Kategorie
co u mnie

Padał śnieg, a ja padałam z nóg. Ale idą święta!

Drogi Czytelniku!
Piszę do Ciebie, ponieważ Cię doceniam, ponieważ komentarze pojawiają się jeden za drugim, ponieważ moja ambicja zakłada, że będę pisać co najmniej… Tak serio, to nie. Tak serio, to zaczęłam to pisać tydzień temu, mając trzy i pół godziny przerwy po piątkowym lektoracie.
Nie no, słuchajcie, serio, ja słyszałam o badaniach, w których ludzie wiedzieli, że jak nacisną przycisk, to porazi ich prąd. Nie robiący im krzywdy, ale jednak prąd, po wypróbowaniu zapewniali, że nie chcieliby być porażeni jeszcze raz, cóż za niespodzianka. A potem byli zostawieni w pokoju sam na sam z tym przyciskiem, nic tam innego nie było, krzesło i święty przycisk. Na kwadrans. Tak owszem, kochani, ludzie z nudów razili się prądem. Po tej długiej, piątkowej przerwie mamy ćwiczenia, czyli obowiązkowa obecność i obawiam się, że powoli zaczynam rozumieć tych badanych.
Dzień się wtedy zaczął dość ciekawie, bo na lektoracie o ósmej stawiliśmy się w oszałamiającej swym ogromem liczbie sześciu osób. Ponieważ zajęcia o ósmej rano wg. mnie w ogóle nie powinny być dozwalane przez wszelkie organizacje, z WHO na czele, z rozpaczy włączył mi się tryb showmana.
– Proszę pani, to co, może plusiki z aktywności? Dla wszystkich, no bo my tacy pilni jesteśmy, przyszliśmy! I zróbmy sobie dziś takie christmas lesson, może cukiereczka? – W tym momencie prowadząca nie wytrzymała i zaczęła się śmiać wraz ze mną. Cukiereczkami faktycznie poczęstowałam, ale zajęcia się odbyły normalnie.
Potem rozpoczął się czas oczekiwania. Adwent, wiadomo. Byłam w naszym studenckim barze, kanapkę zjadłam, coś pooglądałam, potem, w celu niezajmowania stolików przeniosłam się gdzie ińdziej… I jakoś nadal planu brak. To może napiszę?

I cóż tam się dzieje u mnie ostatnio? Po pierwsze musiałam zdać psychologię kliniczną. Troszkę tego jest, a pamiętajmy też o syndromie studenta medycyny, czytasz o tych objawach i połowę u siebie znajdujesz.
Mimo egzaminów i obowiązków znalazłam czas na to, aby przez dwa dni być w Krakowie. Czytelniku, wrócić jest dobrze. Spędzić czas z cudownymi ludźmi, którzy mnie zawsze przyjmują, jak u siebie, grają ze mną w gry i nie wiadomo dlaczego pokazali mi pepsi mango, które teraz będę pić. Odwiedzić studio nagrań, którego realizatorzy ze mną się męczyli przez trzy lata, jako i ja z nimi i być tam przywitaną, jak w domu. Wychowawcy i wychowankowie również o mnie nie zapomnieli, Natalka, czy ja ci oddałam już wszystkie pieniądze? 😉 Warto też odkryć w, bądź co bądź, troszkę znajomym mieście, nowe miejsca, o których się nie miało zielonego pojęcia. Albo zapiekanki za 13 złotych, 5 minut drogi od szkoły, o których też się nie miało zielonego pojęcia i zamawiało ubereatsy za 40. Cudowny wyjazd! Z resztą jaki miałby być, jak nie cudowny, skoro już na starcie trafiłam na takiego taksówkarza?
– Ehhh, szkoda, że pani nie widzi, ja pani bardzo współczuję, bo tak, to by pani wszystko widziała! – Nooo, mądrego aż miło posłuchać. – Ale to ja pani wszystko będę mówił, dobra? – No dobra, spoko, możemy się tak umówić.
– Wie pani, pani Maju, zaczął padać deszczyk. To wie pani, co jutro będzie? Bedziemy na łyżwach jeździć! – A to był dopiero początek trasy.
– Proszę pana, tam się skręca przy biedronce, wjeżdża i zatrzymamy się przy Żabce, dobrze? –
– Dobra, dobra. O, tam jest Biedronka… I Żabka… A ja mam w aucie pszczółkę Maję! – W tym momencie skończyły mi się logiczne argumenty. W ogóle wszystko logiczne mi się skończyło. Pod koniec trasy kierowca powiedział coś o tym, że ma on takie, widzi pani, szczęście od Boga, że zawsze ma takich miłych pasażerów, że to aż dobrze się jeździ.
– O, no to dobrze, proszę pana, to najważniejsze, prawda? –
– A no, najlepszy przykład mam w tej chwili! – Ojeeeej… <3
No mówię przecież, przecudowny wyjazd. Już tęskni się tutaj, wiesz, Czytelniku? Muszę się wybrać znowu, jak znowu będzie śnieg, to znowu wezwę te taksówkę. Co ja mam się męczyć, na łyżwach jeździć…

Po powrocie z Krakowa powrót do rzeczywistości i nie tylko ten egzamin z psychologii, ale też różne projekty na dydaktykę specjalną i inne. No cóż, zachciało się studiować. Dotarło też do mnie, że w sumie wypadałoby posprzątać, bo święta się zbliżają.
– O, to ja ci będę musiał pomóc! – Stwierdził mój tata i bynajmniej nie miał na myśli, że nie umiem sama sprzątać, on po prostu już kilka razy towarzyszył mnie i mojej siostrze w porządkach, zadając nam non stop tylko jedno pytanie: a po co ci to potrzebne? Zgodziłam się nie tylko w ramach przedświątecznej integracji, ale też dlatego, że podczas porządków pojawia się często sakramentalne pytanie: bilet to, czy nie bilet? Ja mam tam mnóstwo niepotrzebnych papierków!
Przytargał więc tata mikołajowy wór, konkretnie worek na śmieci, i rozpoczął serię pytań istotnych.
– Potrzebne ci to? –
– Tak, non stop tego używam. –
– A to? –
– To też się czasem przydaje, ja to przełożę do komody. –
– A to, co to w ogóle jest? –
– A, nie pamiętam, ale takie ładne było… – Tata wykonał w tym momencie imponujący rzut nieznanym przedmiotem, mniej więcej w stronę worka na śmieci.
– Perfumy też będziemy przeglądać? –
– No pewnie, przecież to pudełko tym bardziej trzeba zwolnić! … Te chcę. Te dostałam w prezencie. Te… te to w ogóle chyba twoje są! Za dużo tu tego jest. –
– A twoja siostra którychś nie chce? Emila! Choć, bo tu perfumy rozdają! Te? –
– Te chce, przecież kupiłam niedawno. – W końcu tata podał mi dość sporą butelkę, doskonale wiedziałam, co to.
– O, te… te nie wiem. Niby ładne, ale takie trochę… Czuję się, jak królowa Viktoria. – W poszukiwaniu określenia kojarzyłam, że to chyba nie ta królowa, ale akurat mi pasowało, więc użyłam argumentu mimo wszystko.
– Czemu jak królowa Wiktoria? –
– No nie wiem, jakieś to takie… bardzo uroczyste. Nie wiem, czy jestem tak ważną i elegancką osobistością na uroczystościach. Dobra, zostawię sobie, jak będę mieć wizytę u królowej… Teraz jest król, tak, dobra, to u króla, to użyję. –
Mama od razu zrozumiała, co miałam na myśli, bo jak potem zeszłam i powiedziałam, że znalazłam perfumy dla królowej, to od razu zapytała: cooo, jak dla takiej starszej pani?

Oprócz tego przewracania szuflad do góry nogami udało mi się zrobić też porządek w breloczkach i w kablach, nie wiem, czego było więcej. Mam jednak wrażenie, że prace się nie skończyły, bo jak w poniedziałek wieczorem wpadła do mnie Beata, to powiedziałam: wiesz, dobrze, że przyszłaś dziś, bo w weekend zrobiłam porządki! A potem chciałam usiąść koło niej na łóżku… i usiadłam na porzuconym tam w nieładzie stroju na WF. Taaa… fajnie. Porządki zrobiłam.
A przecież na porządki już tak niewiele czasu, bo całkiem niebawem święta! Światełka, choinki, prezenty, sypie śnieg… A nie, sypał na początku grudnia. Teraz wichura połamała drzewa, lunął deszcz, a w święta pewnie znowu 10 stopni. Ja pytam: dlaczego? Wichura zrobiła tylko tyle dobrego, że nieco rozbawiła moją siostrę, która wpadła do mnie z radosną informacją, że:
– Maja, wiesz co, listonosz biega po osiedlu za uciekającym listem! I on mówi takie strasznie brzydkie wyrazy… –

Ten śnieżny początek grudnia, to w ogóle był ciekawy okres, zwłaszcza, jak ktoś wie, jak wygodnie chodzi się w śniegu nie widząc.

W środy, na godzinę ósmą rano, nie mam tylko ja, ale i kolega. Nie wiem, czy mogę po imieniu, nazwijmy go X. Kolega z pierwszego roku jest z Żyrardowa i Bóg raczy wiedzieć, czemu my się nie umawiamy w pociągu.
Wysiadłam ja w pewną środę na peronie, od razu odpalił się jakiś młot pneumatyczny, wiertarka, czy inne tam jakieś laserowe działo. Co tam się działo?!
– Przepraszam… – Zaczęłam, ale nikt nie odpowiada. Trudno, polska mowa trudna rzecz, schodów szukam sama i akurat szybko znalazłam. X, gdzie jesteś?
Idę na górę, na kładkę, potem tą kładką, jest tłum w sumie. X, naprawdę, to jest twój czas! Jest zimno i śnieg, nie do końca wiem, jak będzie w parku, sądząc po doświadczeniach wczorajszych, raczej niefajnie.
– No witam miłą panią! – Jak się takimi słowy wita z człowiekiem ochrona dworca, to albo nałóg jest silniejszy od rozsądku, albo jest się niewidomym. Ja też pana witam, to taki tradycyjny pan, on mi często pomaga. To dobrze, bo zawsze się bałam tych schodów z kładki. Wąskie, klekoczą, wyglądają, jakby były zrobione z plastikowych desek, chwieją się na wietrze i wg. mnie w ogóle są składane. Betonowe były, to, cholera, zamknęli po 3 tygodniach. A to draństwo się trzymało, bo, jak to prowizorka, wytrzymają długo. Na marginesie dodam, że teraz znowu otwarte są betonowe, za to na dole, żeby się do nich dostać, trzeba przejść między barierkami, długim tunelem krecika, od pokoiku do niewiadomo gdzie, o jakichś piętnastu zakrętach.
Wracamy do historii. Już jesteśmy na dole, bardzo panu dziękuję. Panie kolego X, przecie pan ma na ósmą, ja panu mam do opowiedzenia, ty tam też ostatnio coś opowiadałeś, to przyłaź pan, poopowiadaj, zaprowadź! Kaj żeś jest?!
Jest zimno w diabły, ludzie generalnie nie kojarzą, że jak ktoś idzie, to może jednak nie powinno się nagle włączać do ruchu, bo tak, mi powolutku zaczyna się robić wszystko jedno i chce mi się śpiewać, albo zawrócić do pociągu. Na prowadnicy stoją ludzie. Samochody wyjeżdżają przede mnie parę sekund przed moją decyzją o wejściu na przejście.
– Chodź, daruję ci wiiiiiiinyyyyyy, porzuć inne dziewczyyyyynyyyyyy, wróć, dooooo mnie wróóóć… –
Na drugiej stronie ulicy cudowny chodniczek, nierówny, wąski i hulajnogi tam rosną.
– Chcesz zejść? Czy dalej? – To jakiś facet. W mojej głowie zły głos mówi: gościu nie pamiętam kiedy na ty przeszliśmy, a ty? Na głos mówię ja: zejdę, ale tam dalej, dziękuję.
Przy autobusach nie widać Kasi, ani innych dziewczyn z mojej grupy, więc beznadziejnie, ale z nadzieją idę dalej. I gdzieś przy parku objawia się koleżanka.
– Cześć Maja. Chcesz iść ze mną? –
– Tak! –
– Co, spadłam ci jak z nieba? –
– Yyyyy… tak! –

A pewnie, że się ucieszyłam. Szliście kiedyś przez nieodśnieżone ścieżki z laską, nie mając pojęcia, gdzie jest pobocze, a gdzie jakikolwiek chodnik? Ja szłam. Dla jasności dodam, że w tym roku parę razy dotarłam w ten sposób na uczelnię sama, z czego, przyznaję, jestem dumna, bo nie jest tajemnicą, że jest to po prostu trudne. Piszę o tym też dlatego, że słyszałam plotki. Podobno niektórzy się niepokoją, że sama dojść po prostu nie potrafię. To na pewno z troski. Jestem tego pewna. Przecież nie możliwe, żeby ktoś takimi plotkami reperował własne kompleksy. No nie? Prawda? Nie na wyższej uczelni! Nie rań mnie tak bardzo, społeczności akademicka! Tak, czasem pomocy potrzebuję, to normalne, każdy potrzebuje. Ale spokojnie, chodzić samej przez zaśnieżony park, albo przez zatłoczony korytarz, z kawą, też mi się zdarza. Z drugiej strony natomiast, że tak zdradzę tę potężną tajemnice, ja czasami idę z dziewczynami z mojej grupy, bo po prostu z nimi… rozmawiam! 🙂 Tak tak, zgadza się, taka możliwość również istnieje. Więc spokojnie, to, że jestem wśród ludzi, nie znaczy jeszcze absolutnej niesamodzielności. Po prostu, to, że coś można zrobić samemu, nie znaczy, że z kimś nie jest jednak zabawniej.

Tym zaśnieżonym i śliskim traktem dotarliśmy chyba do końca tego wpisu, który chciałam Tobie, Drogi Czytelniku, przed świętami sprezentować. I moc życzeń wszelkich wysyłam dla każdego. Czytelnicy znajomi, dziękuję, że jesteście uczestnikami tych wszystkich wydarzeń. Czytelnicy nieznajomi, pamiętam o was i kolejne odpowiedzi na Wasze pytania na pewno się tu jeszcze pojawią. Jadą po prostu zapomnianymi przez drogowców torami, ale dotrą na pewno! Niczym świąteczne zamówienia. 🙂 Drodzy czytelnicy hejterzy, Was również kocham! Kto mi tak statystyki podbije, jak nie Wy? Dla Was również kreatywnego nowego roku! <3
Drogi Czytelniku, usiądź sobie z gorącą kawą lub herbatą, herbatę też czasem polecam, a ja Ci przesyłam mój wpis przedświąteczny. A w nim troszkę mojej ironii, której Ci nie odpuszczę aż do śmierci, a trochę, jednak, ciepła na te świąteczne dni. Tak trzeba. 🙂
Obyście zawsze mieli z kim iść, nawet, jak znacie drogę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Zdrowia, szczęścia, spokoju. I śpiew, i taniec, i uściski! I trzy breloczki.

Kategorie
co u mnie

Listopadowe wyjazdy, grudniowe zimno i rysa na szkle, czyli taki wpis o wszystkim w międzyczasie

Tak tak, pamiętam o Was. O Tobie, Drogi Czytelniku, pamiętam nawet wtedy, kiedy nie mam siły, czasu i powodu pisać. Wiem, że z pytań, pojawiających się w komentarzach, złożą się jeszcze dwa wpisy, to na pewno, a być może więcej, jak mi do głowy jakiś mądry pomysł wpadnie. Do obu są mi jednak niezbędne pewne elementy, których jeszcze nie mam, dlatego w oczekiwaniu uznałam, że warto napisać tak po prostu, jak zazwyczaj.

Myślałam o tym już od paru dni, decyzja jednak pojawiła się w środę rano. Środy rano są ciekawym zjawiskiem, siedzę sobie wtedy w pociągu, o godzinie siódmej. Na dworze jest zimno, w pociągu gorąco, sam pociąg to interesujący wehikuł czasu, w którym drzwi otwierają się nie zawsze, a z komunikatów głosowych najlepiej słychać słowo "stacja". Najczęściej wtedy jem kanapki, bo doszłam do słusznego wniosku, że jeśli jem śniadanie w pociągu, to znaczy, że nie jem go w domu, a co za tym idzie dłużej śpię. O tej porze znaczenie ma każde 10 minut.
Przyznać trzeba, że tego snu ostatnio jest ewidentnie za mało. W środy o ósmej rano rozpoczynają nam się ćwiczenia trwające dwie i pół godziny i ostatnio, podczas przerwy w tych zajęciach zauważyłam, że nie mogę się skupić, bo jestem głodna, natomiast fizycznie nie mam siły jeść. I poszłam spać. Oznacza to, że po pierwsze, trzeba ustabilizować rytm snu, a po drugie, że listopad jest miesiącem absolutnie nie nadającym się do życia. Moje funkcjonowanie ostatnio ogranicza się do trybu życia tamagotchi: pić, jeść, spać. Jak dla mnie, to sen zimowy nie jest głupią opcją. Muminki zapadały w sen zimowy w październiku, ja też bym mogła tak zapadać. Jest zimno, wszystkie cząsteczki poruszają się wolniej, mam wrażenie, że wraz z wyładowaniami elektrycznymi w moim mózgu, równie dobrze więc ja też mogę wolniej działać.

Świat, rzecz jasna, ignoruje zupełnie fakt, że jest listopad, i działa nadal, nie mam pojęcia, dlaczego. Na studiach pierwsze kolokwia, prezentacje, te sprawy, a siedemnastego listopada fundacyjna konferencja w Gdyni.
Obowiązki służbowe nakazały mi tego dnia pociąg o nieludzkiej godzinie szóstej siedem, wsiadłam, oczywiście ze śniadaniem, airpodsy w uszy… Za te słuchaweczki jako realizator pójdę do piekła. Jako człowiek natomiast pozwoliły one wtedy na to, że przeżyłam i ja, i inni pasażerowie pociągu. Na Centralnym spotkałam się z Mishą, ja jechałam z plecakiem, on z laptopem i zwijanym, dość dużym i nieporęcznym banerem. Załadowaliśmy siebie oraz te bagaże doświadczeń do expresu do Gdyni i dzięki uprzejmości PKP udało nam się dotrzeć na czas.
Proszono mnie o więcej słów na temat fundacji, obiecuję, że słowa będą, nawet cały wpis, na razie mogę wam powiedzieć, jak wyglądają od mojej strony takie wydarzenia.
Na początku szukanie budynku. No fajnie, budynek jest, teraz szukamy wejścia. Zawsze robię sobie notatki w brajlu, bo, choć nie łatwo na nie dyskretnie zerkać podczas mówienia, czasem potrafią coś przypomnieć w strategicznym momencie. Wykreślanie czegoś w ostatniej chwili jest proste, wystarczy zatrzeć, zdrapując kropki. Gorzej z dopisywaniem, takiej opcji nie ma. Druków mamy całkiem sporo, więc samo ustawianie tego trochę zajmuje, przy okazji końcowe ustalenia i komentarze. Nie będziemy też jechać w pełnym business attire, trzeba się przebrać. I zawsze, absolutnie zawsze, brać dodatkowe rajstopy. Ja, klnąc na czym świat stoi, bardzo się cieszyłam, że wzięłam.
W drodze powrotnej odpuściliśmy sobie rozważania natury służbowej i przestawiliśmy się całkowicie na historyjki ze studiów i nie tylko. Dziękuję za tę podróż, takie wyprawy zawsze są lepsze w dobrym towarzystwie.
W ogóle ten weekend po siedemnastym upłynął mi pod służbowo-prywatnym znakiem fundacyjnym. Trzeba pamiętać, że my się jednak najpierw znaliśmy jako ludzie, a dopiero potem, jako znajomi z pracy, zdarza się nam więc spędzać czas ze sobą poza konferencjami, targami i spotkaniami. Niemniej czasem zauważają nas ludzie na mieście, pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy nie omieszkali nas o tym poinformować. Czuję się trochę, jak celebryta, jak mi ktoś pisze, że mnie widział w autobusie, wtedy i wtedy.
W niedzielę mieliśmy spotkanie z inną, przychylną nam organizacją. Spotkanie bardzo miłe, choć po drodze na nie zimno. Nie zagrałam w cymbergaja, a miałam okazję! Koniecznie muszę to w najbliższym czasie nadrobić.
W poniedziałek natomiast odwiedziliśmy, znowu w pełnym składzie, Kraków. Zawsze miło jest wrócić.
Na samym wstępie powitały nas dziewczyny, którym towarzyszyłam na wyjeździe ICC w sierpniu, od razu przedstawiłam je pozostałym. Bardzo dobrze, że się przyznały do nas, mogłam je dzięki temu wywołać do odpowiedzi podczas spotkania z całą ich szkołą. Fajnie, nie?
Oczywiście, nie tylko one miały ten problem, ja byłam doskonale świadoma, że naszego występu z galerii nad salą gimnastyczną uważnie słuchają realizatorzy, czytaj, Czytelniku Drogi, moi mistrzowie zawodu dawni nauczyciele.
– Masz, ty umisz! – Powiedział do mnie jeden z nich jeszcze przed spotkaniem, wręczając bezprzewodowe mikrofony.
Po spotkaniu, znowu, druków więcej, niż rąk do pracy, a pokazać wszystkim wszystkiego na raz się nie da, ale cieszę się z zainteresowania. Potem obiad, a po obiedzie, korzystając z chwili przerwy przed dalszymi konsultacjami, zeszłam do naszych lochów ulubionych, czyli do studia nagrań. Tam jest teraz zestaw perkusyjny, więc ja zawsze muszę tam zejść, chwilę na nim pograć i poirytować prowadzących tam zajęcia nauczycieli. Szefie, ten nowy werbel jest cudowny! Fajny werbel szef kupił. Bardzo ładnie.
Znajomy, który akurat miał tam lekcje, opowiedział mi od swojej strony, że faktycznie uczniowie znają w szkole fundację, więc tym bardziej miła to była wizyta.
Podczas popołudniowych konsultacji omawialiśmy pomoce naukowe, pomysły na nowe gry, układanki… Ja się zajęłam układanką. Mnie nie było, ja dostałam prototyp i tyle mnie widzieli, ja tylko czasami, jak już ułożyłam, to na chwilę odzyskiwałam przytomność, żeby dopytać: i co, nie ma błędu? Nie ma błędu? Pozdrawiam nauczycielkę, która tam z nami nad tymi prototypami pracuje, o, święta cierpliwości.
Pociąg mieliśmy późno i bardzo dobrze, nie dość, że zdążyliśmy dojechać, to jeszcze kupić jakieś jedzonko na dworcu. W domu byliśmy przed jedenastą, zmęczeni, zmarznięci, ale dumni i z upominkami. W perspektywie mieliśmy już teraz tylko ciepłą herbatkę i spokojny sen. A potem kubek Moniki rozprysnął się przy nalewaniu wrzątku.
– Ała… – Stwierdziła Monika bardziej ze zdziwieniem i dezaprobatą, niż bólem i wyszła z kuchni.
Tak… Ja coś mówiłam o spokojnej nocy? Okazało się, że po pierwsze warto jest mieć w domu żel na oparzenia, a po drugie, że rękawiczki, używane przy pracy z niebezpiecznymi substancjami, które dostaliśmy kiedyś od jednego z naszych sponsorów, mogą się bardzo przydać również przy zbieraniu szkła. Tu ukłon ku naszemu darczyńcy, serio, nie przewidzieliśmy użycia w tak prozaicznej sytuacji, a tu proszę! Dobrze, że akurat trochę ich było w mieszkaniu. Papierowe torby, w których przyjechały nasze upominki, również okazały się cenne.
Tej spokojnej nocy, około godziny dwunastej, Monika smarowała sobie stopę żelem, Dawid tłumaczył, dlaczego takim kubkom zdarza się strzelać w niespodziewanych momentach, a my z Julitą urzędowałyśmy w kuchni. W tych rękawiczkach.
– Czego wciąż mi braaak, przecież wszyyystko maaaam… – To my, z kuchni.
– Pomóc wam coś? – To Monika, z salonu.
– Siedź, nie właź tu. Weź mi tę torbę tu przytrzymaj… –
– Nieee no, słuchajcie, on musiał być jakoś zarysowany, pęknięty, one czasami tak mają. Mi też tak się stało kiedyś, to już drugi… – To Dawid, obok Moniki.
– Czego wciąż mi braaaak, co tak cenne jeeeeest… – Mówiłam, że nam całodniowe wyjazdy wchodzą na mózg?
Pozbierałyśmy szkło, puściłyśmy rumbę, raz, drugi raz…
– Dziewczyny, ja przepraszam, sorki, ja to mogę pozbierać, ale wiecie, że większość tego jest na blacie, tak? – Zapytała uprzejmie Monika jakieś dwadzieścia minut później.
– Padnij i pooooowstań, wznieś się z popiooooołów… – To ja, po dwunastej, podczas ścierania wody z odłamkami z blatów. Monika dzielnie trzymała torbę, już drugą.
– Dawidzie, jutro trzeba jeszcze raz wyrzucić śmieci! –
– Ty się ciesz, Moni, że ty tam jeszcze nie nalałaś soku malinowego. –
– O Boże, jak dobrze! –
Nie wiem, który hejter widział nas w Warszawie lub Krakowie tego dnia, ale najpewniej kazał nam w myślach wypchać się trocinami i tłuczonym szkłem.

A propos hejterów, pozwolę sobie zhejtować dworzec zachodni. Na dworcu zachodnim… bez zmian. Podobno perony mają oddać w przyszłym roku, szczerze mówiąc na razie mam wrażenie, że prędzej ja oddam magisterkę, niż oni te perony. Muszę jednak przyznać, że społecznie dworzec zachodni jest w tym roku niezwykle miłym miejscem. Nie dość, że spotykam starych znajomych, to jeszcze poznaję nowych! W tym takich z mojego miasta, pozdrawiam Cię, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, artysto zajęć z pierwszej pomocy, co też z Żyrardowa jeździ. 😉 Żyrardów ciasny, ale własny, no nie?
Chciałam się też pochwalić, że kiedyś, pamiętam, był to czwartek, a w czwartki też na ósmą jeżdżę, jeden współpasażer przegadał ze mną pół drogi, a potem odprowadził mnie pod samą uczelnie, bo podobno byłam miła i ładna. Przypominam, że ja wtedy byłam niewyspana i głodna, więc ten komplement doceniam tym bardziej, bo naprawdę się nie spodziewałam. :d I potem zostało mi 7 minut do wykładu, więc jednocześnie musiałam jeść i się tym wydarzeniem chwalić koleżankom z grupy. 🙂
W ogóle wykłady na ósmą rano w czwartki są bardzo dobrymi wykładami, o czym najlepiej świadczy fakt, że na nich w ogóle jestem. Pozdrawiam panią doktor, co na wykładzie cytuje nie tylko naukowe prace, ale także profesora Moodyego. Stała czujność! Mhm, zwłaszcza o ósmej rano.
Co do studiów, skończyły mi się zajęcia z psychologii klinicznej, a szkoda, też były bardzo interesujące! Wydaje mi się, że dla naszej prowadzącej też, bo czasami patrzyła na zachowanie naszej grupy i, mam wrażenie, obserwowała kolejne, ciekawe przypadki. Te zajęcia były późno, pani doktor nam przebaczy. Poza tym niektóre dziewczyny po prezentacjach robiły internetowe queezy sprawdzające, to wzbudza, jak widać, niezwykłe emocje!
Choć i tak w najdziwniejszym stanie jesteśmy jednak w te środy.
– Dziewczyny, ja dziś o piątej wstałam, wiecie, i zrobiłam rosół! – Pochwaliła się pewnego dnia koleżanka przed tymi właśnie zajęciami. Podziwiam, ja o piątej rano nie wiem, jak się nazywam.
– Bardzo dobry, chcesz spróbować? Polecam! – Chwaliła się godna podziwu właścicielka rosołu. – Ej, ma któraś długopis? Wow, mam miskę, mam rosół, łyżkę mam, a nie mam długopisu! – Studenckie życie, Czytelniku, trzeba się żywić.
Los chciał, że na następnych ćwiczeniach miałyśmy historyjkę o bezludnej wyspie i musiałyśmy wybierać, która z nas byłaby tam kim. Kto byłby przywódcą, kto byłby sędzią… Zgadnijcie, kto wg. mnie zajmowałby się aprowizacją! Artykuły pierwszej potrzeby, w tym rosół, ogarnęłaby na bank!

A propos zapewniania artykułów, próbowałam ostatnio odpowiedzieć komuś na pytanie, co chcę na święta. Zasiadłam więc ja do internetu i… uznałam, że ciężko być dźwiękowcem w tym kraju. Nie ma nic w normalnych pieniądzach! A przynajmniej w normalnych, jak na prezent. Muszę zacząć zarabiać w dolarach. Ma ktoś jakieś zlecenie?

Owszem, ja mam. Ostatnio siedzę nad jednym i szlag mnie trafia z wielu niezależnych powodów. Po pierwsze, muszę poćwiczyć odwzorowywanie akordów i harmonii ze słuchu. O, poszukiwanie harmonii, jak na filozofii, fajnie. Po drugie, jak się już człowiek zbierze do roboty, to zawsze coś padnie. Komputer, program, aplikacja do instalacji produktów…
– Andre, to pianino zawsze ma tylko jeden preset? –
– No tak, to przecież darmowa wersja, jest tylko jeden. –
– A, dobra, tylko się upewniam, bo instalowałam to w ostatnim odcinku naszego ulubionego sitcomu "Maja i jej Mac". –
Jak już komputer paść nie może, padną baterie. Mi ostatnio w jednej rzeczy padły, przy czym odkryłam, że zgubiłam ładowarkę do akumulatorów. Nie mam pojęcia, gdzie jest. To świetnie, akurat motywacja, żeby posprzątać, ale bez przesady!
Po drugie, wybór dźwięków. Ja wiem, przy produkcji to normalne, ale filmiki typu produkcja – wyobrażenie vs rzeczywistość, mówiły prawdę. W wyobrażeniu najlepsze beaty, w rzeczywistości 365 werbli siostry Anastazji, a po dwudziestym już nie wiesz, który jest który i jaki ci się bardziej podobał. Zatęskniłam przez chwilę za miksem, w którym, jakby nie patrzeć, ścieżki już są gotowe. :d
Dołóżmy do tego syndrom uzależnienia od nowego sprzętu, a black friday to naprawdę niebezpieczny okres dla uzależnieńców syntezatorowców, i mamy komplet. To jest ciężka praca!
Ostatnio Kamil poleca mi dużo różnej muzyki, której słucha, to ja może pozostanę przy słuchaniu? Swoją drogą cieszę się, że wreszcie to nie ja nalegam na słuchanie hiphopu w tej relacji.
Nieeee no, tak serio mówiąc, to nadal będę grać. Nie po to targa się na próby zespołu mojego Korga, żeby go teraz porzucić bez słowa. Jak Becia była za granicą, a my chcieliśmy się jej odmeldować, że tak, owszem, gramy, zdarzyło mi się jedną ręką grać na klawiszach, drugą na cajonie, na którym siedziałam, a także śpiewać. Potwierdzam, próby rozwijają, trzeba działać! Nowe połączenia w mózgu mi się zrobiły. Umiejętności noszenia sprzętu też rozwijają, bo zestaw perkusyjny jest dokładnie po przeciwnej stronie centrum kultury, niż nasza sala prób. Ja najczęściej noszę stołek, ewentualnie werbel, a poza tym talerze. Talerze można nosić niezależnie, bo są w futerale, który można założyć na plecy, jak plecak. Zostaję wtedy perkusyjnym żółwiem Ninja z taką wielką skorupą. Jak kiedyś zdarzy mi się mieć własny zestaw, to też sobie kupię taki futerał na blachy, jak po nic innego, to tylko w celu tego żółwia.

To co, kochani, do następnego wpisu chyba, co? Dajcie znać, jak u was w te grudniowe dni, zimne jak nie wiem. Ja idę, chyba nawet się uczyć / nadrabiać studia, bo dziewczyny z mojej grupy projektowej mnie słusznie wyproszą, jak się nie wezmę do roboty. A jak na razie, jeśli chodzi o stan mojej wiedzy to… milczenie jest złotem. Co do sprzątania i projektów do zrobienia, to chyba zaraz znowu zadzwonię do kogoś z komunikatem: hej, dzwonię do ciebie, bo NIE mogę z tobą rozmawiać. Jak mam coś do zrobienia, to mi się kreatywność zwiększa, drogi Czytelniku. Ale challenge jest challenge, pamiętam. Biorę się do roboty.

Pozdrawiam was i obiecuję, że pytania wasze nie są zapomnianymi.
ja – Majka

PS Zuziu, dzięki za zimową herbatkę swego czasu, to dobre odkrycie jest.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Czytanie, pisanie, po co to komu? I trochę o magicznych przedmiotach. Q&A cz 3

Rozpoczął się listopad, miesiąc skłaniający do refleksji, namysłu i… jak dla mnie to do siedzenia w domu. A jak się siedzi w domu, to co się robi? Różnie, ale poczytać również warto. Jak obiecałam, będzie post o książkach. Kilka osób zapytało mnie o to, co czytam, a także o różne rzeczy związane z konkretnymi książkami, zrobił się z tego materiał na wpis.

Przy okazji pozdrawiam wszystkich moich komentujących, co mi ostatnio pisali, że mogłabym napisać książkę. Kochani, moja książka wcale nie byłaby tak ciekawa, choć historyjkami pt. "a dokąd ty, dziewczynko, idziesz?" mogłabym zapełnić kilka tomów. Ostatnio znowu jakaś pani o to właśnie mnie zapytała.

Przejdźmy więc do waszych pytań. 🙂

Co ja czytam?

Zosia rozpoczęła pytania od:
"Jakie lubisz książki, jakieś Twoje ulubione pozycje, autorzy, najbardziej wspominane sytuacje?"

Zacznę od sytuacji mojej względem książek, a nie z książki. Moja mama czyta absolutnie non stop, zawsze tak było, więc i zawsze kojarzyło mi się to z domem. Ja z kolei dość wcześnie zaczęłam słuchać bajek na płytach, więc i audiobooki gdzieś musiały się pojawić. Alfabet brajla bardzo doceniam, natomiast nigdy nie czytałam wybitnie szybko, dlatego, ku utrapieniu moich polonistek, forma audio była u mnie obecna również w przypadku lektur. Ojjj, długie to były boje i w sumie bez wygranych, bo i one miały trochę racji, i ja, a słuchałam, niestety lub stety, nadal.
Pamiętam, jak nowe książki wybierało się na podstawie krótkich fragmentów, dostępnych na stronach audioteki i jej podobnych, pamiętam oczekiwanie na nowe części serii, a nigdy nie było wiadomo, czy następną też nagrają, pamiętam długie książki na 36 płytach CD i cudowne odkrycie formatu mp3, pozwalające na umieszczenie tego całego chłamu na jednej. To były czasy… A, i jeszcze pamiętam, że przeczytałam, że "księga urwisów" Niziurskiego ma 14 godzin i wtedy to mi się wydawało tak straszszsznie długo. No i czytał mi pan Teleszyński tę propagandę przez 14 godzin, fajnie mi się to wtedy czytało, swoją drogą. A odpowiadając na pytanie:
Czytam różne rzeczy, czasem fantastykę czy science fiction, innym razem biografie, autobiografie, książki obyczajowe, a i kryminały się zdarzały.
Jeśli chodzi o autorów, zależnie od gatunku. Jak byłam młodsza, bardzo lubiłam książki Baccalario, podobało mi się w sumie wszystko, co napisał, z serią Century na czele. Z drugiej strony spektrum, ostatnio czytam dużo Pratchetta i sami sobie decydujcie, co on pisze, fantastykę, kryminały, surrealistyczne opowieści o wszystkim, czy co tam jeszcze. Będąc przy kryminałach wszyscy wiedzą, że uwielbiam Chmielewską, uznajmy, że to są komedie kryminalne, ewentualnie komediowe kryminały. Z polskich Marta Kisiel, pisząca różne rzeczy, Aneta Jadowska, jak wyżej.
Mogłabym też się posługiwać seriami. Od dzieciństwa kocham Muminki, do dziś mi zostało. Warto przeczytać kilka razy, w różnym wieku, bo to są piękne książki o życiu, przyjaźni, rodzinie, ale także poczuciu osamotnienia i strachu. Oswajanie emocji z tymi książkami, to jest bardzo piękne doświadczenie, a jeszcze piękniejsze, to fragmenty muminkowej serji, jeszcze na kasetach, przeczytane przez świętej pamięci Mikołaja Müllera.
Potem, nieco starszą będąc czytałam "Felixa, Neta i Nikę" Kosika i nadal, jak coś wychodzi, to zerknę. Mnóstwo tam stereotypów i uproszczeń, ale jakoś sentyment jest.
Lubię też serię "cherub" Roberta Muchamore’a, o nastoletnich agentach. Niby kryminał, taki trochę film akcji się z tego robi, a i o dorastaniu tych bohaterów się poczyta i ich dylematach moralnych różnych. Poza tym, zawsze fajnie jednak ten film akcji obejrzeć, jak normalnie się niezbyt może. Realistyczne, a jednocześnie niezła przygodówka i mający te 15 lat człowiek sobie wyobraża, że mógłby takich niesamowitych rzeczy dokonać dla MI5.

Co do biografii lub autobiografii, nazwałabym to literaturą względnego faktu, bo wiecie, jedno się pamięta, a inne się interpretuje, zazwyczaj to były okolice muzyczne. Co, oczywiście, nie odbiera różnorodności. Inaczej się czyta "pieśniarkę Warszawy", gdzie Hanka Ordonówna i jej świat jest nam przedstawiany oczami jednak kogoś innego, jeszcze inaczej, bo lata inne, czyta się o Komedzie i jego prywatnym życiu jazzu, a jeszcze inaczej autobiografię Ozzyego Osbournea.
Nie samą muzyką żyje człowiek, biografia Tove Jansson też gdzieś mi się przewinęła, ciekawa postać swoją drogą.
A dosłownie dziś skończyłam "utracony księżyc". To nie biografia, ale historia misji Apollo 13 i trochę historii jej załogi, bardzo ciekawa rzecz. W ogóle ostatnio przypomniałam sobie "marsjanina" i dlatego mam fazę na kosmos.

Mam też pojedyncze książki, które są dla mnie bardzo ważne i je tu wspomnę z tego powodu.
"szaleństwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego, to by była najbardziej zdarta płyta, albo kaseta, gdybym nie miała tego w wersji cyfrowej. Ten audiobook mnie rozwesela, pociesza, usypia, co chcecie. Poza tym zauważyłam, że teraz już się tak nie pisze dialogów, jak tam były napisane. Mam wrażenie, że za tamtych czasów czytelnikom nie trzeba było aż tyle tłumaczyć, sami się domyślali. A pan Henryk Machalica nie przeczytał tej książki, on ją zagrał. I to zagrał bardzo dobrze!
"Tajemniczy opiekun" Jean Webster był tu już wspominany, bo na tej książce opierałam większość moich wpisów z czasów krakowskich. Tylko niestety zakończenie jakieś takie inne mi wyszło. Ale też, książka jasna, optymistyczna, chyba uczyła mnie cieszyć się z małych rzeczy.
Inny temat: William P. Young napisał kiedyś książkę pt. "chata". Była ona dla mnie dużym przeżyciem. Czytałam w liceum i pamiętam, że podczas lektury miałam moment, kiedy dużo bardziej lubiłam ludzi wokół mnie, widziałam w nich jakoś więcej światła, niż zwykle. Większość osób wie, że to jest książka dotycząca wiary. Ja akurat jestem osobą wierzącą, wiem jednak, że lektura przypadła do gustu również wielu osobom, którym dużo dalej do Boga i kościoła, niż mnie. Także i tak każdemu polecam, myślę, że warto.

Próbowałam też wymyślić, jaką lubiłam lekturę, ale to naprawdę trudne zadanie. W końcu mi wyszło, że w liceum spodobała mi się "lalka", ale obawiam się, że to dlatego, że omawialiśmy ją od razu po "chłopach" i po prostu się ucieszyłam, że jest wreszcie coś napisane ludzkim językiem. I oczywiście zapraszam do Skierniewic, tam na peronie stoi pomnik Wokulskiego, bo on się właśnie w Skierniewicach pod pociąg rzucał.
A, no i jeszcze, ważna rzecz, jeśli chodzi o Mickiewicza, podobno są dwa obozy: "pan Tadeusz" i reszta. Od razu mówię, ja "pana Tadeusza" w sumie lubiłam, ballady niektóre też były OK, "dziadów" nie znoszę, wredne dziady.

Przyznaję jednak, że, oprócz początku, najlepiej zapamiętanym cytatem z "pana Tadeusza" było dla mnie
"Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza."
I to chyba dlatego, że kiedyś miałam nawiązać do tej lektury na próbnej maturze, którą pisałam w gabinecie pani pedagog. Problem polegał na tym, że w gabinecie pani pedagog oprócz mnie były jeszcze magnetofony, czasami komuś niezbędne, a także sama pani pedagog, często też niezbędna akurat teraz. Skutek był taki, że podczas mojej próbnej matury, mimo kartki ,zaglądało tam chyba z 15 osób, co stało się potem naszym ulubionym żartem wewnętrznym.

Co do lektur wakacyjnych, w te wakacje przeczytałam m.in. "pannę nikt". Podobno to gdzieś, kiedyś, we fragmentach, ale jednak było lekturą. Odważnie, zwłaszcza, że jednak zdarzają się ludzie, którzy sięgają po całość, a to zdecydowanie nie jest książka dla małych dzieci. Nie wiem, czy chciałabym ją proponować w podstawówce, nawet w ósmej klasie. Ja przy początku gimnazjum czytałam książkę, w której to książce bohaterka czytała "pannę nikt". I dzięki Bogu, że mnie nie podkusiło, żeby wtedy po to sięgnąć. Powiem tak, film widziało więcej osób, w filmie było o tym, że kogoś tam opętało. I akurat z mojej strony, to to była najmniej przerażająca rzecz w tej książce, dużo bardziej straszna i smutna była tam materialna, realistyczna rzeczywistość.
Chociaż, dziewczyna grała na syntezatorach, to się ceni!

W ogóle książki, przynajmniej w czasie podstawówki, to było coś, co często łączyło grupę rówieśniczą. Jak omawiało się "braci lwie serce", moi współklaścy bawili się w braci. Kiedy omawiani byli "chłopcy z placu broni", to wszystkie dziewczyny z grupy toczyły bitwy o różne miejsca w internacie. Dwie osoby w mojej klasie swego czasu płynnie posługiwały się pradawną mową z Eragona.
No i oczywiście, jest sobie seria, od której wszystko się zaczęło. Dzięki której zawarłam trzy przyjaźnie na różnych etapach życia. Seria, która przetrwała wszystko, żeby nie powiedzieć seria, która przeżyła.
Harry Potter
I tu padły pytania aż z dwóch źródeł!

Pytania o magiczne przedmioty

Czwarte pytanie Ildriss brzmiało:
"Wolałabyś mieć pelerynę niewidkę czy torebkę Hermiony?"
Wyjaśnienie, Hermiona miała taką torebkę, do której by się zmieściła zawartość kilku wypchanych walizek. Torebka wyglądała na małą, a zmieścić można było tyle, ile akurat było potrzeba. Zastanawiałam się i chyba jednak teraz zdecydowałabym się na torebkę. Jeszcze za czasów szkolnych wolałabym pelerynę, rany, jak ja często w Krakowie chciałabym wiedzieć, że mnie nie widzieli! Ale teraz chyba torebka przydałaby się bardziej. Tylko ciekawa jestem, jak to jest z jej ciężarem, czy jest tak ciężka, jak te wszystkie rzeczy? Czy jednak nieco mniej?

Tiliana pyta:
"Jakim wspomnieniem przywołałabyś patronusa? A jak wyglądałby twój bogin?
No i, oczywiście, jaki Magiczny Dowcip Weasleyów chciałabyś mieć?"
Wyjaśniam jeszcze raz, najpierw wspomnienie. Patronus, było to zaklęcie, a raczej energia przywoływana zaklęciem, która chroniła bohaterów przed bardzo złymi stworzeniami, które odbierały im wszelką nadzieję i szczęście. Warunkiem wyczarowania patronusa było wyobrażenie sobie szczęśliwego wspomnienia. Ale nie takiego zwyczajnego, wesołej sytuacji z imprezy na przykład. To musiało być coś mocnego, coś, co naprawdę napełniało nadzieją i szczęściem.
To pytanie jest trudniejsze, niż się wydaje, bo takie wspomnienia albo bardzo trudno znaleźć, co chyba świadczy nie najlepiej, albo są trochę zbyt osobiste. W pewnym sensie myślę, że wspomnienie tego pierwszego koncertu, który grałam w deszczu byłoby spoko. Może nie na setki dementorów, ale na jednego? Swego czasu moi rodzice zrobili mi niespodziankę i tak to jakoś załatwili, że na moje imieniny złożył mi życzenia wokalista z jednego zespołu, który bardzo lubiłam. Znaliśmy go osobiście, ale i tak akurat tego się nie spodziewałam. To też byłoby wtedy dobre wspomnienie, o ile pamiętam.
Pamiętam jakieś ogniska z przyjaciółmi, jeszcze z gimnazjum, gdzie byłam szczęśliwa. Pamiętam różne krakowskie wypady i podejrzewam, że też by się coś znalazło, najprawdopodobniej z tego ostatniego czerwca.
Ale jest też parę takich, których chyba bym tu nie opisywała. Szczerze mówiąc jednak faktycznie mam problem ze znalezieniem takiego, którego byłabym pewna, że zadziała. Ciężko u mnie z tym ostatnio.

Bogin łatwiej, u mnie by pewnie były owady. Bogin to był w potterze taki stwór, który przybierał kształt tego, co najbardziej nas przeraża. Mnie przeraża wszystko, najbardziej konfrontacje z ludźmi, więc bogin równie dobrze mógłby być osobą, z którą aktualnie muszę porozmawiać o czymś, co mnie stresuje. I pewnie wtedy by krzyczał. :d Ale takim najbardziej stałym strachem są owady, dla najlepszego efektu wzięłabym szerszenie, są okropne.
Co do dowcipów Weasleyów, proszek natychmiastowej ciemności wygląda na fajny. Działania chyba nie muszę tłumaczyć. W nagłych sytuacjach może by zastąpił pelerynę niewidkę.
Było coś jeszcze z tym śnieniem na jawie, wywoływało coś w rodzaju świadomego snu, też by mogło być niezłe.

I tak na koniec

Ostatnio rozmawiałam z kimś o książkach. O pisaniu, o tym, co się teraz wydaje, o tym, czy krytycy literaccy powinni mieć dużo do gadania i ile dają warsztaty dotyczące tworzenia historii, narracji itp.
I teraz pytanie: czym dla nas są książki? Mnóstwo osób ma rozmaite relacje z książkami, jedni czytają dla zabicia czasu, inni dla intelektualnego rozwoju, duchowych przeżyć i pogłębiania wiedzy, jeszcze inni tylko wtedy, gdy im każą… Dałby nam Bóg, żebyśmy potrafili mieć tę relację różną. W zależności od sytuacji. Żebyśmy potrafili raz poczytać podręcznik akademicki, o którym jeden mój prowadzący powiedział, że kilka stron, to było jedno zdanie. Innym razem zagłębić się w lekturze książki popularno-naukowej czy, tak jak ja ostatnio, opisującej autentyczną historię. Jeszcze innym poczytać coś, co po prostu pozwoli nam się odprężyć i zapomnieć na chwilę o otaczającym nas świecie, przenosząc do lepszego, albo chociaż innego, niż nasz własny.
Czy da się określić, które książki są ważniejsze? Według mnie nie. Opinia subiektywna i można się kłócić, wiadomo, ale podobnie, jak z muzyką, nie lubię wartościowania lektury tylko na podstawie gwiazdek od najwybitniejszych krytyków. Bo tak, jak z muzyką, najczęściej chodzi mi o emocje. Jeśli autorowi udało się stworzyć jakiś świat, w którym żyją bohaterowie, z którymi się zaprzyjaźniłam, tęsknię za nimi i chcę wiedzieć, co u nich słychać, to autor już dla mnie wygrał, nawet, jeżeli warsztat literacki po 15 latach ktoś określi jako słabszy. Z drugiej strony, ile o świecie i sobie samym można się dowiedzieć z podręczników do psychologii albo popularno-naukowej książki o błędach statystycznych?
Lubię to. Lubię to, że każdy autor stwarza, pisząc, swój świat. Ma tam cząstkę siebie, ale też cząstkę tego, co chciałby mieć, a także tego, co chciałby z rzeczywistości wykreślić. Jeśli dostanie za te kilkaset słów nagrodę, to świetnie! Ale jeśli teraz powiedzą o książce, że naiwna, że nie pasująca do czasów, że błędy w narracji, prowadzeniu historii, za dużo przysłówków i w ogóle, jak to nam ostatnio przy druku wyszło, węgiel, wosk i różne ścinki, to co? Zapytam, co z tego, że ktoś tak teraz powie, skoro oprócz tego ta sama książka ratuje ludziom dzień, noc, dobrostan psychiczny, życie w skrajnych przypadkach? I tak owszem, były takie przypadki i to wiele, tak samo, jak z muzyką.

Nikt o to nie pytał. Fakt. Ale chciałam to napisać. Głównie dlatego, że trzy przyjaźnie zawarłam, gadając o Potterze, jak mi się nudzi, wracam do "projektu Hailmary" Weira, a usypiają mnie "szaleństwa panny Ewy". W Potterze jest od cholery błędów, w tym logicznych, w "projekcie" z kolei naukowych, a "szaleństwa" dużo osób określiłoby naiwnymi i to lekko mówiąc. Nie zmienia to faktu, że po pierwsze, wszystkim autorom chciałabym podziękować osobiście, a po drugie, jestem w stanie o każdej z tych książek napisać osobną pracę z wymienieniem wartości tychże.

Czytam różne rzeczy, ale wartość tkwi w tym, co ja sobie z tych lektur wezmę. A biorę wiele i to nie tylko z tych poważnych. Potrafiłam pisać szczegółowe notatki, czytając aż nazbyt realistyczną książkę o drugiej wojnie, ale i książka dla dzieci czasem się przyda, jak nas złapie długi, deszczowy tydzień. 🙂

Także czytaj, Czytelniku Drogi, wszystko, co tylko zechcesz. W tym mojego bloga, oczywiście, też można!
A jak chcesz pisać… To wiesz, co robić.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Przeczytajcie sobie książki z serii "a co gdyby". Napisał to Randall Munroe i odpowiedział tam w naukowy sposób na sporo interesujących i absurdalnych pytań. Polecam wszystkim, nawet, jak się nie interesują fizyką.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Na czym grałam, gdy wszystko grało i w co pogrywam teraz? Q&A cz 2

Dobry wieczór!

Kochani, w piątek przychodzę do was z nowym wpisem do Q&A. Przepraszam, że odpowiedzi się opóźniają, z niektórymi kategoriami muszę poczekać na edycję jeszcze innych tekstów, z innych wychodzi mi za dużo tekstu w jednym wpisie, to nie jest proste! :d
Dziś powiem wam coś o muzyce, skoro jeszcze jest mało. 😉 Ci, co mnie dobrze znają nie wiem, czy znajdą tu dużo nowości, ale parę pytań padło, więc odpowiem.

Zanim to, to jeszcze szybko się chwalę, w lipcu przyszłego roku jadę na koncert Sheerana! I to NIE na stadionie narodowym! Tym razem wystąpi w Gdańsku i plusów tego jest wiele, w tym taki, że jeśli coś nie jest na narodowym, automatycznie lepiej to słychać. 😉 Poważnie, jeśli ktoś nigdy nie był na koncercie na stadionie, polecam wziąć zatyczki dla ochrony słuchu i jednak jakiś fragment nagrać, jeśli wolno, bo na nagraniach słowa słyszymy lepiej. ;p
Mam nadzieję, że w Gdańsku usłyszymy więcej, choć i tak Ed ze swoją gitarą jest prostszym przypadkiem, niż duże zespoły.
Z innych newsów muzycznych, płyta Łony pt. Taxi bardzo mnie ujęła. Polecam słuchać w całości, łącznie z fragmentami wywiadów między piosenkami. Album stworzony w oparciu o wywiady z taksówkarzami, historie kierowców i pasażerów z rozmaitych perspektyw, , to jest dzieło naprawdę dające do myślenia i warte uwagi. Płyta stworzona z Andrzejem Koniecznym i Kacprem Krupą muzycznie również jest dopracowana od początku do końca.
Dodatkową ciekawostką dla mnie było to, że czytelnicy mojego bloga na samej górze strony mogą zobaczyć cytat z utworu Łony "niepogoda". Nieźle łączy się on z refrenem singla z "taxi" pt. "żeby nie skłamać".

A inne płyty gdzie? Kwiat Jabłoni wydał nową, jeszcze się przyzwyczajam, ale niektóre naprawdę ładne. Mrozu ma mtv unplugged. Jeszcze na mnie czeka, ale już się cieszę. Nowy Sheeran mówiłam, dostępny w dwóch wersjach, zwyczajnej i całkowicie akustycznej. Mam fazę na zmianę na muzykę klubową i Måneskin, koncertu nie mogę odżałować do teraz, kocham ich.

A, no i Andrew Huang i Rob Scallon już piąty rok spotykają się pierwszego października i w tym dniu piszą i nagrywają album w 12 godzin. Powstają z tego videoblogi, to raz, bardzo ładne filmy o pisaniu piosenek, a po drugie dość zwariowane płyty. W tym roku nagrywali w Abbey Road Studios. Legendarna, beatlesowa atmosfera, a także osobiste problemy Scallona sprawiły, że to trochę spokojniejszy filmik. Płyta wyszła świetna! Tu vlog z tego roku, ale bardzo polecam też z poprzednich lat.

A teraz chyba możemy przejść do pytań!

Bębny

Księżniczka pisze: "Opowiedz coś więcej o graniu na perkusji."
Było to dość ogólne pytanie, no bo gram, faktycznie, ale cóż tu więcej… Z pomocą przyszła Zuzanna:
"Jak gra się na perkusji bez wzroku? Chodzi mi o różnice między zestawami, czy po prostu znasz swój rozstaw blach i zabierasz zawsze swój zestaw, czy jakoś da się dostosować do różnic?"

To zawsze był dla mnie dość zaskakujący temat. Z jednej strony fakt, zestawu się nie dotyka. W bębny i talerze zazwyczaj uderzamy pałeczkami, więc z jednej strony rozumiem niepokój, no bo jak w to wtedy trafić? Z drugiej strony ostatnio kolega, bardzo dobrym pianistą będący, zwrócił uwagę na prosty fakt: ej, ale ja na fortepianie też muszę mieć wyczucie! I tak sobie pomyślałam, słuchajcie, faktycznie! W zestawie muszę trafić mniej więcej w osiem punktów. Na klawiszach w osiemdziesiąt osiem! Oczywiście jest to pewne uproszczenie, ale w praktyce zestaw nie jest tak skomplikowany, jak się wydaje. Jasne, fajnie jest mieć zestaw, który się zna, ale po transporcie i tak zawsze ustawiamy go na nowo, prawda? Tak naprawdę chodzi więc nie tyle o sam zestaw, ile o jego ustawienie, które zawsze można dostosować pod siebie. Warto też przed graniem sobie to wszystko ogarnąć, porobić kilka ćwiczeń rozłożonych na poszczególne bębny, żeby się na nowo ta pamięć mięśniowa, gdzie co jest, wgrała.

Występy byłe i obecne

Następne pytanie od Zuzanny:
"Jaki był największy lub najważniejszy Twój występ? A jaki najtrudniejszy?"
Tu już zależy, jakie kategorie bierzemy pod uwagę. Najważniejsze chyba bym mogła wymienić dwa. Pierwszy występ zespołu, który założyłyśmy z koleżankami w gimnazjum, to na pewno jeden z nich. To było jakieś święto, ośrodka albo szkoły muzycznej i koncert był podzielony na dwie części. Pierwsza, bardziej klasyczna, w sali organowej, a potem ta bardziej rozrywkowa, połączona z całym festynem, na zewnątrz. My grałyśmy na zewnątrz, ja akurat na klawiszach i pamiętam, że padał deszcz, to po pierwsze, a po drugie śpiewałam jedną swoją piosenkę, co też było dla mnie istotne w wydarzeniu.
Drugi, to chyba ten moment, kiedy w liceum wzięłam udział w konkursie twórczości irlandzkiej, można było recytować albo śpiewać. To był mój pierwszy występ nie związany z Laskami i tym bardziej zdziwiłam się, bo pomimo większej niż zazwyczaj konkurencji, zajęłam wtedy chyba trzecie miejsce. Naprawdę cool. Zwłaszcza, że na scenie był jeden bęben i jedna ja, grałam na nim i śpiewałam, widocznie to zrobiło wrażenie, bo ja z przeznaczenia wokalistką raczej nie jestem. Uprzedzam pytanie, NIE, nagrania tutaj nie będzie. 😉
Pytasz też o występ najtrudniejszy. Myślę, że wymieniłabym mój pierwszy występ z zespołem ze szkoły muzycznej, innym, wcześniej niż nasz. Grałam tam na bębnach i niby nic trudnego do zagrania nie było, ale jednak co pierwsze publiczne, to pierwsze publiczne i stres był. Nawet pieniądze za to dostaliśmy i kupiłam sobie zegarek. A, no i oczywiście ten raz, jak mnie anglistka namówiła do zaśpiewania czegoś Mariah Carey, nagrania nie będzie tym bardziej, ale wyćwiczyłam i jakoś dałam radę.

Aneta pyta: "Czy rozwijasz się wciąż muzycznie?"
Mam wrażenie, że podobne pytanie o przykłady jakiegokolwiek rozwoju zadawała gdzieś Paulina, przysięgać mogę, że to widziałam, z tym, że nie mogłam znaleźć cytatu, za co przepraszam.
Odpowiadając obu, mam nadzieję, że tak. Tak, jak też wspominałam niedawno na blogu, od września jestem w zespole wraz z przyjaciółką z liceum i jej znajomymi, więc i na rozwój będzie przestrzeń. Tam trochę na perkusji, a trochę na syntezatorze, w zależności od potrzeb. Ostatnio grałam prawą ręką na klawiszu, a lewą na cajonie, bo trzeba coś było na szybko nagrać. Ktoś musi się też dłubać w kabelkach, a ja akurat lubię.
Poza tym, kiedy czas i energia pozwala produkuję własne rzeczy, w tym celu uczę się też obsługi Logic Pro, czyli jednego z najpopularniejszych programów do produkcji muzycznej. Cieszę się, bo już umiem pewne rzeczy robić i mam nadzieję nadal ćwiczyć te umiejętności. Rozpaczliwie mało tu tego wrzuciłam, no ale jakieś tam próbki są, choć ostrzegam, że dawno te rzeczy robiłam dosyć. Ostrzeżenie numer dwa, dla użytkowników czytnika ekranu, soundcloud jest przydatny, ale niewdzięczny w użytkowaniu.

W wakacje też udało mi się dotknąć wyuczonego zawodu, bo zrobiłam komuś kilka miksów. Polecono mnie, za co do tej pory jestem wdzięczna. Do tego też bym chciała wrzucić link, problem w tym, że te nagrania nie ukazały się jeszcze w sieci. Chciałabym podkreślić, że wcale nie dlatego, że byli tak przerażeni jakością mojej pracy, tam po prostu są jakieś niezgodności, ktoś się na coś nie zgadza i na razie nie idzie. Chętnie się podzielę, jeśli trafi do internetu, bo bardzo lubię te piosenki.

W Fundacji zdarzy się czasem coś dźwiękowego zrobić, chociażby podczas prób do koncertów świątecznych często ustawiałam sprzęt i dbałam o to, żeby mikrofony to przetrwały.

Tu myślę, że czas najwyższy na pytanie Kingi.

Ścieżka

Lwica pisze:
Jako że nie stworzyłaś wpisu o drugim roku ścieżki, to może jakieś wspomnienie, jakaś anegdota z tamtego okresu? 🙂

Seria koncertów świątecznych pod nazwą Ścieżka do Betlejem organizowana była przez Fundację Prowadnica przez dwa ostatnie lata i faktycznie, o pierwszej edycji napisałam wspominkowy wpis. Naobiecywałam się wtedy, opóźniłam, w myśl zasady, że lepiej późno, niż wcale w końcu napisałam, o drugiej ścieżce jednak wpisu nie było. Nie oznacza to, rzecz jasna, że nie było wspomnień.
Zaczęłabym na pewno od pierwszych prób, gdzie zawsze odbywa się pierwsza integracja zespołu, zazwyczaj połączona z poznawaniem miejsca, w którym akurat próby się odbywają. Do tej pory pamiętam, jak na pierwszej lub drugiej próbie do Ścieżki 2022 weszłam do pokoju z pianinem i zwróciłam się do siedzących tam dziewczyn z uprzejmym komunikatem: dzień dobry, ja z Fundacji Prowadnica i przyszłam zrobić szkolenie z obsługi górnego prysznica. Faktycznie, z tym prysznicem coś było nie tak, jakoś inaczej go się odkręcało, czy trzeba było dłużej powalczyć o ciepłą wodę, już nie pamiętam. W każdym razie wrażenie zrobiłam odpowiednie, nie tylko w postaci śmiechu, ale też wykrzykniętego przez jedną z dziewczyn z dumą: No, da się? Da się!

Potem sierpień i nasza niezapomniana próba w Laskach, na której nie tylko graliśmy kolędy, ale też wszystko inne, co nam do głowy przyszło. Do tej pory brzmi mi w uszach nasz chór, wyśpiewujący wesoło: u orawskiego zamecku ściany, lezy Janicek porąbany!
Ludzki umysł pojąć nie zdoła, czemu mi się ciągle śpiewało, ze ten Janicek tam lezał narąbany. I to nie miało NIC wspólnego z przebiegiem próby! Chyba.
Pamiętam też, że Natalka dośpiewywała partię skrzypiec w "czerwonych koralach", bo nie zdążyła ich wyjąć.
– Tu powinny być skrzyyyypce… Sorry, nieeeeee ma… –
A jak już wyjęła, załamała ręce i zażądała strojenia. Podano jej A, a i owszem, z tym, że trzy osoby jej podały i tym trzem osobom wyszło nieco inne A. Okazało się, że strojenia wymagają nie tylko skrzypce.

O tym, jak wyglądały nasze koncerty, gdzie pięknie wystrojeni i zestrojeni występowaliśmy, można się przekonać bardziej z nagrań w sieci, niż z mojego bloga, ale myślę, że koncerty udane i niezapomniane wrażenia. Zadająca to pytanie Kinga gościła przy okazji niektórych koncertów w moim domu, mam nadzieję, że wizyty wspomina dobrze. Razem jechałyśmy na koncert w teatrze powszechnym w Łodzi, który osobiście wspominam świetnie. Nie dość, że był pięknie ustawiony dźwiękowo, to jeszcze okazało się, że jak chcę, to potrafię głośno mówić. Na moje zniecierpliwione "stop!" na próbie zamilkło nagle 25 osób, z czego dumna jestem do dziś.

Czasami jednak nie można było wydawać głośnych okrzyków, chociażby podczas samego występu. Tu przydałoby się wspomnieć o tym, o co pytano w prawdzie nie mnie osobiście, ale często nas, jako organizatorów, czyli o komunikację niewerbalną. Faktycznie, w zespole złożonym z samych osób niewidomych, bo o to przecież w projekcie chodziło, trochę trudno było utrzymywać kontakt wzrokowy. Teoretycznie Julita, prowadząca konferansjerkę, dawała nam jasny sygnał, co i kiedy mamy robić, zapowiadając utwory w sposób zrozumiały. Chyba tylko raz zapowiedź utworu pozostawiała nam dwie możliwości i przez chwilę zadawaliśmy sobie pytanie, co poeta na myśli miał. Tutaj jednak komunikacja, jakby nie patrzeć, odbywała się dość jednostronnie, Julita mówiła do publiczności i do nas. Co jednak, kiedy to my mamy coś do przekazania Julicie?
Juli, jeszcze jedno nazwisko! Juli, opowiedz im to! I nasze najbardziej przydatne: Juli, jeszcze NIE teraz! To ostatnie z okazji strojenia i przygotowań. Pozostawało nam pewne rzeczy ujawniać scenicznym szeptem, inne zaś normalnie, do mikrofonu, w formie interakcji.
OK, przerwy między utworami wypełnione konferansjerką są, są też utwory, które opracowaliśmy i wyćwiczyliśmy tak, aby być w stanie je sobie wyliczać samodzielnie, co jednak, kiedy nie ma zapowiedzi?
Nie wspominam tu o ciekawym momencie, kiedy my czekaliśmy na wolontariuszy, a wolontariusze na nas, przyznam za to, że bardzo fajne są różne kurtyny, bo słychać, jak się odsuwają i my wiemy, że to JUŻ. Najtrudniejszy moment jednak zdarzył nam się podczas właśnie tej ostatniej, drugiej edycji koncertów, w związku z "kolędą warszawską".
Tekst tego utworu został napisany w Warszawie w 1939 r., my w zeszłym roku śpiewaliśmy go, mając w pamięci to, co działo się i nadal dzieje w Ukrainie. I na ten tekst, na tę muzykę i wykonanie nie było mocnych, chwili na złapanie oddechu potrzebowali wszyscy, i widownia, i zespół. Długo trwały dyskusje nad tym, co powinno pójść na listę po "warszawskiej", co nadaje się na spokojny powrót do świątecznego klimatu, nie wdzierając się nietaktownie w powstałą atmosferę. Wybraliśmy "mroźną ciszę", która przez całą trasę wyciągała nas na powierzchnię i dawała pewnego rodzaju spokój. Od razu też było wiadomo, że po „warszawskiej” nie będzie się nic mówić, bo co tu dodawać? Pozostawiało to jednak Natalkę, która musiała rozpocząć "mroźną ciszę" delikatnym przedtaktem na flecie w kompletnej, zamyślonej ciszy, uprzednio odczekawszy przez odpowiedni czas. Jaki to jest odpowiedni czas? Skąd mamy wiedzieć, jak patrzy i wygląda publiczność? Skąd mamy wiedzieć, czy śpiewające "warszawską" Emilka i Kinga już mogą dalej?
Ponieważ prawie od początku naszych tras byłam tzw. Mają łup, grającą na bębnach i dbającą o wszelkie wyliczenia rytmu, umówiłyśmy się z Natalką, że ja sobie tę minutę wyliczę i pstryknę palcami. Ona to usłyszy, publiczność zazwyczaj nie. Ponieważ ja nie brałam udziału w żadnym z tych dwóch utworów, mogłam się poświęcić trudnemu zadaniu wyczuwania świętej minuty ciszy, a potem Natalka nas z tego wyprowadzała.

Co do samego projektu, na pewno łączył się z moim rozwojem muzycznym, ponieważ zmuszał mnie do regularnej gry na zestawie perkusyjnym i cajonie, w zależności od tego, co było potrzebne. A wiecie, co u mnie oznacza regularność. To widać po wpisach. ;p
Miks na naszych nagraniach też udawało się poćwiczyć, choć to, przyznaję, robiłam sporo później, niż projekt. Okres śpiewania kolęd trwa w naszym pięknym kraju do 2 lutego, ale okres ich nagrywania i obróbki trwa non stop!

W tym roku Ścieżka do Betlejem niestety się nie odbędzie, bo choruje na niedohajs. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, chodzi o pieniądze, w tym przypadku brak pieniędzy.
Nie myśleliśmy o tym, żeby wspomagać ją crowdfundingiem, ale dostaliśmy o nią tyle pytań, że zdecydowaliśmy się spróbować. Jeśli ktoś chce wspomóc, podzielić się linkiem, obejrzeć nagrania i ogólnie się zainteresować, wklejam zbiórkę.
https://www.siepomaga.pl/sciezka-do-betlejem

Jak nie muzyka, to co?

A na koniec dwa, dość podobne pytania. Pierwsze od Zuzanny:
"Czy masz jakieś hobby prócz muzyki i dźwięku?"
Jakie tam hobby? Zawód! Za pierwszy koncert sobie zegarek kupiłam! No, i jeśli chodzi o wypłaty, to tyle. :d
A tak poważnie mówiąc, myślę, że czytanie, choć teraz na pewno czytam mniej, niż kiedyś. Ostrzegam, następny wpis chyba właśnie będzie o czytaniu. A, no i oczywiście tłumaczenia. Łączy mi się to trochę z muzyką, trochę z zamiłowaniem do angielskiego, a trochę z sentymentem do Disneyowskich musicali, ale lubię pisać tłumaczenia piosenek. Chodzi tu tak naprawdę o adaptacje tekstów, takie poetyckie tłumaczenia, ja nazywam je teatralnymi, czyli takie, które da się zaśpiewać. Tak, jak utwory musicalowe w teatrze czy w filmie dubbingowanym po polsku. Polski tekst rzadko kiedy jest przekładem idealnie wiernym, bo niektóre słowa czy całe wersy trzeba zamienić kolejnością, czasem zamienić przenośnię czy przysłowie na coś zrozumiałego w naszych realiach. Tak naprawdę nie tyle przetłumaczyć tekst, ile, po przetłumaczeniu, napisać go na nowo, po polsku. Lubię to robić i, choć na razie robię to wyłącznie do przysłowiowej szuflady, kto wie, kto wie? Może kiedyś coś ujrzy światło dzienne. Lubię też takie tłumaczenia analizować i cieszyć się tym, jak sprytnie czasem potrafią być napisane, na jakie pomysły w jakich sytuacjach wpadali polscy tekściarze itd.
Przykładowo, kiedy szłam z Kamilem na Mamma Mia albo Waitress, Kamil doskonale wiedział, że musicale musicalami, ale ja będę uważnie słuchać, jak przełożono angielskie teksty.
Jeśli chodzi o nowe bajki, podziwiam tłumacza Encanto. Nie tak łatwo przetłumaczyć, jak za teksty angielskie odpowiada Lin-Manuel Miranda. Swoją drogą, podobno ktoś przetłumaczył na polski Hamiltona. O, tego, to żałuję, że nie słyszałam.

O tym moim zamiłowaniu wie Julitka, która pod moim wpisem o Q&A w pewnym momencie umieściła taki komentarz:
"A wracając do tematu wpisu, który ktoś tak brzydko zmienił: Maja, jeśli miałabyś kiedyś zobaczyć w opisie sztuki, filmu lub musicalu swoje nazwisko jako adaptatora i z dumą patrzeć, jak wystawiają to w TM Gdynia lub w kinach, to co by to było? Fajnie byłoby, gdyby to była produkcja jeszcze nie spolszczona, ale jeśli masz coś, co chciałabyś poprawić, pozwalam. 😀 Czy jest to jedno z Twoich marzeń?"
Pytanie wydało mi się piękne i oczywiście na nie odpowiem, zaczynając od końca.
Z marzeniami, to u mnie jest różnie, bo zazwyczaj nawet w moje plany mało kto, łącznie ze mną, wierzy. Zazwyczaj więc nie do końca wiem, co jest moim marzeniem, albo może gdzieś w środku wyłączyło mi się myślenie o tym. Dlatego z tym większą radością odkryłam, kiedy to napisałaś, że w sumie, to tak! To jest moje marzenie. Nie wiem, czy cała adaptacja, ale tak, jak powyżej, piosenki tak.
Zaczęło się od tego, że zobaczyłam, jak akademia musicalu w Krakowie wystawia Highschool Musical 2. Dostali pozwolenie i wystawili, a że polskiej jedynki nie widziałam, część drugą musiałam zobaczyć! Trójki nikt nie przetłumaczył i marzę by być tą osobą, nie zmienia to jednak faktu, że po pierwsze, jest dość trudna, a po drugie, nie mamy praw. Chyba. Gdybyśmy jednak je mieli, to ja bym chętnie akademii oddała moje teksty, gdyby oni chcieli, a ja napisała wszystkie. Mam już kilka. 😉
Na podobnej zasadzie "mam już kilka" przygotowałam "the greatest showman", po polsku był nazwany "król rozrywki" i chyba to było pierwszym, co mi przyszło do głowy w odpowiedzi na twoje pytanie. Nie jest jeszcze przetłumaczony na polski, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Studio Accantus ma swoje wersje, ale żaden teatr ani telewizja nie wystawiają musicalu, więc chętnie bym to skończyła.
O ile wiem, na polski nie jest też nigdzie przełożony niedawno ekranizowany "Dear Evan Hansen", ale z tego, to na razie mam gotowe tylko "wawing through a window". Akurat z tego tłumaczenia nawet jestem zadowolona, ale jednak jeden utwór nie wystarczy… 😉

Ale tak, odpowiadając generalnie, choćby i to było HSM 3 w akademii musicalu, gdyby było tam moje nazwisko byłabym niezmiernie szczęśliwa, pozapraszałabym pół świata i z dumą siedziała na widowni roniąc łzy wzruszenia.

O muzyce chyba to na razie tyle, choć oczywiście, jak ktoś jeszcze chce coś wiedzieć, to zapraszam do komentarzy.
Dla stałych bywalców sekcji komentarzy na tym blogu drobna uwaga, pamiętajmy, świat jest szeroki, nie trzymajmy się wyłącznie jednego tematu!

Pozdrawiam ja – Majka
PS Kinga, pytasz o wpis głosowy, zrobię, co w mojej mocy.
PS2 Moje urodziny świętowałam we Wrocławiu. Wrocław pokazał mi wtedy „balladę o czarnym Marcinie” zespołu Hard Times. Posłuchajcie, serio! Nie ma za co. I cała płyta też.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kwiatki ze szkół wszelkich jeszcze na Dzień Edukacji, czyli odpowiedzi na Q&A cz 1

Hej hej!
Początek odpowiedzi obiecałam w weekend, ale pewne zawirowania, głównie zdrowotne, a trochę służbowe, sprawiają, że są dziś. Przyznaję jednak, że w tym wpisie będzie tylko kilka odpowiedzi, zato dotyczących tematu. Ogólnie natomiast post związany jest z, a jakże, Dniem nauczyciela.

Tak tak, świętujemy, moi drodzy, ja też sobie poświętuję, bo w końcu poszłam po coś na tę pedagogikę, nie? 😉
Pod ostatnim wpisem zadaliście całe mnóstwo pytań, jednak zanim jeszcze jakiekolwiek pojawiły się tam, pod moim postem na facebooku zjawił się komentarz:
"To za miesiąc poproszę bloga o wykładowcach. Sama też mogę się podzielić kwiatkami ze studiów."
Prośba ta przyszła od mojej wychowawczyni z krakowskiego internatu, a uwierzcie, prośbom TEJ pani się NIE odmawia!
Uznałam jednak, że nieco zmienię zasady i nie za miesiąc o wykładowcach, a dziś, ogólnie, o wszystkich. O wszystkich, którzy przez różne etapy edukacji mieli na mnie wpływ. Gdzie byśmy byli bez nauczycieli?
Pomijając to, żebyśmy się wyspali przynajmniej…

Podstawówka / gimnazjum

Zaczniemy sobie, jak to zazwyczaj bywa, od początku. Kwiatki ze studiów zazwyczaj wspomina się na podstawie cytatów, postaram się używać tej metody w całym tym wpisie, bo gdybym chciała wypisać wszystkie anegdoty z tego okresu, napisałabym książkę. Zrobiłam jedną kategorię z dwóch etapów edukacyjnych, po pierwsze dlatego, że gimnazjum nie ma, a po drugie, bo to w moim przypadku była jedna szkoła i przejście do gimnazjum od podstawówki różniło się tym, że nauczyciele przypominali nam o innych egzaminach i mieli argument, że: jesteście już gimnazjalistami, zachowujcie się poważnie!
Wychowawczynie miałam dwie, w nauczaniu początkowym i później, od czwartej klasy. Pierwsza z nich do tej pory obserwuje to, co robię i jestem jej za to wdzięczna. Ja pamiętam, jak jeszcze miała panieńskie nazwisko, ona pamięta, jak miałam sześć lat, nie umiałam prawie nic i bałam się wentylatora w łazience.
Druga wychowawczyni już od czwartej klasy mogła być świadkiem tego, że ja, to jestem ta, co nagrywa wszystko i wszystkich. Mam jeszcze nagrania z zielonej szkoły w piątej klasie, kiedy pytam ją o wrażenia. Powiedziała wtedy, że OK, ona się wypowie, ale niech ja jej powiem, co to jest za radio, telewizja, no generalnie, skąd ja jestem? Z braku pomysłu odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że z Żyrardowa, co nieco rozluźniło atmosferę i pani do nagrania się wypowiedziała.
Tak przy okazji, proszę Pani, jeszcze raz sorki, że zjedliśmy ten batonik, serio nie wiedzieliśmy, że to Pani!

Oczywiście, oprócz wychowawczyń, męczyło się z nami jeszcze kilka osób.
Sporo wspomnień mam z matmy, fizyki i chemii, pewnie dlatego, że wszystkie te przedmioty mieliśmy z jedną osobą.
– Ile my mamy razem godzin! – Wołaliśmy z zachwytem, na co nasza nauczycielka niezmiennie odpowiadała.
– Nooo, widziałam, wiecie, mi powinni dawać dodatek za szkodliwe warunki! –
Dodam jeszcze, że w brew legendom i stereotypom na temat Lasek, więcej jest tam pracowników świeckich. Tutaj jednak, faktycznie, nasza nauczycielka przedmiotów ścisłych pracująca w jakże szkodliwych warunkach, jest siostrą.
Kiedyś na fizyce zapytaliśmy przy jednym doświadczeniu.
– Proszę siostry, a to się od tego nie zapali? –
– To? A, nie wiem, sprawdzimy? –
Oczywiście, tak naprawdę wszyscy tam przestrzegali bhp, woleli przestrzegać, natomiast uśmiech szalonego naukowca zawsze spoko. Bardzo często robiliśmy doświadczenia, nie tylko na lekcjach, ale też podczas dni otwartych, dla gości.
– Proszę siostry, co tak pachnie? – Zapytaliśmy kiedyś przychodząc na jeden z takich dni.
– To ciasto, ale to nie dla was, to dla gości! A przynieść wam to? – Okazało się, że poczęstunku starczyło i dla nas.
I my byliśmy zadowoleni, i goście, mówię oczywiście o doświadczeniach, nie o cieście. Cieszę się, że siostra włożyła dużo wysiłku, żebyśmy jednak mogli zaobserwować świat samodzielnie i większość tematów miało choć jedno doświadczenie dla nas dostępne. Okazywało się, że nie wszystko musi zmieniać kolor lub świecić. Może również wydzielać zapach, syczeć, obracać silniczkiem albo robić całkiem fajny huk. To ostatnie to balon nad świeczką, dodam, że był w nim inny niż zazwyczaj gaz. Było fajnie.

Co do innych lekcji, z gimnazjum pamiętam, że wszyscy nauczyciele mieli w pewnym momencie z nami ciężkie przejścia, bo weszła moda na kulki magnetyczne. Nie chwaląc się jam to sprawił, przyniosłam kiedyś małe, magnetyczne kulki, z których można układać różne kształty. Od tej pory bawili się nimi wszyscy, przy okazji gubiąc je i ich potem szukając, a czepiały się wszystkiego. Zabierali nam je, ja wieeem, sami chcieli układać!
– Ej, słuchajcie, ale co wam się wszystkim stało? – Nasza wychowawczyni miała święte prawo zadać to pytanie po tym, jak połowa klasy w trzeciej gimnazjum stwierdziła, że w razie otrzymania nagrody na koniec roku, chcą dostać te kulki.
Co do cytatów, jakoś przy okazji przypomina mi się nasza pani od geografii. Zazwyczaj nazywała nas kochanymi słodyczkami, ale kiedyś, wchodząc do klasy, akurat nie naszej, stwierdziła, że: dzicz! Dzicz to jest!
Cóż mogę powiedzieć, przeszło do historii.
Do historii przeszedł też ksiądz, uczący nas przez kilka lat religii. Kto w tamtym czasie w Laskach był, na pewno go pamięta. Oglądał z nami filmy, rozdawał plusy za aktywność w tempie błyskawicznym, zwłaszcza, jak nam się przypomniało, że jednak jakieś oceny wypadało by mieć…
– Słuchajcie, trzeba postawić jakieś piątki, co? No dobrze, to chcąc nie chcąc… – I stawiał. No i robił kartkóweczki. Rozpoczynał to zawsze tym samym:
Kaaartkóweeeczka! Kartkóweczka składa się z trzech części: pierwsza to imię i nazwisko, drugie to moje pytanie i wasza odpowiedź, a trzecie, to dowolny komentarz. Tylko druga część podlega ocenie!
I faktycznie, w ramach dowolnego komentarza można było napisać wszystko, od pytania, którego nie chciało się zadawać publicznie, aż do zasłyszanego ostatnio kawału.
Pamiętam też, że ten ksiądz jechał z nami do Rzymu na kanonizację Jana PawłaII, na postoju częstował jabłkami i skojarzenie z zakazanym owocem jakośsamo się nasunęło.
A tak poza tym śpiewał, żartował i zawsze wszyscy chcieli z nim zwiedzać.

A propos religii, kiedyś mój znajomy zapytał pani od niemieckiego, kiedy będzie można poprawić tę kartkówkę, która zaraz będzie.
– Czekaj czekaj, może nie będzie trzeba poprawiać. – Nauczycielka była pełna optymizmu.
– A wierzy pani w cuda? –
– Yyyy… no wierzę! –
Taki to, widzicie, ośrodek pełen wiary.

Internat

Tak tak, drodzy czytelnicy, ja już wtedy miałam kontakt z internatem, choć nie zostawałam w nim na cały tydzień. Tym internatem, co to jedni wychwalają, inni demonizują ponad wszelkie pojęcie, a wystarczy po prostu spytać, na jakich ludzi się tam trafiło. I już. Bo przecież to zawsze od tego zależało, cała atmosfera w internatowej grupie zależy od tego, jakich rówieśników i wychowawców tam ze sobą macie.
W pierwszych latach mojego pobytu istniał tam sobie taki, dla mnie przykry, obowiązek, zwany półgodzinnym czytaniem. Polegało to na tym, że te pół godziny czytania brajlem każdy odbębnić musiał, wiem, że kiedyś tego było nawet więcej. Pani Ania, wychowawczyni, która była ze mną w grupie najdłużej, do tej pory wspomina, że podobno, kiedy przychodziła na dyżur, pierwszym, co słyszała był raport małej Mai: pani Aniu, jakby co, to JUŻ czytałam!
Coś w to wątpię, patrząc na to, w jakim tempie ja teraz czytam brajlem. Ćwiczcie, dzieci, ćwiczcie!
Pani Ania miała wiele swoich charakterystycznych cytatów i zwyczajów. Wiele dziewczyn z grupy pamięta na przykład, że gdy nie chciała komuś czegoś głośno i publicznie wypominać, mówiła to brajlem. Przykładowo, kiedy chciała dać znać, że na stole pozostała nieumyta filiżanka, potrafiła powiedzieć, że: Majeczko, przypominam ci o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty. Czyli F.
Podejrzewam, że dziewczyny najmniej lubiły, jak przypominała im o czymś na literę pierwszy, drugi, czwarty, piąty, G, czyli o generalce. Generalka, to było generalne sprzątanie w aneksie kuchennym i obawiam się, że wolę półgodzinne czytanie.
Do tej pory używanym przez nas cytatem jest też oczywiście zdanie, które pani Ania często wypowiadała wieczorami, kiedy zbyt długo przesiadywałyśmy przy herbacie czy przed telewizorem, a późno się robiło. "Dziewczyny, ja was nie wyganiam, ale idźcie już."
Jeśli ktoś zwrócił uwagę, że: pani Aniu, nie chce mi się, pani Ania od razu znajdowała rozwiązanie: to nie chcąc ci się idź. Do tej pory, jak komuś się nie chce iść po czajnik albo wstać wyrzucić śmieci, potrafimy z przyjaciółką mówić: nie chcąc ci się idź.

W internacie na wspomnienie zasługuje też kilka innych osób. Siostra Agata wymyślała nam mnóstwo sposobów na zabawę, włączając w to pozwolenie na rozłożenie namiotu w grupie, bo akurat na zewnątrz nie było pogody. Siostra Zdzisława czytała nam książki i do tej pory pamiętam "wyspę złoczyńców" w jej wykonaniu. Pani Monika i pani Ola grały na gitarach, więc na wieczornych zbiórkach się śpiewało. Pani Ewa była ze mną w grupie w różnych latach, w tym przy okazji mojej ostatniej klasy. I nie byłoby w tym nic takiego, gdyby nie to, że w tej ostatniej klasie nadal pamiętała i przypominała o tym mnie, że ona, to mnie zobaczyła, jak byłam taką małą Mają, miałam dwa warkoczyki i wstążeczki. Dzięki, pani Ewo, dzięki! 😉
No i oczywiście nasze podróże meleksem, przy okazji których jedna wychowawczyni uczyła się jeździć, a druga bardzo wspierała ją duchowo, głównie śpiewając pod nosem „anielski orszak”.

Orientacja

Zuzanna napisała w komentarzu:
"Pytanie z ogólnych, ale bardzo mnie ciekawi, ile czasu zajmuje nauczenie się nowej trasy osobom niewidomym?"
Niedługo postaram się pod tym postem, albo nawet tutaj, edytując, wrzucić link do szerszego artykułu na temat orientacji, który może Cię zainteresować.
Edit: Oto obiecany link.

Zapytaj niewidomego 11. O białych laskach i psach przewodnikach, czyli o orientacji przestrzennej osób niewidomych

W skrócie jednak mogę odpowiedzieć, jak prawnik, to zależy. Każdy ma inne predyspozycje, każdy ma inną orientację i innego czasu potrzebuje. Zależy to też, rzecz jasna, od trasy. Przykładowo ja się nauczyłam dojeżdżać na studia podczas kilku zajęć z orientacji, tylko, że wtedy trasę omawiała ze mną instruktorka. Nie zmieniało to jednak faktu, że prawie do samego czerwca wracać z Akademii wolałam z kimś, bo zawsze się umiałam zaplątać przy wejściu do tunelu pod Alejami.

A no właśnie, instruktorka. Przez lata nauki w Laskach miałam również zajęcia z orientacji przestrzennej, podczas których uczyłam się chodzić z laską, pokazywano mi nowe trasy w ośrodku i poza nim, ale także układałam i rysowałam plany znanych i nieznanych miejsc, uczyłam się podpisywać dokumenty i rozpoznawać monety, a także, jak akurat była okazja, grałam w gry.
Tu podziękowania należą się pani K., która miała ze mną zajęcia przez czas krótki, ale do tej pory pamiętam, że dostawałam punkty za dobre zachowanie i za te punkty potem grałyśmy w gry. Następnie wspomnę panią O., co zajęcia ze mną miała przez chyba 7 lat, wbiła mi do głowy wszystkie poprawne techniki posługiwania się laską, przechodzenia przez skomplikowane skrzyżowania, a także musiała znosić moje komentarze na przeróżne tematy. Pamiętam, jak omawiałyśmy kiedyś spory plan całego ośrodka.
– Tu na przykład jest cmentarz, tam też sobie kiedyś pójdziemy. –
– Nooo, kiedyś na pewno. – Westchnęłam filozoficznie. Pani westchnęła również, ale mam wrażenie, że z innego powodu.
No i na końcu, ponieważ męczy się ze mną najdłużej, wspominam panią A., która uczyła mnie w przedszkolu i na początku podstawówki, potem miała, jak rozumiem zasłużoną, przerwę, a potem wróciła do mnie na koniec gimnazjum, liceum, a i przy studiach się jeszcze zdarza. Ta kobieta znała mnie wtedy, kiedy sprawą oczywistą było, że jeden i jeden, to jedenaście, to przecież logiczne. Nauczyła mnie podstaw brajla, podstaw orientacji i podstaw logicznego myślenia. Potem przy przejściu z gimnazjum do liceum, przez całe liceum, które do interesujących okresów należało, żeby w końcu uczyć mnie drogi na uczelnie, na której sama kiedyś broniła magisterki.
– Wiesz, jak to jest miło popatrzeć, że ty idziesz, i ty wiesz, czego szukasz! – Powiedziała mi pewnego dnia po drodze na APS i to był naprawdę miły komplement.
Nauka orientacji to bardzo wymagające zajęcie, uczy się tam naprawdę wielu różnych umiejętności i wg. mnie trzeba nie tylko umieć tłumaczyć trasę, ale też mieć wypracowany sposób dogadania się z uczniem. Musimy się wzajemnie rozumieć i sobie ufać, w tym przypadku to się udało, za co jestem wdzięczna. To właśnie ta kobieta chwaliła mnie, kiedy coś ogarnęłam, pocieszała, kiedy miałam załamanie nerwowe, ale także zwracała uwagę: Maju, ja bym jednak wolała, żebyś teraz skoncentrowała się na zadaniu!
Spokojnie, w gry też czasem grałyśmy. Proszę pani, kostkę do gry nadal noszę ze sobą.

Szkoła muzyczna

Jeśli nauczanie mnie w szkole wymagało cierpliwości nauczycielskiej, uczenie mnie czegoś związanego z muzyką wymaga cierpliwości anielskiej!
Do dyplomu z fortepianu doprowadziła mnie pani, która aktualnie jest dość ważną osobą w szkole muzycznej w Laskach i kiedyś, jeszcze zanim zaczęła mnie uczyć, jakoś jej się z dziewczynami bałyśmy.
Okazało się, że bać się nie ma czego, choć temperamenty obie prezentowałyśmy wybuchowe. Cytatów z fortepianu dużo nie pamiętam i może dobrze, bo dotyczyłyby mojej gry, natomiast pamiętam, jak kiedyś, niedługo po objęciu kierowniczego stanowiska, pani ta miała gdzieś wygłosić parę słów. My też się przygotowywaliśmy do występu, w chórze chyba będąc.
– No i co, masz już przemowę? – Zagadnęła pani z działu promocji.
– A dajcie mi wy wszyscy święty spokój! – Odpowiedziała uprzejmie moja mistrzyni fortepianu.
– Ooo, i tak można zacząć! – Ucieszył się nauczyciel akordeonu, wchodząc akurat wtedy do pomieszczenia.
Tak, taką mieliśmy atmosferę. Podobna panowała na próbach zespołu kameralnego, gdzie miałam niewątpliwą przyjemność poznać kierownika naszych zespołów, tamtejszego nauczyciela gitary basowej, a tak w ogóle, to basistę Kapeli ze Wsi Warszawa. Musiał nas ogarniać nie tylko podczas prób, ale także podczas występów.
Na przykład wtedy, kiedy przemawiają ważne osoby, a my z klawiszowcem nabijamy się przy bocznym stoliku. Zgasił nas wtedy prostym komunikatem: proszę się nie śmiać, bo ten pan płaci!
Ale dziękować mam za co, bo nauczył nas na pewno ciężkiej pracy, nawet, jak o zespół nie chodziło. Kiedy dowiedział się, jak trudną piosenkę wzięłam sobie na konkurs, zapowiedział, że no dobra, wybrałam sobie, to proszę, ale tego zepsuć nie można i będziemy ćwiczyć. I faktycznie, śpiewałam to parę miesięcy na próbach obu zespołów, jemu zawdzięczam, że wyszło.
Nauczycielowi perkusji natomiast mogę być wdzięczna za metronom w głowie, co jak co, o technikę dbał! No i ze mną wytrzymywał, a to było nie lada zadanie, zważywszy na to, że jak byłam naprawdę mała, to zajęcia mieliśmy w studiu nagrań, po którym lubiłam sobie krążyć i oglądać. Nawet raz wywróciłam ściankę akustyczną, co okazało się dość prorocze, biorąc pod uwagę lata późniejsze. ;p

Następne pytanie od Zuzanny:
"Gdybyś mogła magicznie wybrać jakiś instrument muzyczny, na którym nauczysz się grać na poziomie, powiedzmy, całkiem znośnym, co by to było?"
Zawsze chciałam grać na gitarze. No i gram. Kilka akordów i to nie zawsze dobrze. Ja wiem, capodaster to jest magiczne narzędzie i posługuję się nim, ale chciałabym grać, jak gitarzysta, a nie jak, no cóż, jak ja.
Gdybym miała wybrać instrument, którego w ogóle nie znam, to chyba flet. Tak, moi drodzy, ja się NIE uczyłam grać na flecie w podstawówce, nawet tym prostym. Wybieram poprzeczny, tak dla jasności.

Na koniec tej laskowskiej przygody dodam jeszcze, że Lwica prosiła o jakieś wspomnienie z Lasek, którego jeszcze tu nie było.
Myślisz, kochana, że ja pamiętam, co tu było? Ale co do muzycznej, mogę ci powiedzieć, że świetnie wspominam mój dyplom. Stres był, ale pamiętam, że pierwszy raz miałam znajomych, rodzinę i nauczycieli w jednym miejscu. Po dyplomie mieliśmy poczęstunek, kwiaty, prezenty, wiesz… Byliśmy sławni wtedy! Pamiętam, że tuż po zagraniu kłaniałam się, jednocześnie starając się usilnie przekazać mojej nauczycielce scenicznym szeptem pytanie: no i jak?! I jak z tej sceny wreszcie zeszłam, to jedna bliska osoba, od której wsparcia oczekiwałam, przywitał mnie słowami: no ale kłaniać, to cię ta pani nie nauczyła!
Faaaajnie było. :p

Liceum

Księżniczka pisze do mnie:
"Jakie masz wspomnienia z liceum dzisiaj największe i czemu to prawdopodobnie angielski? 😀"
Dzięki, moja droga, dzięki! ;p

No już, tłumaczę. Na angielski zawsze trafiałam dobrze, moja wychowawczyni z nauczania początkowego była właśnie anglistką, potem miałam różne nauczycielki, w tym na końcu taką, która nas gramatyki wyuczyła bardzo skutecznie. Zawsze ten język lubiłam, uczyłam się ze szkoły, z tekstów piosenek, starałam się używać.
W liceum natomiast, tak owszem, angielski był ciekawy. Ja wiem, że czasem, jak ktoś się nie nauczył zwłaszcza, był płacz, lament i zgrzytanie zębów. Nie należy jednak tracić wiary!
Anglista z pierwszej klasy liceum sam kiedyś bardzo trafnie określił swoje lekcje: tam trzeba znać odpowiedź, zanim jeszcze padnie pytanie! Pół szkoły go się bało, ja go lubiłam. A nie było to proste po tym, jak się kiedyś nie nauczyłam któregoś perfectu i cała klasa miała niespodziankową kartkóweczkę! I tam już nie było dowolnych nieocenianych komentarzy…
Tak poza tym, to puszczał nam seriale, swoją drogą nie znam nikogo więcej, kto by tak szczegółowo potrafił zrecenzować serial, przygotowywał nas do ustnej matury zadając najprzeróżniejsze pytania i kazał opisywać obrazki.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal… – Powiedziałam kiedyś myśląc, że mówię cicho.
– Ty nie kombinuj, koleżanka ci zaraz ten obrazek opisze i ty mi też wszystko powiesz! –
No, mniej więcej dlatego się lubiliśmy.
Pamiętam, że kiedyś był w podręczniku tekst, w którym była mowa o grze terenowej w polowanie na zombie. Potem dostaliśmy zadanie wypisania plusów i minusów bycia takim zombie, no bo przecież plusy i minusy są na ustnej maturze, a na końcu dowiedzieliśmy się, że przynajmniej teraz wiemy, jak załatwić zombie i możemy to sobie wpisać do CV. Jeszcze jakieś pytania? Do matury do niego chodziłam na zajęcia.
Od drugiej klasy w liceum uczyła nas anglistka, która z kolei wdrożyła nas we wszelkie tajniki zadań egzaminacyjnych, słówek i gramatyki. Do tej pory pamiętam, że zdanie "Mary była dana kwiatkiem przez Johna", to jest po angielsku bardzo dobre zdanie! Maturę miałam na 98, a u pani z trudem czwórkę i do tej pory wdzięczna jestem, że mi dała kartkówkę poprawić.

Cytat z matmy:
– Proszę pani, obliczyłam granicę! –
– Gratuluję, cztery procent! –

Cytat z fizyki:
Czekaj czekaj, moment. Bo tobie tu zaraz wyjdzie, że zero równe jest zero. I to jest niewątpliwie prawda, ale jednak nie będziemy się tym zajmować!

No i oczywiście, nasze lekcje polskiego. Tylko tyle, albo aż tyle.

Pytasz mnie o wspomnienia z liceum, to ja Ci powiem. Do tej pory pamiętam, jak na naszej jedynej długiej, szkolnej wycieczce, kolega Piotrek leciał taką wielką huśtawką w parku linowym i, lecąc, krzyczał:
– Kur**aaaaa! Ja pier*****leeeee! – I dokładnie tym samym tonem dodawał. – Przeeepraaaaaszam, pani prooooofeeeeesooooor! – Wiedział, że wychowawczyni stoi na dole. Cudowne!
Cudowne, jak nasze próby The Reds przed świętami. My, skrajnie zmęczeni, na wzajem do siebie: kto teraz gra, ty nie graj, nie umiesz to nie graj!
A nasza opiekunka do vice dyrektorki: no widzi pani, tacy wszyscy dla siebie mili jesteśmy.

No i oczywiście pozdrawiam moją wspomagającą, która kiedyś przedstawiła się mojemu koledze, z którym poloneza tańczyłam:
– Dzień dobry, ja jestem Ewa, my się z Mają wygłupiamy na matematyce. –
A tak serio się przecież nie wygłupiałyśmy! Tylko układałyśmy kulki magnetyczne… Yyyyy…

Szkoła policealna

O Krakowie ja tu napisałam mnóstwo. I o naszych nauczycielach realizacji, którzy cieszyli się, że po naszych zajęciach już weekend i można odpocząć. I o moich współklaścach, z którymi chodziliśmy pod most poskakać, poklaskać i pokrzyczeć, bo tam fajne echo było… Dźwiękowcy to jest dziwny rodzaj boskich stworzeń.
I o wychowawcach, których do tej pory nie wszystkich poczęstowałam kinderkami, a szkoda.
Byli tam również nauczyciele z muzycznej, kolejni z anielską cierpliwością. Pan od fortepianu, który słabym głosem mówił: Majaaa, ale ty byś może jednak poćwiczyła, cooo? No i pan od perkusji, który przynajmniej próbował czegoś mnie nauczyć na instrumentach sztabkowych i mówił:
– To musisz lewą ręką. Lewą, lewa to jest ta, co ma kciuk z prawej strony! –
– No chyba, że odwrotnie tłumaczę. – Dodawałam od razu i potem nie było pięciu minut lekcji, bo cytowaliśmy kabaret moralnego niepokoju.
Jeśli ktoś chce więcej o Krakowie, odeślę chyba do poprzednich wpisów, pozdrowię natomiast panią, co prosiła o wpis o wykładowcach, bo ona z Krakowa. Zdrowie biuralistów! Właśnie przechodzę do studiów!

Studia

Czas studiowania, to czas nieco niezwykły. W liceum mogło mnie nie być przez połowę zajęć, usprawiedliwione, to w porządku. Na studiach nie ma mnie na ćwiczeniach więcej niż dwa razy i do widzenia, zapraszam na nadrabianie! Muszę również uważnie wczytać się w regulamin studiów, bo jak ktoś nam mówi o swoich zasadach na zajęciach i zaczyna od: "zgodnie z regulaminem studiów", można by pomyśleć, że tych regulaminów jest ze trzy co najmniej.
Cytaty jednak zjawiają się na każdych zajęciach!
Przyznam, że w tym roku jeszcze mało, bo pierwszy tydzień, to tydzień organizacyjny, a drugi leżałam w łóżku kaszląc i katarząc. W zeszłym roku jednak trochę tego było.
Z filozofii: Konia z rzędem temu, kto powie, czym jest dusza.
Od tego stwierdzenia tak naprawdę zaczęliśmy. W ogóle dziwne to były wykłady, bo to były wykłady w środę na ósmą rano. To sobie imaginujcie.
Cytat: Pójdzie lista i trzymajmy się tego, kto jest. Tym bardziej, że dziś mówimy o teorii: byt jest, a niebytu nie ma.

Następny piękny cytat mam z historii wychowania i muszę powiedzieć, że to były cudowne wykłady i ćwiczenia, podczas których prowadząca udowodniła mi, że system bez oceniania i przymusu naprawdę mógłby się sprawdzić, gdyby wszyscy nas traktowali z tak ogromnym szacunkiem, jak ona.
A, no i też lubi muminki!
Cytat: "Tak zwykle przedstawia się te dwie epoki. Nie wiem, czemu państwo zostali oszukani, ale tak nie było. Wygodnie się tego uczy, no nie? Tylko fakty się nie zgadzają… No ale to tym gorzej dla faktów."

O wielu faktach uczyliśmy się również na pedagogice ogólnej, były wykłady i ćwiczenia. Wg. mnie na zacytowanie zasługuje tu zdanie z ćwiczeń, które bardzo ładnie podsumowuje podręczniki akademickie.
Cytat: Niektóre książki czytałem kilka razy, po kilka razy jedno zdanie, albo kilka stron, czasami kilka stron, to było jedno zdanie…

Na podstawach psychologii działa się historia. Doktor, który miał z nami wykłady, miał je w czwartki popołudniu. Teoretycznie czwartek, wszyscy zmęczeni, przed 18 aula powinna być pusta. Do niego chodzili wszyscy. Na ćwiczeniach magister z nami ćwiczący zapytał, z kim mamy. Z nim? To idźcie! Nawet, jak ktoś nie chodzi na wykłady, raz idźcie, zobaczcie!
No i zobaczyliśmy. Mówili, że darmowy standup, mówili, że coś się dzieje, ja sama widziałam, jak na imprezie urodzinowej mojej koleżanki pokazywali sobie screeny z prezentacji tego gościa!
Cytat: Sokrates był uprzejmy zauważyć, że człowiek ma jakieś życie wewnętrzne.
I ten pan nam to życie wewnętrzne, wraz na przykład z temperamentem, bardzo fajnie tłumaczył. Oto człowiek, który zrobił kiedyś wykład o atrakcyjności i zainteresowaniu, to jest bardzo smutny wykład swoją drogą, i na początku slajdów co? Swoje zdjęcie! Yeah! <3
Na pedagogice społecznej padło kiedyś zdanie:
Cytat: Szkoła polska przygotowuje do ciszy.
No więc podstawy psychologii na pewno pozwoliły nam zabrać głos!

Cytatów na razie tyle, jak zapytacie w komentarzach o coś na temat edukacji, postaram się tam odpowiedzieć, a już za tydzień kolejny odcinek związany z odpowiedziami na pytania wszelakie, zwłaszcza, że wciąż ich przybywa!

Pozdrawiam was ja – Majka

PS Pani Kingo, nauczyła mnie Pani rysować. Teraz, z tej drugiej strony, widzi Pani pełen obraz. Jak to w końcu jest, damy radę?
Nadal tęsknimy.

Kategorie
co u mnie

Napisane mało, a o wielu rzeczach, o resztę zapytajcie! Czyli zapraszam do mnie i Q&A

– O, jest, jest na parterze, jedzie! I znowu się nie zatrzymała, co jest? Już jest na czwartym piętrze! –
– Słuchajcie, a może to na tym polega ta awaria? – Stałyśmy zbitą grupą przed windą w budynku D, która stanowiła wtedy dla nas niezrozumiałą zagadkę. W ogóle cały budynek D jest zagadkowy, bo nowością jest on w naszym kompleksie i nikt jeszcze nie wie dokładnie, co tam jest i gdzie. Samo szukanie auli sprawiło, że spora gromada chodziła w tę i z powrotem po parterze rycząc ze śmiechu, nikt do końca nie wiedział, dlaczego. Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy w samo południe, a skończymy na wystawie, późną nocą, w głębokich piwnicach…
I potem, w auli, w rzędzie za mną.
– Najlepsze są, słuchajcie, te cztery godziny między lektoratem a wykładem, uwielbiam je! –
– A od kiedy ty chodzisz na wykłady? –
– Nie no, na ten pierwszy przyjdę, przyjdę… –
– No pewnie, bo w ten piątek nie ma lektoratu! –

Tak tak, drogi czytelniku, rozpoczęłam studia, w końcu październik mamy, choć nie zawsze temperatura na to wskazuje. Gdybym miała zdawać z tego raport, to oczywiście zaczęłabym od tego, że na zachodnim bez zmian. Znaczy nie, odwrotnie, zmiany są non stop, do tego stopnia, że jak tam jedziesz, to nigdy nie wiesz, czy zastaniesz dworzec w domu, czy nie. Kiedyś PKP było uprzejme podać w rozkładzie peron drugi, zapominając zupełnie o tym, że peron drugi ma taką awarię, że aż go nie ma i że pociąg, choćby chciał, nie może z niego odjechać. Odjeżdżał z czwartego, inne portale mówiły prawdę.

Swoją drogą, jeśli chodzi o pociągi, ostatnio wsiadłam do jednego, na 20 minut, bez gwarancji miejsca. Nic nadzwyczajnego, zdarza się. Akurat był konduktor, zapytałam, czy można kupić bilet, można było, super, ale pan powiedział też, że może wskazać miejsce. OK, poszłam z nim. Przy pierwszym przedziale zatrzymał się i, przyznaję, niezbyt miło, powiedział do siedzących tam osób, że: proszę tutaj pani ustąpić. To jest przedział dla niepełnosprawnych, proszę sobie szukać miejsca!
– Proszę pana, spokojnie, ja tylko chciałam bilet, ja mogę stać… – Zaczęłam.
– Nie może pani stać! – Uciął konduktor. A, przepraszam, to nie wiedziałam. Z przedziału wyszło kilka osób po to, żebym ja mogła usiąść. I gdyby on jeszcze przyszedł po ten bilet…
Kochani, no nie róbmy tak. W sensie ja rozumiem chęć pomocy, być może są też przepisy, które jakoś im nakazują, że bezpieczniej będzie dla nich, żebym ja usiadła, ale po pierwsze, można to zrobić nieco uprzejmiej, a po drugie, owszem, ja stać mogę. Jak przepisy są inne, można to powiedzieć konkretnie. Taka marginesowa uwaga, jak wsiadam do autobusu, mając 24 lata, naprawdę głupio się czuję, gdy ustępuje mi miejsca ktoś, kto ma dobrze ponad 70. Powtarzam, ja się domyślam powodu. Mówię tylko, że czasami osoba, mimo, że z niepełnosprawnością, może poczuć się bardzo niekomfortowo, generując takie sytuacje. Zwłaszcza, jak takie sytuacje są, że tak powiem, na pół wagonu.
Ale, miał być raport, no to wracam do studiów. Na studiach ostatnio było o raporcie na temat edukacji osób ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi i wspominam o nim dlatego, że zaciekawiła mnie jedna rzecz. Jak to jest, że ten dokument wydano kilkadziesiąt lat temu i napisano w nim po pierwsze, że bardziej się powinniśmy skupić na rodzaju potrzeb, a nie rodzaju niepełnosprawności, a po drugie, że wybór edukacji w szkole specjalnej lub ogólnej mocno zależy od przypadku i to trzeba rozpatrywać równolegle… Powtórzę, kilkadziesiąt lat temu o tym pisano! A my do tej pory nie umiemy o tym spokojnie rozmawiać i to nie tylko w Polsce. To jak to jest, moi drodzy?
Z resztą wiadomo, że pisać sobie można, a świat swoje, bo ja naprawdę uważam, że na mojej uczelni mnóstwo osób ma fantastyczne podejście do osób z niepełnosprawnością, a potem w pociągu ktoś na ciebie pokaże i powie do konduktorki: ale proszę pani, ta pani jest… Wymowna cisza, konduktorka: a, aha, no dobrze. I koniec tematu. I się człowiek może nagadać sporo o różnych udogodnieniach, albo przeciwnie, po prostu o tym, że jest normalny, a i tak dla postronnych czasem pozostanie tym wymownym: aaa, no dobrze.

No właśnie, a propos, jestem w pociągu i podróżuję nim w stronę Wrocławia. Bardzo się z tego cieszę, bo po pierwsze, wybieram się tam od jakichś trzech lat. W końcu ostatnio wymyśliłam, że dobrze, 2 ostatnie tygodnie września nie są zajęte, to może wtedy… I proszę, zamówienie w fundacji takie, że druk absolutnie non stop, po drodze różne przejściowe chwilowe… Inna sprawa, że sporo się przy okazji nauczyliśmy o możliwościach drukarki i własnych. Skutkiem tego jadę w ten weekend, za to urodziny poświętuję fajnie. Jest dobrze.
Drugi powód mojej radości polega na tym, że ostatnio miałam kilka dziwnych, ciężkich dni. Gdybym chciała się rozpisywać o tym, co, po co i dlaczego, zajęłoby to wiele wpisów, dość powiedzieć, że urzędowa biurokracja to rzecz straszna, powrót na studia wymaga pewnych zmian w planie życia, a zdarza się i taki czas, kiedy nieważne, co zrobisz, i tak masz wrażenie, że źle.
Myślę, że w przypadku takich dni, kiedy już człowiekowi naprawdę się czuć odechciewa, należy wyjechać, na chwilę zająć się absolutnie czymś innym i trochę odnowić umysł. To mam w planach, trzymajcie kciuki.

Lepsze info jest takie, że Mackie powrócił z serwisu i niedługo odejdzie na zasłużoną emeryturę, za to oprócz niego przyszła również paczka z nowymi kontrolerami. Świat zadecydował za mnie, zastanawiałam się między jednym a drugim, ale jak allegro proponuje ci dwa sprzęty w cenie jednego i to takie, które mają tryb dostępnościowy, zastanawiasz się krótko. Przy okazji odnowiłam subskrybcję pro toolsa i ja to jednak powiem głośno, strona internetowa producentów pro toolsa, to jest jakieś piekło na ziemi. Nie wiem, kto to pisał i w którym roku, ale serio, czy ja nie mogę jednej rzeczy zrobić bez problemu? Przypominam też, że jak się firma chwali dostępnością, to fajnie by było swoją aplikację do pobierania produktów naprawić, bo na razie czytnik ekranu nie mówi tam absolutnie nic.
Kontrolery już podłączone, kable rozmnażają się w zastraszającym tempie. Wszystko działa i ma się dobrze, mam nadzieję w przyszłym tygodniu testować.

Jak już przy muzyce jesteśmy, ostatnio jeden z Czytelników wyraził zdziwienie, że była płyta Sheerana, a ja nic nie napisałam. Nie napisałam, bo płyta wyszła dwa dni po wpisie, ale fakt, nadrabiam niedopatrzenie.
Ostatnio często płyty trafiają mi w dobry moment w życiu i ta również tak zrobiła. Nie jest to album optymistyczny, ale na pewno da się tam znaleźć również jaśniejsze momenty. Jak w życiu. Plusem jest też to, że zaraz potem wyszły, w ramach bonusu, nagrywane w zwyczajnych domach wersje akustyczne wszystkich piosenek na płycie. Jeśli ktoś chce oryginalne produkcje, może posłuchać pierwszej wersji albumu, jeżeli ktoś woli samego Sheerana z gitarą, wszystkich utworów może wysłuchać w tym wydaniu.
Z pierwszego polecę to:

A z drugiego to:

Ten wpis napisałam dziś, więc znowu nie napiszę w nim o płytach, które wyjdą za tydzień. Dwie polskie, nowy projekt Łony i nowa płyta Kwiatu Jabłoni. Rozstrzał niezły, ale na obie premiery czekam bardzo. Jeden z singli promujących łonę zrobił na mnie wrażenie też ze względu na cytat na górze mojego bloga, jak ktoś chce, może sprawdzić. Niezbyt to wesołe, ale…

W każdym razie jest na co czekać.

Zdaję sobie sprawę, że z kolei w tym wpisie raczej nie było nic, na co warto było czekać, bo to tylko parę anegdotek z pierwszego tygodnia studiów i kilka moich przemyśleń na szybko, mam nadzieję jednak, że będziecie mieli na co czekać wraz ze mną, do przyszłego weekendu. Już tłumaczę dlaczego, zanim jednak do tego przejdę, jak na youtubie, chwilka dla patronów. Albo raczej dla komentujących, bo mam parę rzeczy do przekazania.
Po pierwsze najważniejsze, dziękuję wam za wszelkie miłe słowa, to jest naprawdę bardzo miłe, że Wam się chce to czytać!
Po drugie informacja dla tych, którzy z jakiegoś powodu chcą się ze mną skontaktować, zostawcie jakiś kontakt do siebie, albo dajcie znać, że chcecie mojego maila. Ja tutaj owszem, widzę wasz nick, ale metody osobistego odpisania nie mam, a czasami, zgodnie z pytaniem / prośbą, chciałabym. Np. @Ildriss, to do Ciebie, pod Twoim komentarzem ostatnim Ci również odpowiedziałam. 🙂
@Krzysztof Proszę pozdrowić mk4.
@Księżniczka Dziękuję, bardzo życiowy kawał.
@Klaudia Ojjj, bywałam na takich próbach i też graliśmy w ten sposób.

I teraz na co czekamy. Pod ostatnim postem pojawiło się mnóstwo pytań i propozycji. Od pytania, jak się gra na perkusji w szpilkach, spoiler, odpowiedziałam pod komentarzem, aż do propozycji, że powinnam więcej napisać o druku i o pracy w fundacji.
Powyżej macie więc szybką przypominkę wszystkiego, czym teraz jestem. Moich studiów na APS, mojej pracy, ale też moich kabelków i kontrolerów czy też wypadów weekendowych. Kiedyś już robiłam Q&A, bo moda na to była, ale ze względu na to, że liczba komentujących się ewidentnie zwiększyła, przeżyjmy to jeszcze raz! Czytelniku Drogi, jeden z drugim, napiszże, o czym mam napisać. Nie wiem, czy powstaną osobne posty, np. jak mówiłam, o druku nie wiem, czy mam wystarczającą wiedzę na cały wpis, nie wiem też, na które z pytań odpowiem w satysfakcjonujący sposób… do tego musiałabym znowu kupić buty… ale pytajcie! Podpowiadajcie mi, o czym chcecie czytać. Pojawiła się opinia, że pokazuję ten fragment Mai, który pokazać chcę i choć jest to, myślę, prawdą dla każdego z mieszkańców internetu, to teraz jest okazja, pytajcie o te fragmenty, których naprawdę jesteście ciekawi!
Stop, sama przeczytałam to zdanie i czuję się w obowiązku dodać, miejmy granice rozsądku! :d
W przyszły weekend, świętując coś, uznajmy, że dzień edukacji, skomponuję jakieś odpowiedzi.
Powodzenia dla mnie i dla Ciebie, Czytelniku Drogi.
Czas na Was.
Pozdrawiam ja – Majka

PS Zuziu, kiedy następne foodtrucki? Już trochę siedzę w tym pociągu i zaczynam się robić głodna.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Czeski film, noszenie sprzętu i zmiana filamentu, czyli w ostatnich miesiącach praca. Nad sobą.

Od pewnego czasu aplikacja w zegarku, służąca do śledzenia rytmu snu, pokazuje mi rano powiadomienie. Powiadomienia w zegarku mają to do siebie, że się pokazują, a pod spodem mają przycisk, który nie wiem, jak graficznie wygląda, ale przez czytnik ekranu czytany jest jako: odrzuć. No OK, odrzuć powiadomienie, rozumiem, już nie chcesz na nie patrzeć.
Poranne powiadomienie prezentuje się następująco:
"Wygląda na to, że już nie śpisz. Czy chcesz rozpocząć dzień?"
Po pierwsze, co to za idiotyczna forma pytania, wiadomo, że zazwyczaj NIE chce! Pytanie powinno brzmieć: czy rozpoczęłaś już dzień?
Po drugie opcje wtedy mam dwie: "tak" i "odrzuć". Wygląda pięknie. I jest zepsute, bo jak klikam "odrzuć", to dzień się nie odrzuca, trwa uparcie dalej, nawet, jak akurat nie mam ochoty go rozpocząć.

I jak taki dzień wygląda?
Najpierw przychodzi Dante, piesek nasz niezawodny, kładzie się oczywiście na samym środku wszystkiego i przestaje reagować na świat. Pytam się go, co robi, dlaczego tu śpi, czy by nie chciał może łaskawie wstać…? Nic z tych rzeczy. Czasem tylko westchnie ciężko, zniesmaczony moim zachowaniem.
W trakcie dnia do życia budzi się też drukarka 3d. Nie jest ona bardzo głośna, choć obie z siostrą stwierdziłyśmy, że czasami wydaje takie odgłosy, jakby zamieszkiwali ją kosmici, rodem z syntezatorowych filmów science fiction dawnych lat. Nabieramy przy niej również innych, kosmicznych doświadczeń.
– Emila, ciągnie się ta nitka przy druku? –
– Chyba tak. –
– To weź zdejmij. –
– No ale palcami ,to się boję! –
– Nie bój się, jak dysza będzie daleko, to przecież możesz złapać, to nie jest gorące. –
– Jest daleko. –
– No to, jak jest daleko, to zdejmij. I co, udało się? –
– Jest! Tak! Mam ją! – Widzicie? Przeżycia rodem również z filmu.
Co jakiś czas jednak drukarka postanawia być głośniejsza i zaczyna się skarżyć, że o Boże, ratunku, pomocy, jak żyć, panie, jak żyć, skończył się materiał! Trzeba zmienić!
Jedynym sposobem na to, żeby moja drukarka drukowała coś z wielu kolorów jest zmiana tego plastikowego drutu podczas druku. Skutek tego jest taki, że na słowa "a potem była zmiana" cały świat odpowie "i szpak dziobał bociana". Ja natomiast odpowiem: i skończył się pomarańczowy drut.

Nie samym filamentem jednak żyje człowiek, a ponieważ dawno nie pisałam, trochę opowiem, co się działo w sierpniu.
Zacząć można od tego, że wyjechałam do Czech. Powiedzmy, że był to wyjazd służbowy, bo starałam się podczas tego wyjazdu uczyć, jak to jest być koordynatorem na obozie ICC. Kto by pomyślał, a parę lat temu sama byłam uczestnikiem.
Wyruszyliśmy z Krakowa, na szczęście nie bladym świtem, tylko o jakiejś ludzkiej godzinie i od razu rozpoczęliśmy dyskusję, czy jak będzie mandacik, to składka, czy na fakturę. Bezpiecznie i zgodnie z przepisami… na dobry nastrój… dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia późnym popołudniem.
Trzy uczestniczki, koordynator i ja, czyli w sumie pomiędzy, bo jestem ze strony fundacji, ale dziewczyny niewiele młodsze ode mnie. Niestety nocleg mieliśmy w innych miejscach, więc na początku musieliśmy się rozstać.
Od razu zaczęło się ciekawie. Hotel zrobił wrażenie całkiem dobre, oto w pokoju jest łazienka, szafa, biurko i telewizor, szafka nocna, stoliczek, łóżko i… OWAD. NIE wiem jaki.
Mój stosunek do owadów znają wszyscy, utrudnia on zarówno służbowe zebrania, jak i prywatne wypady na pizzę. Owadów być nie może i koniec, zwłaszcza niezidentyfikowanych.
Co tu zrobić? Nasz koordynator owszem, odprowadził mnie do hotelu, ale drzwi dawno się za nim zamknęły, gdy odkryłam obecność owada. Przecież nie będę teraz dzwonić! Z drugiej strony spać trzeba… Wzięłam więc laskę, żeby problem był od razu jasny i wyszłam na korytarz.
Czyżbym chciała robić z siebie kretynkę przed całkowicie obcymi ludźmi, żeby mi wyganiali muchę z pokoju? Oczywiście, że tak! O, ktoś odkurza, to pewnie tu pracuje. Haloooo?
Pani nie mówiła po angielsku. Ani po czesku, jak już przy tym jesteśmy. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku, to więc robiłam.
Pani mówiła, jak mi się zdaje, po Ukraińsku i trochę czesku, ja mówiłam po polsku, angielsku i w języku migowym wszystkich narodów, że jestem niewidoma, a tu mi takie lata, o, widzisz, lata, nie chcę tego, co to jest? Nie wiem co to, bo nie widzę, nie chcę tego.
– Aaaa, to ja otworzę! – Pani otworzyła okno. Kobieto, to przecież naleci więcej! Oszczędzę wam tego, w każdym razie okazało się, że w sumie nie głupio zrobiła, owad oddalił się do swoich spraw, a ja mogłam się skupić na swoich.

Muszę przyznać, że pierwszy raz byłam w sytuacji, w której nie znałam ani miejsca, ani hotelu i byłam zupełnie sama. W takim wypadku nawet zwyczajne zejście na dół w celu zjedzenia jakiejkolwiek kolacji staje się przygodą. Zwłaszcza, że tam angielski funkcjonuje sobie na poziomie rozmaitym, od płynnego po płynnie zanikający.
Siedziałam sobie więc sama przy stoliku nieznanej restauracji nieznanego hotelu. Miałam nadzieję, że przy tym napływie wycieczkowiczów dosiądzie się może do mnie z łaski swojej jakiś włoski mafiozo, angielski książę… grecki bóg, by się samo nasuwało… Dobra, Werka, niech ci będzie, może być pruski hrabia. Nie dosiadł się żaden, ich strata.
Mówiąc o stracie, po kolacji jeszcze raz zeszłam na dół, żeby zgłosić, że nie działa wi-fi. W pokoju telewizor, poza pokojem czeski film. Trafiłam na etap wybiórczego angielskiego, więc człowiek na recepcji powiedział po angielsku, że mu przykro, a potem dodał, że: jak ne ide, to ne ide. Nie muszę znać czeskiego, żeby zrozumieć, co te smutne słowa oznaczały.
Na szczęście, konieczności oglądania seriali nie było, ponieważ okazało się, że mogę po raz pierwszy odwiedzić ludzi z ICC.
ICC, integracyjny, międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, ma swój specyficzny układ dnia. Między posiłkami są warsztaty, przedpołudniowe i popołudniowe. Od 19 mamy różne aktywności dodatkowe, można grać w gry, grać na instrumentach, zwiedzać, biegać skakać latać pływać, kończy się to około godziny 21. I tu, ponieważ następuje czas na wypoczynek, uczestnicy rozpoczynają swój "czas wolny", w którym, zamiast snu, mogą spełniać wszelkie inne fanaberie, pod warunkiem, że mniej więcej od jedenastej będą cicho.
Jakby to napisała Chmielewska, Ola zaprezentowała fanaberię od razu.
– Majaaaa, czy ty możesz nie być, jak ten wujek na weselu? – Zapytała mnie, kiedy kolejny raz spytałam je, cóż to za Włochów poznały, że nieźle się tu bawią od samego początku i czemu ja jeszcze nic o tym nie wiem. No dzięki, Olu, to już jest ksywka na cały wyjazd!
W tym momencie pozdrawiam nasze uczestniczki, dziewczyny, bardzo się cieszę, że przez parę dni mogłam tam z wami być! To do grupy oficjalnej, ale pamiętajmy, że nieoficjalna również zasługuje na wspomnienie.
W tym samym czasie, w którym odbywał się obóz ICC, do miejscowości naszego pobytu przyjechała sobie prywatnie pewna grupa osób z Polski, byli uczestnicy, spragnieni odnowienia dawnych kontaktów i, tak generalnie, miłego spędzenia urlopu. Nagle więc okazało się, że wokół stolików, obleganych przez uczestników ICC, coś często słychać język polski.
Siedziałam ja sobie więc z tą nieoficjalną polską grupą, integrującą się w różnych językach z różnymi narodowościami, ostatniego wieczoru mojego pobytu w Czechach. Oficjalni uczestnicy również byli z nami, ponieważ w mieście trwał jakiś festiwal i wszyscy wieczorami wychodzili przejść się po mieście. W pewnym momencie jedna z uczestniczek, imienia tym razem nie wspomnę, bo nie wiem, czy mi wolno, powiedziała: Maja, jak coś, to my idziemy zapalić.
Troszkę mnie zatkało. Ja wiem, że ja jeszcze nie całkowicie koordynator, ale jednak dla nich teoretycznie bardziej kadra, przecież wie doskonale, że to JA… Zaniepokojonych rodziców od razu zapewniam, ona powiedziała kompletnie coś innego, tam głośno było. Ja jednak jeszcze o tym nie wiedziałam, więc wyraziłam na głos swoje myśli do siedzącego obok mnie kolegi P.
– Czekaj, co ona powiedziała? Że gdzie idzie? –
– Zapalić? – Zastanowił się i on, co jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu.
– No wiesz co? – Zawołałam, trochę z rozbawieniem, a trochę odczuwając w kościach te moje studia pedagogiczne. – No ale żeby tak… po prostu? Przy mnie? –
– On im na to pozwala? – Zagadnął kolega.
– A widzisz go tu gdzieś? Jasne, że nie pozwala! Ale… No i niby co ja mam zrobić? –
– Eeee, jak ja się cieszę, że ja już nie jestem koordynatorem. – Westchnął z ulgą kolega, nie posiadający moich dylematów. No bo z jednej strony dobra, człowiek się chce truć, jego sprawa, no ale z drugiej, czy ja bym, jako uczestnik, tak jeszcze na bezczelnego zgłaszała tę potrzebę?
Dziewczęta po pewnym czasie wróciły z wyprawy.
– Ej, słuchaj, ty mi powtórz, po co wyście poszły? –
– No jak to, zapłacić. – Odpowiedziała dziewczyna, niewinna jak dziecko. Faktycznie, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie, kiedy ktoś chciał zapłacić za zamówienie, po prostu wchodził do środka i mówił, co zamawiał.
– Jezu, to dobrze! Strasznie cię przepraszam, skarbie, myślałam, że wy jarać szłyście. Zapalić. –
– No co ty?! – Oburzyła się niesłusznie oskarżona, podczas gdy ja parsknęłam śmiechem.
Także potwierdzam i uspokajam, żadnego palenia, żadnego picia tam NIE… widziałam.

Z Czech wracałam flixbusem. Pierwszy raz jechałam tym wehikułem czasu, niniejszym muszę zwrócić honor polskim kolejom. Ja myślałam, że to w pendolino jest mało miejsca, otóż nie, w tym busie miejsca było jeszcze mniej, niż w tych pociągach, a także tanich liniach lotniczych. Z rezerwacją flixbusa pomagał mi niezmordowany kolega, tym razem T, również nieoficjalna grupa polska.
– Nieeee no, słuchajcie, ja chyba założę biuro podróży. – Mruknął tonem niezmiennie spokojnym z nad telefonu, podczas gdy trzy różne osoby na raz pytały, czy są jeszcze bilety, czy już zabookował te bilety i czy może jeszcze komuś kupić inny bilet. Na szczęście miejsce było i do kraju wróciłam szczęśliwie.

Coś ja jednak mam z tymi Czechami, tuż po powrocie do Polski zwracałam towar do czeskiego sklepu muzycznego. Bardzo lubię ten sklep, taniej, dostawy szybko i bez problemu, a i tu nie było ich winą, że akurat egzemplarz mi się słaby trafił. Swoją drogą uwielbiam ich tłumaczenia na stronie, niby nie do końca automatyczne, a jednak od czasu do czasu cudowne. Po dokonaniu zakupu na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości tylu i tylu procent. No to jak zostanie "zesłany", niczym z niebios, to kimże ja jestem, aby odmawiać? Inny przykład: po kliknięciu przycisku cena zostanie poniżona.
Po tej poniżonej cenie kupiłam mały kontroler midi od Akai, z padami, żeby mieć na czym grać rytmy, bo na klawiszach nie lubię. Te akurat kontrolery Akai charakteryzują się tym, że raz są dobre, a raz nie. Mi się akurat trafił ten drugi, ale spoko, przysłali nowy i jest super.

Natomiast mój kontroler do pro toolsa, mój niezmordowany towarzysz miksów Mackie ostatnio, niestety niestety, odszedł, obawiam się, do krainy wiecznych miksów. Już mu suwaczki szwankują, już guziki nie te, a cena naprawy jest dokładnie pomiędzy cenami dwóch innych kontrolerów, nowych i z gwarancją. W tej sytuacji chyba nie będę mieć wyjścia i pożegnam Mackiego z ciężkim sercem, ale i nieco cięższym portfelem.
Jestem w trakcie decydowania, co dalej, bo jednak coś z suwaczkami by się do miksów przydało. Tworzyć mogę bez tego, swoją drogą już pierwsze beaty na logicu zrobione, ale miksować już bez tego typu kontroli nie lubię.

Mój proces robienia beatów na logicu widziała ostatnio Weronika. Nie wiem, czy było to dla niej interesujące doświadczenie. Widziałam kiedyś na youtubie taki filmik: jak ludzie myślą o produkcji muzycznej vs rzeczywistość.

Czyli na zewnątrz fajne beaty, którymi, że tak powiem, szpanujemy na mieście, a w rzeczywistości pół godziny na wybór werbelka. Albo gramy, gramy, gramy, wszystko świetnie, dwa takty przed końcem Chryste, dobra, jeszcze raz.
Natomiast i tak fajnie, że już jestem w stanie przynajmniej proste rzeczy na tym Logicu robić, przestawienie się na inny program nie było aż tak trudne, jak myślałam, choć na reaperze pracowałam dłużej. A muszę się z tą produkcją, jak i z przygotowaniem sobie sesji do gry na żywo, jakoś ogarniać, bo widzisz, Drogi Czytelniku, od września gram w zespole.
Becia już na początku sierpnia wspominała coś o tym, że gra i śpiewa ze swoją przyjaciółką i brakuje im kogoś na bębny. Ewentualnie na klawisze. Nic nie mówiłam, ale zaczęłam się intensywnie zgłaszać serią rozmaitych gestów. Becia śmiała się i mówiła, że no tak, właśnie ona też już o tym pomyślała. Aktualnie jest nas czwórka, wraz z kolegą basistą i gramy. Na razie wiadomo, raczej uczymy się grać ze sobą, ale myślę, że jak na pierwsze tygodnie i tak idzie nam spoko.

– Więcej noszenia, niż grania! – Jęknęła Beata, rozmontowując zestaw perkusyjny przed jedną z poniedziałkowych prób. Tu trzeba dodać, że jesteśmy dość podobnego wzrostu i postury, więc wyglądamy całkiem ciekawie z elementami zestawu zawieszonymi na sobie w futerałach lub trzymanymi w rękach. W trakcie obwieszania się tymi gratami kontynuowała przemowę.
– Ale trudno, chciało się grać, to trzeba nooosić… Czekaj! –
– Wziąć ci coś? – Zapytałam z troską myśląc, że moja przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach, bo jest jej za ciężko.
– Nieee! – żachnęła się, – Tylko ta torba jest tak cholerrrnie dłuuuga! – Po wykonaniu skomplikowanego manewru wydostania się z dość wąskiego korytarza z tą, faktycznie, cholernie długą torbą na statywy i inny podobny sprzęt, na próbę udało nam się dotrzeć.

No więc widzisz, Czytelniku. W wolnych chwilach Logic, w poniedziałki wieczorem noszenie sprzętu i próby, ewentualnie nie w tej kolejności, a tak poza tym, to druki, druki, zmiana filamentu, druki…

Myśląc kiedyś o pracy, jakiejkolwiek wykonywanej przeze mnie, niezależnie od tego, czy w Fundacji, czy związanej z dźwiękiem, nie przewidziałam, jak bardzo życie będzie mnie stresować. Nie życzę nikomu strachu przed absolutnie wszystkim, a zaraz do tego dojdą studia, faktem jednak jest to, że ja tutaj piszę o momentach fajnych. O tym, że wyjechałam za granicę, że coś sobie kupiłam, że gram w zespole, albo, że wyszłam ze znajomymi na pizzę. Kilka osób przez ostatnie miesiące często przypominało mi o pisaniu bloga, chwaląc go przy okazji. Było to oczywiście bardzo miłe, ale zaczęłam się wtedy zastanawiać, czemu właściwie piszę? No bo OK, muzykę zawsze chciałam robić, wiem, dlaczego ją robię. O tym, dlaczego studiuję, już tu pisałam, czegoś o druku uczę się, bo to interesujące, a poza tym potrzebne do pracy, ale pisanie? Te wpisy nie mają jakiegośgłębokiego przekazu, zaplanowanej formy, no więc dlaczego?
Chyba już wiem. Zauważyłam, że najczęściej piszę Ci, Czytelniku, o momentach raczej dobrych. Nie piszę w najgorszych okresach, no bo mało komu by się chciało wtedy pisać, a i z czytaniem tego później mogłyby być problemy. W najgorszych okresach pisanie mi nie idzie. Z drugiej strony jednak, przyjmując taką formę samo z siebie wychodzi, że podczas pisania postu muszę sobie przypomnieć, co fajnego wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Albo przynajmniej, jak przedstawić wydarzenia w interesujący sposób.
Jasne, że wyjazd do Czech wiązał się z mnóstwem przygotowań i stresem. Dużym. Jasne, że na pierwszej próbie zespołu ludzie nieco mniej się odzywali, niezbyt się jeszcze znając, a ja to już w ogóle, bo mam problem z nowymi osobami. Jasne, że często, zanim uda mi się coś zrobić muzycznego program przestaje działać, a ja przeklinam i idę spać. Drukarka natomiast często zapycha się z niewiadomego powodu i zmiany materiału nie przebiegają tak płynnie, jak ja tu przedstawiam.
Jak widać jednak, da się z tych wszystkich dni wydobyć zabawne albo pożyteczne sytuacje, a jak wiadomo, wg. mojego podejścia, żeby coś miało sens, musi być albo pożyteczne, albo przynajmniej zabawne. Ja tej rzeczywistości nie przeinaczam, te anegdotki naprawdę miały miejsce. Ja tylko przedstawiam je, zamiast tych godzin czekania na nie.
Bo co mam ci, Czytelniku Drogi, pisać? Że na początku każdej znajomości muszę się 5 razy przejąć, że na pewno nie będę wiedzieć, co powiedzieć? Że zazwyczaj do południa w ogóle niezbyt toleruję świat i ludzi? Że ostatnio trudno mi się zebrać do pracy, nawet, jeśli ta praca jest związana z dźwiękiem? Ktoś mi zadał pytanie: no i co wtedy, siedzisz i nic nie robisz? No… tak mniej więcej. O tym mam napisać, że często do poniedziałkowych prób przygotowuję się w poniedziałek? To już prawie, jak na studiach!
Ostatnio jednak moja przyjaciółka powiedziała mi coś ważnego. Posprzątałam dziś o dwudziestej drugiej. I wiesz, jest tak samo czysto, jakby było, gdybym posprzątała wcześniej!

Więc może o to chodzi? O efekt, który osiągamy, nawet, jeżeli po drodze było trochę jakby mniej fajnie? I żeby po paru tygodniach pamiętać zabawne anegdotki i przydatne doświadczenia, a nie to, co było dużo gorsze. Przecież ze zwyczajnych dni też można wyciągnąć jakieś plusy, wczoraj na przykład zrobiłam (prawie) wszystkie punkty z listy zadań!

Także tak, Czytelniku. Trochę się działo, ale w tym miesiącu, to głównie praca, albo zawodowa, albo nad sobą. Na pewno nauczył mnie ten miesiąc, że nawet, jeśli do czegoś prowadzi długa trasa, to należy doceniać te nasze małe zwycięstwa. Mogą nas jeszcze nieźle zaskoczyć. 😉

Poza tym trzeba pisać, przecież ja dopiero od niedawna wiem, jak wiele osób mnie czyta! Ile ja muszę nowych tematów powynajdywać. No bo co mam napisać, że nowe buty kupiłam? Wszyscy wiemy, jak to się kończy.

Pozdrawiam i życzę siły
ja – Majka

PS: Serio kupiłam te buty.
PS2: A wypad do Gdańska koniecznie trzeba powtórzyć!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Takie (prawie) grzeczne dziecko, czyli mój wpis o szczęśliwych latach

Hej hej!
Przychodzę z kolejnym wpisem z dwóch powodów.
Po pierwsze, ja nie miałam pojęcia, że tyle osób mnie czyta! Bardzo motywująca sprawa! Bądźcie cały czas tak aktywni, to mi nigdy nie zabraknie zajęcia. 🙂
Po drugie, miałam ten wpis napisać już dawno, a zeszły tydzień, zwłaszcza wtorek, mnie do tego jakoś nastroił.
Parę miesięcy temu natrafiłam na innym blogu na takie wyzwanie, blogowy łańcuszek, jak go zwał tak zwał, żeby odpowiedzieć na kilka pytań o swoje dzieciństwo. Jak to się mówi, te beztroskie lata, choć wszyscy wiemy, że to wcale nie zawsze tak kolorowo wygląda.
Czemu teraz? Czemu zachciało mi się to napisać dziś, a nie np. pierwszego czerwca? Pierwszy powód jest banalny, życie mnie wtedy jakoś zajęło. Drugi, to tamten wtorek.
Najpierw pojechałam do sklepu muzycznego, a tam widziałam nowy syntezator Rolanda, który jest… MAŁY. Tak mały, że w sumie nawet dla mnie te gałki były niezbyt wygodne, jak na pierwsze użytkowanie. Co to musi mówić o urządzeniu, skoro nawet dla mnie jest za małe? Maszyna potężna i dość skomplikowana, a spokojnie mieści się w dwóch dłoniach człowieka normalnej wielkości.
Następnie pojechałyśmy z mojąsiostrą do Złotych Tarasów, gdzie, jak na nas przystało, Emila kupiła sobie naszyjnik, a ja układankę. Nie, przepraszam, w tym wieku, to nie jest układanka. To jest "łamigłówka". Jest metalowe, nikt nie umie tego rozłożyć, a jak rozłoży, to na pewno nie złoży z powrotem, przeklina i rzuca przedmiotami. Kiedyś się układało klocki. Teraz to się nazywa, że człowiek ma hobby takie, taką pasję, jak mówiłam, łamigłówki. Mądrze brzmi i rozwija… coś na pewno. Teraz leży sobie niedaleko mnie. Rozłożone. Umiem rozłożyć!
Tu ciekawostka, jak w sklepie z takimi przeróżnymi grami zapytałam dośćspokojnie jednej z pracownic: proszę pani, ale rzucać, to tym nie wolno? Odpowiedziała równie uprzejmie: nie nie, tym nie, to nie ta zabawka, tamte się już wyprzedały.

OK, no więc widziałam miniaturowy syntezator, mam to cholerstwo do rozkładania, poza tym lipiec jest, wakacje… Czas na wpis o dzieciństwie!

1. Ulubiony przebój radiowy z dzieciństwa?

Ulubiony? Jeden? Ale jak…?
Dobra, wymyśliłam. Było sporo rzeczy, których często słuchałam, ale jak mam wymyśleć coś, co faktycznie leciało w radiu, chyba wybieram to.

Często to puszczali w Esce, której wtedy lubiłam słuchać i, choć zwykle to radio opiera się bardziej na remixach i szybszych, klubowych rzeczach, wtedy czasami mieli fazę na takie wolniejsze, spokojniejsze piosenki. Spodobało mi się wtedy głównie dlatego, że głos Jamesa Morrisona wydał mi się bardzo podobny do głosu Zacka Efrona, grającego w Highschool Musical. No sorki, rozmawiamy o czasie, w którym Highschool Musical był niezwykle ważny! 😉
Dodam ciekawostkę. W Esce wtedy był konkurs, polegający na tym, że, jak ktoś zgadnie, co będzie na szczycie niedzielnej listy przebojów, to dostanie 10 płyt. DZIESIĘĆ. To tak dużo było wtedy.
I nawet chciałam zadzwonić, chciałam powiedzieć, że to będzie to. I nie zadzwoniłam, a trzy razy wygrało moje!

2. Dziwna, a jednak nieodłączna fantazja?

Ciężko powiedzieć, ale chyba najdłużej utrzymującą się sprawą była żmija w kącie sypialni rodziców. Przyśniła mi się kiedyś, jak wyszła z tego kąta i mnie goniła. Nawet nie wyglądała za bardzo, jak żmija, ale stwór syczał i był straszny przez samo swoje bycie w moim umyśle żmiją. Po pierwsze, moja mama boi się węży, więc zwykle wąż był we wszystkich bajkach odpowiednikiem czegoś bardzo złego. Po drugie, faktycznie była wtedy jakaś bajka, w której bohatera zaatakowała żmija. A żmija jessssst zzzzzła…
W każdym razie przyśniła mi się, jak wyszła z tego kąta i potem przez bardzo długo jeszcze nie weszłabym sama do tego pokoju. Chyba nie od razu wyjaśniłam, o co mi chodzi, więc rodzice się dziwili. Zawsze można było mi powiedzieć, żebym coś zrobiła w domu, coś skądś przyniosła… No chyba, żę z sypialni, to nie. Tam potrzebowałam towarzystwa.
Potwór pod łóżkiem też był, a jakże, z tym, że mój był podobny do jednego pluszowego psa, co sam chodził, miał takie same nogi i tak samo warczał silniczkiem. Też mi się musiał przyśnić i myślałam, że to prawda. Wniosek z tego, że był sztuczny, na baterie.
O, ale, myśląc o snach, wpadłam na to, co najlepiej pasuje do tej kategorii. Może to się jakoś bardzo długo nie utrzymywało, ale ja swego czasu byłam przekonana, że jeśli ktoś nam się śni, to ten ktoś też o tym wie, przecież też tam, jak gdyby, był. Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy tak by było lepiej, czy wręcz przeciwnie.

3. Zaskakująca zabawa z dzieciństwa?

Zmywanie. Nie, nie takie zwykłe, choć tego teżsię nauczyłam i w sumie nawet lubiłam robić. Ale zanim prawdziwego, nauczyłam się własnego zmywania, polegającego na tym, że miałam miskę z wodą, a w niej sobie czyściłam różne małe naczynia, małe kieliszki na coś, takie rzeczy. Podejrzewam, że nawet nie tyle czyściłam, ile przelewałam wodę z jednego do drugiego. Nie wiedzieć czemu wtedy mnie to interesowało, przy okazji ta woda przydawała mi się czasem do różnych innych eksperymentów. Robić pianę, to jedno, ale ja pamiętam, jak wielkim odkryciem było dla mnie, że papier się topi. Chyba chciałam sprawdzić, jak bardzo się może stopić, zanim nie zniknie.

A takie bardziej typowe, choć dla niektórych nadal zaskakujące, może być to, że swego czasu preferowałam zabawy częściej przypisywane chłopcom. Samochodziki, dywan z ulicami, potem indianie i namioty, piraci i ich statki… A, no i były miecze z takich styropianowych listewek, nawet z jednej strony owijane sznurkiem, żeby miały rękojeść. Do tej pory pamiętam nasze walki z dziadkiem na środku salonu. Nie wiem, czy babcia była wtedy zadowolona.

4. Gdzie chodziliście na spacery?

Pierwsze, co mi się nasunęło, to, że do Kauflandu. Bardziej chodzi jednak o to, że Kaufland, to było pierwsze miejsce poza domem, do którego zapamiętałam i dobrze znałam drogę. Czasem więc szłam obok mamy sama, czasem, kiedy tam chodziłyśmy, mogłam też np. słuchać muzyki, co teoretycznie na nieznanych trasach było trudniejsze. Oczywiście teraz bym nie szła ze słuchawkami, ale wtedy, kiedy zawsze szłam z kimś, potem również prowadziliśmy wózek, jakoś mi to nie przeszkadzało. Czasami zdarzało nam się też pójść na piechotę do babci i pamiętam to dlatego, że było tam, jak na moje ówczesne możliwości, dość daleko.
Inne spacery pamiętam już poza miejscem zamieszkania, kiedy jeździliśmy do rodziny w Warszawie albo w Łodzi. W Warszawie chodziło się do ogródka jordanowskiego, tam się nauczyłam rzucać do kosza, a w Łodzi spacery były do lasu, bo akurat był blisko. Cieszę się, że jeden z moich wujków nigdy nie bał się zabierać mnie na te spacery nawet wtedy, kiedy trzeba było wędrować po trudniejszych fragmentach terenu czy przełazić przez krzaki. Do dziś się nie boi!

5. Jaka była wasza spektakularna psota z dzieciństwa?

O Jezu, no dobrze. Czas na historię o motorku.
Bajka rozpoczyna się, kiedy mała Maja bawiła się w przedszkolu. Ja byłam w przedszkolu integracyjnym, w którym akurat integracja nie występowała jedynie w nazwie, ale też dbało się o nią rzeczywiście. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, choć oczywiście okupione to było pewną ilością ciężkich chwil, zarówno moich, jak i moich opiekunów. Miałam tam jednak zapewnione wsparcie dorosłych.
Z dziećmi natomiast, jak to z dziećmi, bywało różnie i choćby nie wiem, jak dobra była placówka, nic się na to nie poradzi. Dodam tylko, w ramach ciekawostki, że miałam tam jedną przyjaciółkę, z którą, niestety, już kontaktu nie mam. Miałam też jednak kolegę, który mnie nie lubił, mówiło się, że bez powodu, choć oczywiście teraz podejrzewam, jaki ten powód był. Siedział koło mnie podczas posiłków i pamiętam, że kiedyś założyłam się z nim, że zjem zupę, zanim doliczy do stu. Wiecie, sto, to była taka ogromna liczba! Było to istotne o tyle, że ja wtedy straszliwie wolno jadłam. No i ten kretyn zaczął liczyć dziesiątkami. Pozdrawiam cię serdecznie, mój drogi wrogu z przedszkola. Spotkaliśmy się w liceum, zupełnie w innych okolicznościach i trzeba przyznać, że umiesz organizować niezłe imprezy! 😉
W każdym razie mój kolega od obiadów, wraz z kilkoma innymi, utrudniali mi pewną rzecz. W naszej sali był do dyspozycji tzw. motorek. Czyli takie czterokołowe jeździdełko na pedały, którym wszyscy, rzecz jasna, chcieli jeździć równocześnie. Do dyspozycji, to za dużo powiedziane, jak się jest mojej wielkości, a w dodatku mało się widzi, bitwy o motorek wygrywa się niezwykle rzadko i trzeba by chyba o 6 rano stawać w kolejce.
Bardzo lubiłam ferie zimowe. Wcale nie ze względu na wyjazdy, przeciwnie, my najczęściej zostawaliśmy w domu i ja nadal chodziłam do przedszkola. Ale inni nie! Było nas tam może z 6 osób na raz i było mnóstwo miejsca, mnóstwo zabawek i wreszcie cisza. I uwaga, był też motorek.
W brew temu, co mogli sobie myśleć, ja tym motorkiem umiałam jeździć, nie wpadając na meble i innych użytkowników dróg. Dobrze znałam i salę, i możliwości pojazdu, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby tym magicznym wechikułem objeżdżać naokoło stół, po drodze odwiedzając różne zakątki świata. Z tym, że liczne eksperymenty psychologiczne udowodniły jużdawno, jak się kończy wręczenie władzy przegranym. No więc mała Maja uznała wtedy za stosowne wjechać tym motorkiem w jakąś skomplikowaną budowlę, którą sobie znajomi chłopcy układali.
Dlaczego? Nie pytajcie mnie, dziecko w przedszkolu nie odczuwa potrzeby argumentacji własnych decyzji. I może i psota nie była niezwykle spektakularna, kto się w przedszkolu nie bił? Zaistniał tu jednak ciekawy problem. Będąc mała naprawdę starałam się nie oszukiwać. Nie przewidziałam jednak, że po tym moim ataku na fortecę chłopców świat się nie zatrzyma, tylko będzie bezczelnie istniał dalej i ktoś mnie, słusznie zresztą, spyta, po co to zrobiłam. W jakim celu?

Tę wzruszającą opowieść przedstawiłam ostatnio na naszym wigilijnym spotkaniu mojej grupie ze studiów. Moje cudowne koleżanki z grupy na tym samym spotkaniu znalazły w jajku niespodziance motor. Zgadnijcie, kto go dostał? Powiedziały, że to taki świąteczny cud, żebym już zawsze miała swój motorek.

6. Co udało wam się zepsuć?

No wiadomo, tę budowlę, motorkiem. Ale co jeszcze?
O ile pamiętam ,to było całkiem zwyczajne zniszczenie, zbiłam szybę piłką. Z tym, że to była szyba w witrynce, bo grałam w piłkę w korytarzu. Dziadek, nie ten od szermierki, drugi, nie obronił bramki, cóż…
Pamiętam, że byłam wtedy na moich kilkudniowych feriach u babci w Warszawie i jak rodzice po mnie przyjechali, to stałam sobie przed witrynką w dziwnym przekonaniu, że uda mi się tam stać tak długo, aż wszyscy NIE zobaczą.

7. Co lubiliście, a czego nie lubiliście ubierać?

To akurat dość proste pytanie, ja zawsze, i wtedy, i teraz, wolałam sportowe, wygodne ubrania od typowo eleganckich. Trzeba jednak przyznać, że teraz mam takie sukienki, które lubię, zwłaszcza w takie temperatury, jak ostatnio. Żadnych innych strojów nie da się wtedy znieść, plus feetback mam dobry, to tym bardziej się bardziej chce. W sklepach coraz mniej przeszkadzają mi buty, wszelkie buty mogę kupować.
W dzieciństwie jednak eleganckie stroje na szkolne uroczystości były wyłącznie obowiązkiem, a zakupy odzierzowe, to już w ogóle odpadały i były męką ponad wszelkie inne. Teraz jest troszkę lepiej, zwłaszcza, że coraz częściej chodzę z siostrą. Tym samym chyba przegrałam zakład z babcią, która mówiła mi w dzieciństwie, że na pewno kiedyś mnie to zainteresuje bardziej, podczas gdy ja twierdziłam, że to absolutnie niemożliwe.
Nadal nie jest to mój ulubiony temat i nadal wolę spodnie, koszulki z napisami, adidasy i bluzy. Różnica jest taka, że te bluzy i adidasy mogę teraz z radością kupić, a i eleganckie rzeczy doceniam i są doceniane, jak trzeba.
Od Beaty dostałam na osiemnastkę T-shirt z napisem: zejdź mi z drogi, chcę przejść do historii. Także wiesz, Czytelniku, czekamy.

8. Kiedy czuliście się dorośli?

Myślałam nad tym pytaniem trochę dłużej, ale chyba najbardziej wtedy, kiedy mama zabierała mnie do pracy. Wtedy pracowała w dziekanacie nieistniejącej już szkoły wyższej w naszym mieście i pozwalała mi na czystych kartkach przybijać pieczątki. Czyli robić to, co reszta też czasami musiała robić. Siedziałam sobie za wysokimi biurkami, w dużych fotelach, pisałam coś długopisem itd. Swoją drogą mam wrażenie, że to tam nauczyłam się pisać zwykłe, drukowane litery, choć o to dbano również w moim przedszkolu.

9. Czego wam zakazywano, a co robiliście i tak?

No nieeee, nie mooogę powiedzieć. 😉
Nie no, jak byłam mała, to proste, cokolwiek, co robiłam w nocy, że tak powiem, po dobranocce. Długo miałam problemy ze snem i często zdarzało się, że rodzice już spali, a ja nadal chciałam się bawić, słuchać bajek, rozmawiać czy chodzić po domu. Wielkim osiągnięciem wydawało mi się wtedy przekradnięcie do jakiegoś, wcześniej ustalonego, miejsca w domu tak, żeby nikt nie usłyszał i się nie obudził. Ponieważ w naszym mieszkaniu nie było wewnętrznych drzwi do pokojów, a nawet, jak były, nie zamykało się ich, faktycznie musiałam się zachowywać cicho. Czasami też wyciągałam mój odtwarzacz mp3 i słuchałam muzyki, mimo, że jużpowinnam spać. Tego oczywiście nie było jak wykryć, ja jednak miałam tę świadomość, że robię coś "niedozwolonego".
Po czasie myślę, że dlatego aż tak podobała mi się "zima muminków", w końcu tam też muminek chodzi po domu, nudzi się albo boi, a przede wszystkim czeka, aż obudzi się ktokolwiek inny, żeby nie był w zimie całkiem sam.

10. A co bezprawnego zrobiliście w szkole?

Żeby to jedno! Tu jednak warto przypomnieć, że podstawówkę skończyłam w ośrodku dla niewidomych, a w takich ośrodkach, gdzie trzeba ogarnąć sporą grupkę podopiecznych na sporym terenie, nie trudno jest znaleźć coś, co byłoby niezbyt dobrze widziane przez wychowawców. Zasad było sporo, sporo też było osób, które wynajdywały przeróżne sposoby na naginanie ich. Ja, przychodząc do ośrodka, byłam raczej grzecznym dzieckiem. Nie dzieckiem pozbawionym pomysłów, często też miałam własne zdanie, czego jakoś dorośli niezbyt lubią u siedmioletnich dzieci, nie miałam jednak w zwyczaju łamać regulaminu, kiedy jużbył przedstawiony. Jasne, można powiedzieć, że jakaś zasada jest bez sensu, ale żeby tak od razu postąpić wbrew zakazowi? To, na początku, niezbyt mieściło mi się w wyobraźni.
A potem spotkałam moje przyjaciółki z podstawówki, które, w całym okresie naszej edukacji, zdążyły mi pokazać kilka rzeczy. Okazało się, że mimo, że nikt mi na coś nie pozwolił wyraźnie i na piśmie, nie od razu oznacza to, że nie wolno tego spróbować. Okazało się więc również, że zajrzenie na, dla nas niedozwolony, strych, pójście do szkoły jakąś kompletnie okrężną drogą, czy chowanie się przed kształceniem słuchu w szafie, to mogą być całkiem zabawne pomysły.
Rzeczą, za którą jednak czekałaby mnie największa kara, gdyby ktoś się o tym, oczywiście, dowiedział, było prawdopodobnie po prostu wyjście na zewnątrz bez pozwolenia. Chodzenie po ośrodku, to jedno, mimo, że teren był spory, sprawą zupełnie inną było jednak opuszczenie jego murów bez pozwolenia i opieki, a także bez aprobaty nauczyciela orientacji przestrzennej. Owszem, zdarzyło mi się pójść do sklepu z przyjaciółką bez uprzedniego poinformowania o tym wychowawców z internatu. Dla grzecznej dziewczynki, jaką podobno wtedy byłam, było to niezwykłe przeżycie. Była tam z nami również jedna słabowidząca koleżanka, której imienia nie zdradzę, no bo wiadomo, współudział w przestępstwie, te sprawy. To nie tak, że nigdzie nie pozwalano nam chodzić, ja akurat dość wcześnie takie pozwolenie w końcu uzyskałam, bez takiego papierka jednak nie wolno nam było wtedy opuszczać ośrodka bez opieki, a my nie dość, że opuściłyśmy, to jeszcze wróciłyśmy z zakupami! 😉

I to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o mój łańcuszkowy wpis o dzieciństwie. Jak macie jakieś fajne wspomnienia / komentarze, to proszę.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

To jeszcze trzeba przemyśleć, czyli tiktok w pociągu, książki i podróże nie tylko po mapie

Dzień dobry!

Jest środek lipca i upały, a ja jeszcze NIE jestem chora. Zważywszy na to, że zazwyczaj właśnie w największe upały i na same wakacje potrafiłam się przeziębić, jest co świętować. W ramach tego świętowania pomyślałam, że napiszę Ci, drogi Czytelniku, co ostatnio robię i czytam. Z przewagą czytania, rzecz jasna.

Rozpoczynając od środka czerwca, sesję zdałam. Ktoś, kto mówi, że do egzaminu absolutnie nie da się przygotować w jeden, dwa dni, absolutnie nigdy nie był na studiach. Nie polecam jednak tej metody, jak się nagle przypomni, że aha, była ta jeszcze jedna prezentacja, to człowiek naprawdę nie wie, od czego zacząć. Obserwację mam taką, że niby ten rok był ogólnym wstępem do zarysu podstaw tematyki moich studiów, ale jednak już się zdarza, że jak w moim otoczeniu pada pytanie o niepełnosprawność i to, niespodzianka, nie tylko moją, to coś tam mój mózg potrafi wyprodukować.

Właśnie, a propos mózgu i tego, co tam w nim przechowujemy przez czas jakiś. Ostatnio odwiedziłam przyjaciela z podstawówki. Widzimy się rzadko, co wcale nam nie przeszkadza znajdować sobie tematów do rozmów, od plotek do długich dyskusji. Tym razem, w trakcie którejś, wyszło nam, że w sumie podstawówka się przydaje. Moje pedagogiczne studia i jakieś tam własne doświadczenia mają teraz mnóstwo do powiedzenia o naszym programie i sposobie nauczania, a także o systemie oceniania, który potrafi być pomyłką na międzynarodową skalę, ale jednak…
Ładują nam do głów mnóstwo rzeczy, przeróżnych rzeczy, od bardziej potrzebnych, poprzez neutralne, aż do takich, co już potem zostają dobrze znanym żartem, że niby po co mi się to kiedyś przyda.
No i fajnie, ale jednak, jak człowiek przez te dawne lekcje przyrody / geografii, gdzie mu pani wbijała do głowy, ile te wszystkie iglaczki wytrzymują bez wody, teraz wie, że jeszcze nie musi podlewać własnych drzewek, to co? Nie przydatne? Pewnie, że przydatne! :d
W ramach dalszego badania tematu dziś wyciągnęłam atlas świata. Tu dygresja, jak ktoś widzi, to atlas jest książką. Jak ktośnie widzi i chce obejrzeć dostępny w naszym kraju atlas, wyciąga dwie teczki, chciałoby się dodać: wielkie i ciężkie, z żelaza, stali… Nie, to nie ten wierszyk. W każdym razie potężna jest ta dawka wiedzy. W teczkach są dotykowe mapy, które, stwierdzam ze zdumieniem, nadal umiem czytać! Jasne, nie tak, jak w podstawówce, siebie z tamtego czasu nadal podziwiam, że umiałam pokazać, co jest co, ale jednak nadal kojarzę ze sobą fakty, żeby nie powiedzieć, łączę kropki. Niby niektóre symbole mi się mieszają i te podróże palcem po mapie wychodzą mi czasem trochę dalsze, niżchciałam, ale jednak wiem, że tu jest góra, tu jeziorko, a tu, nie wiem, równik.
Jak jużwróciłam z tych dalekich podróży, czyli, mówiąc konkretniej, z podłogi, na której mi się te mapy mieszczą, postanowiłam napisać tutaj, puki mam czas. Przecież się książki same nie przeczytają…

Tak, Czytelniku, znowu czytam. Jestem z tego zadowolona, bo przez ostatni rok miałam okresy, zwłaszcza te stresujące, kiedy nie chciało mi się zapoznawać z żadnymi historiami, a już na pewno nie z nieznanymi. Teraz natomiast przerzuciłam się prawie całkowicie z youtuba na aplikację do odtwarzania audiobooków i ebooków i podróżuję z nimi.
Klimaty, trzeba przyznać, dość rozmaite. Aktualnie idzie u mnie na zmianę Tery Pratchett i Jerzy Broszkiewicz.
Pierwszy autor, gentleman z Anglii, zapewnia mi inteligentną rozrywkę już od pewnego czasu, bo odkąd mnie Dawid namówił, odtąd co jakiś czas go pytam: Dawid, i którą część teraz? No fakt, w "świecie dysku" trochę tego jest, na szczęście chronologia wydawnicza nie jest tu wymagana. Surrealistyczna fantastyka z bezbłędnymi nawiązaniami do świata rzeczywistego, cynizm, a jednocześnie zawsze odrobina nadziei, wciągające przygody dla młodzieży, morał, co zrozumiejąwszyscy, a jednocześnie żarty zupełnie nie dla najmłodszych, wplatane w sposób bezczelnie oczywisty, to jest to, co znalazłam u Pratchetta. Czyli czuję się tam, nie ma co ukrywać, jak we własnej głowie. Cudowne są te książki, choć wymagają skupienia. Jak próbujemy ogarnąć, których bohaterów już znamy, gdzie się kończy zdanie, a także, dlaczego przyczyna i skutek są zamienione kolejnością, to nie można się rozpraszać.
Drugi autor, pan Broszkiewicz, jak słychać dżentelmen z Polski, oferuje coś pomiędzy Niziurskim a Bachdajem, tak bym powiedziała. Jak byłam młodsza to trochę się tych młodzieżowych książek minionego ustroju czytało i miło jest wrócić do klimatu, zwłaszcza, że tu naprawdę, oprócz przygód, znajdzie się też parę bardzo mądrych i ładnych cytatów. I niby książki nie odkrywają Ameryki i nie są bardzo skomplikowane, ale jednak kto by czasem nie chciał, żeby ich pan kapitan zabrał w podróż po dalekich lądach w poszukiwaniu wielkich, większych i największych przygód? Oczywiście muszę pamiętać o tym, że jakby mieszkańcy dalekich lądów dowiedzieli się, jak leniwa potrafię być, albo przeciwnie, jakie czasami mam pomysły na spędzanie wolnego czasu, to by mnie prawdopodobnie zawrócili do domu z użyciem ostrych narzędzi… Ale przygoda jest!

Przygody przeżywam, na szczęście, nie tylko w książkach, ale też w świecie prawdziwym. Pod koniec czerwca na przykład odwiedziłam z moją siostrą dwa wydarzenia.
Tu należy wspomnieć istotną sprawę. Sesja, to nic, sesję się ma co pół roku. Moja siostra skończyła podstawówkę! Wiadomo, egzaminy, wybory życiowe, polonez, dyplomy i zakończenia… Działo się wiele. Serdecznie Ci, Emi, gratuluję ja i cała sekcja komentarzy!
Z tej okazji, a także z okazji marcowych urodzin, Emila otrzymała ode mnie obietnicę, że tym razem przynajmniej jeden dzień Opener Festival musimy zobaczyć.
I faktycznie, pod koniec czerwca, dokładnie w dzień imienin mojej siostry, wyruszyłyśmy do Gdyni.
Nocowałyśmy u cioci mojej koleżanki. Chciałoby się tu zacytować Makuszyńskiego:

"Ewcia zwała ją "ciocią", chociaż niewiele prawnych podstaw istniało do tego czcigodnego tytułu. I pan Tyszowski, nie wiedząc, jak jej wyrazić serdeczną i tkliwą wdzięczność, mianował ją też "ciocią", tak że po kilku latach nikt nie używał ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla całej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla stróża i dla całego domu była ciocią."
K. Makuszyński "szaleństwa panny Ewy"

Więc i ja nazwę ją ciocią, zwłaszcza, że jak przyjechałyśmy, okazało się, że nie tylko imięEmilki się tamtego dnia "zaczerwieniło w kalendarzu".
Ciocia pożyczyła nam dobrej zabawy i przykazała po powrocie NIE śpiewać, bo będą spać. Obiecałyśmy, że dobrze, będziemy śpiewać w pociągu, a następnie ruszyłyśmy w deszcz, bo, oczywiście, lało.
Festiwal nam się spodobał, nie tylko koncerty, ale i różne atrakcje towarzyszące. Okazało się, że mi w życiu, to generalnie brakowało jednej rzeczy, basenu z piłkami! Jak będę sławna i bogata, to ja chcę taki basen!
Posłuchałyśmy koncertów, przeszłyśmy się po stoiskach, porobiłyśmy kilka niezmiernie artystycznych fotografii… #TenWspominanyBasen
Swoją drogą, ten moment, kiedy się dowiadujesz, że twoja czternastoletnia siostra prawdopodobnie słuchała w pociągu ostrzejszej muzyki, niż ty. Było fajnie!

Po koncertach natomiast trzeba było wrócić. Pamiętamy wszyscy o obietnicy, złożonej cioci, co będzie w tym pociągu?!
W pociągu był facet, przeglądający tiktoka. Trzeba tu dodać, że jak on przeglądał, to przeglądał tak, że wraz z nim tego tiktoka widział cały wagon. W pewnym momencie facet, wyraźnie będąc już "zmęczony" życiem, walnął telefon na stolik przed sobą i zasnął. Tiktok, rzecz jasna, nie wiedział o tym i darł się dalej. Tiktok gra, muzyczka jakaś akurat, facet śpi, SKMka nie wyraża zdania na ten temat.
I wtedy właśnie odezwał się we mnie stres całego miesiąca. Czerwiec, z wielu niezależnych powodów, nienależał do najłatwiejszych. Praca, sesja, inne obywatelskie obowiązki, na koniec zaś ta samodzielna podróż, wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czemu ten facet może z siebie robić debila, a ja NIE?
Uznałam, że trzeba zadbać o sprawiedliwość na tym świecie. Miałam pusty kubeczek po herbacie z dworca, miałam patyczek do mieszania, byłam perkusistą… A tam sobie muzyczka leciała…
Pierwsza godzina, niedźwiedź śpi. SKMka nadal wstrzymuje się od głosu. A ja GRAM.
Emila wypiła swoją herbatę, mam jużDWA kubeczki i patyczki! Druga godzina, niedźwiedź chrapie…
Ten pan się nawet obudził w pewnym momencie, ale podobno tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się i inaczej położył telefon, żebym lepiej słyszała. ;p
Zawsze chciałam zagrać na ulicy, mamy więc niezły początek. A najlepsze, że jak się naszemu towarzyszowi znudziły nudnawe remiksy z tiktoka, to puścił: Majka, nie jestem ciebie wart.
Zgodziłam się bez protestu. Pamiętając o tym, że nie zamieniłam z tym człowiekiem ani jednego słowa, nie miał więc szans zrobić tego umyślnie, uznałam, że kocham świat, na którym zdarzają się takie przypadki.

Do domu wracałyśmy już następnego dnia, bo w piątek Gdynia, a w niedzielę już Warszawa i Harry Styles.
Szanuję. Nie tylko umie śpiewać, ale też ma w swoich gadżetach breloczki. Czyli wreszcie nie tylko Emila mogła sobie coś kupić.
Tu jeszcz ejedne gratulacje dla mojej siostry. Jak jej w piątek wyjaśniłam, żeby zgłaszała swoje potrzeby, jak jej ludzie zasłaniają, bo wystarczy porozmawiać, to tak to zapamiętała, że wniedzielę nie tylko zwróciła uwagę zasłaniającym ludziom, ale i ochronie, jak ludzie nie posłuchali. Z tym, że akurat fakt, nie powinni tam stać.

Przełom miesięcy można uznać za udany. Co się w takim razie dzieje w lipcu?
Jeszcze przed festiwalem byliśmy z Fundacją na spotkaniu z rodzicami dzieci niewidomych, żeby im opowiedzieć, jak może wyglądać przyszłość i że jest sporo rozwiązań problemów, więc spokojnie, pomożemy! Lubię to robić, zawsze dostajemy dużo interesujących pytań i ciepłych słów nie tylko na spotkaniu, ale i potem, w formularzu na naszej stronie. Jeszcze w lipcu odbieraliśmy formularzowe pytania i maile na temat naszego spotkania. Cieszę się, że możemy w ten sposób coś komuś pokazać, wyjaśnić czy pomóc. Oczywiście, nie martw się, Czytelniku, ludzie widzący nas na targach i spotkaniach NIE zapomnieli o naszych wysokich obcasach. Chyba trzeba się po prostu pogodzić z tym, że jeśli my założymy wyższe buty, to oni będą siedzieć, jak na szpilkach.

Ostatnie tygodnie natomiast mijały mi troszkę pod znakiem problemów technicznych, nie tylko związanych z Fundacją. Jednocześnie zaczęła mi szwankować drukarka 3D i własny komputer, a raczej niektóre na nim programy. Cieszę się jednak, że mimo wszystko robię coś z muzyką. Przez to, że nagle nie mam studiów kompletnie zmienił mi się rozkład obowiązków, a co za tym idzie zaburzyłam sobie rytm snu i myślenia tak, że trochę trudno mi się wziąć do zaplanowanej pracy. Tak zawsze jest na początku wakacji i prawdopodobnie już tak zostanie, cieszę się jednak, że mimo wszystko udaje mi się częściej włączyć Logic albo mój zestaw perkusyjny. I z jednym, i z drugim mam trochę do zrobienia i naprawienia, dzięki lekcjom z Andre nie przeraża mnie to jednak tak bardzo, jak przerażałoby kiedyś. Dzięki Bogu za te nasze spotkania, bo jeszcze pół roku temu to, co wyprawia mój komputer załamałoby mnie na długo. Człowiek się jużzbierze, wreszcie ma jakąś siłę psychiczną i resztkę energii do pracy, a tu technologia odmawia posłuszeństwa i zanim się naprawi usterkę, człowiek zapomina, co właściwie chciał zrobić. Każdego to może wykończyć. Na szczęście powoli idzie ku dobremu i zaraz do tego wracam, coś jeszcze poinstalować i może w jednym projekcie podłubać, bo przydałoby się skończyć.

I wpis kończyć też chyba należy, bo w sumie dużo więcej tu napisać nie można. Pozdrawiam wszystkich, którzy wiedzą, jak to jest, jak nawet w wolne dni świat potrafi przytłoczyć i wszystkiego jest za dużo. Czasami napisanie jednego maila lub wykonanie jednego telefonu znaczy więcej, niż cała ta sesja razem wzięta. Dziś jednakwstałam i nawet mi to nie przeszkadza, więc cieszę się, że mogłam do Ciebie, Czytelniku, napisać.
Cytat z muminków:
"Gdybym ja wiedział, że on wie, że przełażę przez te góry dla niego, to potrafiłbym to zrobić."

No więc właśnie, ja idę dalej przełazić, a Tobie Czytelniku, życzę dobrych dni!
Do następnego wpisu. A o czym? To jeszcze trzeba przemyśleć.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Emila doceniła Jacoba Coliera, po fragmencie jego koncertu pytając: dlaczego on gra na WSZYSTKIM?

Kategorie
co u mnie

Opisanie świata, czyli egzaminy, motywacje i zadania dla ambitnych

Kiedy wstałam rano gdzieś tak w połowie maja, miałam myśl, że szkoda, że coś mi przerwało sen, będę zmęczona. Mój mózg potrzebował dłuższej chwili, żeby załapać, że to, co przerwało mi sen, to próbna ewakuacja w internacie. Która również mi się śniła. Zważywszy, że zaczynało mi się śnić, że mnie budzą i jestem zmęczona, to coś jest chyba nie tak. Przy początku miesiąca przeżyłam tydzień, w którym jednocześnie miałam studia, praktyki, pracę w fundacji, szkolenie, które prowadziłam i trochę własnej nauki. Co ciekawe, życie prywatne nie ma pojęcia, że wypadało by zaczekać i różne poważne dialogi z ważnymi dla mnie osobami odbywają się gdzieś pomiędzy wszystkim innym.

W tygodniu następnym było minimalnie lepiej, bo akurat nie miałam praktyk, a szkolenie skończyłam przy początku. Był więc czas na chwilę snu, chwilę jakiegoś filmiku, filozoficzne pytania…
A czy na psychologii rozwoju można się rozwijać? Takie pytanie otrzymałam od kogoś tóż przed ćwiczeniami z tego fascynującego przedmiotu. Odpisałam, zgodnie z prawdą, że można, jak najbardziej, ale nie o ósmej rano. Mimo tej godziny, która wg. mnie powinna być zakazana, starałyśmy się słuchać. Wtedy akurat było o wczesnej dorosłości, mniej więcej ten okres, w którym jesteśmy wraz z koleżankami z grupy.
Człowiek jest w tym okresie w maksimum swoich możliwości! Możliwości organizmu, umysłu, możliwości regeneracyjnych…
W tym momencie rozbawił mnie kontrast między tym stwierdzeniem, a tym, jak musimy o tej porze wyglądać. Jezu, to to jest maksimum? Cytując klasyka: to maks, co może z ciebie być? Osłabł duch w narodzie, drodzy państwo.
Podobnie, jak internet, też niezbyt dobry. Ostatnio w jednej z pracowni nie działał ani uczelniany, ani mój.
Do pracowni komputerowych najczęściej dostajemy się windą. Winda w naszym budynku jest całkiem OK, gdyby nie to, że bardzo często pokazuje, że jedzie na trzydzieste ósme piętro, co by nie było bardzo dziwne gdyby nie to, że w tym budynku pięter jest, o ile dobrze pamiętam, sześć. Nie powiedziano nam, co jest na mistycznym 38 piętrze, moja teoria jest taka, że tam się gnieżdżą doktoranci.

Ja się na razie nie wybieram, bo przede mną koniec pierwszego roku. Tak tak, Drogi Czytelniku, za tydzień będzie koniec, będę po wszystkich egzaminach. Zgodnie z tradycją reszta życia nie zwalnia i po drodze pojechaliśmy na targi z fundacją. Po takich targach zawsze mamy mnóstwo nowych doświadczeń i mnóstwo pytań i komentarzy od naszych obserwujących. Głównie na naszej stronie, w formularzu do zadawania pytań. Zwyczaje się nie zmieniły, nadal dostajemy po takich wyjazdach około 25 wpisów, w tym 5 jest o nasze produkty, pozostałe 20 o to, kto nam kazał nosić obcasy i dlaczego jeszcze nie siedzi we więzieniu. Generalnie jest interesująco.
Do sesji mam do napisania jeszcze parę rzeczy… W ogóle wyjaśnij mi, Czytelniku, dlaczego jest tak, że ja sobie mogę tu pisać wpisy, na facebooku pisać posty, w razie pytania otwartego na egzaminie pięknie lać wodę na piątkę i jakoś mi to wychodzi. Natomiast, jak naprawdę mam napisać jakiś konkretny tekst na termin, który decyduje o być albo nie być, to mi nagle odbiera znajomość języka polskiego w mowie i piśmie? Gdzie tu jakaś sprawiedliwość? Druga niesprawiedliwość oczywiście polega na tym, że ja się poprzerażam, ponarzekam sobie, a i tak wiadomo, że ostatecznie nie będę mieć wyjścia i cholerstwo napiszę, nawet wysłać mi się zdarzy.
Na razie na szczęście nie trzeba było nic wysyłać, bo wczoraj był egzamin praktyczny. Konkretnie z pierwszej pomocy przedmedycznej. Nasz pan od przedmedycznych uczył nas wielu ciekawych czynności, takich, jak ratowanie ludziom życia, ewentualnie tego, jak zrobić, żeby nasza pierwsza pomoc nie była jednocześnie naszą ostatnią pomocą. To chyba całkiem dobrze, więc się cieszę. Zarówno z zajęć, jak i z tego, że po nich dostajemy nie tylko zaliczenie, ale i certyfikat ukończenia kursu. Trochę mnie tylko przeraża, że niektórzy uważają, że pierwszej pomocy się nie da, albo nie trzeba, albo nie można, nauczyć niewidomych. Tym, co tak myślą na serio nie życzę, aby zasłabli przy swoim niewidomym dziecku, samym z nim będąc. Nasz instruktor, na szczęście, nie podziela tej opinii i starał się dzielnie, abym była dokładnie tak samo zmęczona, jak reszta. Oczywiście mnóstwo rzeczy trzeba było pokazać na mnie, no bo wtedy i ja wiem, co się robi, i reszta dziewczyn, bo to widzą. Odbywało się to od początku w ten sposób, z resztą na moje wyraźne życzenie, nie przewidziałam jednak konsekwencji.
– No dobra, dziewczyny, która ma zacięcie aktorskie? – Rzucił w przestrzeń pytanie nasz pan ratownik.
– Yyyyy… No… Maja? Maja. – Posypały się głosy z sali. Aha. OK. W sensie, no nie wiedziałam, ale dobra, pewnie, że tak…
– Masz? – Zapytał mnie z zaciekawieniem.
– No widzi pan, co tu się dzieje. – Westchnęłam. Potem się okazało, że na tej lekcji miałam wszelkie możliwe zranienia i oparzenia, na szczęście tylko takie nakładane na rękę. Na egzaminie miałam całkiem prosty scenariusz i zdałam.
Przed egzaminem natomiast miałyśmy sławną już psychologię rozwoju. Przed tymi zajęciami Pani Doktor, która nas uczy, ma niezwykłą okazję do psychologicznych obserwacji, prowadzonych na młodych dorosłych w trudnych warunkach godzin porannych.
– Pani doktor, czy ja mogę mieć pytanie? – Wyrwałam się na samym początku.
– Bardzo proszę. –
– Ale pytanie do grupy… –
– Ta ktak, jeszcze nie ma początku zajęć. – Zaczęłam więc pytać, ale formułowanie zdań nie szło mi do tego stopnia, że w końcu znowu spojrzałam na prowadzącą.
– No widzi Pani, ja już nie mogę! Ja dziś nie powinnam prowadzić ciężkich maszyn! –
Moje pytanie dotyczyło tego, do kiedy jest termin oddawania prac na zupełnie inny przedmiot. Dyskusja w grupie wybuchła od razu.
– Dziewczyny, ale do początku, czy do końca sesji? –
– Do końca… –
– Do początku! Do końca zajęć! –
– A kiedy był koniec zajęć? –
– A kiedy w ogóle były te zajęcia? Przecież tych wykładów prawie nie było! To kiedy był ostatni? –
– Drogie panie! – Odezwała się nasza prowadząca, – Zacznijmy. Nasze ostatnie zajęcia są dziś! –
Na ostatnich zajęciach naszym zadaniem było stworzenie krzyżówki. Pani rozdała nam główne hasła i kazała sporządzić resztę pytań, potem natomiast poszczególne grupy rozwiązywały krzyżówki stworzone przez innych.
– Słuchajcie, są dwa warianty. Pierwszy jest dla ambitnych, wymyślacie panie hasła dotyczące tylko tego tematu, który jest w haśle głównym. To jest wariant dla tych co są dziś pełni sił, obudzeni… Mogą prowadzić ciężkie maszyny. –
Taaa… Dzięki. Tak właśnie wyglądają nasze zajęcia o ósmej rano. Jednak je lubiłam.

OK, odczepmy się od tych zajęć. Psychologia była, pierwsza pomoc była, co tam panie w polityce?
Nie wiem, nie wiem, ale mogę powiedzieć, co w muzyce, nowa płyta Sheerana wyszła. Bardzo piękna, bardzo smutna, bardzo mi wtedy pasująca do nastroju. Pisana w momencie trudnym, w większości o cierpieniu i stracie, ale też o przetrwaniu, więc będziemy żyć. Już pierwsze dźwięki robią wrażenie, a potem jest tylko lepiej, choć i mocniejsze teksty. Pierwszą bardziej optymistyczną piosenką na tym albumie jest utwór, który Sheeran napisał po tym, jak się po jakimś trudnym wieczorze obudził i spędził poranek ze swoją córką na słuchaniu winyli. I akurat w tym dniu świat był jakby trochę lepszy. Czyli pozdrawiamy wszystkie córki, na ratunek w takich chwilach przychodzące, bo to jednak piękny i niezbędny wynalazek!

Oprócz tego, ze spraw muzycznych, to byłam na koncertach juwenaliowych, i moich i polibudy. Strachy Na Lachy, nigdy nie byłam, a Grabarza lubimy, więc super. Potem Zalewski, zawsze spoko. Na końcu zaś fragment Kultu i niestety do baranka doczekać nie mogłam, ale na szczęście byłam jeszcze na wyjeżdżających na wakacje podopiecznych. Ja w ogóle uważam, że to powinien byćchymn APSu, dlaczego on nie był na naszej imprezie?!
Na naszej był Mrozu. Zawsze chciałam posłuchać i nie zawiódł mnie, lubię ludzi, co tak samo umieją śpiewać na żywo, jak i w studiu. Poza tym wielki szacunek za wybrnięcie z tego miliona monet, muszę przyznać, że za milion się nie sprzedał.
Podświadomości moja, towarzyszu koncertowy, podziękowania składam Tobie tutaj, bo bym sobie w życiu sama na te koncerty nie poszła, a tak poszłam i to w dobrym towarzystwie.

Propos towarzystwa, wcześniej jeszcze Kamil mnie zabrał do teatru, co jakby nowością nie jest, natomiast tym razem to był musical o naszym roku 1989 i poprzedzających, wzorowany na Hamiltonie. Czyli musical historyczny, całe przedstawienie praktycznie rapowany tekst, non stop i ja podziwiam aktorów, którzy musieli się tego nauczyć. Czego oni z tego płyty nie wydadzą?

Od historii przechodzimy prostym skojarzeniem do… Eseju z dydaktyki. Jak mówiłam, tragedia, bo muszę coś napisać. Mam 20 tematów do wyboru, nadal nie wiem, o czym pisać. Witamy na studiach. Mam nadzieję, że już za tydzień, może dwa, pochwalę się tutaj, że ten pierwszy rok za mną i zdany.
Najważniejsza informacja na jego temat brzmi: rusza specjalność tyflopedagogiczna! Będą na niej tłumy studentów, bo okazało się, że przekroczyliśmy minimalną liczbę osób zapisanych do uruchomienia kierunku i na naszej specjalności będzie aż… 17 osób. Jak my się pomieścimy? ;p W każdym razie się cieszę, bo jeszcze tylko jeden rok i jużbędą zajęcia związane z tym, czego chcę się uczyć! :d
Teraz też się uczyć powinnam, a oczywiście cały świat się przeciw mnie sprzysięga. Mam nowe instrumenty wirtualne, które należy przetestować, kupiłam na nie nowy dysk, więc trzeba je przenieść, obiecałam różnym ludziom, że przeczytam z 15 różnych książek, mam parę dni wolnego, więc może mi się zdarzy spać w nocy więcej, niż niecałe 6 godzin… Jest tyle możliwości! A jeszcze jadę z siostrą do Warszawy, żeby trochę poświętować fakt, że ona już swoje egzaminy, ósmoklasisty i wstępne do szkoły plastycznej, zdała.
A na studia esej, trzy egzaminy i projekt na technologie informacyjne. I na podstawy migowego. Tak owszem, to też trzeba zdać.

No cóż, ale jest czerwiec, więc pewnie sporo osób ma teraz sesję lub egzaminy. Zwracam się do was, drodzy moi. Ostatnie dni pokazały mi dwie ważne rzeczy.
Po pierwsze, naprawdę da się pewne egzaminy zdać nie poświęcając im trzech miesięcy życia. Nie zniechęcam do nauki, ja tylko mówię, że na studiach musimy jużwiedzieć, które rzeczy przydają nam się bardziej, a które jednak nieco mniej.
Po drugie, istnieją priorytety. I choćbyś miał pełno egzaminów, pracę do skończenia na wczoraj i do ogarnięcia wiosenne porządki w całym domu, zdarzają się sprawy ważniejsze. Rzeczy, dla których warto rzucić wszystko i zająć się tym, co zrobione być musi. Świat poczeka, jest tylko światem. Cieszę się, że mam ludzi, którzy w takich chwilach ze mną są i sprawiają, że nie muszę tego robić sama.
Bywa ciężko, Czytelniku, ale dzięki takim osobom Można Mieć Motywację.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Może i bałagan w tym wpisie spory, ale, kiedy tyle się dzieje, opisanie świata bywa trudne.
Werka, dzięki za tę płytę:

EltenLink