moja mama, wracając do domu z jakiegoś wyjścia, do sklepu chyba, zajrzała sprawdzić, czy żyjemy. Najpierw do mojej siostry, a potem do mnie. Na łóżku leżała gitara, ukulele, melodyka i spore pudełko, na podłodze stał statyw, bongosy, djembe, przypominam, że to spory bęben, a ja byłam w trakcie przykręcania ramienia do biurka. Na razie było w kawałkach, ramię, nie biurko, ja też mentalnie byłam w kawałkach, bo mi się to wszystko troszkę rozwalało. Zoom był w stanie hold. Mama powiedziała "hej" i poszła. Nie zwróciła absolutnie żadnej uwagi na artystyczny proces, czym, jako dusza artystyczna, poczułam się nieco zawiedziona. Przeszło mi, jak trochę później, kiedy nagrywałam dość dziwnąokaryne, moi rodzice zastanowili się, czy to jakiś specyficzny flecik, czy to ja tak śpiewam na "uuuuuu". Kochani, jakby wam to… no NIE. Jest źle, ale NIE aż tak.
Skończyłam, posprzątałam ten uroczy pierdzielniczek, ale widocznie byłam w ciągu, bo jeszcze sobie wieczorem usiadłam do robienia muzyki, na co jakoś dawno nie było energii. Jest z czego się cieszyć!
W niedzielę za to, tak z porzytecznych rzeczy, robiłam porządki w szafie. Na razie w jednej szufladzie. Jestem na etapie zastanawiania się, skąd ja mam tyle spodni i kto te wszystkie spodnie będzie nosił. Przy okazji polecam patent, o którym napisze, bo moi komentujący lubili swego czasu pytać o modę. Posiadam ja, owszem, urządzenie rozpoznające kolory, ale kiedy przeglądamy rzeczy i chcemy szybko sprawdzić, które to spodnie, nie zawsze chce nam się sięgać po urządzenie. Niby wiem, co mam w szafie, ale uwierzcie mi, zdarza się tak, że niczym nie różnią się dżinsy czarne od niebieskich, a to czasem istotne. Jeszcze śmieszniej jest zlegginsami, w dotyku bardzo podobne, jedne czarne,, drugie szaro-jakieś i w ogóle do piżamy się to nosi, a trzecie w jaskrawe, pomarańczowe wzorki. Jedne założe do ludzi, inne, jakby nie zawsze. Tester kolorów akurat całkiem nieźle się sprawdza w rozróżnianiu tych dwóch kolorów, czarnego i nieczarnego, dla ułatwienia jednak w spodniach nieczarnych zrobiłam lekkie nacięcie na metkach. Dobry plan, nie przeszkadza, a sygnał jest. Chciałam przedziurkować dziurkaczem, ale się nie dało. Gorzej, jak w ogóle nie ma metki, wtedy jednak w ruch pójdzie Colorino. W tygodniu ruszę resztę szafy, aż jestem ciekawa, co znajdę.
– Normalka, każdy ma w szafie coś, czego nie nosi. – Powiedziała przyjaciółka.
– Skarbie, ale ja mam w szafie szafę, której nie noszę! – Odpowiedziałam na to, choć po zastanowieniu muszę przyznać, że może takiej tragedii nie będzie.

I też bez tragedii ten wpis kończe, Czytelniku drogi, z nadzieją na całkiem spoko tydzień, skoro tak nieźle zaczęty. Jeszcze dziś napisałam ten post, przetłumaczyłam tekst, którego długo nie mogłam ruszyć, było całkiem nieźle! łapmy chwilę, póki nie śpimy!

Pozdrawiam ja – Majka

PS Kraków był, niespodziewane Kielce jeszcze wcześniej, chyba czas na Warszawę. Blisko mam, a tylko na uczelni i na uczelni.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Dzień dobry, Czytelniku!

Dawno mnie nie było, co? Dziś już połowa lutego, więc dla mnie idealny czas na podsumowanie roku. 🙂 Kto czyta mojego bloga od pewnego czasu wie, że mam dość luźne podejście do deadlinów, jeśli chodzi o posty. Mam nadzieję, że mimo to zostaniesz ze mną, Czytelniku, i przeczytasz i ten, nieco opóźniony post.

Czy to będzie podsumowanie roku? Myślę, że nie. Nie tylko dlatego, że 2023 jest mi trochę trudno podsumować, ale też dlatego, że spotkałam się z dość ciekawą opinią. Gdzieś w trakcie nocy sylwestrowej usłyszałam od przyjaciółki, że ona nie lubi daty końca roku, bo to wszędzie czas podsumowań, postanowień i bilansów, a co, jeśli coś jeszcze jest w procesie? To nie jest tak, że budzimy się pierwszego stycznia i nagle niespodzianka, wszystkie zmiany, jakie miały się dokonać, właśnie się dokonały i teraz już możemy sobie spokojnie żyć. Najczęściej, to po prostu dzień, w który trochę częściej mówimy o tym, co nam się udało, a co jeszcze powinno udać.

Odnoszę wrażenie, że dużo rzeczy w zeszłym roku w pewnym sensie nie było moich. Nie moje sukcesy, nie moje porażki, nie moje problemy. Dotyczące mnie, to jasne, pewnymi rzeczami się chwaliłam, innymi martwiłam, ale zawsze, mam wrażenie, ze względu na jakąś motywację zewnętrzną. Czasem i tak się zdarza, nie chcę teraz na to narzekać. Nie zmienia to jednak faktu, że to my pojechaliśmy, to nam się udało, to my płakaliśmy do trzeciej w nocy albo śmialiśmy się do czwartej… A co, bardziej konkretnie, u mnie? Kiedy zaczynam się łapać na tym, że naprawdę nie wiem, zaczynam się martwić. Dlatego pierwszą rzeczą, jaką w moim prywatnym podsumowaniu wymienię będzie to, że wreszcie się przeszłam do terapeutki. Raz, drugi raz i tak sobie chodzę do dziś, choć częstotliwość spotkań zależy od świętej woli mojej uczelni i od planu, jaki nam ześle.

Przy okazji anegdota, na stronie jednego czeskiego sklepu muzycznego, w którym czasem zdarza mi się coś kupować, najciekawsze jest chyba polskie tłumaczenie. Pewnego razu, po zakupie, mail zwrotny stwierdził, że ze względu na mój zakup na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości iluś procent na kolejne zakupy. No trudno, jak już go zesłano, to niech jest, z nim się zawsze zgadzać trzeba. O cenach, które zostały poniżone, już nie wspominam. Uwielbiam translatory.

Wracając do podsumowania tego, co było, to nie tak, że w zeszłym roku nic nie zrobiłam. Na przykład, tuż przy początku, napisałam pierwszą w życiu sesję. I zdałam! 😉 Zdałam też drugą, w czerwcu, tym samym kończąc pierwszy rok studiów. Teraz powinien nastąpić ten tradycyjny, pedagogiczny moment, kiedy zwracam się do licealistów i mówię im, żeby się pilnie uczyli, bo sesja, to nie są egzaminy, do których przygotujemy się w jeden dzień! Ja jednak cenię sobie szczerość i powiem szczerze, kochani, ja sobie zdaję sprawę, że przerażająca większość zacznie się uczyć w tygodniu przed sesją, a i to na wyrost liczę. Choć fakt, jak robimy to regularnie, jest po prostu wygodniej. Bądźcie mądrzejsi ode mnie i uczcie się wcześniej!
Dwa tygodnie temu skończyłam sesję pierwszą tegoroczną, 4 egzaminy były. Ciężkie, ale bez przesady, w tamtym roku było chyba 9 i też się zdało.
Jeśli chodzi o muzykę zaczęłam się uczyć obsługi Logica, co ma ten nieprzewidziany skutek, że mam do kogo kląć, jak mi w tym Logicu coś nie działa. Andre, który mnie uczy, uczy też kilka innych osób, z którymi wymieniamy się doświadczeniami w pewnej nielogicznej, logicowej grupie na whatsappie. Tam właśnie można się pochwalić nowym utworem, albo tym, co się tym razem zepsuło. W moim przypadku to ostatnie też zazwyczaj jest chwaleniem się, ponieważ potrafię osiągnąć efekt, który wydawał się niemożliwy.
Jak to? Przecież to musi działać! TO NIE może tak reagować!
Jak to, NIE może? Ty nie będziesz mojemu komputrowi mówił, co mu wolno, a czego nie!
Podobne dialogi prowadziłam robiąc pierwszy instrumental na zlecenie na Logicu. Oczywiście wtedy też udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której Andre, po kilkukrotnym zastanowieniu się nad moim problemem powiedział, żebym po prostu zrobiła tę ścieżkę jeszcze raz. Spoiler alert, faktycznie okazało się to szybszą metodą rozwiązania problemu.

Gdybym przejrzała teraz mojego bloga zebrałabym więcej anegdot i spraw wartych podsumowania z zeszłego roku. Pierwsze duże koncerty, na które poszłam z moją siostrą, w tym jeden dzień na openerze, wyjazd do Czech (służbowy), czy do Gdańska (prywatny), pierwszy rok od lat dziesięciu bez festiwalu w Ostródzie… Myślę jednak, że kto chce zobaczyć, jak wyglądał tamten rok, zrobi lepiej, gdy poczyta wpisy z tamtego czasu. Zwłaszcza, że i tu, na blogu ,działo się wiele!
Przede wszystkim i za to w tym miejscu podziękuję, zyskałam wielu nowych czytelników! Jeśli zaś niektórzy czytali mnie już wcześniej, ujawnili się w komentarzach w ilościach, których nigdy bym się nie spodziewała! Dziękuję wam, kochani, bardzo serdecznie i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną na kolejne lata. 🙂
Jak już przy tym jesteśmy, wspomnę o Q&A, które zrobiłam za namową i modą niesioną przez innych blogowiczów. Niektóre pytania nadal czekają na odpowiedź, a to ze względu na różne koleje losu różnych moich tekstów.
Pomyślałam więc, że w tym wpisie typowego podsumowania nie będzie, będzie za to opowieść o tym, kim jestem na początku 2024 roku. A, no cóż, nie da się o tym opowiedzieć, nie odpowiadając na pytania, które dotąd pozostawały bez odpowiedzi.

Pytania ogólne

Julitka: "Gdybyś mogła spędzić dzień dokładnie tak, jakbyś chciała, bez ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, jak byś to zrobiła? Co byś jadła? Czego słuchała? 🙂"
O, mam ochotę na taki dzień! Czasem banalne, czasem osobiste, a najczęściej trudno wymyślić. Ale wymyśliłam, że chyba dla mnie dniem idealnym byłby taki, kiedy bym nic absolutnie nie musiała robić, mając równocześnie absolutną pewność, że wszyscy są z tym OK. W sensie nikomu nic winna nie jestem, nic nie odkładam na później, nic nie zawalam. Wszyscy wiedzą, że przez ten dzień mnie nie ma i nie mają z tego powodu problemów, łącznie ze mną.
I teraz to już zależy, gdzie bym miała być. W okolicach ferii w zeszłym roku powiedziałam komuś, że marzę tylko o tym, żeby sobie siedzieć na moim dywanie, jeść moje chipsy, pić moją herbatę i czytać biografię Tove Jansson. Takie spędzenie popołudnia pasowałoby mi nadal. Chipsy wiadomo, chilli z limonką od Laysów, jak zwykle, herbata zwykła albo taka czarna z mango i czymś jeszcze, zależy z jakiego sklepu. Żelki mogę jeść zawsze, więc i wtedy mogę. A na kolację mogę zjeść wrapy twojej mamy, Juli. 😉
Takiego idealnego dnia chciałabym się też obudzić wyspana, bo to rzadkość, a jednak pomaga w dobrym spędzaniu chwil. To, czego bym słuchała, zależałoby pewnie od mojego nastroju, w fajne dni słucham różnych rzeczy. Zdarza się Schiller, zdarza się David Guetta, zdarza się Måneskin, a zdarza się Damian Marley czy Dub FX. To naprawdę zależy, jak się człowiek obudzi.
Chyba, że w ogóle wybieramy wycieczkę. To chcę pojechać do Niemiec, do Thomanna, sklep muzyczny taki, i najlepiej niech mnie tam zamkną na cały dzień. Albo dwa. 🙂

Zosia: "Jesteś skowronkiem czy sową?"
Sową sową, w nocy mam ciszę i nikt mi nie przeszkadza, a i ja nie mam wrażenia, że coś muszę robić, czegoś nadsłuchiwać. Z tego powodu kładę się późno i przed godziną 9, to ja jestem ptaszkiem ciężko rannym.

Jacek: "Wiem, że może głupio pytać o to niewidomą, ale masz jakieś swoje ulubione zdjęcie?"
Czemu głupio? Dla mnie jak najbardziej OK! Zastanawiałam się, ale w tym momencie nie mogę sobie przypomnieć nic bardzo aktualnego. Wiem, że zrobiłam sobie kiedyś zdjęcie z Kamilem Bednarkiem, na którym wyglądamy, jakbyśmy byli spokrewnieni. To było zabawne, bo trochę tym wkręcaliśmy ludzi na rodzinnych spotkaniach. W sensie my z rodziną, nie z Kamilem. 😉 Swego czasu miałam też zdjęcie z moim byłym chłopakiem, gdzie oboje staliśmy tyłem do aparatu i zawsze mówiłam, jak ktoś to oglądał, że kochać, to znaczy patrzeć w jednym kierunku. Ja nie wiem, gdzie myśmy patrzyli!

Pytania o dom

Zuzanna:
"Pokażesz nam swój pokój? Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda, bo z opisów – drukarka 3d, perkusja… No, musi być to fajne miejsce."
Całego pokoju nie pokażę, ponieważ, za prawdę powiadam, bajzel tu jest. Jest plan, żeby na blogu pokazały się w najbliższych miesiącach jakieś obrazki, więc i pokój na którymś zdjęciu pojawić się może, a przynajmniej jego fragment. Natomiast opisuję i objaśniam.
Za plecami mamy drzwi. Po lewej stronie od drzwi, na ścianie z drzwiami, stoi sobie biurko. Na biurku jest laptop, kontrolery do programów muzycznych, syntezator, głośniki, moduł brzmieniowy i komputer stacjonarny. Na wysuwanej półce na klawiaturę jest klawiatura midi, czyli 5 oktawowy keyboard kierujący moimi brzmieniami w komputerze. Na tej samej ścianie jest komoda, a na niej mały, stary telewizorek, który służy za ekran do stacjonarki, a także niewielki mikser. W komodzie są instrumenty małej wielkości, kable, mikrofony i takie inne graty. Lewa ściana zajęta jest w większości przez elektroniczny zestaw perkusyjny. Przyznaję, że jak nie gram, to na stołku często coś leży, jakieś ciuchy na przykład. W lewym górnym rogu planu jest szafa, a na ścianie na przeciwko nas okno. Pod oknem są dwie długie szafki z szufladami. W szufladach dziada z babą brak, a na szafkach w sumie też, ale dwie największe rzeczy, to stojak z kolekcją breloczków, a także pudełko na kosmetyki, leki itp. Na prawej ścianie jest łóżko, a nad nim wisi sobie półka z płytami i książkami i jestem bardzo ciekawa, co będzie, jak ta półka spadnie mi na łeb. W nogach łóżka stoi sobie jeszcze taka spora pufa, która jest również skrzynią na szpargały. W niej jest mnóstwo rzeczy, ale głównie są to gry planszowe czy inne łamigłówki tego typu. Sporo z nich pochodzi z drukarek 3D Fundacji Prowadnica.
Sprostowanie, w tym pokoju nie ma drukarki 3D. W ogóle z taką drukarką nie należy spać, bo po pierwsze, robi troszkę hałasu jednak, a po drugie, chyba ważniejsze, topi plastik i chociaż nie jest to szkodliwe w dużych pomieszczeniach, niekoniecznie chciałabym oddychać z nią tym samym powietrzem przez całą noc, bo mogłoby to być nieco niezdrowe. Zwłaszcza, jak drukujemy z ABSu, on ma te opary mało przyjazne. Należałoby też dodać, że drukarki od pewnego czasu w ogóle już u mnie nie ma. Dlaczego tak jest, to jest całkiem duża historia i ja się do niej odniosę, obiecuję, ale nieco później. Kiedy jednak drukarka była, znajdowała się na parterze domu. Ja nie musiałam przez cały czas druku być przy niej obecna, więc to nic nie szkodziło. Przeciwnie, im mniej ludzi koło niej chodziło i robiło przeciągi, tym lepiej.

"Czy masz jakąś zabawkę z dzieciństwa, którą zachowujesz ze względów sentymentalnych?"
Szczerze mówiąc całe mnóstwo! Figurki się liczą? 😉
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pamiątka. Jak byłam mała, co jakiś czas do Polski przyjeżdżał dobry znajomy mojego wujka. Pochodził z Izraela. Był takim przyjacielem rodziny i zawsze, kiedy przyjeżdżał, bardzo się cieszyłam. On też się cieszył, pytał co u mnie i zawsze, jak był, to ze mną rozmawiał. Kiedyś, nie pamiętam z jakiej okazji, przywiózł mi maskotkę, żyrafę taką przemiłą, od razu mi się spodobała. Ostatni raz widziałam go w 2011 roku, niewiele lat później zmarł. Od tamtego czasu mam pamiątkę, która mi o nim przypomina. Myślę, że będąc mała brałam go po prostu za członka rodziny, taki drugi wujek.
Wracając jednak do pytania o książki, teraz mi się przypomniało, że tak, mam jeszcze zabawkę z sentymentu. Ciocia przywiozła mi kiedyś z jakiejś podróży służbowej domek muminków. Taki wiecie, prawdziwy, z Finlandii. Z meblami, figurkami i tym wszystkim… Nie mówię, że stoi rozłożony w pokoju, ale do tej pory go z Emilą nie sprzedałyśmy. 😉
Parę zabawek by się jeszcze pewnie znalazło, ale jeśli chodzi o sentyment, to było pierwsze, co wymyśliłam. Poza tym większość jest trochę moja, trochę Emilki.

Ildriss: "Jaki jest najmniej przydatny rupieć w twoim domu?"
Przed godziną 9 mam wrażenie, że ja. I szczerze mówiąc jakoś trudno mi było wymyślić coś innego. Ja często w pokoju mam coś dziwnego, karton albo stojak po czymś, rurę od papieru po prezentach… Albo mi się nie chciało jeszcze tego wyrzucić, albo wydawało fajny dźwięk i trzeba było to nagrać.

Jedzenie

Julitka: "@Maja Gadałyśmy niedawno o jedzeniu, więc przyszło mi takie pytanie: Z tego, co wiem, gotujesz dość rzadko, ale gdybyś teraz miała przygotować jedną potrawę wymagającą użycia ciepła (i nie z mikrofalówki), to co by to było? Albo inaczej: Jaka potrawa byłaby na tyle kusząca, by rozpocząć jej przygotowanie natychmiast, nawet jeśli trzeba byłoby kupić trudne do zdobycia składniki i poświęcić na to masę czasu?"
Stwierdzenie, że gotuję dość rzadko jest niedopowiedzeniem, bo ja po prostu niezbyt umiem gotować. Wiadomo, tosty umiem zrobić i wymagają użycia ciepła, ale zdaje mi się, że nie o tym mówisz. 😉 Myślę, że spaghetti albo kurczak z ryżem i różnymi takimi. Obie te rzeczy robiłam, jak jeszcze kiedyś, daaawno temu, miałam zajęcia kulinarne i raz, że je lubię, a dwa, myślę, że dość szybko bym się nauczyła je robić. Nie wiem, czy natychmiast, ale niebawem.

Zosia: "Jakie słodycze lubisz?"
Czekoladę mleczną, czekoladę ze wszystkim, taką, co są w niej te strzelające groszki, żelki i coś tam jeszcze, żelki jako takie w ogóle też, takie truskawkowe, okrągłe cukierki, kinderki, w ogóle kinder wszystko, choco vafer, to są takie ciastka od milki… Dla mnie to są ciastka mocy!
I chipsy!

Ildriss: "Jaką lubisz kawę lub herbatę?"
O herbacie już było, czarną, Earl Grey, czarną z mango… w ogóle ja wszystko z mango lubię. I z cytryną, też czarną. Ogólnie czarną z czymś najbardziej. Zielona też mi nie przeszkadza. Typowo owocowych chyba mniej.
Na kawach nie znam się dobrze, przyznaję uczciwie, mogę powiedzieć, że raczej z mlekiem i zawsze bez cukru. Na studiach najczęściej latte biorę, ale z kolei w studiu, jak byłam na realizacji, najczęściej piłam bez niczego, bo mi się nie chciało chodzić po mleko czy cukier.

Pytania o ubrania

Zuzanna pisze: "Moda, no moda, co ubierasz codziennie, co kiedy chcesz wypaść ładnie, a co byś ubrała, gdybyś chciała zrobić niespodziankę albo po prostu przyjemność przyjacielowi, ale ważne, przyjacielowi, nie chłopakowi?"
Wait, trochę dużo tego, ja może przy okazji dopiszę inne pytania o modę.
Ildriss: "Gdybyś chciała samym ubiorem pokazać, że Ci na kimś zależy, co byś ubrała? A gdybyś chciała pokazać, że masz kogoś w głębokim poważaniu?"
To jest dobre.
Aneta: "Jak ładnie się ubierasz, to co bardziej, co mniej lubisz?"
Tak, zaraz powiem.
Mateusz: "Mogę zapytać o Twoją ulubioną parę butów na obcasie? No proszę pozwól! 😀"
Pozwalam.

Dobra, to od początku. Ja zawsze lubiłam się ubierać bardziej sportowo niż elegancko. Jak byłam mała, to pewnie najbardziej wynikało to z wygody. Potem, w wieku nastu lat doszły mi koszulki konkretnych zespołów, których słuchałam, czy z festiwali, na które jeździłam. Nadal je noszę, noszę też bluzy z różnymi napisami. Było pytanie, co noszę w zwyczajny dzień, do tej kategorii zaliczyłabym więc T-shirty lub bluzy z jakimiś nadrukami czy napisami, dżinsy lub legginsy i buty sportowe. Jak są nadruki, siłą rzeczy pojawia się kilka kolorów, jak jest chłodniej, to zamiast T-shirtów często mnie widzieli w takich cieplejszych, welurowych bluzach, mam kilka w dość jasnych barwach, różowy, pomarańczowy itd. Lubię je, są bardzo miłe, choć przydałyby się też jakieś nieco ciemniejsze tego typu. Nie mam preferencji, jesli chodzi o to, czy rzeczy są bardziej przylegające, czy w drugą stronę, oversize, to mocno zależy od dnia i okazji. Przy okazji informuję, że moje nieśmiertelne buty pumy wreszcie dokonały żywota w zeszłym roku. Na openerze i NIE ja je nosiłam!
Jeśli chcę wypaść ładniej, zawsze znajdą się jakieś bardziej eleganckie spodnie (czarne lub granatowe), do tego gładsza bluzka lub koszula. Można też wtedy założyć sukienkę, mam kilka takich, które kupiłam w tym roku i bardzo mi się podobają. W tym przypadku często rzeczy mam czarne, granatowe, niebieskie, czasem w ogóle jasne / białe, jak chodzi o koszule. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dobrze mi w niebieskim i często, jak mam wybrać bluzkę bez nadruku czy tylko z jakimś delikatnym, jest ona niebieska. Mam też granatową sukienkę. Zaraz padnie pytanie o kolory, zielony jeszcze lubię.
Mam taki jasny golf, fajnie wygląda, lubię go. Lubię też błękitną bluzkę, dłuższą, również miłą w dotyku. Mam czarny żakiet, który zawsze sprawdzał się na bardziej eleganckich wydarzeniach, ale też żakiet niebieski, bardziej z tych codziennych, który np. zakładałam na uczelnię, zwłaszcza, jak prezentowałam, czy zdawałam egzamin przed sesją.
Zuzanna i Ildriss zapytały mnie, co bym założyła, gdybym chciała zrobić komuś przyjemność. W jednym pytaniu było podkreślone, że NIE chłopakowi, tylko przyjacielowi, w drugim natomiast ogólnie, gdybym chciała podkreślić, że mi zależy. NIC! Dobra, już, głupi żart, tak? Głupi? OK, poważniej teraz. Ja tutaj podejście mam bardzo jasne, to zależy od tego, co lubi ten ktoś. Jeden człowiek doceni, jak założę sukienkę (swoją drogą na urodziny Dawida założyłam i docenił), drugi natomiast akurat lubi jedną moją białą bluzę, która z elegancją ma niewiele wspólnego. Kiedy mój przyjaciel, który umie robić bardzo dobre zdjęcia mówił mi, że dobrze wyglądam w konkretnych spodniach i bluzce w czarno-białe paski, z guziczkami, lubię ją bardzo, to wiadomo, że mogę ją na spotkanie z nim założyć. W tej bluzce i legginsach byłam kiedyś w szkole i kolega z klasy powiedział mi, że ładnie wyglądam. Dziękuję bardzo, wzmocnienie pozytywne, wiadomo, że częściej to potem nosiłam. 😉 Chętnie też noszę skurzaną kurtkę, którą dostałam jeszcze przed maturą. Po pierwsze podoba się mnie, a po drugie znowu, ludzie zwrócili mi uwagę, że fajna. Podobnie działa to z butami, o, przejdźmy do butów!
W brew pozorom i komentarzom ja wcale nie noszę często butów na obcasie. Zazwyczaj mam buty bardziej sportowe, czarne albo białe, mam też np. takie, które są czarne, oprócz wyszytego na nich kwiatu, pasującego do podobnych wzorów na tej maturalnej kurtce. Mateusz zapytał jednak o ulubione buty na obcasie, odpowiadam, botki mam takie, nosiłam często na eleganckie spotkania służbowe, jeśli odbywały się w zimie i zawsze przynosiły mi szczęście! :d
Mniej za to lubię moje szpilki, mam, ale rzadziej noszę i też pewnie dlatego jestem mniej przyzwyczajona, a co za tym idzie dużo mniej mi wygodnie. W ogóle, co do nielubienia, nie lubię rzeczy, o których muszę non stop pamiętać, bo jak nie, to się natychmiast źle ułożą, zawiną, czy w inny sposób zepsują. Nie lubię też sukienek czy spódnic ze zbyt wielką ilością wszystkiego, ozdób, falban, koronek czy czego tam jeszcze. A, no i bardzo szerokie rękawy też niezbyt mi pasują.
Czapek nie lubię prawie w ogóle, kurtki za to często tak. Teraz noszę taką jasną, którą lubię, mam taką dłuższą, zimową, zieloną, mam czarną, też zimową, bardziej elegancką… Kurtki są OK.
No, mam nadzieję, że wyczerpująco, jak na mnie i tak nieźle. Aaaa, jeszcze pytanie Ildriss o to, jak bym pokazała, że mam w głębokim poważaniu. Tego nie wiem, chyba mam lepsze sposoby, ale, że tak zacytuję: dres! Maaaam dres! I bardzo go lubię. 😉

Pytanie co u mnie

O to zapytam sama, bo wpis na bloga bez tego jakoś dziwnie. Chyba największym wydarzeniem dni ostatnich była moja wyprawa do Rzymu. Pół służbowo, pół prywatnie, a jako przewodnik / towarzysz podróży była ze mną Sylwia, moja dawna współspaczka z realizacji. Odkryć dokonałyśmy wielu, w tym np. to, że w Rzymie jest całkiem tanio! Serio, ja tam rzadko wydawałam więcej, niż 5 euro na raz! Druga rzecz, to fakt, że nie polecam rzymskich autobusów. Brzmiało to, jakby miało się zaraz rozpaść, jeździło, jakby o tym nie wiedziało, a poza tym wszystkie przystanki na żądanie, czy, jak to mówią we Wrocławiu, na życzenie. A my nawet nie wiedziałyśmy, kiedy to życzenie wyrazić. Chyba ostatnie życzenie. Skaranie boskie z tymi autobusami!
Prywatnie mogę się pochwalić, że byłam na moście, na którym rozpoczyna się główna akcja powieści Pierdomenico Baccalario "ognisty pierścień". Kto czytał? Kto wie? Jacku, zrobiłam tam sobie moje nowe, ulubione zdjęcie.
Sylwia, dziękuję Ci, że chciało Ci się ze mną tam jechać którymś z kolei autobusem, późnym wieczorem i bez baterii w moim telefonie. Tylko z Tobą takie wyjazdy! Można się na przykład dowiedzieć, że w jednym miejscu Rzymu piękne zabytki, tłumy turystów i pizza, a w drugim takie uliczki, że podobne równie dobrze znajdziemy na Pradze północ. I tylko z Tobą zdjęcia z mandarynkami zaopatrzonymi w listek. Najlepiej na oczach naszych włoskich organizatorów, Bożesz ty mój!

Służbowo natomiast było to związane z obozem ICC. Grupę polską w tym roku koordynuje Fundacja Prowadnica i to właśnie ja pojechałam w tej sprawie do Włoch.
Tu dobrze byłoby przejść do Fundacji i tego, że faktycznie, drukarki już u mnie nie ma. Nie ma jej dlatego, że z końcem stycznia tego roku zdecydowałam się wystąpić z zarządu Fundacji, a Rzym był właśnie moim ostatnim oficjalnym zadaniem. Powodów tej decyzji było kilka, jeszcze więcej było na ten temat komentarzy. Od pozytywnych i negatywnych skrajności, aż do wyważonych pytań i opinii. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tę decyzję zaakceptuje, nie każdemu będzie się ona podobać i nie każdy ją zrozumie. Wiem też, że wiele osób pytało mnie pod wpisami na tym blogu o moją pracę w Fundacji. O wszystkim, o czym będziecie chcieli czytać, opowiem. Nie tracę też kontaktu z pozostałymi członkami zarządu, w końcu najpierw byli to moi znajomi, przyjaciele, a dopiero potem współpracownicy. Faktem jest jednak, że to prawda, od lutego już tam nie pracuję. Zdaję sobie sprawę, że o tym samym fajnie by było napisać osobny wpis i ja to zrobiłam. Macie go tutaj:

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Mimo tego jednak mam nadzieję, że przynajmniej Ty, drogi Czytelniku, zostaniesz ze mną nadal i razem ze mną dalej będziesz odkrywać, kim jestem i jak mam się za to wszystko zabrać. Nawet, jeśli nie wszystkim podoba się mój na to sposób.

Mam nadzieję, że będę więcej pisać. Niedawno poleciała przy mnie playlista z muzyką Damiana Marleya i jakoś mi się wszystko przypomniało. To było ważne. Nie tylko czasy reggae, nie tylko festiwal, ale ogólnie, jak było dawniej. Widzisz czytelniku. W Rzymie dawne książki, teraz muzyka…
Ostatnimi tygodniami jakoś mnie nie było. Czas wracać. Do muzyki, do czytania i tu, na blog. No i wiadomo, do mnie samej też.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Dobrze, już, koniec tych wielokrotnie złożonych zdań! 😉

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Pytanie pierwsze: co z tą Fundacją? Opowiadam, co drukowałam i czemu już tego nie robię

Kochani,
Miałam zamiar napisać jeden długi wpis. Miałam. A potem zaczęłam go pisać i zobaczyłam, ile wypadałoby w nim zawrzeć. Uznałam wtedy, że zasłużyliśmy na dwa. I ja, i wy, drodzy czytelnicy, których przecież tu od pewnego czasu więcej.

Tu też będzie wiele komentarzy. Wręcz jestem skłonna pomyśleć, że idziemy na rekord w tym momencie, postaram się w miarę możliwości do nich odnosić.
Tu jednak rozpoczyna się cała seria pytań, zadawanych przez przeróżne osoby pod różnymi postami wcześniej.

Pytania o druk i drukarkę

Fundacja Prowadnica, to organizacja zajmująca się osobami niewidomymi, głównie młodzieżą i projektami do niej skierowanymi, a największym jej projektem jest badanie możliwości wykorzystania technologii druku 3D na rzecz osób niewidomych. Drukowane są dostępne gry planszowe, pomoce naukowe, modele płaskie i przestrzenne, czy przedmioty codziennego użytku. Teraz będzie trochę o druku, jako takim, więc jeśli ktoś nie chce o nim czytać, niech przeskoczy sobie do następnego nagłówka.
Większość zadawanych mi pytań siłą rzeczy dotyczy ogólnie druku w Fundacji, nie tylko druku u mnie w domu. Przykładowo jedno z pytań Zuzanny:
"Właśnie, jak działa drukarka 3d? Co trzeba zrobić, do jakiego stopnia jest autonomiczna?
Sylwia również zapytała:
"Jak się pracuje z taką drukarką 3d?"
O szczegóły druku pytali też: Aneta, Krzysztof, Marek i Mateusz.
Zacznijmy więc od początku. O samym druku 3D jako takim, ale także druku konkretnie w Fundacji Prowadnica, możecie poczytać więcej na stronie samej organizacji. Ciężko by było w jednym poście zmieścić wszystko, co chcę w nim napisać plus obszerne wyjaśnienie tego, czym jest druk 3D. Technika FDM, czyli ta aktualnie używana przez Prowadnicę, polega na tym, że filament (cienki sznurek / drut z różnych materiałów, sprzedawany na szpulach), jest wciągany do drukarki, a następnie topiony w odpowiedniej temperaturze i wytłaczany pod odpowiednim ciśnieniem na stół drukarki. Tak, warstwa po warstwie, powstaje konkretny model, który, po zakończeniu druku, po prostu zdejmujemy ze stołu. Oczywiście, jest to spore uproszczenie i założenie, że nie było problemów. Możemy mieć problem z oderwaniem wydruku od stołu. Może być też przeciwnie, wydruk, lub jakaś jego część, sama się oderwie i znajdzie się nagle w jakimś nieprzewidzianym dla niego miejscu. 😉 Może zapchać się dysza, hotend, w którym topi się materiał, wszystkie możliwe inne rurki, filament może się zaplątać, spaść, po prostu pomylić itd. Ale, zakładając, że nie pomyliliśmy filamentu, stół jest czysty, drukarka sprawna, warunki dobre (drukarki nie lubią przeciągów), drukujemy w powyżej opisany sposób. Na ile jest to proces autonomiczny zależy od modelu drukarki i tego, co akurat chcemy wydrukować. Mogę np. napisać, że drukarki używane w fundacji mogą być obsługiwane zdalnie, przez stronę lub aplikację, umożliwia to więc obsługę ich nawet wtedy, gdy nie widzi się wbudowanego w nie ekranu. W takiej aplikacji wybierałam odpowiedni plik i wciskałam drukuj, mogłam też odczytać, jaką temperaturę ma stół lub dysza i w jakiej jest pozycji, poruszyć drukarką w danej osi, wyładować i załadować filament itd. Oczywiście wszystkie te opcje można też wybrać w przeglądarce, dostępny jest również program do przygotowywania plików do druku. Nie mówię już o takich pracach, jak czyszczenie stołu, zdejmowanie i zmienianie druków, no bo to odbywa się po prostu, że tak powiem, ręcznie. Jak się okazuje, jest to możliwe nawet bez patrzenia, trzeba tylko wiedzieć, czego NIE dotykać. Pierwszą rzeczą, jaką Dawid nauczył mnie, gdy w moim domu pojawiła się drukarka, to sprawdzania od góry, gdzie znajduje się dysza (tam nie jest gorąca), żebym wiedziała, jak daleko jest ona ode mnie i czy mogę w danym momencie dotknąć stołu, by sprawdzić, czy z wydrukiem wszystko w porządku. Przydaje się tutaj również wiedza o konkretnych materiałach, np. drukując z ABS stół rozgrzewa się do stu stopni, nie polecam więc jego dotykania.
Natalia pisze:
1. "Opowiedz nam nieco o drukowaniu 3d. Mówisz że masz drukarkę u siebie, czyli rozumiem odpowiadasz za produkcję?"
Za produkcję odpowiada każdy, kto ma u siebie drukarkę, w zależności od zapotrzebowania. Poniżej przejdę do tego, dlaczego u mnie już drukarki nie ma, kiedy jednak była, była to Prusa mini – drukarka z mniejszym obszarem roboczym i ograniczoną liczbą możliwych do użycia materiałów. Nie drukuje się na niej więc wszystkiego, zdarzało się, że akurat na moją mini nic nie było, wtedy drukowałam różne testy. Bywały jednak i takie dni, kiedy nagle zjawiło się jednocześnie duże zamówienie i, przykładowo, problemy techniczne przy innej drukarce. Wtedy moja dzielnie przejmowała zadania i drukowała, ile mogła.

2. "Jak to wygląda? Dostajecie zamówienie, co dalej?"
Najpierw decydowane jest, gdzie zamówienie będzie realizowane. Jeśli zamówienie dotyczy np. scrabbli czy szachów, czyli rzeczy drukowanych z kilku kolorów, siłą rzeczy nie drukuje się ich na mini, bo ona drukuje tylko z jednego koloru. Gdybyśmy chcieli użyć więcej, musielibyśmy zmieniać filament ręcznie, podczas druku. Jest to możliwe, kiedy takich zmian jest jedna, dwie, może trzy. Nie chcielibyśmy jednak robić tego 12 razy na godzinę, prawda? Wiąże się to trochę z pytaniem Zuzanny: "Jakie rzeczy drukujesz najczęściej?"
Najprostszą odpowiedzią byłoby więc: te, które nie przekraczały swoją wielkością 18 cm w żadną stronę i są z jednego koloru. Mogłam wydrukować niektóre gry, takie jak reversi czy czwórki, mogłam też zrobić przybory szkolne i to akurat faktycznie robiłam. Ramki i pojedyncze tabliczki też się zdarzały.
Aneta pytała, co ostatnio drukowałam, wtedy akurat bardzo dużo tabliczek z brajlem i kilka ramek do podpisu.
Po wydrukowaniu drukujący dostaje informację, gdzie zamówienie ma się znaleźć i wysyłamy je paczkomatem.

3. "Jak odbywa się taki wydruk? Czy musisz przy nim być? Ile trwa? Jak wygląda takie urządzenie?"
Wydruk odbywa się zazwyczaj długo, od godziny do godzin kilkunastu, dlatego cieszę się, że nie musiałam przy nim być. 😉 A mówiąc poważniej, jak wygląda drukarka i proces drukowania opisałam powyżej, od mojej strony mogę powiedzieć, że najlepiej być przy wydrukach, które są nowe. Jeśli coś testujemy i tak naprawdę jeszcze nie jesteśmy pewni, co z tego wyjdzie i czy wszystkie ustawienia są OK, radziłabym przy tym być. Nie tylko dlatego, że, to w przypadku Prowadnicy, od razu po wydruku można opisać projektującemu modele Dawidowi, jak to w praktyce wygląda, ale też po to, aby interweniować w przypadku wyjątkowo dziwnych zachowań drukarki. Drobny, za to znaczący błąd w kodzie może sprawić, że teoretycznie nieszkodliwa pokrywka do chińczyka staje się przedziwnym tworem, nieco przypominającym niezbyt udany stroik świąteczny z suchej trawy. Błąd sprawił, że pokrywka drukowała się do góry nogami i drukarka najpierw zbudowała jej ścianki, a potem próbowała rozciągnąć między nimi filament, aby stworzyć dno. Nie da rady, proszę państwa, zapadnie się na pewno. Do tej pory gdzieś mi się tu wala to dzieło sztuki współczesnej, ale dobrze, że ktoś to wtedy zauważył, bo nie dość, że filament się marnował, to jeszcze brudził dyszę i drukarkę ogólnie.
Prościej jest, jak model wychodzi, tylko nie taki, jak chcieliśmy. Do tej pory pamiętam, jak produkowaliśmy planszę do chińczyka, a po wydrukowaniu pierwszego testu znalazłam na stole dwa maleńkie, smutne i samotne trapezy. Wtedy właśnie zadzwoniłam do Dawida z iście maturalnym pytaniem: powiedz mi, prezesie, co autor tej myśli miał na myśli?

4. "A co jak się skończy? Musicie to jakoś pomalować? Mam od was gry w trzech różnych kolorach, na jakiej podstawie wybieracie kolor?"
Kiedy druk się skończy, odkleja się go od stołu, jeśli jest z ABSu warto poczekać, aż stół wystygnie ze 100 stopni, a potem, zazwyczaj, jest gotowy do wysłania. Zazwyczaj nie malujemy wydruków, jest to po prostu wybrany kolor filamentu, czasem, do konkretnych gier, ustalony, a czasem losowy.

Pytania o Fundację ogólnie, przeszłe i przyszłe

Teraz należałoby przejść do tego, dlaczego u mnie drukarki już nie ma. Jeśli ktoś odnalazł ten blog z powodu Fundacji, wie na pewno również, że od końca stycznia już nie jestem członkiem jej zarządu. Cytuję:
"To były dwa dobre, wspólnie spędzone lata. Niemniej jednak z początkiem roku Maja podjęła decyzję, że chce skupić się na sobie i swoim zdrowiu, a w przyszłości realizować się w innych zadaniach i to im pragnie poświęcić całą uwagę."
Te dwa zdania pochodzą z postu, który ukazał się na fanpageu Fundacji 30 stycznia tego roku i, jakby nie patrzeć, zmienił wiele. Nie zmienił jednak mojej chęci odpowiedzenia na kilka pytań już zadanych, a także, nie oszukujmy się, na te, które jeszcze padną, bo, że padną, jestem prawie pewna. Nie wiem jednak, czy będę się długo rozpisywać o powodach takiej decyzji, bo to, co jest tu powiedziane jest, fakt, mocno streszczoną, ale prawdą. Te powody to moje zdrowie i moja droga życiowa. O jedno i drugie chciałam zadbać inaczej, może bardziej, niż do tej pory.
Od tego czasu przeczytałam wiele.
1. Że jestem nieodpowiedzialna. To na pewno czasem się zdarza, ale myślę, że w tym przypadku przyznać mogę, że podjęłam i przekazałam tę decyzję w niewłaściwy sposób i niewłaściwy czas. Tak, z wielu powodów to mogło być nieodpowiedzialne. Sama decyzja jednak jest, niestety lub stety, wzięciem odpowiedzialności za to, jak się czuję i w co się angażuję. W co się zaangażuję bardzo, a w co mniej, to się okaże w przyszłości, z kolei jeśli nie zadbam o zdrowie, trudno będzie zaangażować się w cokolwiek. Możecie być jednak pewni, że wszystkie opinie związane z Fundacją na tym blogu, zazwyczaj w dyskusjach w komentarzach, i wtedy były prawdą, i teraz nią pozostają. Nadal wszystko, co Fundacja robi, a do pewnego momentu robiłam też ja, jest dla mnie istotne i cieszę się, że mogłam brać w tym udział.
2. Że łatwiej jest być realizatorem, niż działaczem. Z pewnością jest to prawda. Ostatnio przeczytałam na swój temat tak wiele "ciepłych" słów, miałam pewne wątpliwości, a i stam ten wpis wiele odwagi wymaga. No ale tak, łatwiej, z pewnością. A chyba najbardziej dlatego, że, jeśli jesteś działaczem, nieważne, co zrobisz, ktoś cię skrytykuje. Nic nie robisz? Firma bez sensu. Robisz wiele? Gdzie się pchasz, przecież nic nie wiesz o życiu. Ja nie odeszłam przez hejt, ale chciałabym głośno wyrazić podziw dla moich przyjaciół, którzy w Fundacji pracują i jeszcze długo będą się zmagać właśnie z czymś takim. Z długimi mailami, publicznymi komentarzami i niepublicznymi wypowiedziami, w których słychać tylko o tym, że młodzi jesteśmy i nie będę się wyrażać, gdzie byliśmy i co widzieliśmy.
3. Że ludzie się o mnie martwią i szkoda im mnie, bo uciekam znowu do środowiska wyłącznie niewidomych. Wynika to z troski, więc za nią dziękuję, przyznaję jednak uczciwie, że tych komentarzy akurat nie rozumiałam. Moja decyzja może się komuś nie podobać, może się z nią nie zgadzać, to prawda. Nie wiem jednak, co ma ona wspólnego z jakiegoś rodzaju "powrotem" do środowiska niewidomych. Praca w Fundacji, to ciągła praca albo w tym właśnie środowisku, albo na jego rzecz. Nigdy, ani przed Fundacją, ani w niej, ani po niej nie miałam zamiaru się od środowiska odcinać. Prawdą jest, że chciałabym nie być definiowana wyłącznie przez mój brak wzroku. Chciałabym zrobić, osiągnąć lub powiedzieć coś takiego, co nie będzie doceniane dlatego, że nie widzę, ale tak po prostu. Nie rozumiem jednak, czemu miałoby to być możliwe w Fundacji, a poza nią absolutnie wykluczone.
Czytałam o tej mojej realizacji, którą sobie planowałam i marzyłam od 12 roku życia. Fakt, znam wielu niewidomych, którzy się tym interesują. Nie jest to jednak, mocno upraszczając, moja wina, prawda? Nie będę przecież interesować się tym mniej tylko dlatego, żeby zrobić coś nietypowego. Wiem jednak, że jeśli ktoś z zespołu, w którym teraz gram pyta mnie o coś związanego z dźwiękiem, nie obchodzi ich, Bogu dzięki, to, że nie widzę. Obchodzi ich to, co wiem i potrafię zrobić. I są to osoby widzące.
Prawdą, patrząc od drugiej strony, jest też to, że w Fundacji wiele razy pokazywaliśmy, że niewidomi mogą. Mogą nie tylko drukować 3D, ale też elegancko się ubrać, wystąpić na targach czy konferencjach, zagrać na scenie, a przede wszystkim wypowiadać się we własnym imieniu. I być widziani dlatego, że mają coś do powiedzenia. W tym przypadku akurat ze względu na ich brak wzroku, bo przecież to o niewidomych się wypowiadaliśmy lub wypowiadamy. Nie wiem więc czemu ktoś miałby uważać, że w Fundacji byłam poza środowiskiem. Byłam w nim, tylko po prostu pokazywałam, że może wyglądać nieco inaczej, niż się wydaje.
Ale Fundacja Prowadnica nie robi tego po to, aby wypromować siebie i swoje działania. Promocja jest ważna, ale głównie dzieje się to dlatego, że to prawda. Niewidomi mogą. Niewidomi potrafią się nauczyć, potrafią się wypowiedzieć, potrafią się elegancko ubrać i elegancko zachować. Jest to możliwe. I Fundacja Prowadnica nigdy nie twierdziła, że jest to możliwe tylko i wyłącznie z jej pomocą i w jej granicach. Nie. Fundacja po prostu stara się pokazać, i pokazuje, że tak się może dziać i dzieje. Niezbyt rozumiem więc, czemu wychodząc z Fundacji miałabym nagle utracić możliwość wypowiadania się, zachowania czy ubierania. PS Owszem tak ,będę nosić TE buty. (Zainteresowanych do poprzednich wpisów zapraszam.)
Nie wiem więc, dokąd dokładnie uciekam wg. piszących to osób. Piszą to jednak z tak ogromną pewnością, że mam wrażenie, że oni wiedzą więcej o moich planach, niż ja sama. Czego serdecznie im zazdroszczę, ja nie mam takiej pewności.
4. Przeczytałam też, że wszystkiego dobrego. Po prostu. Dziękuję za to. Dziękuję wszystkim tym, którzy napisali do mnie, aby po prostu życzyć mi powodzenia. Nie musieli, a jednak to zrobili. Jestem wdzięczna również tym, którzy dobrze życzyli Fundacji. Przykro mi patrzeć na to, jak ludzie, z powodu mojej decyzji, przestają ufać też reszcie Zarządu. To nie oni odeszli, odeszłam tylko ja. Publicznie podkreślali, że ich misją jest właśnie fundacja. Jeśli moje zdanie coś znaczy z całego serca mogę zapewnić, że ja w stu procentach ufam, że ci ludzie nadal będą rzetelnie wykonywać swoje zadania i starać się tak bardzo, jak wcześniej. Nie zasługują na to, aby oceniać inaczej ich pracę przez to, że ja będę pracować gdzie ińdziej. Ja to wiem i kibicuję im dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy byłam częścią zespołu. Mam nadzieję, że i inni będą kibicować im tak samo mocno. To dzięki takim organizacjom możliwe jest zmienić myślenie społeczeństwa w taki sposób, że za kilka, może kilkanaście lat nie będziemy się już obawiać, czy ktoś będzie mógł wyjść ze środowiska, czy nie.

Pytania zaległe

W ramach swoistego pożegnania się na blogu z Fundacyjnymi sprawami, choć wiadomo, na komentarze odpowiem, odniosę się do pytań Pauliny. Ja nie zapominam o swoich obietnicach.

1. – Kiedy dojrzejecie na tyle, żeby docenić doświadczenie starszych?
Na szczęście już, konsultacje z tyflopedagogami w Fundacji Prowadnica są normą od ponad roku, a niektóre z pomocy edukacyjnych są wręcz przez nich samych zaproponowane i projektowane.
2. – Kiedy przestaniecie bawić się w fundację?
Ósmego kwietnia 2021 roku, tak przynajmniej twierdzi KRS.
3. – Ile razy samodzielnie albo z osobą niewidomą byłaś w obcasach, a nie pod płaszczykiem rodzica, który pilnował żebyś szła po równym chodniku i czuła się taaaakaaaa dorosła?
Jak idę z rodzicem, to zbytnio się "taaaakaaaa" dorosła nie czuję, choć z drugiej strony nie odbiera mi to lat. Ale wiadomo, nie ma w tym kraju tak wysokiego stanowiska, żeby przestać być oskarżanym o jakikolwiek kontakt z własną rodziną, bo to przecież niesamodzielność… W każdym razie, wracając do pytania, nie umiem tego policzyć, ale całkiem sporo. Wyjazdy do ośrodka w Krakowie czy w Laskach, do teatru w Łodzi w sprawie koncertów, do szpitala we Wrocławiu w sprawie tabliczek, bardziej przyziemnie może, do banku w Warszawie; często na spotkania wybieraliśmy się sami. Najczęściej prowadził Dawid, który, wg. najświeższych doniesień, jest niewidomy. I, tu muszę publicznie ogłosić, nie zawsze pilnował, żebym szła po równym chodniku! Panie Prezesie, wie Pan co?
4. – Ile razy prosisz się o pomoc?
Niezliczoną ilość! Byłaś kiedyś z białą laską na dworcu zachodnim?
Tyle razy ile to potrzebne, tak, jak i ty, i każdy inny, kto pomocy potrzebuje. Każdy niewidomy czasem prosi o pomoc, gdybyśmy twierdzili, że jest inaczej, bylibyśmy kłamcami. A akurat o kłamstwo w tej materii nikt nie będzie oskarżał ani mnie, ani członków zarządu Fundacji.
5. – Ile pieniędzy fundacja ma od waszych rodziców?
Ja ludziom do portfeli nie zaglądam, z tym, że naprawdę nie wiem, skąd się wzięło to internetowe przekonanie, że rodzice nam coś kupili. Wkład założycielski nie pochodził od naszych rodzin. Spotkałam się też z opinią, że rodzice kupili nam drukarkę, co nie jest i nigdy nie było prawdą. Pierwsza była kupiona z funduszu Nowy Akumulator Społeczny, następne również kupowane były z funduszy czy od sponsorów, wreszcie ostatnia dlatego, ze zaczęły spływać zamówienia i darowizny. Nigdy nie przeczyliśmy, że członkowie naszych rodzin brali udział w przygotowaniu świątecznych koncertów czy też w procesie druku. Musielibyśmy jednak w takim wypadku przeliczać pieniądze na paliwo, kiedy przywieźli kogoś z nas z dworca na miejsce występu, czy też godziny pracy, gdy zmienili druk lub pomagali w składaniu drukarki. Nie posiadam szczegółowych wyliczeń na ten temat. Co ciekawe, gdyby był to jakikolwiek inny wolontariusz, teoretycznie tego komentarza by mogło nie być, prawda? Wiem też, że podobne komentarze pojawiły się na moim blogu po tym, jak napisałam tam kilka zdań o zabawnym dialogu z moją siostrą przy drukarce. Z moją widzącą siostrą, która zdjęła jakąś nitkę filamentu innego koloru z powstającego druku, czy coś takiego. Zostałam wtedy zapytana, ile razy, czy tam jak często, wykorzystuję domowników do pracy. Smutne jest to, że gdybyśmy obie widziały, ja bym pracowała w firmie, a ona nie, nikt by okiem nie mrugnął. Po prostu pomogła, bo stała bliżej. A nawet, jeśli tę nitkę szybciej złapała, no to co? Nikt ci nigdy nie podał czegoś z wyższej półki, bo po prostu był wyższy? Tak się czasem robi. Nie znaczy to, że nie możesz przynieść stołka czy drabinki, ktoś po prostu pomógł. To, że brat Dawida zmieni druk, podczas gdy Dawida nie było w domu, nie oznacza, że Dawid nie umie zmienić druku. Oznacza tylko, że nie posiadł jeszcze umiejętności przebywania w dwóch miejscach na raz.

I to, kochani, byłoby chyba na tyle, jeśli chodzi o sprawy Fundacji Prowadnica na tym blogu. Oczywiście, z członkami jej zarządu nadal się znamy, w momencie, gdy nasi obserwujący czytali komunikat o moim odejściu, ja z Zarządem byłam na mieście całkiem prywatnie. Na pewno więc jeszcze się pojawią. Mogą się też pojawić wzmianki o przyszłych projektach Prowadnicy, jak mówiłam kibicuję i wspieram. Myślę jednak, że w komentarzach możemy już przerzucić się na dyskusję na temat treści wpisów, a nie o tym, co robi Fundacja i dlaczego ubiera się tak, a nie inaczej. O to będzie trzeba zapytać Fundację. Ja za to chętnie będę się tutaj wypowiadać na temat moich dni, moich wyjazdów i moich butów.
Wiem, że moja decyzja dla niektórych może być trudna i może być im z jej powodu po prostu przykro. Pozostaje mi tylko powiedzieć, że nigdy nie chciałam dla nikogo źle. Teraz muszę iść w nieco innym kierunku, ale mam nadzieję, że i tam uda mi się zrobić coś porzytecznego. Zapewniam, że komu będę mogła pomóc, pomogę, komu doradzić, doradzę. Często też pewnie doradzę kontakt z Fundacją. 😉

A jeśli chcecie poczytać nieco więcej o tych moich, wiecie, dniach, wyjazdach i butach, zapraszam do wpisu powyżej, który, nietypowo, pojawił się równolegle z tym.

Kim jestem w 2024? Czyli podsumowania nie ma, ale czas wracać

Pozdrawiam was ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Padał śnieg, a ja padałam z nóg. Ale idą święta!

Drogi Czytelniku!
Piszę do Ciebie, ponieważ Cię doceniam, ponieważ komentarze pojawiają się jeden za drugim, ponieważ moja ambicja zakłada, że będę pisać co najmniej… Tak serio, to nie. Tak serio, to zaczęłam to pisać tydzień temu, mając trzy i pół godziny przerwy po piątkowym lektoracie.
Nie no, słuchajcie, serio, ja słyszałam o badaniach, w których ludzie wiedzieli, że jak nacisną przycisk, to porazi ich prąd. Nie robiący im krzywdy, ale jednak prąd, po wypróbowaniu zapewniali, że nie chcieliby być porażeni jeszcze raz, cóż za niespodzianka. A potem byli zostawieni w pokoju sam na sam z tym przyciskiem, nic tam innego nie było, krzesło i święty przycisk. Na kwadrans. Tak owszem, kochani, ludzie z nudów razili się prądem. Po tej długiej, piątkowej przerwie mamy ćwiczenia, czyli obowiązkowa obecność i obawiam się, że powoli zaczynam rozumieć tych badanych.
Dzień się wtedy zaczął dość ciekawie, bo na lektoracie o ósmej stawiliśmy się w oszałamiającej swym ogromem liczbie sześciu osób. Ponieważ zajęcia o ósmej rano wg. mnie w ogóle nie powinny być dozwalane przez wszelkie organizacje, z WHO na czele, z rozpaczy włączył mi się tryb showmana.
– Proszę pani, to co, może plusiki z aktywności? Dla wszystkich, no bo my tacy pilni jesteśmy, przyszliśmy! I zróbmy sobie dziś takie christmas lesson, może cukiereczka? – W tym momencie prowadząca nie wytrzymała i zaczęła się śmiać wraz ze mną. Cukiereczkami faktycznie poczęstowałam, ale zajęcia się odbyły normalnie.
Potem rozpoczął się czas oczekiwania. Adwent, wiadomo. Byłam w naszym studenckim barze, kanapkę zjadłam, coś pooglądałam, potem, w celu niezajmowania stolików przeniosłam się gdzie ińdziej… I jakoś nadal planu brak. To może napiszę?

I cóż tam się dzieje u mnie ostatnio? Po pierwsze musiałam zdać psychologię kliniczną. Troszkę tego jest, a pamiętajmy też o syndromie studenta medycyny, czytasz o tych objawach i połowę u siebie znajdujesz.
Mimo egzaminów i obowiązków znalazłam czas na to, aby przez dwa dni być w Krakowie. Czytelniku, wrócić jest dobrze. Spędzić czas z cudownymi ludźmi, którzy mnie zawsze przyjmują, jak u siebie, grają ze mną w gry i nie wiadomo dlaczego pokazali mi pepsi mango, które teraz będę pić. Odwiedzić studio nagrań, którego realizatorzy ze mną się męczyli przez trzy lata, jako i ja z nimi i być tam przywitaną, jak w domu. Wychowawcy i wychowankowie również o mnie nie zapomnieli, Natalka, czy ja ci oddałam już wszystkie pieniądze? 😉 Warto też odkryć w, bądź co bądź, troszkę znajomym mieście, nowe miejsca, o których się nie miało zielonego pojęcia. Albo zapiekanki za 13 złotych, 5 minut drogi od szkoły, o których też się nie miało zielonego pojęcia i zamawiało ubereatsy za 40. Cudowny wyjazd! Z resztą jaki miałby być, jak nie cudowny, skoro już na starcie trafiłam na takiego taksówkarza?
– Ehhh, szkoda, że pani nie widzi, ja pani bardzo współczuję, bo tak, to by pani wszystko widziała! – Nooo, mądrego aż miło posłuchać. – Ale to ja pani wszystko będę mówił, dobra? – No dobra, spoko, możemy się tak umówić.
– Wie pani, pani Maju, zaczął padać deszczyk. To wie pani, co jutro będzie? Bedziemy na łyżwach jeździć! – A to był dopiero początek trasy.
– Proszę pana, tam się skręca przy biedronce, wjeżdża i zatrzymamy się przy Żabce, dobrze? –
– Dobra, dobra. O, tam jest Biedronka… I Żabka… A ja mam w aucie pszczółkę Maję! – W tym momencie skończyły mi się logiczne argumenty. W ogóle wszystko logiczne mi się skończyło. Pod koniec trasy kierowca powiedział coś o tym, że ma on takie, widzi pani, szczęście od Boga, że zawsze ma takich miłych pasażerów, że to aż dobrze się jeździ.
– O, no to dobrze, proszę pana, to najważniejsze, prawda? –
– A no, najlepszy przykład mam w tej chwili! – Ojeeeej… <3
No mówię przecież, przecudowny wyjazd. Już tęskni się tutaj, wiesz, Czytelniku? Muszę się wybrać znowu, jak znowu będzie śnieg, to znowu wezwę te taksówkę. Co ja mam się męczyć, na łyżwach jeździć…

Po powrocie z Krakowa powrót do rzeczywistości i nie tylko ten egzamin z psychologii, ale też różne projekty na dydaktykę specjalną i inne. No cóż, zachciało się studiować. Dotarło też do mnie, że w sumie wypadałoby posprzątać, bo święta się zbliżają.
– O, to ja ci będę musiał pomóc! – Stwierdził mój tata i bynajmniej nie miał na myśli, że nie umiem sama sprzątać, on po prostu już kilka razy towarzyszył mnie i mojej siostrze w porządkach, zadając nam non stop tylko jedno pytanie: a po co ci to potrzebne? Zgodziłam się nie tylko w ramach przedświątecznej integracji, ale też dlatego, że podczas porządków pojawia się często sakramentalne pytanie: bilet to, czy nie bilet? Ja mam tam mnóstwo niepotrzebnych papierków!
Przytargał więc tata mikołajowy wór, konkretnie worek na śmieci, i rozpoczął serię pytań istotnych.
– Potrzebne ci to? –
– Tak, non stop tego używam. –
– A to? –
– To też się czasem przydaje, ja to przełożę do komody. –
– A to, co to w ogóle jest? –
– A, nie pamiętam, ale takie ładne było… – Tata wykonał w tym momencie imponujący rzut nieznanym przedmiotem, mniej więcej w stronę worka na śmieci.
– Perfumy też będziemy przeglądać? –
– No pewnie, przecież to pudełko tym bardziej trzeba zwolnić! … Te chcę. Te dostałam w prezencie. Te… te to w ogóle chyba twoje są! Za dużo tu tego jest. –
– A twoja siostra którychś nie chce? Emila! Choć, bo tu perfumy rozdają! Te? –
– Te chce, przecież kupiłam niedawno. – W końcu tata podał mi dość sporą butelkę, doskonale wiedziałam, co to.
– O, te… te nie wiem. Niby ładne, ale takie trochę… Czuję się, jak królowa Viktoria. – W poszukiwaniu określenia kojarzyłam, że to chyba nie ta królowa, ale akurat mi pasowało, więc użyłam argumentu mimo wszystko.
– Czemu jak królowa Wiktoria? –
– No nie wiem, jakieś to takie… bardzo uroczyste. Nie wiem, czy jestem tak ważną i elegancką osobistością na uroczystościach. Dobra, zostawię sobie, jak będę mieć wizytę u królowej… Teraz jest król, tak, dobra, to u króla, to użyję. –
Mama od razu zrozumiała, co miałam na myśli, bo jak potem zeszłam i powiedziałam, że znalazłam perfumy dla królowej, to od razu zapytała: cooo, jak dla takiej starszej pani?

Oprócz tego przewracania szuflad do góry nogami udało mi się zrobić też porządek w breloczkach i w kablach, nie wiem, czego było więcej. Mam jednak wrażenie, że prace się nie skończyły, bo jak w poniedziałek wieczorem wpadła do mnie Beata, to powiedziałam: wiesz, dobrze, że przyszłaś dziś, bo w weekend zrobiłam porządki! A potem chciałam usiąść koło niej na łóżku… i usiadłam na porzuconym tam w nieładzie stroju na WF. Taaa… fajnie. Porządki zrobiłam.
A przecież na porządki już tak niewiele czasu, bo całkiem niebawem święta! Światełka, choinki, prezenty, sypie śnieg… A nie, sypał na początku grudnia. Teraz wichura połamała drzewa, lunął deszcz, a w święta pewnie znowu 10 stopni. Ja pytam: dlaczego? Wichura zrobiła tylko tyle dobrego, że nieco rozbawiła moją siostrę, która wpadła do mnie z radosną informacją, że:
– Maja, wiesz co, listonosz biega po osiedlu za uciekającym listem! I on mówi takie strasznie brzydkie wyrazy… –

Ten śnieżny początek grudnia, to w ogóle był ciekawy okres, zwłaszcza, jak ktoś wie, jak wygodnie chodzi się w śniegu nie widząc.

W środy, na godzinę ósmą rano, nie mam tylko ja, ale i kolega. Nie wiem, czy mogę po imieniu, nazwijmy go X. Kolega z pierwszego roku jest z Żyrardowa i Bóg raczy wiedzieć, czemu my się nie umawiamy w pociągu.
Wysiadłam ja w pewną środę na peronie, od razu odpalił się jakiś młot pneumatyczny, wiertarka, czy inne tam jakieś laserowe działo. Co tam się działo?!
– Przepraszam… – Zaczęłam, ale nikt nie odpowiada. Trudno, polska mowa trudna rzecz, schodów szukam sama i akurat szybko znalazłam. X, gdzie jesteś?
Idę na górę, na kładkę, potem tą kładką, jest tłum w sumie. X, naprawdę, to jest twój czas! Jest zimno i śnieg, nie do końca wiem, jak będzie w parku, sądząc po doświadczeniach wczorajszych, raczej niefajnie.
– No witam miłą panią! – Jak się takimi słowy wita z człowiekiem ochrona dworca, to albo nałóg jest silniejszy od rozsądku, albo jest się niewidomym. Ja też pana witam, to taki tradycyjny pan, on mi często pomaga. To dobrze, bo zawsze się bałam tych schodów z kładki. Wąskie, klekoczą, wyglądają, jakby były zrobione z plastikowych desek, chwieją się na wietrze i wg. mnie w ogóle są składane. Betonowe były, to, cholera, zamknęli po 3 tygodniach. A to draństwo się trzymało, bo, jak to prowizorka, wytrzymają długo. Na marginesie dodam, że teraz znowu otwarte są betonowe, za to na dole, żeby się do nich dostać, trzeba przejść między barierkami, długim tunelem krecika, od pokoiku do niewiadomo gdzie, o jakichś piętnastu zakrętach.
Wracamy do historii. Już jesteśmy na dole, bardzo panu dziękuję. Panie kolego X, przecie pan ma na ósmą, ja panu mam do opowiedzenia, ty tam też ostatnio coś opowiadałeś, to przyłaź pan, poopowiadaj, zaprowadź! Kaj żeś jest?!
Jest zimno w diabły, ludzie generalnie nie kojarzą, że jak ktoś idzie, to może jednak nie powinno się nagle włączać do ruchu, bo tak, mi powolutku zaczyna się robić wszystko jedno i chce mi się śpiewać, albo zawrócić do pociągu. Na prowadnicy stoją ludzie. Samochody wyjeżdżają przede mnie parę sekund przed moją decyzją o wejściu na przejście.
– Chodź, daruję ci wiiiiiiinyyyyyy, porzuć inne dziewczyyyyynyyyyyy, wróć, dooooo mnie wróóóć… –
Na drugiej stronie ulicy cudowny chodniczek, nierówny, wąski i hulajnogi tam rosną.
– Chcesz zejść? Czy dalej? – To jakiś facet. W mojej głowie zły głos mówi: gościu nie pamiętam kiedy na ty przeszliśmy, a ty? Na głos mówię ja: zejdę, ale tam dalej, dziękuję.
Przy autobusach nie widać Kasi, ani innych dziewczyn z mojej grupy, więc beznadziejnie, ale z nadzieją idę dalej. I gdzieś przy parku objawia się koleżanka.
– Cześć Maja. Chcesz iść ze mną? –
– Tak! –
– Co, spadłam ci jak z nieba? –
– Yyyyy… tak! –

A pewnie, że się ucieszyłam. Szliście kiedyś przez nieodśnieżone ścieżki z laską, nie mając pojęcia, gdzie jest pobocze, a gdzie jakikolwiek chodnik? Ja szłam. Dla jasności dodam, że w tym roku parę razy dotarłam w ten sposób na uczelnię sama, z czego, przyznaję, jestem dumna, bo nie jest tajemnicą, że jest to po prostu trudne. Piszę o tym też dlatego, że słyszałam plotki. Podobno niektórzy się niepokoją, że sama dojść po prostu nie potrafię. To na pewno z troski. Jestem tego pewna. Przecież nie możliwe, żeby ktoś takimi plotkami reperował własne kompleksy. No nie? Prawda? Nie na wyższej uczelni! Nie rań mnie tak bardzo, społeczności akademicka! Tak, czasem pomocy potrzebuję, to normalne, każdy potrzebuje. Ale spokojnie, chodzić samej przez zaśnieżony park, albo przez zatłoczony korytarz, z kawą, też mi się zdarza. Z drugiej strony natomiast, że tak zdradzę tę potężną tajemnice, ja czasami idę z dziewczynami z mojej grupy, bo po prostu z nimi… rozmawiam! 🙂 Tak tak, zgadza się, taka możliwość również istnieje. Więc spokojnie, to, że jestem wśród ludzi, nie znaczy jeszcze absolutnej niesamodzielności. Po prostu, to, że coś można zrobić samemu, nie znaczy, że z kimś nie jest jednak zabawniej.

Tym zaśnieżonym i śliskim traktem dotarliśmy chyba do końca tego wpisu, który chciałam Tobie, Drogi Czytelniku, przed świętami sprezentować. I moc życzeń wszelkich wysyłam dla każdego. Czytelnicy znajomi, dziękuję, że jesteście uczestnikami tych wszystkich wydarzeń. Czytelnicy nieznajomi, pamiętam o was i kolejne odpowiedzi na Wasze pytania na pewno się tu jeszcze pojawią. Jadą po prostu zapomnianymi przez drogowców torami, ale dotrą na pewno! Niczym świąteczne zamówienia. 🙂 Drodzy czytelnicy hejterzy, Was również kocham! Kto mi tak statystyki podbije, jak nie Wy? Dla Was również kreatywnego nowego roku! <3
Drogi Czytelniku, usiądź sobie z gorącą kawą lub herbatą, herbatę też czasem polecam, a ja Ci przesyłam mój wpis przedświąteczny. A w nim troszkę mojej ironii, której Ci nie odpuszczę aż do śmierci, a trochę, jednak, ciepła na te świąteczne dni. Tak trzeba. 🙂
Obyście zawsze mieli z kim iść, nawet, jak znacie drogę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Zdrowia, szczęścia, spokoju. I śpiew, i taniec, i uściski! I trzy breloczki.

Kategorie
co u mnie

Listopadowe wyjazdy, grudniowe zimno i rysa na szkle, czyli taki wpis o wszystkim w międzyczasie

Tak tak, pamiętam o Was. O Tobie, Drogi Czytelniku, pamiętam nawet wtedy, kiedy nie mam siły, czasu i powodu pisać. Wiem, że z pytań, pojawiających się w komentarzach, złożą się jeszcze dwa wpisy, to na pewno, a być może więcej, jak mi do głowy jakiś mądry pomysł wpadnie. Do obu są mi jednak niezbędne pewne elementy, których jeszcze nie mam, dlatego w oczekiwaniu uznałam, że warto napisać tak po prostu, jak zazwyczaj.

Myślałam o tym już od paru dni, decyzja jednak pojawiła się w środę rano. Środy rano są ciekawym zjawiskiem, siedzę sobie wtedy w pociągu, o godzinie siódmej. Na dworze jest zimno, w pociągu gorąco, sam pociąg to interesujący wehikuł czasu, w którym drzwi otwierają się nie zawsze, a z komunikatów głosowych najlepiej słychać słowo "stacja". Najczęściej wtedy jem kanapki, bo doszłam do słusznego wniosku, że jeśli jem śniadanie w pociągu, to znaczy, że nie jem go w domu, a co za tym idzie dłużej śpię. O tej porze znaczenie ma każde 10 minut.
Przyznać trzeba, że tego snu ostatnio jest ewidentnie za mało. W środy o ósmej rano rozpoczynają nam się ćwiczenia trwające dwie i pół godziny i ostatnio, podczas przerwy w tych zajęciach zauważyłam, że nie mogę się skupić, bo jestem głodna, natomiast fizycznie nie mam siły jeść. I poszłam spać. Oznacza to, że po pierwsze, trzeba ustabilizować rytm snu, a po drugie, że listopad jest miesiącem absolutnie nie nadającym się do życia. Moje funkcjonowanie ostatnio ogranicza się do trybu życia tamagotchi: pić, jeść, spać. Jak dla mnie, to sen zimowy nie jest głupią opcją. Muminki zapadały w sen zimowy w październiku, ja też bym mogła tak zapadać. Jest zimno, wszystkie cząsteczki poruszają się wolniej, mam wrażenie, że wraz z wyładowaniami elektrycznymi w moim mózgu, równie dobrze więc ja też mogę wolniej działać.

Świat, rzecz jasna, ignoruje zupełnie fakt, że jest listopad, i działa nadal, nie mam pojęcia, dlaczego. Na studiach pierwsze kolokwia, prezentacje, te sprawy, a siedemnastego listopada fundacyjna konferencja w Gdyni.
Obowiązki służbowe nakazały mi tego dnia pociąg o nieludzkiej godzinie szóstej siedem, wsiadłam, oczywiście ze śniadaniem, airpodsy w uszy… Za te słuchaweczki jako realizator pójdę do piekła. Jako człowiek natomiast pozwoliły one wtedy na to, że przeżyłam i ja, i inni pasażerowie pociągu. Na Centralnym spotkałam się z Mishą, ja jechałam z plecakiem, on z laptopem i zwijanym, dość dużym i nieporęcznym banerem. Załadowaliśmy siebie oraz te bagaże doświadczeń do expresu do Gdyni i dzięki uprzejmości PKP udało nam się dotrzeć na czas.
Proszono mnie o więcej słów na temat fundacji, obiecuję, że słowa będą, nawet cały wpis, na razie mogę wam powiedzieć, jak wyglądają od mojej strony takie wydarzenia.
Na początku szukanie budynku. No fajnie, budynek jest, teraz szukamy wejścia. Zawsze robię sobie notatki w brajlu, bo, choć nie łatwo na nie dyskretnie zerkać podczas mówienia, czasem potrafią coś przypomnieć w strategicznym momencie. Wykreślanie czegoś w ostatniej chwili jest proste, wystarczy zatrzeć, zdrapując kropki. Gorzej z dopisywaniem, takiej opcji nie ma. Druków mamy całkiem sporo, więc samo ustawianie tego trochę zajmuje, przy okazji końcowe ustalenia i komentarze. Nie będziemy też jechać w pełnym business attire, trzeba się przebrać. I zawsze, absolutnie zawsze, brać dodatkowe rajstopy. Ja, klnąc na czym świat stoi, bardzo się cieszyłam, że wzięłam.
W drodze powrotnej odpuściliśmy sobie rozważania natury służbowej i przestawiliśmy się całkowicie na historyjki ze studiów i nie tylko. Dziękuję za tę podróż, takie wyprawy zawsze są lepsze w dobrym towarzystwie.
W ogóle ten weekend po siedemnastym upłynął mi pod służbowo-prywatnym znakiem fundacyjnym. Trzeba pamiętać, że my się jednak najpierw znaliśmy jako ludzie, a dopiero potem, jako znajomi z pracy, zdarza się nam więc spędzać czas ze sobą poza konferencjami, targami i spotkaniami. Niemniej czasem zauważają nas ludzie na mieście, pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy nie omieszkali nas o tym poinformować. Czuję się trochę, jak celebryta, jak mi ktoś pisze, że mnie widział w autobusie, wtedy i wtedy.
W niedzielę mieliśmy spotkanie z inną, przychylną nam organizacją. Spotkanie bardzo miłe, choć po drodze na nie zimno. Nie zagrałam w cymbergaja, a miałam okazję! Koniecznie muszę to w najbliższym czasie nadrobić.
W poniedziałek natomiast odwiedziliśmy, znowu w pełnym składzie, Kraków. Zawsze miło jest wrócić.
Na samym wstępie powitały nas dziewczyny, którym towarzyszyłam na wyjeździe ICC w sierpniu, od razu przedstawiłam je pozostałym. Bardzo dobrze, że się przyznały do nas, mogłam je dzięki temu wywołać do odpowiedzi podczas spotkania z całą ich szkołą. Fajnie, nie?
Oczywiście, nie tylko one miały ten problem, ja byłam doskonale świadoma, że naszego występu z galerii nad salą gimnastyczną uważnie słuchają realizatorzy, czytaj, Czytelniku Drogi, moi mistrzowie zawodu dawni nauczyciele.
– Masz, ty umisz! – Powiedział do mnie jeden z nich jeszcze przed spotkaniem, wręczając bezprzewodowe mikrofony.
Po spotkaniu, znowu, druków więcej, niż rąk do pracy, a pokazać wszystkim wszystkiego na raz się nie da, ale cieszę się z zainteresowania. Potem obiad, a po obiedzie, korzystając z chwili przerwy przed dalszymi konsultacjami, zeszłam do naszych lochów ulubionych, czyli do studia nagrań. Tam jest teraz zestaw perkusyjny, więc ja zawsze muszę tam zejść, chwilę na nim pograć i poirytować prowadzących tam zajęcia nauczycieli. Szefie, ten nowy werbel jest cudowny! Fajny werbel szef kupił. Bardzo ładnie.
Znajomy, który akurat miał tam lekcje, opowiedział mi od swojej strony, że faktycznie uczniowie znają w szkole fundację, więc tym bardziej miła to była wizyta.
Podczas popołudniowych konsultacji omawialiśmy pomoce naukowe, pomysły na nowe gry, układanki… Ja się zajęłam układanką. Mnie nie było, ja dostałam prototyp i tyle mnie widzieli, ja tylko czasami, jak już ułożyłam, to na chwilę odzyskiwałam przytomność, żeby dopytać: i co, nie ma błędu? Nie ma błędu? Pozdrawiam nauczycielkę, która tam z nami nad tymi prototypami pracuje, o, święta cierpliwości.
Pociąg mieliśmy późno i bardzo dobrze, nie dość, że zdążyliśmy dojechać, to jeszcze kupić jakieś jedzonko na dworcu. W domu byliśmy przed jedenastą, zmęczeni, zmarznięci, ale dumni i z upominkami. W perspektywie mieliśmy już teraz tylko ciepłą herbatkę i spokojny sen. A potem kubek Moniki rozprysnął się przy nalewaniu wrzątku.
– Ała… – Stwierdziła Monika bardziej ze zdziwieniem i dezaprobatą, niż bólem i wyszła z kuchni.
Tak… Ja coś mówiłam o spokojnej nocy? Okazało się, że po pierwsze warto jest mieć w domu żel na oparzenia, a po drugie, że rękawiczki, używane przy pracy z niebezpiecznymi substancjami, które dostaliśmy kiedyś od jednego z naszych sponsorów, mogą się bardzo przydać również przy zbieraniu szkła. Tu ukłon ku naszemu darczyńcy, serio, nie przewidzieliśmy użycia w tak prozaicznej sytuacji, a tu proszę! Dobrze, że akurat trochę ich było w mieszkaniu. Papierowe torby, w których przyjechały nasze upominki, również okazały się cenne.
Tej spokojnej nocy, około godziny dwunastej, Monika smarowała sobie stopę żelem, Dawid tłumaczył, dlaczego takim kubkom zdarza się strzelać w niespodziewanych momentach, a my z Julitą urzędowałyśmy w kuchni. W tych rękawiczkach.
– Czego wciąż mi braaak, przecież wszyyystko maaaam… – To my, z kuchni.
– Pomóc wam coś? – To Monika, z salonu.
– Siedź, nie właź tu. Weź mi tę torbę tu przytrzymaj… –
– Nieee no, słuchajcie, on musiał być jakoś zarysowany, pęknięty, one czasami tak mają. Mi też tak się stało kiedyś, to już drugi… – To Dawid, obok Moniki.
– Czego wciąż mi braaaak, co tak cenne jeeeeest… – Mówiłam, że nam całodniowe wyjazdy wchodzą na mózg?
Pozbierałyśmy szkło, puściłyśmy rumbę, raz, drugi raz…
– Dziewczyny, ja przepraszam, sorki, ja to mogę pozbierać, ale wiecie, że większość tego jest na blacie, tak? – Zapytała uprzejmie Monika jakieś dwadzieścia minut później.
– Padnij i pooooowstań, wznieś się z popiooooołów… – To ja, po dwunastej, podczas ścierania wody z odłamkami z blatów. Monika dzielnie trzymała torbę, już drugą.
– Dawidzie, jutro trzeba jeszcze raz wyrzucić śmieci! –
– Ty się ciesz, Moni, że ty tam jeszcze nie nalałaś soku malinowego. –
– O Boże, jak dobrze! –
Nie wiem, który hejter widział nas w Warszawie lub Krakowie tego dnia, ale najpewniej kazał nam w myślach wypchać się trocinami i tłuczonym szkłem.

A propos hejterów, pozwolę sobie zhejtować dworzec zachodni. Na dworcu zachodnim… bez zmian. Podobno perony mają oddać w przyszłym roku, szczerze mówiąc na razie mam wrażenie, że prędzej ja oddam magisterkę, niż oni te perony. Muszę jednak przyznać, że społecznie dworzec zachodni jest w tym roku niezwykle miłym miejscem. Nie dość, że spotykam starych znajomych, to jeszcze poznaję nowych! W tym takich z mojego miasta, pozdrawiam Cię, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, artysto zajęć z pierwszej pomocy, co też z Żyrardowa jeździ. 😉 Żyrardów ciasny, ale własny, no nie?
Chciałam się też pochwalić, że kiedyś, pamiętam, był to czwartek, a w czwartki też na ósmą jeżdżę, jeden współpasażer przegadał ze mną pół drogi, a potem odprowadził mnie pod samą uczelnie, bo podobno byłam miła i ładna. Przypominam, że ja wtedy byłam niewyspana i głodna, więc ten komplement doceniam tym bardziej, bo naprawdę się nie spodziewałam. :d I potem zostało mi 7 minut do wykładu, więc jednocześnie musiałam jeść i się tym wydarzeniem chwalić koleżankom z grupy. 🙂
W ogóle wykłady na ósmą rano w czwartki są bardzo dobrymi wykładami, o czym najlepiej świadczy fakt, że na nich w ogóle jestem. Pozdrawiam panią doktor, co na wykładzie cytuje nie tylko naukowe prace, ale także profesora Moodyego. Stała czujność! Mhm, zwłaszcza o ósmej rano.
Co do studiów, skończyły mi się zajęcia z psychologii klinicznej, a szkoda, też były bardzo interesujące! Wydaje mi się, że dla naszej prowadzącej też, bo czasami patrzyła na zachowanie naszej grupy i, mam wrażenie, obserwowała kolejne, ciekawe przypadki. Te zajęcia były późno, pani doktor nam przebaczy. Poza tym niektóre dziewczyny po prezentacjach robiły internetowe queezy sprawdzające, to wzbudza, jak widać, niezwykłe emocje!
Choć i tak w najdziwniejszym stanie jesteśmy jednak w te środy.
– Dziewczyny, ja dziś o piątej wstałam, wiecie, i zrobiłam rosół! – Pochwaliła się pewnego dnia koleżanka przed tymi właśnie zajęciami. Podziwiam, ja o piątej rano nie wiem, jak się nazywam.
– Bardzo dobry, chcesz spróbować? Polecam! – Chwaliła się godna podziwu właścicielka rosołu. – Ej, ma któraś długopis? Wow, mam miskę, mam rosół, łyżkę mam, a nie mam długopisu! – Studenckie życie, Czytelniku, trzeba się żywić.
Los chciał, że na następnych ćwiczeniach miałyśmy historyjkę o bezludnej wyspie i musiałyśmy wybierać, która z nas byłaby tam kim. Kto byłby przywódcą, kto byłby sędzią… Zgadnijcie, kto wg. mnie zajmowałby się aprowizacją! Artykuły pierwszej potrzeby, w tym rosół, ogarnęłaby na bank!

A propos zapewniania artykułów, próbowałam ostatnio odpowiedzieć komuś na pytanie, co chcę na święta. Zasiadłam więc ja do internetu i… uznałam, że ciężko być dźwiękowcem w tym kraju. Nie ma nic w normalnych pieniądzach! A przynajmniej w normalnych, jak na prezent. Muszę zacząć zarabiać w dolarach. Ma ktoś jakieś zlecenie?

Owszem, ja mam. Ostatnio siedzę nad jednym i szlag mnie trafia z wielu niezależnych powodów. Po pierwsze, muszę poćwiczyć odwzorowywanie akordów i harmonii ze słuchu. O, poszukiwanie harmonii, jak na filozofii, fajnie. Po drugie, jak się już człowiek zbierze do roboty, to zawsze coś padnie. Komputer, program, aplikacja do instalacji produktów…
– Andre, to pianino zawsze ma tylko jeden preset? –
– No tak, to przecież darmowa wersja, jest tylko jeden. –
– A, dobra, tylko się upewniam, bo instalowałam to w ostatnim odcinku naszego ulubionego sitcomu "Maja i jej Mac". –
Jak już komputer paść nie może, padną baterie. Mi ostatnio w jednej rzeczy padły, przy czym odkryłam, że zgubiłam ładowarkę do akumulatorów. Nie mam pojęcia, gdzie jest. To świetnie, akurat motywacja, żeby posprzątać, ale bez przesady!
Po drugie, wybór dźwięków. Ja wiem, przy produkcji to normalne, ale filmiki typu produkcja – wyobrażenie vs rzeczywistość, mówiły prawdę. W wyobrażeniu najlepsze beaty, w rzeczywistości 365 werbli siostry Anastazji, a po dwudziestym już nie wiesz, który jest który i jaki ci się bardziej podobał. Zatęskniłam przez chwilę za miksem, w którym, jakby nie patrzeć, ścieżki już są gotowe. :d
Dołóżmy do tego syndrom uzależnienia od nowego sprzętu, a black friday to naprawdę niebezpieczny okres dla uzależnieńców syntezatorowców, i mamy komplet. To jest ciężka praca!
Ostatnio Kamil poleca mi dużo różnej muzyki, której słucha, to ja może pozostanę przy słuchaniu? Swoją drogą cieszę się, że wreszcie to nie ja nalegam na słuchanie hiphopu w tej relacji.
Nieeee no, tak serio mówiąc, to nadal będę grać. Nie po to targa się na próby zespołu mojego Korga, żeby go teraz porzucić bez słowa. Jak Becia była za granicą, a my chcieliśmy się jej odmeldować, że tak, owszem, gramy, zdarzyło mi się jedną ręką grać na klawiszach, drugą na cajonie, na którym siedziałam, a także śpiewać. Potwierdzam, próby rozwijają, trzeba działać! Nowe połączenia w mózgu mi się zrobiły. Umiejętności noszenia sprzętu też rozwijają, bo zestaw perkusyjny jest dokładnie po przeciwnej stronie centrum kultury, niż nasza sala prób. Ja najczęściej noszę stołek, ewentualnie werbel, a poza tym talerze. Talerze można nosić niezależnie, bo są w futerale, który można założyć na plecy, jak plecak. Zostaję wtedy perkusyjnym żółwiem Ninja z taką wielką skorupą. Jak kiedyś zdarzy mi się mieć własny zestaw, to też sobie kupię taki futerał na blachy, jak po nic innego, to tylko w celu tego żółwia.

To co, kochani, do następnego wpisu chyba, co? Dajcie znać, jak u was w te grudniowe dni, zimne jak nie wiem. Ja idę, chyba nawet się uczyć / nadrabiać studia, bo dziewczyny z mojej grupy projektowej mnie słusznie wyproszą, jak się nie wezmę do roboty. A jak na razie, jeśli chodzi o stan mojej wiedzy to… milczenie jest złotem. Co do sprzątania i projektów do zrobienia, to chyba zaraz znowu zadzwonię do kogoś z komunikatem: hej, dzwonię do ciebie, bo NIE mogę z tobą rozmawiać. Jak mam coś do zrobienia, to mi się kreatywność zwiększa, drogi Czytelniku. Ale challenge jest challenge, pamiętam. Biorę się do roboty.

Pozdrawiam was i obiecuję, że pytania wasze nie są zapomnianymi.
ja – Majka

PS Zuziu, dzięki za zimową herbatkę swego czasu, to dobre odkrycie jest.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Czytanie, pisanie, po co to komu? I trochę o magicznych przedmiotach. Q&A cz 3

Rozpoczął się listopad, miesiąc skłaniający do refleksji, namysłu i… jak dla mnie to do siedzenia w domu. A jak się siedzi w domu, to co się robi? Różnie, ale poczytać również warto. Jak obiecałam, będzie post o książkach. Kilka osób zapytało mnie o to, co czytam, a także o różne rzeczy związane z konkretnymi książkami, zrobił się z tego materiał na wpis.

Przy okazji pozdrawiam wszystkich moich komentujących, co mi ostatnio pisali, że mogłabym napisać książkę. Kochani, moja książka wcale nie byłaby tak ciekawa, choć historyjkami pt. "a dokąd ty, dziewczynko, idziesz?" mogłabym zapełnić kilka tomów. Ostatnio znowu jakaś pani o to właśnie mnie zapytała.

Przejdźmy więc do waszych pytań. 🙂

Co ja czytam?

Zosia rozpoczęła pytania od:
"Jakie lubisz książki, jakieś Twoje ulubione pozycje, autorzy, najbardziej wspominane sytuacje?"

Zacznę od sytuacji mojej względem książek, a nie z książki. Moja mama czyta absolutnie non stop, zawsze tak było, więc i zawsze kojarzyło mi się to z domem. Ja z kolei dość wcześnie zaczęłam słuchać bajek na płytach, więc i audiobooki gdzieś musiały się pojawić. Alfabet brajla bardzo doceniam, natomiast nigdy nie czytałam wybitnie szybko, dlatego, ku utrapieniu moich polonistek, forma audio była u mnie obecna również w przypadku lektur. Ojjj, długie to były boje i w sumie bez wygranych, bo i one miały trochę racji, i ja, a słuchałam, niestety lub stety, nadal.
Pamiętam, jak nowe książki wybierało się na podstawie krótkich fragmentów, dostępnych na stronach audioteki i jej podobnych, pamiętam oczekiwanie na nowe części serii, a nigdy nie było wiadomo, czy następną też nagrają, pamiętam długie książki na 36 płytach CD i cudowne odkrycie formatu mp3, pozwalające na umieszczenie tego całego chłamu na jednej. To były czasy… A, i jeszcze pamiętam, że przeczytałam, że "księga urwisów" Niziurskiego ma 14 godzin i wtedy to mi się wydawało tak straszszsznie długo. No i czytał mi pan Teleszyński tę propagandę przez 14 godzin, fajnie mi się to wtedy czytało, swoją drogą. A odpowiadając na pytanie:
Czytam różne rzeczy, czasem fantastykę czy science fiction, innym razem biografie, autobiografie, książki obyczajowe, a i kryminały się zdarzały.
Jeśli chodzi o autorów, zależnie od gatunku. Jak byłam młodsza, bardzo lubiłam książki Baccalario, podobało mi się w sumie wszystko, co napisał, z serią Century na czele. Z drugiej strony spektrum, ostatnio czytam dużo Pratchetta i sami sobie decydujcie, co on pisze, fantastykę, kryminały, surrealistyczne opowieści o wszystkim, czy co tam jeszcze. Będąc przy kryminałach wszyscy wiedzą, że uwielbiam Chmielewską, uznajmy, że to są komedie kryminalne, ewentualnie komediowe kryminały. Z polskich Marta Kisiel, pisząca różne rzeczy, Aneta Jadowska, jak wyżej.
Mogłabym też się posługiwać seriami. Od dzieciństwa kocham Muminki, do dziś mi zostało. Warto przeczytać kilka razy, w różnym wieku, bo to są piękne książki o życiu, przyjaźni, rodzinie, ale także poczuciu osamotnienia i strachu. Oswajanie emocji z tymi książkami, to jest bardzo piękne doświadczenie, a jeszcze piękniejsze, to fragmenty muminkowej serji, jeszcze na kasetach, przeczytane przez świętej pamięci Mikołaja Müllera.
Potem, nieco starszą będąc czytałam "Felixa, Neta i Nikę" Kosika i nadal, jak coś wychodzi, to zerknę. Mnóstwo tam stereotypów i uproszczeń, ale jakoś sentyment jest.
Lubię też serię "cherub" Roberta Muchamore’a, o nastoletnich agentach. Niby kryminał, taki trochę film akcji się z tego robi, a i o dorastaniu tych bohaterów się poczyta i ich dylematach moralnych różnych. Poza tym, zawsze fajnie jednak ten film akcji obejrzeć, jak normalnie się niezbyt może. Realistyczne, a jednocześnie niezła przygodówka i mający te 15 lat człowiek sobie wyobraża, że mógłby takich niesamowitych rzeczy dokonać dla MI5.

Co do biografii lub autobiografii, nazwałabym to literaturą względnego faktu, bo wiecie, jedno się pamięta, a inne się interpretuje, zazwyczaj to były okolice muzyczne. Co, oczywiście, nie odbiera różnorodności. Inaczej się czyta "pieśniarkę Warszawy", gdzie Hanka Ordonówna i jej świat jest nam przedstawiany oczami jednak kogoś innego, jeszcze inaczej, bo lata inne, czyta się o Komedzie i jego prywatnym życiu jazzu, a jeszcze inaczej autobiografię Ozzyego Osbournea.
Nie samą muzyką żyje człowiek, biografia Tove Jansson też gdzieś mi się przewinęła, ciekawa postać swoją drogą.
A dosłownie dziś skończyłam "utracony księżyc". To nie biografia, ale historia misji Apollo 13 i trochę historii jej załogi, bardzo ciekawa rzecz. W ogóle ostatnio przypomniałam sobie "marsjanina" i dlatego mam fazę na kosmos.

Mam też pojedyncze książki, które są dla mnie bardzo ważne i je tu wspomnę z tego powodu.
"szaleństwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego, to by była najbardziej zdarta płyta, albo kaseta, gdybym nie miała tego w wersji cyfrowej. Ten audiobook mnie rozwesela, pociesza, usypia, co chcecie. Poza tym zauważyłam, że teraz już się tak nie pisze dialogów, jak tam były napisane. Mam wrażenie, że za tamtych czasów czytelnikom nie trzeba było aż tyle tłumaczyć, sami się domyślali. A pan Henryk Machalica nie przeczytał tej książki, on ją zagrał. I to zagrał bardzo dobrze!
"Tajemniczy opiekun" Jean Webster był tu już wspominany, bo na tej książce opierałam większość moich wpisów z czasów krakowskich. Tylko niestety zakończenie jakieś takie inne mi wyszło. Ale też, książka jasna, optymistyczna, chyba uczyła mnie cieszyć się z małych rzeczy.
Inny temat: William P. Young napisał kiedyś książkę pt. "chata". Była ona dla mnie dużym przeżyciem. Czytałam w liceum i pamiętam, że podczas lektury miałam moment, kiedy dużo bardziej lubiłam ludzi wokół mnie, widziałam w nich jakoś więcej światła, niż zwykle. Większość osób wie, że to jest książka dotycząca wiary. Ja akurat jestem osobą wierzącą, wiem jednak, że lektura przypadła do gustu również wielu osobom, którym dużo dalej do Boga i kościoła, niż mnie. Także i tak każdemu polecam, myślę, że warto.

Próbowałam też wymyślić, jaką lubiłam lekturę, ale to naprawdę trudne zadanie. W końcu mi wyszło, że w liceum spodobała mi się "lalka", ale obawiam się, że to dlatego, że omawialiśmy ją od razu po "chłopach" i po prostu się ucieszyłam, że jest wreszcie coś napisane ludzkim językiem. I oczywiście zapraszam do Skierniewic, tam na peronie stoi pomnik Wokulskiego, bo on się właśnie w Skierniewicach pod pociąg rzucał.
A, no i jeszcze, ważna rzecz, jeśli chodzi o Mickiewicza, podobno są dwa obozy: "pan Tadeusz" i reszta. Od razu mówię, ja "pana Tadeusza" w sumie lubiłam, ballady niektóre też były OK, "dziadów" nie znoszę, wredne dziady.

Przyznaję jednak, że, oprócz początku, najlepiej zapamiętanym cytatem z "pana Tadeusza" było dla mnie
"Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza."
I to chyba dlatego, że kiedyś miałam nawiązać do tej lektury na próbnej maturze, którą pisałam w gabinecie pani pedagog. Problem polegał na tym, że w gabinecie pani pedagog oprócz mnie były jeszcze magnetofony, czasami komuś niezbędne, a także sama pani pedagog, często też niezbędna akurat teraz. Skutek był taki, że podczas mojej próbnej matury, mimo kartki ,zaglądało tam chyba z 15 osób, co stało się potem naszym ulubionym żartem wewnętrznym.

Co do lektur wakacyjnych, w te wakacje przeczytałam m.in. "pannę nikt". Podobno to gdzieś, kiedyś, we fragmentach, ale jednak było lekturą. Odważnie, zwłaszcza, że jednak zdarzają się ludzie, którzy sięgają po całość, a to zdecydowanie nie jest książka dla małych dzieci. Nie wiem, czy chciałabym ją proponować w podstawówce, nawet w ósmej klasie. Ja przy początku gimnazjum czytałam książkę, w której to książce bohaterka czytała "pannę nikt". I dzięki Bogu, że mnie nie podkusiło, żeby wtedy po to sięgnąć. Powiem tak, film widziało więcej osób, w filmie było o tym, że kogoś tam opętało. I akurat z mojej strony, to to była najmniej przerażająca rzecz w tej książce, dużo bardziej straszna i smutna była tam materialna, realistyczna rzeczywistość.
Chociaż, dziewczyna grała na syntezatorach, to się ceni!

W ogóle książki, przynajmniej w czasie podstawówki, to było coś, co często łączyło grupę rówieśniczą. Jak omawiało się "braci lwie serce", moi współklaścy bawili się w braci. Kiedy omawiani byli "chłopcy z placu broni", to wszystkie dziewczyny z grupy toczyły bitwy o różne miejsca w internacie. Dwie osoby w mojej klasie swego czasu płynnie posługiwały się pradawną mową z Eragona.
No i oczywiście, jest sobie seria, od której wszystko się zaczęło. Dzięki której zawarłam trzy przyjaźnie na różnych etapach życia. Seria, która przetrwała wszystko, żeby nie powiedzieć seria, która przeżyła.
Harry Potter
I tu padły pytania aż z dwóch źródeł!

Pytania o magiczne przedmioty

Czwarte pytanie Ildriss brzmiało:
"Wolałabyś mieć pelerynę niewidkę czy torebkę Hermiony?"
Wyjaśnienie, Hermiona miała taką torebkę, do której by się zmieściła zawartość kilku wypchanych walizek. Torebka wyglądała na małą, a zmieścić można było tyle, ile akurat było potrzeba. Zastanawiałam się i chyba jednak teraz zdecydowałabym się na torebkę. Jeszcze za czasów szkolnych wolałabym pelerynę, rany, jak ja często w Krakowie chciałabym wiedzieć, że mnie nie widzieli! Ale teraz chyba torebka przydałaby się bardziej. Tylko ciekawa jestem, jak to jest z jej ciężarem, czy jest tak ciężka, jak te wszystkie rzeczy? Czy jednak nieco mniej?

Tiliana pyta:
"Jakim wspomnieniem przywołałabyś patronusa? A jak wyglądałby twój bogin?
No i, oczywiście, jaki Magiczny Dowcip Weasleyów chciałabyś mieć?"
Wyjaśniam jeszcze raz, najpierw wspomnienie. Patronus, było to zaklęcie, a raczej energia przywoływana zaklęciem, która chroniła bohaterów przed bardzo złymi stworzeniami, które odbierały im wszelką nadzieję i szczęście. Warunkiem wyczarowania patronusa było wyobrażenie sobie szczęśliwego wspomnienia. Ale nie takiego zwyczajnego, wesołej sytuacji z imprezy na przykład. To musiało być coś mocnego, coś, co naprawdę napełniało nadzieją i szczęściem.
To pytanie jest trudniejsze, niż się wydaje, bo takie wspomnienia albo bardzo trudno znaleźć, co chyba świadczy nie najlepiej, albo są trochę zbyt osobiste. W pewnym sensie myślę, że wspomnienie tego pierwszego koncertu, który grałam w deszczu byłoby spoko. Może nie na setki dementorów, ale na jednego? Swego czasu moi rodzice zrobili mi niespodziankę i tak to jakoś załatwili, że na moje imieniny złożył mi życzenia wokalista z jednego zespołu, który bardzo lubiłam. Znaliśmy go osobiście, ale i tak akurat tego się nie spodziewałam. To też byłoby wtedy dobre wspomnienie, o ile pamiętam.
Pamiętam jakieś ogniska z przyjaciółmi, jeszcze z gimnazjum, gdzie byłam szczęśliwa. Pamiętam różne krakowskie wypady i podejrzewam, że też by się coś znalazło, najprawdopodobniej z tego ostatniego czerwca.
Ale jest też parę takich, których chyba bym tu nie opisywała. Szczerze mówiąc jednak faktycznie mam problem ze znalezieniem takiego, którego byłabym pewna, że zadziała. Ciężko u mnie z tym ostatnio.

Bogin łatwiej, u mnie by pewnie były owady. Bogin to był w potterze taki stwór, który przybierał kształt tego, co najbardziej nas przeraża. Mnie przeraża wszystko, najbardziej konfrontacje z ludźmi, więc bogin równie dobrze mógłby być osobą, z którą aktualnie muszę porozmawiać o czymś, co mnie stresuje. I pewnie wtedy by krzyczał. :d Ale takim najbardziej stałym strachem są owady, dla najlepszego efektu wzięłabym szerszenie, są okropne.
Co do dowcipów Weasleyów, proszek natychmiastowej ciemności wygląda na fajny. Działania chyba nie muszę tłumaczyć. W nagłych sytuacjach może by zastąpił pelerynę niewidkę.
Było coś jeszcze z tym śnieniem na jawie, wywoływało coś w rodzaju świadomego snu, też by mogło być niezłe.

I tak na koniec

Ostatnio rozmawiałam z kimś o książkach. O pisaniu, o tym, co się teraz wydaje, o tym, czy krytycy literaccy powinni mieć dużo do gadania i ile dają warsztaty dotyczące tworzenia historii, narracji itp.
I teraz pytanie: czym dla nas są książki? Mnóstwo osób ma rozmaite relacje z książkami, jedni czytają dla zabicia czasu, inni dla intelektualnego rozwoju, duchowych przeżyć i pogłębiania wiedzy, jeszcze inni tylko wtedy, gdy im każą… Dałby nam Bóg, żebyśmy potrafili mieć tę relację różną. W zależności od sytuacji. Żebyśmy potrafili raz poczytać podręcznik akademicki, o którym jeden mój prowadzący powiedział, że kilka stron, to było jedno zdanie. Innym razem zagłębić się w lekturze książki popularno-naukowej czy, tak jak ja ostatnio, opisującej autentyczną historię. Jeszcze innym poczytać coś, co po prostu pozwoli nam się odprężyć i zapomnieć na chwilę o otaczającym nas świecie, przenosząc do lepszego, albo chociaż innego, niż nasz własny.
Czy da się określić, które książki są ważniejsze? Według mnie nie. Opinia subiektywna i można się kłócić, wiadomo, ale podobnie, jak z muzyką, nie lubię wartościowania lektury tylko na podstawie gwiazdek od najwybitniejszych krytyków. Bo tak, jak z muzyką, najczęściej chodzi mi o emocje. Jeśli autorowi udało się stworzyć jakiś świat, w którym żyją bohaterowie, z którymi się zaprzyjaźniłam, tęsknię za nimi i chcę wiedzieć, co u nich słychać, to autor już dla mnie wygrał, nawet, jeżeli warsztat literacki po 15 latach ktoś określi jako słabszy. Z drugiej strony, ile o świecie i sobie samym można się dowiedzieć z podręczników do psychologii albo popularno-naukowej książki o błędach statystycznych?
Lubię to. Lubię to, że każdy autor stwarza, pisząc, swój świat. Ma tam cząstkę siebie, ale też cząstkę tego, co chciałby mieć, a także tego, co chciałby z rzeczywistości wykreślić. Jeśli dostanie za te kilkaset słów nagrodę, to świetnie! Ale jeśli teraz powiedzą o książce, że naiwna, że nie pasująca do czasów, że błędy w narracji, prowadzeniu historii, za dużo przysłówków i w ogóle, jak to nam ostatnio przy druku wyszło, węgiel, wosk i różne ścinki, to co? Zapytam, co z tego, że ktoś tak teraz powie, skoro oprócz tego ta sama książka ratuje ludziom dzień, noc, dobrostan psychiczny, życie w skrajnych przypadkach? I tak owszem, były takie przypadki i to wiele, tak samo, jak z muzyką.

Nikt o to nie pytał. Fakt. Ale chciałam to napisać. Głównie dlatego, że trzy przyjaźnie zawarłam, gadając o Potterze, jak mi się nudzi, wracam do "projektu Hailmary" Weira, a usypiają mnie "szaleństwa panny Ewy". W Potterze jest od cholery błędów, w tym logicznych, w "projekcie" z kolei naukowych, a "szaleństwa" dużo osób określiłoby naiwnymi i to lekko mówiąc. Nie zmienia to faktu, że po pierwsze, wszystkim autorom chciałabym podziękować osobiście, a po drugie, jestem w stanie o każdej z tych książek napisać osobną pracę z wymienieniem wartości tychże.

Czytam różne rzeczy, ale wartość tkwi w tym, co ja sobie z tych lektur wezmę. A biorę wiele i to nie tylko z tych poważnych. Potrafiłam pisać szczegółowe notatki, czytając aż nazbyt realistyczną książkę o drugiej wojnie, ale i książka dla dzieci czasem się przyda, jak nas złapie długi, deszczowy tydzień. 🙂

Także czytaj, Czytelniku Drogi, wszystko, co tylko zechcesz. W tym mojego bloga, oczywiście, też można!
A jak chcesz pisać… To wiesz, co robić.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Przeczytajcie sobie książki z serii "a co gdyby". Napisał to Randall Munroe i odpowiedział tam w naukowy sposób na sporo interesujących i absurdalnych pytań. Polecam wszystkim, nawet, jak się nie interesują fizyką.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Na czym grałam, gdy wszystko grało i w co pogrywam teraz? Q&A cz 2

Dobry wieczór!

Kochani, w piątek przychodzę do was z nowym wpisem do Q&A. Przepraszam, że odpowiedzi się opóźniają, z niektórymi kategoriami muszę poczekać na edycję jeszcze innych tekstów, z innych wychodzi mi za dużo tekstu w jednym wpisie, to nie jest proste! :d
Dziś powiem wam coś o muzyce, skoro jeszcze jest mało. 😉 Ci, co mnie dobrze znają nie wiem, czy znajdą tu dużo nowości, ale parę pytań padło, więc odpowiem.

Zanim to, to jeszcze szybko się chwalę, w lipcu przyszłego roku jadę na koncert Sheerana! I to NIE na stadionie narodowym! Tym razem wystąpi w Gdańsku i plusów tego jest wiele, w tym taki, że jeśli coś nie jest na narodowym, automatycznie lepiej to słychać. 😉 Poważnie, jeśli ktoś nigdy nie był na koncercie na stadionie, polecam wziąć zatyczki dla ochrony słuchu i jednak jakiś fragment nagrać, jeśli wolno, bo na nagraniach słowa słyszymy lepiej. ;p
Mam nadzieję, że w Gdańsku usłyszymy więcej, choć i tak Ed ze swoją gitarą jest prostszym przypadkiem, niż duże zespoły.
Z innych newsów muzycznych, płyta Łony pt. Taxi bardzo mnie ujęła. Polecam słuchać w całości, łącznie z fragmentami wywiadów między piosenkami. Album stworzony w oparciu o wywiady z taksówkarzami, historie kierowców i pasażerów z rozmaitych perspektyw, , to jest dzieło naprawdę dające do myślenia i warte uwagi. Płyta stworzona z Andrzejem Koniecznym i Kacprem Krupą muzycznie również jest dopracowana od początku do końca.
Dodatkową ciekawostką dla mnie było to, że czytelnicy mojego bloga na samej górze strony mogą zobaczyć cytat z utworu Łony "niepogoda". Nieźle łączy się on z refrenem singla z "taxi" pt. "żeby nie skłamać".

A inne płyty gdzie? Kwiat Jabłoni wydał nową, jeszcze się przyzwyczajam, ale niektóre naprawdę ładne. Mrozu ma mtv unplugged. Jeszcze na mnie czeka, ale już się cieszę. Nowy Sheeran mówiłam, dostępny w dwóch wersjach, zwyczajnej i całkowicie akustycznej. Mam fazę na zmianę na muzykę klubową i Måneskin, koncertu nie mogę odżałować do teraz, kocham ich.

A, no i Andrew Huang i Rob Scallon już piąty rok spotykają się pierwszego października i w tym dniu piszą i nagrywają album w 12 godzin. Powstają z tego videoblogi, to raz, bardzo ładne filmy o pisaniu piosenek, a po drugie dość zwariowane płyty. W tym roku nagrywali w Abbey Road Studios. Legendarna, beatlesowa atmosfera, a także osobiste problemy Scallona sprawiły, że to trochę spokojniejszy filmik. Płyta wyszła świetna! Tu vlog z tego roku, ale bardzo polecam też z poprzednich lat.

A teraz chyba możemy przejść do pytań!

Bębny

Księżniczka pisze: "Opowiedz coś więcej o graniu na perkusji."
Było to dość ogólne pytanie, no bo gram, faktycznie, ale cóż tu więcej… Z pomocą przyszła Zuzanna:
"Jak gra się na perkusji bez wzroku? Chodzi mi o różnice między zestawami, czy po prostu znasz swój rozstaw blach i zabierasz zawsze swój zestaw, czy jakoś da się dostosować do różnic?"

To zawsze był dla mnie dość zaskakujący temat. Z jednej strony fakt, zestawu się nie dotyka. W bębny i talerze zazwyczaj uderzamy pałeczkami, więc z jednej strony rozumiem niepokój, no bo jak w to wtedy trafić? Z drugiej strony ostatnio kolega, bardzo dobrym pianistą będący, zwrócił uwagę na prosty fakt: ej, ale ja na fortepianie też muszę mieć wyczucie! I tak sobie pomyślałam, słuchajcie, faktycznie! W zestawie muszę trafić mniej więcej w osiem punktów. Na klawiszach w osiemdziesiąt osiem! Oczywiście jest to pewne uproszczenie, ale w praktyce zestaw nie jest tak skomplikowany, jak się wydaje. Jasne, fajnie jest mieć zestaw, który się zna, ale po transporcie i tak zawsze ustawiamy go na nowo, prawda? Tak naprawdę chodzi więc nie tyle o sam zestaw, ile o jego ustawienie, które zawsze można dostosować pod siebie. Warto też przed graniem sobie to wszystko ogarnąć, porobić kilka ćwiczeń rozłożonych na poszczególne bębny, żeby się na nowo ta pamięć mięśniowa, gdzie co jest, wgrała.

Występy byłe i obecne

Następne pytanie od Zuzanny:
"Jaki był największy lub najważniejszy Twój występ? A jaki najtrudniejszy?"
Tu już zależy, jakie kategorie bierzemy pod uwagę. Najważniejsze chyba bym mogła wymienić dwa. Pierwszy występ zespołu, który założyłyśmy z koleżankami w gimnazjum, to na pewno jeden z nich. To było jakieś święto, ośrodka albo szkoły muzycznej i koncert był podzielony na dwie części. Pierwsza, bardziej klasyczna, w sali organowej, a potem ta bardziej rozrywkowa, połączona z całym festynem, na zewnątrz. My grałyśmy na zewnątrz, ja akurat na klawiszach i pamiętam, że padał deszcz, to po pierwsze, a po drugie śpiewałam jedną swoją piosenkę, co też było dla mnie istotne w wydarzeniu.
Drugi, to chyba ten moment, kiedy w liceum wzięłam udział w konkursie twórczości irlandzkiej, można było recytować albo śpiewać. To był mój pierwszy występ nie związany z Laskami i tym bardziej zdziwiłam się, bo pomimo większej niż zazwyczaj konkurencji, zajęłam wtedy chyba trzecie miejsce. Naprawdę cool. Zwłaszcza, że na scenie był jeden bęben i jedna ja, grałam na nim i śpiewałam, widocznie to zrobiło wrażenie, bo ja z przeznaczenia wokalistką raczej nie jestem. Uprzedzam pytanie, NIE, nagrania tutaj nie będzie. 😉
Pytasz też o występ najtrudniejszy. Myślę, że wymieniłabym mój pierwszy występ z zespołem ze szkoły muzycznej, innym, wcześniej niż nasz. Grałam tam na bębnach i niby nic trudnego do zagrania nie było, ale jednak co pierwsze publiczne, to pierwsze publiczne i stres był. Nawet pieniądze za to dostaliśmy i kupiłam sobie zegarek. A, no i oczywiście ten raz, jak mnie anglistka namówiła do zaśpiewania czegoś Mariah Carey, nagrania nie będzie tym bardziej, ale wyćwiczyłam i jakoś dałam radę.

Aneta pyta: "Czy rozwijasz się wciąż muzycznie?"
Mam wrażenie, że podobne pytanie o przykłady jakiegokolwiek rozwoju zadawała gdzieś Paulina, przysięgać mogę, że to widziałam, z tym, że nie mogłam znaleźć cytatu, za co przepraszam.
Odpowiadając obu, mam nadzieję, że tak. Tak, jak też wspominałam niedawno na blogu, od września jestem w zespole wraz z przyjaciółką z liceum i jej znajomymi, więc i na rozwój będzie przestrzeń. Tam trochę na perkusji, a trochę na syntezatorze, w zależności od potrzeb. Ostatnio grałam prawą ręką na klawiszu, a lewą na cajonie, bo trzeba coś było na szybko nagrać. Ktoś musi się też dłubać w kabelkach, a ja akurat lubię.
Poza tym, kiedy czas i energia pozwala produkuję własne rzeczy, w tym celu uczę się też obsługi Logic Pro, czyli jednego z najpopularniejszych programów do produkcji muzycznej. Cieszę się, bo już umiem pewne rzeczy robić i mam nadzieję nadal ćwiczyć te umiejętności. Rozpaczliwie mało tu tego wrzuciłam, no ale jakieś tam próbki są, choć ostrzegam, że dawno te rzeczy robiłam dosyć. Ostrzeżenie numer dwa, dla użytkowników czytnika ekranu, soundcloud jest przydatny, ale niewdzięczny w użytkowaniu.

W wakacje też udało mi się dotknąć wyuczonego zawodu, bo zrobiłam komuś kilka miksów. Polecono mnie, za co do tej pory jestem wdzięczna. Do tego też bym chciała wrzucić link, problem w tym, że te nagrania nie ukazały się jeszcze w sieci. Chciałabym podkreślić, że wcale nie dlatego, że byli tak przerażeni jakością mojej pracy, tam po prostu są jakieś niezgodności, ktoś się na coś nie zgadza i na razie nie idzie. Chętnie się podzielę, jeśli trafi do internetu, bo bardzo lubię te piosenki.

W Fundacji zdarzy się czasem coś dźwiękowego zrobić, chociażby podczas prób do koncertów świątecznych często ustawiałam sprzęt i dbałam o to, żeby mikrofony to przetrwały.

Tu myślę, że czas najwyższy na pytanie Kingi.

Ścieżka

Lwica pisze:
Jako że nie stworzyłaś wpisu o drugim roku ścieżki, to może jakieś wspomnienie, jakaś anegdota z tamtego okresu? 🙂

Seria koncertów świątecznych pod nazwą Ścieżka do Betlejem organizowana była przez Fundację Prowadnica przez dwa ostatnie lata i faktycznie, o pierwszej edycji napisałam wspominkowy wpis. Naobiecywałam się wtedy, opóźniłam, w myśl zasady, że lepiej późno, niż wcale w końcu napisałam, o drugiej ścieżce jednak wpisu nie było. Nie oznacza to, rzecz jasna, że nie było wspomnień.
Zaczęłabym na pewno od pierwszych prób, gdzie zawsze odbywa się pierwsza integracja zespołu, zazwyczaj połączona z poznawaniem miejsca, w którym akurat próby się odbywają. Do tej pory pamiętam, jak na pierwszej lub drugiej próbie do Ścieżki 2022 weszłam do pokoju z pianinem i zwróciłam się do siedzących tam dziewczyn z uprzejmym komunikatem: dzień dobry, ja z Fundacji Prowadnica i przyszłam zrobić szkolenie z obsługi górnego prysznica. Faktycznie, z tym prysznicem coś było nie tak, jakoś inaczej go się odkręcało, czy trzeba było dłużej powalczyć o ciepłą wodę, już nie pamiętam. W każdym razie wrażenie zrobiłam odpowiednie, nie tylko w postaci śmiechu, ale też wykrzykniętego przez jedną z dziewczyn z dumą: No, da się? Da się!

Potem sierpień i nasza niezapomniana próba w Laskach, na której nie tylko graliśmy kolędy, ale też wszystko inne, co nam do głowy przyszło. Do tej pory brzmi mi w uszach nasz chór, wyśpiewujący wesoło: u orawskiego zamecku ściany, lezy Janicek porąbany!
Ludzki umysł pojąć nie zdoła, czemu mi się ciągle śpiewało, ze ten Janicek tam lezał narąbany. I to nie miało NIC wspólnego z przebiegiem próby! Chyba.
Pamiętam też, że Natalka dośpiewywała partię skrzypiec w "czerwonych koralach", bo nie zdążyła ich wyjąć.
– Tu powinny być skrzyyyypce… Sorry, nieeeeee ma… –
A jak już wyjęła, załamała ręce i zażądała strojenia. Podano jej A, a i owszem, z tym, że trzy osoby jej podały i tym trzem osobom wyszło nieco inne A. Okazało się, że strojenia wymagają nie tylko skrzypce.

O tym, jak wyglądały nasze koncerty, gdzie pięknie wystrojeni i zestrojeni występowaliśmy, można się przekonać bardziej z nagrań w sieci, niż z mojego bloga, ale myślę, że koncerty udane i niezapomniane wrażenia. Zadająca to pytanie Kinga gościła przy okazji niektórych koncertów w moim domu, mam nadzieję, że wizyty wspomina dobrze. Razem jechałyśmy na koncert w teatrze powszechnym w Łodzi, który osobiście wspominam świetnie. Nie dość, że był pięknie ustawiony dźwiękowo, to jeszcze okazało się, że jak chcę, to potrafię głośno mówić. Na moje zniecierpliwione "stop!" na próbie zamilkło nagle 25 osób, z czego dumna jestem do dziś.

Czasami jednak nie można było wydawać głośnych okrzyków, chociażby podczas samego występu. Tu przydałoby się wspomnieć o tym, o co pytano w prawdzie nie mnie osobiście, ale często nas, jako organizatorów, czyli o komunikację niewerbalną. Faktycznie, w zespole złożonym z samych osób niewidomych, bo o to przecież w projekcie chodziło, trochę trudno było utrzymywać kontakt wzrokowy. Teoretycznie Julita, prowadząca konferansjerkę, dawała nam jasny sygnał, co i kiedy mamy robić, zapowiadając utwory w sposób zrozumiały. Chyba tylko raz zapowiedź utworu pozostawiała nam dwie możliwości i przez chwilę zadawaliśmy sobie pytanie, co poeta na myśli miał. Tutaj jednak komunikacja, jakby nie patrzeć, odbywała się dość jednostronnie, Julita mówiła do publiczności i do nas. Co jednak, kiedy to my mamy coś do przekazania Julicie?
Juli, jeszcze jedno nazwisko! Juli, opowiedz im to! I nasze najbardziej przydatne: Juli, jeszcze NIE teraz! To ostatnie z okazji strojenia i przygotowań. Pozostawało nam pewne rzeczy ujawniać scenicznym szeptem, inne zaś normalnie, do mikrofonu, w formie interakcji.
OK, przerwy między utworami wypełnione konferansjerką są, są też utwory, które opracowaliśmy i wyćwiczyliśmy tak, aby być w stanie je sobie wyliczać samodzielnie, co jednak, kiedy nie ma zapowiedzi?
Nie wspominam tu o ciekawym momencie, kiedy my czekaliśmy na wolontariuszy, a wolontariusze na nas, przyznam za to, że bardzo fajne są różne kurtyny, bo słychać, jak się odsuwają i my wiemy, że to JUŻ. Najtrudniejszy moment jednak zdarzył nam się podczas właśnie tej ostatniej, drugiej edycji koncertów, w związku z "kolędą warszawską".
Tekst tego utworu został napisany w Warszawie w 1939 r., my w zeszłym roku śpiewaliśmy go, mając w pamięci to, co działo się i nadal dzieje w Ukrainie. I na ten tekst, na tę muzykę i wykonanie nie było mocnych, chwili na złapanie oddechu potrzebowali wszyscy, i widownia, i zespół. Długo trwały dyskusje nad tym, co powinno pójść na listę po "warszawskiej", co nadaje się na spokojny powrót do świątecznego klimatu, nie wdzierając się nietaktownie w powstałą atmosferę. Wybraliśmy "mroźną ciszę", która przez całą trasę wyciągała nas na powierzchnię i dawała pewnego rodzaju spokój. Od razu też było wiadomo, że po „warszawskiej” nie będzie się nic mówić, bo co tu dodawać? Pozostawiało to jednak Natalkę, która musiała rozpocząć "mroźną ciszę" delikatnym przedtaktem na flecie w kompletnej, zamyślonej ciszy, uprzednio odczekawszy przez odpowiedni czas. Jaki to jest odpowiedni czas? Skąd mamy wiedzieć, jak patrzy i wygląda publiczność? Skąd mamy wiedzieć, czy śpiewające "warszawską" Emilka i Kinga już mogą dalej?
Ponieważ prawie od początku naszych tras byłam tzw. Mają łup, grającą na bębnach i dbającą o wszelkie wyliczenia rytmu, umówiłyśmy się z Natalką, że ja sobie tę minutę wyliczę i pstryknę palcami. Ona to usłyszy, publiczność zazwyczaj nie. Ponieważ ja nie brałam udziału w żadnym z tych dwóch utworów, mogłam się poświęcić trudnemu zadaniu wyczuwania świętej minuty ciszy, a potem Natalka nas z tego wyprowadzała.

Co do samego projektu, na pewno łączył się z moim rozwojem muzycznym, ponieważ zmuszał mnie do regularnej gry na zestawie perkusyjnym i cajonie, w zależności od tego, co było potrzebne. A wiecie, co u mnie oznacza regularność. To widać po wpisach. ;p
Miks na naszych nagraniach też udawało się poćwiczyć, choć to, przyznaję, robiłam sporo później, niż projekt. Okres śpiewania kolęd trwa w naszym pięknym kraju do 2 lutego, ale okres ich nagrywania i obróbki trwa non stop!

W tym roku Ścieżka do Betlejem niestety się nie odbędzie, bo choruje na niedohajs. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, chodzi o pieniądze, w tym przypadku brak pieniędzy.
Nie myśleliśmy o tym, żeby wspomagać ją crowdfundingiem, ale dostaliśmy o nią tyle pytań, że zdecydowaliśmy się spróbować. Jeśli ktoś chce wspomóc, podzielić się linkiem, obejrzeć nagrania i ogólnie się zainteresować, wklejam zbiórkę.
https://www.siepomaga.pl/sciezka-do-betlejem

Jak nie muzyka, to co?

A na koniec dwa, dość podobne pytania. Pierwsze od Zuzanny:
"Czy masz jakieś hobby prócz muzyki i dźwięku?"
Jakie tam hobby? Zawód! Za pierwszy koncert sobie zegarek kupiłam! No, i jeśli chodzi o wypłaty, to tyle. :d
A tak poważnie mówiąc, myślę, że czytanie, choć teraz na pewno czytam mniej, niż kiedyś. Ostrzegam, następny wpis chyba właśnie będzie o czytaniu. A, no i oczywiście tłumaczenia. Łączy mi się to trochę z muzyką, trochę z zamiłowaniem do angielskiego, a trochę z sentymentem do Disneyowskich musicali, ale lubię pisać tłumaczenia piosenek. Chodzi tu tak naprawdę o adaptacje tekstów, takie poetyckie tłumaczenia, ja nazywam je teatralnymi, czyli takie, które da się zaśpiewać. Tak, jak utwory musicalowe w teatrze czy w filmie dubbingowanym po polsku. Polski tekst rzadko kiedy jest przekładem idealnie wiernym, bo niektóre słowa czy całe wersy trzeba zamienić kolejnością, czasem zamienić przenośnię czy przysłowie na coś zrozumiałego w naszych realiach. Tak naprawdę nie tyle przetłumaczyć tekst, ile, po przetłumaczeniu, napisać go na nowo, po polsku. Lubię to robić i, choć na razie robię to wyłącznie do przysłowiowej szuflady, kto wie, kto wie? Może kiedyś coś ujrzy światło dzienne. Lubię też takie tłumaczenia analizować i cieszyć się tym, jak sprytnie czasem potrafią być napisane, na jakie pomysły w jakich sytuacjach wpadali polscy tekściarze itd.
Przykładowo, kiedy szłam z Kamilem na Mamma Mia albo Waitress, Kamil doskonale wiedział, że musicale musicalami, ale ja będę uważnie słuchać, jak przełożono angielskie teksty.
Jeśli chodzi o nowe bajki, podziwiam tłumacza Encanto. Nie tak łatwo przetłumaczyć, jak za teksty angielskie odpowiada Lin-Manuel Miranda. Swoją drogą, podobno ktoś przetłumaczył na polski Hamiltona. O, tego, to żałuję, że nie słyszałam.

O tym moim zamiłowaniu wie Julitka, która pod moim wpisem o Q&A w pewnym momencie umieściła taki komentarz:
"A wracając do tematu wpisu, który ktoś tak brzydko zmienił: Maja, jeśli miałabyś kiedyś zobaczyć w opisie sztuki, filmu lub musicalu swoje nazwisko jako adaptatora i z dumą patrzeć, jak wystawiają to w TM Gdynia lub w kinach, to co by to było? Fajnie byłoby, gdyby to była produkcja jeszcze nie spolszczona, ale jeśli masz coś, co chciałabyś poprawić, pozwalam. 😀 Czy jest to jedno z Twoich marzeń?"
Pytanie wydało mi się piękne i oczywiście na nie odpowiem, zaczynając od końca.
Z marzeniami, to u mnie jest różnie, bo zazwyczaj nawet w moje plany mało kto, łącznie ze mną, wierzy. Zazwyczaj więc nie do końca wiem, co jest moim marzeniem, albo może gdzieś w środku wyłączyło mi się myślenie o tym. Dlatego z tym większą radością odkryłam, kiedy to napisałaś, że w sumie, to tak! To jest moje marzenie. Nie wiem, czy cała adaptacja, ale tak, jak powyżej, piosenki tak.
Zaczęło się od tego, że zobaczyłam, jak akademia musicalu w Krakowie wystawia Highschool Musical 2. Dostali pozwolenie i wystawili, a że polskiej jedynki nie widziałam, część drugą musiałam zobaczyć! Trójki nikt nie przetłumaczył i marzę by być tą osobą, nie zmienia to jednak faktu, że po pierwsze, jest dość trudna, a po drugie, nie mamy praw. Chyba. Gdybyśmy jednak je mieli, to ja bym chętnie akademii oddała moje teksty, gdyby oni chcieli, a ja napisała wszystkie. Mam już kilka. 😉
Na podobnej zasadzie "mam już kilka" przygotowałam "the greatest showman", po polsku był nazwany "król rozrywki" i chyba to było pierwszym, co mi przyszło do głowy w odpowiedzi na twoje pytanie. Nie jest jeszcze przetłumaczony na polski, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Studio Accantus ma swoje wersje, ale żaden teatr ani telewizja nie wystawiają musicalu, więc chętnie bym to skończyła.
O ile wiem, na polski nie jest też nigdzie przełożony niedawno ekranizowany "Dear Evan Hansen", ale z tego, to na razie mam gotowe tylko "wawing through a window". Akurat z tego tłumaczenia nawet jestem zadowolona, ale jednak jeden utwór nie wystarczy… 😉

Ale tak, odpowiadając generalnie, choćby i to było HSM 3 w akademii musicalu, gdyby było tam moje nazwisko byłabym niezmiernie szczęśliwa, pozapraszałabym pół świata i z dumą siedziała na widowni roniąc łzy wzruszenia.

O muzyce chyba to na razie tyle, choć oczywiście, jak ktoś jeszcze chce coś wiedzieć, to zapraszam do komentarzy.
Dla stałych bywalców sekcji komentarzy na tym blogu drobna uwaga, pamiętajmy, świat jest szeroki, nie trzymajmy się wyłącznie jednego tematu!

Pozdrawiam ja – Majka
PS Kinga, pytasz o wpis głosowy, zrobię, co w mojej mocy.
PS2 Moje urodziny świętowałam we Wrocławiu. Wrocław pokazał mi wtedy „balladę o czarnym Marcinie” zespołu Hard Times. Posłuchajcie, serio! Nie ma za co. I cała płyta też.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kwiatki ze szkół wszelkich jeszcze na Dzień Edukacji, czyli odpowiedzi na Q&A cz 1

Hej hej!
Początek odpowiedzi obiecałam w weekend, ale pewne zawirowania, głównie zdrowotne, a trochę służbowe, sprawiają, że są dziś. Przyznaję jednak, że w tym wpisie będzie tylko kilka odpowiedzi, zato dotyczących tematu. Ogólnie natomiast post związany jest z, a jakże, Dniem nauczyciela.

Tak tak, świętujemy, moi drodzy, ja też sobie poświętuję, bo w końcu poszłam po coś na tę pedagogikę, nie? 😉
Pod ostatnim wpisem zadaliście całe mnóstwo pytań, jednak zanim jeszcze jakiekolwiek pojawiły się tam, pod moim postem na facebooku zjawił się komentarz:
"To za miesiąc poproszę bloga o wykładowcach. Sama też mogę się podzielić kwiatkami ze studiów."
Prośba ta przyszła od mojej wychowawczyni z krakowskiego internatu, a uwierzcie, prośbom TEJ pani się NIE odmawia!
Uznałam jednak, że nieco zmienię zasady i nie za miesiąc o wykładowcach, a dziś, ogólnie, o wszystkich. O wszystkich, którzy przez różne etapy edukacji mieli na mnie wpływ. Gdzie byśmy byli bez nauczycieli?
Pomijając to, żebyśmy się wyspali przynajmniej…

Podstawówka / gimnazjum

Zaczniemy sobie, jak to zazwyczaj bywa, od początku. Kwiatki ze studiów zazwyczaj wspomina się na podstawie cytatów, postaram się używać tej metody w całym tym wpisie, bo gdybym chciała wypisać wszystkie anegdoty z tego okresu, napisałabym książkę. Zrobiłam jedną kategorię z dwóch etapów edukacyjnych, po pierwsze dlatego, że gimnazjum nie ma, a po drugie, bo to w moim przypadku była jedna szkoła i przejście do gimnazjum od podstawówki różniło się tym, że nauczyciele przypominali nam o innych egzaminach i mieli argument, że: jesteście już gimnazjalistami, zachowujcie się poważnie!
Wychowawczynie miałam dwie, w nauczaniu początkowym i później, od czwartej klasy. Pierwsza z nich do tej pory obserwuje to, co robię i jestem jej za to wdzięczna. Ja pamiętam, jak jeszcze miała panieńskie nazwisko, ona pamięta, jak miałam sześć lat, nie umiałam prawie nic i bałam się wentylatora w łazience.
Druga wychowawczyni już od czwartej klasy mogła być świadkiem tego, że ja, to jestem ta, co nagrywa wszystko i wszystkich. Mam jeszcze nagrania z zielonej szkoły w piątej klasie, kiedy pytam ją o wrażenia. Powiedziała wtedy, że OK, ona się wypowie, ale niech ja jej powiem, co to jest za radio, telewizja, no generalnie, skąd ja jestem? Z braku pomysłu odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że z Żyrardowa, co nieco rozluźniło atmosferę i pani do nagrania się wypowiedziała.
Tak przy okazji, proszę Pani, jeszcze raz sorki, że zjedliśmy ten batonik, serio nie wiedzieliśmy, że to Pani!

Oczywiście, oprócz wychowawczyń, męczyło się z nami jeszcze kilka osób.
Sporo wspomnień mam z matmy, fizyki i chemii, pewnie dlatego, że wszystkie te przedmioty mieliśmy z jedną osobą.
– Ile my mamy razem godzin! – Wołaliśmy z zachwytem, na co nasza nauczycielka niezmiennie odpowiadała.
– Nooo, widziałam, wiecie, mi powinni dawać dodatek za szkodliwe warunki! –
Dodam jeszcze, że w brew legendom i stereotypom na temat Lasek, więcej jest tam pracowników świeckich. Tutaj jednak, faktycznie, nasza nauczycielka przedmiotów ścisłych pracująca w jakże szkodliwych warunkach, jest siostrą.
Kiedyś na fizyce zapytaliśmy przy jednym doświadczeniu.
– Proszę siostry, a to się od tego nie zapali? –
– To? A, nie wiem, sprawdzimy? –
Oczywiście, tak naprawdę wszyscy tam przestrzegali bhp, woleli przestrzegać, natomiast uśmiech szalonego naukowca zawsze spoko. Bardzo często robiliśmy doświadczenia, nie tylko na lekcjach, ale też podczas dni otwartych, dla gości.
– Proszę siostry, co tak pachnie? – Zapytaliśmy kiedyś przychodząc na jeden z takich dni.
– To ciasto, ale to nie dla was, to dla gości! A przynieść wam to? – Okazało się, że poczęstunku starczyło i dla nas.
I my byliśmy zadowoleni, i goście, mówię oczywiście o doświadczeniach, nie o cieście. Cieszę się, że siostra włożyła dużo wysiłku, żebyśmy jednak mogli zaobserwować świat samodzielnie i większość tematów miało choć jedno doświadczenie dla nas dostępne. Okazywało się, że nie wszystko musi zmieniać kolor lub świecić. Może również wydzielać zapach, syczeć, obracać silniczkiem albo robić całkiem fajny huk. To ostatnie to balon nad świeczką, dodam, że był w nim inny niż zazwyczaj gaz. Było fajnie.

Co do innych lekcji, z gimnazjum pamiętam, że wszyscy nauczyciele mieli w pewnym momencie z nami ciężkie przejścia, bo weszła moda na kulki magnetyczne. Nie chwaląc się jam to sprawił, przyniosłam kiedyś małe, magnetyczne kulki, z których można układać różne kształty. Od tej pory bawili się nimi wszyscy, przy okazji gubiąc je i ich potem szukając, a czepiały się wszystkiego. Zabierali nam je, ja wieeem, sami chcieli układać!
– Ej, słuchajcie, ale co wam się wszystkim stało? – Nasza wychowawczyni miała święte prawo zadać to pytanie po tym, jak połowa klasy w trzeciej gimnazjum stwierdziła, że w razie otrzymania nagrody na koniec roku, chcą dostać te kulki.
Co do cytatów, jakoś przy okazji przypomina mi się nasza pani od geografii. Zazwyczaj nazywała nas kochanymi słodyczkami, ale kiedyś, wchodząc do klasy, akurat nie naszej, stwierdziła, że: dzicz! Dzicz to jest!
Cóż mogę powiedzieć, przeszło do historii.
Do historii przeszedł też ksiądz, uczący nas przez kilka lat religii. Kto w tamtym czasie w Laskach był, na pewno go pamięta. Oglądał z nami filmy, rozdawał plusy za aktywność w tempie błyskawicznym, zwłaszcza, jak nam się przypomniało, że jednak jakieś oceny wypadało by mieć…
– Słuchajcie, trzeba postawić jakieś piątki, co? No dobrze, to chcąc nie chcąc… – I stawiał. No i robił kartkóweczki. Rozpoczynał to zawsze tym samym:
Kaaartkóweeeczka! Kartkóweczka składa się z trzech części: pierwsza to imię i nazwisko, drugie to moje pytanie i wasza odpowiedź, a trzecie, to dowolny komentarz. Tylko druga część podlega ocenie!
I faktycznie, w ramach dowolnego komentarza można było napisać wszystko, od pytania, którego nie chciało się zadawać publicznie, aż do zasłyszanego ostatnio kawału.
Pamiętam też, że ten ksiądz jechał z nami do Rzymu na kanonizację Jana PawłaII, na postoju częstował jabłkami i skojarzenie z zakazanym owocem jakośsamo się nasunęło.
A tak poza tym śpiewał, żartował i zawsze wszyscy chcieli z nim zwiedzać.

A propos religii, kiedyś mój znajomy zapytał pani od niemieckiego, kiedy będzie można poprawić tę kartkówkę, która zaraz będzie.
– Czekaj czekaj, może nie będzie trzeba poprawiać. – Nauczycielka była pełna optymizmu.
– A wierzy pani w cuda? –
– Yyyy… no wierzę! –
Taki to, widzicie, ośrodek pełen wiary.

Internat

Tak tak, drodzy czytelnicy, ja już wtedy miałam kontakt z internatem, choć nie zostawałam w nim na cały tydzień. Tym internatem, co to jedni wychwalają, inni demonizują ponad wszelkie pojęcie, a wystarczy po prostu spytać, na jakich ludzi się tam trafiło. I już. Bo przecież to zawsze od tego zależało, cała atmosfera w internatowej grupie zależy od tego, jakich rówieśników i wychowawców tam ze sobą macie.
W pierwszych latach mojego pobytu istniał tam sobie taki, dla mnie przykry, obowiązek, zwany półgodzinnym czytaniem. Polegało to na tym, że te pół godziny czytania brajlem każdy odbębnić musiał, wiem, że kiedyś tego było nawet więcej. Pani Ania, wychowawczyni, która była ze mną w grupie najdłużej, do tej pory wspomina, że podobno, kiedy przychodziła na dyżur, pierwszym, co słyszała był raport małej Mai: pani Aniu, jakby co, to JUŻ czytałam!
Coś w to wątpię, patrząc na to, w jakim tempie ja teraz czytam brajlem. Ćwiczcie, dzieci, ćwiczcie!
Pani Ania miała wiele swoich charakterystycznych cytatów i zwyczajów. Wiele dziewczyn z grupy pamięta na przykład, że gdy nie chciała komuś czegoś głośno i publicznie wypominać, mówiła to brajlem. Przykładowo, kiedy chciała dać znać, że na stole pozostała nieumyta filiżanka, potrafiła powiedzieć, że: Majeczko, przypominam ci o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty. Czyli F.
Podejrzewam, że dziewczyny najmniej lubiły, jak przypominała im o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty, piąty, G, czyli o generalce. Generalka, to było generalne sprzątanie w aneksie kuchennym i obawiam się, że wolę półgodzinne czytanie.
Do tej pory używanym przez nas cytatem jest też oczywiście zdanie, które pani Ania często wypowiadała wieczorami, kiedy zbyt długo przesiadywałyśmy przy herbacie czy przed telewizorem, a późno się robiło. "Dziewczyny, ja was nie wyganiam, ale idźcie już."
Jeśli ktoś zwrócił uwagę, że: pani Aniu, nie chce mi się, pani Ania od razu znajdowała rozwiązanie: to nie chcąc ci się idź. Do tej pory, jak komuś się nie chce iść po czajnik albo wstać wyrzucić śmieci, potrafimy z przyjaciółką mówić: nie chcąc ci się idź.

W internacie na wspomnienie zasługuje też kilka innych osób. Siostra Agata wymyślała nam mnóstwo sposobów na zabawę, włączając w to pozwolenie na rozłożenie namiotu w grupie, bo akurat na zewnątrz nie było pogody. Siostra Zdzisława czytała nam książki i do tej pory pamiętam "wyspę złoczyńców" w jej wykonaniu. Pani Monika i pani Ola grały na gitarach, więc na wieczornych zbiórkach się śpiewało. Pani Ewa była ze mną w grupie w różnych latach, w tym przy okazji mojej ostatniej klasy. I nie byłoby w tym nic takiego, gdyby nie to, że w tej ostatniej klasie nadal pamiętała i przypominała o tym mnie, że ona, to mnie zobaczyła, jak byłam taką małą Mają, miałam dwa warkoczyki i wstążeczki. Dzięki, pani Ewo, dzięki! 😉
No i oczywiście nasze podróże meleksem, przy okazji których jedna wychowawczyni uczyła się jeździć, a druga bardzo wspierała ją duchowo, głównie śpiewając pod nosem „anielski orszak”.

Orientacja

Zuzanna napisała w komentarzu:
"Pytanie z ogólnych, ale bardzo mnie ciekawi, ile czasu zajmuje nauczenie się nowej trasy osobom niewidomym?"
Niedługo postaram się pod tym postem, albo nawet tutaj, edytując, wrzucić link do szerszego artykułu na temat orientacji, który może Cię zainteresować.
Edit: Oto obiecany link.

Zapytaj niewidomego 11. O białych laskach i psach przewodnikach, czyli o orientacji przestrzennej osób niewidomych

W skrócie jednak mogę odpowiedzieć, jak prawnik, to zależy. Każdy ma inne predyspozycje, każdy ma inną orientację i innego czasu potrzebuje. Zależy to też, rzecz jasna, od trasy. Przykładowo ja się nauczyłam dojeżdżać na studia podczas kilku zajęć z orientacji, tylko, że wtedy trasę omawiała ze mną instruktorka. Nie zmieniało to jednak faktu, że prawie do samego czerwca wracać z Akademii wolałam z kimś, bo zawsze się umiałam zaplątać przy wejściu do tunelu pod Alejami.

A no właśnie, instruktorka. Przez lata nauki w Laskach miałam również zajęcia z orientacji przestrzennej, podczas których uczyłam się chodzić z laską, pokazywano mi nowe trasy w ośrodku i poza nim, ale także układałam i rysowałam plany znanych i nieznanych miejsc, uczyłam się podpisywać dokumenty i rozpoznawać monety, a także, jak akurat była okazja, grałam w gry.
Tu podziękowania należą się pani K., która miała ze mną zajęcia przez czas krótki, ale do tej pory pamiętam, że dostawałam punkty za dobre zachowanie i za te punkty potem grałyśmy w gry. Następnie wspomnę panią O., co zajęcia ze mną miała przez chyba 7 lat, wbiła mi do głowy wszystkie poprawne techniki posługiwania się laską, przechodzenia przez skomplikowane skrzyżowania, a także musiała znosić moje komentarze na przeróżne tematy. Pamiętam, jak omawiałyśmy kiedyś spory plan całego ośrodka.
– Tu na przykład jest cmentarz, tam też sobie kiedyś pójdziemy. –
– Nooo, kiedyś na pewno. – Westchnęłam filozoficznie. Pani westchnęła również, ale mam wrażenie, że z innego powodu.
No i na końcu, ponieważ męczy się ze mną najdłużej, wspominam panią A., która uczyła mnie w przedszkolu i na początku podstawówki, potem miała, jak rozumiem zasłużoną, przerwę, a potem wróciła do mnie na koniec gimnazjum, liceum, a i przy studiach się jeszcze zdarza. Ta kobieta znała mnie wtedy, kiedy sprawą oczywistą było, że jeden i jeden, to jedenaście, to przecież logiczne. Nauczyła mnie podstaw brajla, podstaw orientacji i podstaw logicznego myślenia. Potem przy przejściu z gimnazjum do liceum, przez całe liceum, które do interesujących okresów należało, żeby w końcu uczyć mnie drogi na uczelnie, na której sama kiedyś broniła magisterki.
– Wiesz, jak to jest miło popatrzeć, że ty idziesz, i ty wiesz, czego szukasz! – Powiedziała mi pewnego dnia po drodze na APS i to był naprawdę miły komplement.
Nauka orientacji to bardzo wymagające zajęcie, uczy się tam naprawdę wielu różnych umiejętności i wg. mnie trzeba nie tylko umieć tłumaczyć trasę, ale też mieć wypracowany sposób dogadania się z uczniem. Musimy się wzajemnie rozumieć i sobie ufać, w tym przypadku to się udało, za co jestem wdzięczna. To właśnie ta kobieta chwaliła mnie, kiedy coś ogarnęłam, pocieszała, kiedy miałam załamanie nerwowe, ale także zwracała uwagę: Maju, ja bym jednak wolała, żebyś teraz skoncentrowała się na zadaniu!
Spokojnie, w gry też czasem grałyśmy. Proszę pani, kostkę do gry nadal noszę ze sobą.

Szkoła muzyczna

Jeśli nauczanie mnie w szkole wymagało cierpliwości nauczycielskiej, uczenie mnie czegoś związanego z muzyką wymaga cierpliwości anielskiej!
Do dyplomu z fortepianu doprowadziła mnie pani, która aktualnie jest dość ważną osobą w szkole muzycznej w Laskach i kiedyś, jeszcze zanim zaczęła mnie uczyć, jakoś jej się z dziewczynami bałyśmy.
Okazało się, że bać się nie ma czego, choć temperamenty obie prezentowałyśmy wybuchowe. Cytatów z fortepianu dużo nie pamiętam i może dobrze, bo dotyczyłyby mojej gry, natomiast pamiętam, jak kiedyś, niedługo po objęciu kierowniczego stanowiska, pani ta miała gdzieś wygłosić parę słów. My też się przygotowywaliśmy do występu, w chórze chyba będąc.
– No i co, masz już przemowę? – Zagadnęła pani z działu promocji.
– A dajcie mi wy wszyscy święty spokój! – Odpowiedziała uprzejmie moja mistrzyni fortepianu.
– Ooo, i tak można zacząć! – Ucieszył się nauczyciel akordeonu, wchodząc akurat wtedy do pomieszczenia.
Tak, taką mieliśmy atmosferę. Podobna panowała na próbach zespołu kameralnego, gdzie miałam niewątpliwą przyjemność poznać kierownika naszych zespołów, tamtejszego nauczyciela gitary basowej, a tak w ogóle, to basistę Kapeli ze Wsi Warszawa. Musiał nas ogarniać nie tylko podczas prób, ale także podczas występów.
Na przykład wtedy, kiedy przemawiają ważne osoby, a my z klawiszowcem nabijamy się przy bocznym stoliku. Zgasił nas wtedy prostym komunikatem: proszę się nie śmiać, bo ten pan płaci!
Ale dziękować mam za co, bo nauczył nas na pewno ciężkiej pracy, nawet, jak o zespół nie chodziło. Kiedy dowiedział się, jak trudną piosenkę wzięłam sobie na konkurs, zapowiedział, że no dobra, wybrałam sobie, to proszę, ale tego zepsuć nie można i będziemy ćwiczyć. I faktycznie, śpiewałam to parę miesięcy na próbach obu zespołów, jemu zawdzięczam, że wyszło.
Nauczycielowi perkusji natomiast mogę być wdzięczna za metronom w głowie, co jak co, o technikę dbał! No i ze mną wytrzymywał, a to było nie lada zadanie, zważywszy na to, że jak byłam naprawdę mała, to zajęcia mieliśmy w studiu nagrań, po którym lubiłam sobie krążyć i oglądać. Nawet raz wywróciłam ściankę akustyczną, co okazało się dość prorocze, biorąc pod uwagę lata późniejsze. ;p

Następne pytanie od Zuzanny:
"Gdybyś mogła magicznie wybrać jakiś instrument muzyczny, na którym nauczysz się grać na poziomie, powiedzmy, całkiem znośnym, co by to było?"
Zawsze chciałam grać na gitarze. No i gram. Kilka akordów i to nie zawsze dobrze. Ja wiem, capodaster to jest magiczne narzędzie i posługuję się nim, ale chciałabym grać, jak gitarzysta, a nie jak, no cóż, jak ja.
Gdybym miała wybrać instrument, którego w ogóle nie znam, to chyba flet. Tak, moi drodzy, ja się NIE uczyłam grać na flecie w podstawówce, nawet tym prostym. Wybieram poprzeczny, tak dla jasności.

Na koniec tej laskowskiej przygody dodam jeszcze, że Lwica prosiła o jakieś wspomnienie z Lasek, którego jeszcze tu nie było.
Myślisz, kochana, że ja pamiętam, co tu było? Ale co do muzycznej, mogę ci powiedzieć, że świetnie wspominam mój dyplom. Stres był, ale pamiętam, że pierwszy raz miałam znajomych, rodzinę i nauczycieli w jednym miejscu. Po dyplomie mieliśmy poczęstunek, kwiaty, prezenty, wiesz… Byliśmy sławni wtedy! Pamiętam, że tuż po zagraniu kłaniałam się, jednocześnie starając się usilnie przekazać mojej nauczycielce scenicznym szeptem pytanie: no i jak?! I jak z tej sceny wreszcie zeszłam, to jedna bliska osoba, od której wsparcia oczekiwałam, przywitał mnie słowami: no ale kłaniać, to cię ta pani nie nauczyła!
Faaaajnie było. :p

Liceum

Księżniczka pisze do mnie:
"Jakie masz wspomnienia z liceum dzisiaj największe i czemu to prawdopodobnie angielski? 😀"
Dzięki, moja droga, dzięki! ;p

No już, tłumaczę. Na angielski zawsze trafiałam dobrze, moja wychowawczyni z nauczania początkowego była właśnie anglistką, potem miałam różne nauczycielki, w tym na końcu taką, która nas gramatyki wyuczyła bardzo skutecznie. Zawsze ten język lubiłam, uczyłam się ze szkoły, z tekstów piosenek, starałam się używać.
W liceum natomiast, tak owszem, angielski był ciekawy. Ja wiem, że czasem, jak ktoś się nie nauczył zwłaszcza, był płacz, lament i zgrzytanie zębów. Nie należy jednak tracić wiary!
Anglista z pierwszej klasy liceum sam kiedyś bardzo trafnie określił swoje lekcje: tam trzeba znać odpowiedź, zanim jeszcze padnie pytanie! Pół szkoły go się bało, ja go lubiłam. A nie było to proste po tym, jak się kiedyś nie nauczyłam któregoś perfectu i cała klasa miała niespodziankową kartkóweczkę! I tam już nie było dowolnych nieocenianych komentarzy…
Tak poza tym, to puszczał nam seriale, swoją drogą nie znam nikogo więcej, kto by tak szczegółowo potrafił zrecenzować serial, przygotowywał nas do ustnej matury zadając najprzeróżniejsze pytania i kazał opisywać obrazki.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal… – Powiedziałam kiedyś myśląc, że mówię cicho.
– Ty nie kombinuj, koleżanka ci zaraz ten obrazek opisze i ty mi też wszystko powiesz! –
No, mniej więcej dlatego się lubiliśmy.
Pamiętam, że kiedyś był w podręczniku tekst, w którym była mowa o grze terenowej w polowanie na zombie. Potem dostaliśmy zadanie wypisania plusów i minusów bycia takim zombie, no bo przecież plusy i minusy są na ustnej maturze, a na końcu dowiedzieliśmy się, że przynajmniej teraz wiemy, jak załatwić zombie i możemy to sobie wpisać do CV. Jeszcze jakieś pytania? Do matury do niego chodziłam na zajęcia.
Od drugiej klasy w liceum uczyła nas anglistka, która z kolei wdrożyła nas we wszelkie tajniki zadań egzaminacyjnych, słówek i gramatyki. Do tej pory pamiętam, że zdanie "Mary była dana kwiatkiem przez Johna", to jest po angielsku bardzo dobre zdanie! Maturę miałam na 98, a u pani z trudem czwórkę i do tej pory wdzięczna jestem, że mi dała kartkówkę poprawić.

Cytat z matmy:
– Proszę pani, obliczyłam granicę! –
– Gratuluję, cztery procent! –

Cytat z fizyki:
Czekaj czekaj, moment. Bo tobie tu zaraz wyjdzie, że zero równe jest zero. I to jest niewątpliwie prawda, ale jednak nie będziemy się tym zajmować!

No i oczywiście, nasze lekcje polskiego. Tylko tyle, albo aż tyle.

Pytasz mnie o wspomnienia z liceum, to ja Ci powiem. Do tej pory pamiętam, jak na naszej jedynej długiej, szkolnej wycieczce, kolega Piotrek leciał taką wielką huśtawką w parku linowym i, lecąc, krzyczał:
– Kur**aaaaa! Ja pier*****leeeee! – I dokładnie tym samym tonem dodawał. – Przeeepraaaaaszam, pani prooooofeeeeesooooor! – Wiedział, że wychowawczyni stoi na dole. Cudowne!
Cudowne, jak nasze próby The Reds przed świętami. My, skrajnie zmęczeni, na wzajem do siebie: kto teraz gra, ty nie graj, nie umiesz to nie graj!
A nasza opiekunka do vice dyrektorki: no widzi pani, tacy wszyscy dla siebie mili jesteśmy.

No i oczywiście pozdrawiam moją wspomagającą, która kiedyś przedstawiła się mojemu koledze, z którym poloneza tańczyłam:
– Dzień dobry, ja jestem Ewa, my się z Mają wygłupiamy na matematyce. –
A tak serio się przecież nie wygłupiałyśmy! Tylko układałyśmy kulki magnetyczne… Yyyyy…

Szkoła policealna

O Krakowie ja tu napisałam mnóstwo. I o naszych nauczycielach realizacji, którzy cieszyli się, że po naszych zajęciach już weekend i można odpocząć. I o moich współklaścach, z którymi chodziliśmy pod most poskakać, poklaskać i pokrzyczeć, bo tam fajne echo było… Dźwiękowcy to jest dziwny rodzaj boskich stworzeń.
I o wychowawcach, których do tej pory nie wszystkich poczęstowałam kinderkami, a szkoda.
Byli tam również nauczyciele z muzycznej, kolejni z anielską cierpliwością. Pan od fortepianu, który słabym głosem mówił: Majaaa, ale ty byś może jednak poćwiczyła, cooo? No i pan od perkusji, który przynajmniej próbował czegoś mnie nauczyć na instrumentach sztabkowych i mówił:
– To musisz lewą ręką. Lewą, lewa to jest ta, co ma kciuk z prawej strony! –
– No chyba, że odwrotnie tłumaczę. – Dodawałam od razu i potem nie było pięciu minut lekcji, bo cytowaliśmy kabaret moralnego niepokoju.
Jeśli ktoś chce więcej o Krakowie, odeślę chyba do poprzednich wpisów, pozdrowię natomiast panią, co prosiła o wpis o wykładowcach, bo ona z Krakowa. Zdrowie biuralistów! Właśnie przechodzę do studiów!

Studia

Czas studiowania, to czas nieco niezwykły. W liceum mogło mnie nie być przez połowę zajęć, usprawiedliwione, to w porządku. Na studiach nie ma mnie na ćwiczeniach więcej niż dwa razy i do widzenia, zapraszam na nadrabianie! Muszę również uważnie wczytać się w regulamin studiów, bo jak ktoś nam mówi o swoich zasadach na zajęciach i zaczyna od: "zgodnie z regulaminem studiów", można by pomyśleć, że tych regulaminów jest ze trzy co najmniej.
Cytaty jednak zjawiają się na każdych zajęciach!
Przyznam, że w tym roku jeszcze mało, bo pierwszy tydzień, to tydzień organizacyjny, a drugi leżałam w łóżku kaszląc i katarząc. W zeszłym roku jednak trochę tego było.
Z filozofii: Konia z rzędem temu, kto powie, czym jest dusza.
Od tego stwierdzenia tak naprawdę zaczęliśmy. W ogóle dziwne to były wykłady, bo to były wykłady w środę na ósmą rano. To sobie imaginujcie.
Cytat: Pójdzie lista i trzymajmy się tego, kto jest. Tym bardziej, że dziś mówimy o teorii: byt jest, a niebytu nie ma.

Następny piękny cytat mam z historii wychowania i muszę powiedzieć, że to były cudowne wykłady i ćwiczenia, podczas których prowadząca udowodniła mi, że system bez oceniania i przymusu naprawdę mógłby się sprawdzić, gdyby wszyscy nas traktowali z tak ogromnym szacunkiem, jak ona.
A, no i też lubi muminki!
Cytat: "Tak zwykle przedstawia się te dwie epoki. Nie wiem, czemu państwo zostali oszukani, ale tak nie było. Wygodnie się tego uczy, no nie? Tylko fakty się nie zgadzają… No ale to tym gorzej dla faktów."

O wielu faktach uczyliśmy się również na pedagogice ogólnej, były wykłady i ćwiczenia. Wg. mnie na zacytowanie zasługuje tu zdanie z ćwiczeń, które bardzo ładnie podsumowuje podręczniki akademickie.
Cytat: Niektóre książki czytałem kilka razy, po kilka razy jedno zdanie, albo kilka stron, czasami kilka stron, to było jedno zdanie…

Na podstawach psychologii działa się historia. Doktor, który miał z nami wykłady, miał je w czwartki popołudniu. Teoretycznie czwartek, wszyscy zmęczeni, przed 18 aula powinna być pusta. Do niego chodzili wszyscy. Na ćwiczeniach magister z nami ćwiczący zapytał, z kim mamy. Z nim? To idźcie! Nawet, jak ktoś nie chodzi na wykłady, raz idźcie, zobaczcie!
No i zobaczyliśmy. Mówili, że darmowy standup, mówili, że coś się dzieje, ja sama widziałam, jak na imprezie urodzinowej mojej koleżanki pokazywali sobie screeny z prezentacji tego gościa!
Cytat: Sokrates był uprzejmy zauważyć, że człowiek ma jakieś życie wewnętrzne.
I ten pan nam to życie wewnętrzne, wraz na przykład z temperamentem, bardzo fajnie tłumaczył. Oto człowiek, który zrobił kiedyś wykład o atrakcyjności i zainteresowaniu, to jest bardzo smutny wykład swoją drogą, i na początku slajdów co? Swoje zdjęcie! Yeah! <3
Na pedagogice społecznej padło kiedyś zdanie:
Cytat: Szkoła polska przygotowuje do ciszy.
No więc podstawy psychologii na pewno pozwoliły nam zabrać głos!

Cytatów na razie tyle, jak zapytacie w komentarzach o coś na temat edukacji, postaram się tam odpowiedzieć, a już za tydzień kolejny odcinek związany z odpowiedziami na pytania wszelakie, zwłaszcza, że wciąż ich przybywa!

Pozdrawiam was ja – Majka

PS Pani Kingo, nauczyła mnie Pani rysować. Teraz, z tej drugiej strony, widzi Pani pełen obraz. Jak to w końcu jest, damy radę?
Nadal tęsknimy.

Kategorie
co u mnie

Napisane mało, a o wielu rzeczach, o resztę zapytajcie! Czyli zapraszam do mnie i Q&A

– O, jest, jest na parterze, jedzie! I znowu się nie zatrzymała, co jest? Już jest na czwartym piętrze! –
– Słuchajcie, a może to na tym polega ta awaria? – Stałyśmy zbitą grupą przed windą w budynku D, która stanowiła wtedy dla nas niezrozumiałą zagadkę. W ogóle cały budynek D jest zagadkowy, bo nowością jest on w naszym kompleksie i nikt jeszcze nie wie dokładnie, co tam jest i gdzie. Samo szukanie auli sprawiło, że spora gromada chodziła w tę i z powrotem po parterze rycząc ze śmiechu, nikt do końca nie wiedział, dlaczego. Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy w samo południe, a skończymy na wystawie, późną nocą, w głębokich piwnicach…
I potem, w auli, w rzędzie za mną.
– Najlepsze są, słuchajcie, te cztery godziny między lektoratem a wykładem, uwielbiam je! –
– A od kiedy ty chodzisz na wykłady? –
– Nie no, na ten pierwszy przyjdę, przyjdę… –
– No pewnie, bo w ten piątek nie ma lektoratu! –

Tak tak, drogi czytelniku, rozpoczęłam studia, w końcu październik mamy, choć nie zawsze temperatura na to wskazuje. Gdybym miała zdawać z tego raport, to oczywiście zaczęłabym od tego, że na zachodnim bez zmian. Znaczy nie, odwrotnie, zmiany są non stop, do tego stopnia, że jak tam jedziesz, to nigdy nie wiesz, czy zastaniesz dworzec w domu, czy nie. Kiedyś PKP było uprzejme podać w rozkładzie peron drugi, zapominając zupełnie o tym, że peron drugi ma taką awarię, że aż go nie ma i że pociąg, choćby chciał, nie może z niego odjechać. Odjeżdżał z czwartego, inne portale mówiły prawdę.

Swoją drogą, jeśli chodzi o pociągi, ostatnio wsiadłam do jednego, na 20 minut, bez gwarancji miejsca. Nic nadzwyczajnego, zdarza się. Akurat był konduktor, zapytałam, czy można kupić bilet, można było, super, ale pan powiedział też, że może wskazać miejsce. OK, poszłam z nim. Przy pierwszym przedziale zatrzymał się i, przyznaję, niezbyt miło, powiedział do siedzących tam osób, że: proszę tutaj pani ustąpić. To jest przedział dla niepełnosprawnych, proszę sobie szukać miejsca!
– Proszę pana, spokojnie, ja tylko chciałam bilet, ja mogę stać… – Zaczęłam.
– Nie może pani stać! – Uciął konduktor. A, przepraszam, to nie wiedziałam. Z przedziału wyszło kilka osób po to, żebym ja mogła usiąść. I gdyby on jeszcze przyszedł po ten bilet…
Kochani, no nie róbmy tak. W sensie ja rozumiem chęć pomocy, być może są też przepisy, które jakoś im nakazują, że bezpieczniej będzie dla nich, żebym ja usiadła, ale po pierwsze, można to zrobić nieco uprzejmiej, a po drugie, owszem, ja stać mogę. Jak przepisy są inne, można to powiedzieć konkretnie. Taka marginesowa uwaga, jak wsiadam do autobusu, mając 24 lata, naprawdę głupio się czuję, gdy ustępuje mi miejsca ktoś, kto ma dobrze ponad 70. Powtarzam, ja się domyślam powodu. Mówię tylko, że czasami osoba, mimo, że z niepełnosprawnością, może poczuć się bardzo niekomfortowo, generując takie sytuacje. Zwłaszcza, jak takie sytuacje są, że tak powiem, na pół wagonu.
Ale, miał być raport, no to wracam do studiów. Na studiach ostatnio było o raporcie na temat edukacji osób ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi i wspominam o nim dlatego, że zaciekawiła mnie jedna rzecz. Jak to jest, że ten dokument wydano kilkadziesiąt lat temu i napisano w nim po pierwsze, że bardziej się powinniśmy skupić na rodzaju potrzeb, a nie rodzaju niepełnosprawności, a po drugie, że wybór edukacji w szkole specjalnej lub ogólnej mocno zależy od przypadku i to trzeba rozpatrywać równolegle… Powtórzę, kilkadziesiąt lat temu o tym pisano! A my do tej pory nie umiemy o tym spokojnie rozmawiać i to nie tylko w Polsce. To jak to jest, moi drodzy?
Z resztą wiadomo, że pisać sobie można, a świat swoje, bo ja naprawdę uważam, że na mojej uczelni mnóstwo osób ma fantastyczne podejście do osób z niepełnosprawnością, a potem w pociągu ktoś na ciebie pokaże i powie do konduktorki: ale proszę pani, ta pani jest… Wymowna cisza, konduktorka: a, aha, no dobrze. I koniec tematu. I się człowiek może nagadać sporo o różnych udogodnieniach, albo przeciwnie, po prostu o tym, że jest normalny, a i tak dla postronnych czasem pozostanie tym wymownym: aaa, no dobrze.

No właśnie, a propos, jestem w pociągu i podróżuję nim w stronę Wrocławia. Bardzo się z tego cieszę, bo po pierwsze, wybieram się tam od jakichś trzech lat. W końcu ostatnio wymyśliłam, że dobrze, 2 ostatnie tygodnie września nie są zajęte, to może wtedy… I proszę, zamówienie w fundacji takie, że druk absolutnie non stop, po drodze różne przejściowe chwilowe… Inna sprawa, że sporo się przy okazji nauczyliśmy o możliwościach drukarki i własnych. Skutkiem tego jadę w ten weekend, za to urodziny poświętuję fajnie. Jest dobrze.
Drugi powód mojej radości polega na tym, że ostatnio miałam kilka dziwnych, ciężkich dni. Gdybym chciała się rozpisywać o tym, co, po co i dlaczego, zajęłoby to wiele wpisów, dość powiedzieć, że urzędowa biurokracja to rzecz straszna, powrót na studia wymaga pewnych zmian w planie życia, a zdarza się i taki czas, kiedy nieważne, co zrobisz, i tak masz wrażenie, że źle.
Myślę, że w przypadku takich dni, kiedy już człowiekowi naprawdę się czuć odechciewa, należy wyjechać, na chwilę zająć się absolutnie czymś innym i trochę odnowić umysł. To mam w planach, trzymajcie kciuki.

Lepsze info jest takie, że Mackie powrócił z serwisu i niedługo odejdzie na zasłużoną emeryturę, za to oprócz niego przyszła również paczka z nowymi kontrolerami. Świat zadecydował za mnie, zastanawiałam się między jednym a drugim, ale jak allegro proponuje ci dwa sprzęty w cenie jednego i to takie, które mają tryb dostępnościowy, zastanawiasz się krótko. Przy okazji odnowiłam subskrybcję pro toolsa i ja to jednak powiem głośno, strona internetowa producentów pro toolsa, to jest jakieś piekło na ziemi. Nie wiem, kto to pisał i w którym roku, ale serio, czy ja nie mogę jednej rzeczy zrobić bez problemu? Przypominam też, że jak się firma chwali dostępnością, to fajnie by było swoją aplikację do pobierania produktów naprawić, bo na razie czytnik ekranu nie mówi tam absolutnie nic.
Kontrolery już podłączone, kable rozmnażają się w zastraszającym tempie. Wszystko działa i ma się dobrze, mam nadzieję w przyszłym tygodniu testować.

Jak już przy muzyce jesteśmy, ostatnio jeden z Czytelników wyraził zdziwienie, że była płyta Sheerana, a ja nic nie napisałam. Nie napisałam, bo płyta wyszła dwa dni po wpisie, ale fakt, nadrabiam niedopatrzenie.
Ostatnio często płyty trafiają mi w dobry moment w życiu i ta również tak zrobiła. Nie jest to album optymistyczny, ale na pewno da się tam znaleźć również jaśniejsze momenty. Jak w życiu. Plusem jest też to, że zaraz potem wyszły, w ramach bonusu, nagrywane w zwyczajnych domach wersje akustyczne wszystkich piosenek na płycie. Jeśli ktoś chce oryginalne produkcje, może posłuchać pierwszej wersji albumu, jeżeli ktoś woli samego Sheerana z gitarą, wszystkich utworów może wysłuchać w tym wydaniu.
Z pierwszego polecę to:

A z drugiego to:

Ten wpis napisałam dziś, więc znowu nie napiszę w nim o płytach, które wyjdą za tydzień. Dwie polskie, nowy projekt Łony i nowa płyta Kwiatu Jabłoni. Rozstrzał niezły, ale na obie premiery czekam bardzo. Jeden z singli promujących łonę zrobił na mnie wrażenie też ze względu na cytat na górze mojego bloga, jak ktoś chce, może sprawdzić. Niezbyt to wesołe, ale…

W każdym razie jest na co czekać.

Zdaję sobie sprawę, że z kolei w tym wpisie raczej nie było nic, na co warto było czekać, bo to tylko parę anegdotek z pierwszego tygodnia studiów i kilka moich przemyśleń na szybko, mam nadzieję jednak, że będziecie mieli na co czekać wraz ze mną, do przyszłego weekendu. Już tłumaczę dlaczego, zanim jednak do tego przejdę, jak na youtubie, chwilka dla patronów. Albo raczej dla komentujących, bo mam parę rzeczy do przekazania.
Po pierwsze najważniejsze, dziękuję wam za wszelkie miłe słowa, to jest naprawdę bardzo miłe, że Wam się chce to czytać!
Po drugie informacja dla tych, którzy z jakiegoś powodu chcą się ze mną skontaktować, zostawcie jakiś kontakt do siebie, albo dajcie znać, że chcecie mojego maila. Ja tutaj owszem, widzę wasz nick, ale metody osobistego odpisania nie mam, a czasami, zgodnie z pytaniem / prośbą, chciałabym. Np. @Ildriss, to do Ciebie, pod Twoim komentarzem ostatnim Ci również odpowiedziałam. 🙂
@Krzysztof Proszę pozdrowić mk4.
@Księżniczka Dziękuję, bardzo życiowy kawał.
@Klaudia Ojjj, bywałam na takich próbach i też graliśmy w ten sposób.

I teraz na co czekamy. Pod ostatnim postem pojawiło się mnóstwo pytań i propozycji. Od pytania, jak się gra na perkusji w szpilkach, spoiler, odpowiedziałam pod komentarzem, aż do propozycji, że powinnam więcej napisać o druku i o pracy w fundacji.
Powyżej macie więc szybką przypominkę wszystkiego, czym teraz jestem. Moich studiów na APS, mojej pracy, ale też moich kabelków i kontrolerów czy też wypadów weekendowych. Kiedyś już robiłam Q&A, bo moda na to była, ale ze względu na to, że liczba komentujących się ewidentnie zwiększyła, przeżyjmy to jeszcze raz! Czytelniku Drogi, jeden z drugim, napiszże, o czym mam napisać. Nie wiem, czy powstaną osobne posty, np. jak mówiłam, o druku nie wiem, czy mam wystarczającą wiedzę na cały wpis, nie wiem też, na które z pytań odpowiem w satysfakcjonujący sposób… do tego musiałabym znowu kupić buty… ale pytajcie! Podpowiadajcie mi, o czym chcecie czytać. Pojawiła się opinia, że pokazuję ten fragment Mai, który pokazać chcę i choć jest to, myślę, prawdą dla każdego z mieszkańców internetu, to teraz jest okazja, pytajcie o te fragmenty, których naprawdę jesteście ciekawi!
Stop, sama przeczytałam to zdanie i czuję się w obowiązku dodać, miejmy granice rozsądku! :d
W przyszły weekend, świętując coś, uznajmy, że dzień edukacji, skomponuję jakieś odpowiedzi.
Powodzenia dla mnie i dla Ciebie, Czytelniku Drogi.
Czas na Was.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Zuziu, kiedy następne foodtrucki? Już trochę siedzę w tym pociągu i zaczynam się robić głodna.

EltenLink