Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Czeski film, noszenie sprzętu i zmiana filamentu, czyli w ostatnich miesiącach praca. Nad sobą.

Od pewnego czasu aplikacja w zegarku, służąca do śledzenia rytmu snu, pokazuje mi rano powiadomienie. Powiadomienia w zegarku mają to do siebie, że się pokazują, a pod spodem mają przycisk, który nie wiem, jak graficznie wygląda, ale przez czytnik ekranu czytany jest jako: odrzuć. No OK, odrzuć powiadomienie, rozumiem, już nie chcesz na nie patrzeć.
Poranne powiadomienie prezentuje się następująco:
"Wygląda na to, że już nie śpisz. Czy chcesz rozpocząć dzień?"
Po pierwsze, co to za idiotyczna forma pytania, wiadomo, że zazwyczaj NIE chce! Pytanie powinno brzmieć: czy rozpoczęłaś już dzień?
Po drugie opcje wtedy mam dwie: "tak" i "odrzuć". Wygląda pięknie. I jest zepsute, bo jak klikam "odrzuć", to dzień się nie odrzuca, trwa uparcie dalej, nawet, jak akurat nie mam ochoty go rozpocząć.

I jak taki dzień wygląda?
Najpierw przychodzi Dante, piesek nasz niezawodny, kładzie się oczywiście na samym środku wszystkiego i przestaje reagować na świat. Pytam się go, co robi, dlaczego tu śpi, czy by nie chciał może łaskawie wstać…? Nic z tych rzeczy. Czasem tylko westchnie ciężko, zniesmaczony moim zachowaniem.
W trakcie dnia do życia budzi się też drukarka 3d. Nie jest ona bardzo głośna, choć obie z siostrą stwierdziłyśmy, że czasami wydaje takie odgłosy, jakby zamieszkiwali ją kosmici, rodem z syntezatorowych filmów science fiction dawnych lat. Nabieramy przy niej również innych, kosmicznych doświadczeń.
– Emila, ciągnie się ta nitka przy druku? –
– Chyba tak. –
– To weź zdejmij. –
– No ale palcami ,to się boję! –
– Nie bój się, jak dysza będzie daleko, to przecież możesz złapać, to nie jest gorące. –
– Jest daleko. –
– No to, jak jest daleko, to zdejmij. I co, udało się? –
– Jest! Tak! Mam ją! – Widzicie? Przeżycia rodem również z filmu.
Co jakiś czas jednak drukarka postanawia być głośniejsza i zaczyna się skarżyć, że o Boże, ratunku, pomocy, jak żyć, panie, jak żyć, skończył się materiał! Trzeba zmienić!
Jedynym sposobem na to, żeby moja drukarka drukowała coś z wielu kolorów jest zmiana tego plastikowego drutu podczas druku. Skutek tego jest taki, że na słowa "a potem była zmiana" cały świat odpowie "i szpak dziobał bociana". Ja natomiast odpowiem: i skończył się pomarańczowy drut.

Nie samym filamentem jednak żyje człowiek, a ponieważ dawno nie pisałam, trochę opowiem, co się działo w sierpniu.
Zacząć można od tego, że wyjechałam do Czech. Powiedzmy, że był to wyjazd służbowy, bo starałam się podczas tego wyjazdu uczyć, jak to jest być koordynatorem na obozie ICC. Kto by pomyślał, a parę lat temu sama byłam uczestnikiem.
Wyruszyliśmy z Krakowa, na szczęście nie bladym świtem, tylko o jakiejś ludzkiej godzinie i od razu rozpoczęliśmy dyskusję, czy jak będzie mandacik, to składka, czy na fakturę. Bezpiecznie i zgodnie z przepisami… na dobry nastrój… dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia późnym popołudniem.
Trzy uczestniczki, koordynator i ja, czyli w sumie pomiędzy, bo jestem ze strony fundacji, ale dziewczyny niewiele młodsze ode mnie. Niestety nocleg mieliśmy w innych miejscach, więc na początku musieliśmy się rozstać.
Od razu zaczęło się ciekawie. Hotel zrobił wrażenie całkiem dobre, oto w pokoju jest łazienka, szafa, biurko i telewizor, szafka nocna, stoliczek, łóżko i… OWAD. NIE wiem jaki.
Mój stosunek do owadów znają wszyscy, utrudnia on zarówno służbowe zebrania, jak i prywatne wypady na pizzę. Owadów być nie może i koniec, zwłaszcza niezidentyfikowanych.
Co tu zrobić? Nasz koordynator owszem, odprowadził mnie do hotelu, ale drzwi dawno się za nim zamknęły, gdy odkryłam obecność owada. Przecież nie będę teraz dzwonić! Z drugiej strony spać trzeba… Wzięłam więc laskę, żeby problem był od razu jasny i wyszłam na korytarz.
Czyżbym chciała robić z siebie kretynkę przed całkowicie obcymi ludźmi, żeby mi wyganiali muchę z pokoju? Oczywiście, że tak! O, ktoś odkurza, to pewnie tu pracuje. Haloooo?
Pani nie mówiła po angielsku. Ani po czesku, jak już przy tym jesteśmy. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku, to więc robiłam.
Pani mówiła, jak mi się zdaje, po Ukraińsku i trochę czesku, ja mówiłam po polsku, angielsku i w języku migowym wszystkich narodów, że jestem niewidoma, a tu mi takie lata, o, widzisz, lata, nie chcę tego, co to jest? Nie wiem co to, bo nie widzę, nie chcę tego.
– Aaaa, to ja otworzę! – Pani otworzyła okno. Kobieto, to przecież naleci więcej! Oszczędzę wam tego, w każdym razie okazało się, że w sumie nie głupio zrobiła, owad oddalił się do swoich spraw, a ja mogłam się skupić na swoich.

Muszę przyznać, że pierwszy raz byłam w sytuacji, w której nie znałam ani miejsca, ani hotelu i byłam zupełnie sama. W takim wypadku nawet zwyczajne zejście na dół w celu zjedzenia jakiejkolwiek kolacji staje się przygodą. Zwłaszcza, że tam angielski funkcjonuje sobie na poziomie rozmaitym, od płynnego po płynnie zanikający.
Siedziałam sobie więc sama przy stoliku nieznanej restauracji nieznanego hotelu. Miałam nadzieję, że przy tym napływie wycieczkowiczów dosiądzie się może do mnie z łaski swojej jakiś włoski mafiozo, angielski książę… grecki bóg, by się samo nasuwało… Dobra, Werka, niech ci będzie, może być pruski hrabia. Nie dosiadł się żaden, ich strata.
Mówiąc o stracie, po kolacji jeszcze raz zeszłam na dół, żeby zgłosić, że nie działa wi-fi. W pokoju telewizor, poza pokojem czeski film. Trafiłam na etap wybiórczego angielskiego, więc człowiek na recepcji powiedział po angielsku, że mu przykro, a potem dodał, że: jak ne ide, to ne ide. Nie muszę znać czeskiego, żeby zrozumieć, co te smutne słowa oznaczały.
Na szczęście, konieczności oglądania seriali nie było, ponieważ okazało się, że mogę po raz pierwszy odwiedzić ludzi z ICC.
ICC, integracyjny, międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, ma swój specyficzny układ dnia. Między posiłkami są warsztaty, przedpołudniowe i popołudniowe. Od 19 mamy różne aktywności dodatkowe, można grać w gry, grać na instrumentach, zwiedzać, biegać skakać latać pływać, kończy się to około godziny 21. I tu, ponieważ następuje czas na wypoczynek, uczestnicy rozpoczynają swój "czas wolny", w którym, zamiast snu, mogą spełniać wszelkie inne fanaberie, pod warunkiem, że mniej więcej od jedenastej będą cicho.
Jakby to napisała Chmielewska, Ola zaprezentowała fanaberię od razu.
– Majaaaa, czy ty możesz nie być, jak ten wujek na weselu? – Zapytała mnie, kiedy kolejny raz spytałam je, cóż to za Włochów poznały, że nieźle się tu bawią od samego początku i czemu ja jeszcze nic o tym nie wiem. No dzięki, Olu, to już jest ksywka na cały wyjazd!
W tym momencie pozdrawiam nasze uczestniczki, dziewczyny, bardzo się cieszę, że przez parę dni mogłam tam z wami być! To do grupy oficjalnej, ale pamiętajmy, że nieoficjalna również zasługuje na wspomnienie.
W tym samym czasie, w którym odbywał się obóz ICC, do miejscowości naszego pobytu przyjechała sobie prywatnie pewna grupa osób z Polski, byli uczestnicy, spragnieni odnowienia dawnych kontaktów i, tak generalnie, miłego spędzenia urlopu. Nagle więc okazało się, że wokół stolików, obleganych przez uczestników ICC, coś często słychać język polski.
Siedziałam ja sobie więc z tą nieoficjalną polską grupą, integrującą się w różnych językach z różnymi narodowościami, ostatniego wieczoru mojego pobytu w Czechach. Oficjalni uczestnicy również byli z nami, ponieważ w mieście trwał jakiś festiwal i wszyscy wieczorami wychodzili przejść się po mieście. W pewnym momencie jedna z uczestniczek, imienia tym razem nie wspomnę, bo nie wiem, czy mi wolno, powiedziała: Maja, jak coś, to my idziemy zapalić.
Troszkę mnie zatkało. Ja wiem, że ja jeszcze nie całkowicie koordynator, ale jednak dla nich teoretycznie bardziej kadra, przecież wie doskonale, że to JA… Zaniepokojonych rodziców od razu zapewniam, ona powiedziała kompletnie coś innego, tam głośno było. Ja jednak jeszcze o tym nie wiedziałam, więc wyraziłam na głos swoje myśli do siedzącego obok mnie kolegi P.
– Czekaj, co ona powiedziała? Że gdzie idzie? –
– Zapalić? – Zastanowił się i on, co jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu.
– No wiesz co? – Zawołałam, trochę z rozbawieniem, a trochę odczuwając w kościach te moje studia pedagogiczne. – No ale żeby tak… po prostu? Przy mnie? –
– On im na to pozwala? – Zagadnął kolega.
– A widzisz go tu gdzieś? Jasne, że nie pozwala! Ale… No i niby co ja mam zrobić? –
– Eeee, jak ja się cieszę, że ja już nie jestem koordynatorem. – Westchnął z ulgą kolega, nie posiadający moich dylematów. No bo z jednej strony dobra, człowiek się chce truć, jego sprawa, no ale z drugiej, czy ja bym, jako uczestnik, tak jeszcze na bezczelnego zgłaszała tę potrzebę?
Dziewczęta po pewnym czasie wróciły z wyprawy.
– Ej, słuchaj, ty mi powtórz, po co wyście poszły? –
– No jak to, zapłacić. – Odpowiedziała dziewczyna, niewinna jak dziecko. Faktycznie, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie, kiedy ktoś chciał zapłacić za zamówienie, po prostu wchodził do środka i mówił, co zamawiał.
– Jezu, to dobrze! Strasznie cię przepraszam, skarbie, myślałam, że wy jarać szłyście. Zapalić. –
– No co ty?! – Oburzyła się niesłusznie oskarżona, podczas gdy ja parsknęłam śmiechem.
Także potwierdzam i uspokajam, żadnego palenia, żadnego picia tam NIE… widziałam.

Z Czech wracałam flixbusem. Pierwszy raz jechałam tym wehikułem czasu, niniejszym muszę zwrócić honor polskim kolejom. Ja myślałam, że to w pendolino jest mało miejsca, otóż nie, w tym busie miejsca było jeszcze mniej, niż w tych pociągach, a także tanich liniach lotniczych. Z rezerwacją flixbusa pomagał mi niezmordowany kolega, tym razem T, również nieoficjalna grupa polska.
– Nieeee no, słuchajcie, ja chyba założę biuro podróży. – Mruknął tonem niezmiennie spokojnym z nad telefonu, podczas gdy trzy różne osoby na raz pytały, czy są jeszcze bilety, czy już zabookował te bilety i czy może jeszcze komuś kupić inny bilet. Na szczęście miejsce było i do kraju wróciłam szczęśliwie.

Coś ja jednak mam z tymi Czechami, tuż po powrocie do Polski zwracałam towar do czeskiego sklepu muzycznego. Bardzo lubię ten sklep, taniej, dostawy szybko i bez problemu, a i tu nie było ich winą, że akurat egzemplarz mi się słaby trafił. Swoją drogą uwielbiam ich tłumaczenia na stronie, niby nie do końca automatyczne, a jednak od czasu do czasu cudowne. Po dokonaniu zakupu na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości tylu i tylu procent. No to jak zostanie "zesłany", niczym z niebios, to kimże ja jestem, aby odmawiać? Inny przykład: po kliknięciu przycisku cena zostanie poniżona.
Po tej poniżonej cenie kupiłam mały kontroler midi od Akai, z padami, żeby mieć na czym grać rytmy, bo na klawiszach nie lubię. Te akurat kontrolery Akai charakteryzują się tym, że raz są dobre, a raz nie. Mi się akurat trafił ten drugi, ale spoko, przysłali nowy i jest super.

Natomiast mój kontroler do pro toolsa, mój niezmordowany towarzysz miksów Mackie ostatnio, niestety niestety, odszedł, obawiam się, do krainy wiecznych miksów. Już mu suwaczki szwankują, już guziki nie te, a cena naprawy jest dokładnie pomiędzy cenami dwóch innych kontrolerów, nowych i z gwarancją. W tej sytuacji chyba nie będę mieć wyjścia i pożegnam Mackiego z ciężkim sercem, ale i nieco cięższym portfelem.
Jestem w trakcie decydowania, co dalej, bo jednak coś z suwaczkami by się do miksów przydało. Tworzyć mogę bez tego, swoją drogą już pierwsze beaty na logicu zrobione, ale miksować już bez tego typu kontroli nie lubię.

Mój proces robienia beatów na logicu widziała ostatnio Weronika. Nie wiem, czy było to dla niej interesujące doświadczenie. Widziałam kiedyś na youtubie taki filmik: jak ludzie myślą o produkcji muzycznej vs rzeczywistość.

Czyli na zewnątrz fajne beaty, którymi, że tak powiem, szpanujemy na mieście, a w rzeczywistości pół godziny na wybór werbelka. Albo gramy, gramy, gramy, wszystko świetnie, dwa takty przed końcem Chryste, dobra, jeszcze raz.
Natomiast i tak fajnie, że już jestem w stanie przynajmniej proste rzeczy na tym Logicu robić, przestawienie się na inny program nie było aż tak trudne, jak myślałam, choć na reaperze pracowałam dłużej. A muszę się z tą produkcją, jak i z przygotowaniem sobie sesji do gry na żywo, jakoś ogarniać, bo widzisz, Drogi Czytelniku, od września gram w zespole.
Becia już na początku sierpnia wspominała coś o tym, że gra i śpiewa ze swoją przyjaciółką i brakuje im kogoś na bębny. Ewentualnie na klawisze. Nic nie mówiłam, ale zaczęłam się intensywnie zgłaszać serią rozmaitych gestów. Becia śmiała się i mówiła, że no tak, właśnie ona też już o tym pomyślała. Aktualnie jest nas czwórka, wraz z kolegą basistą i gramy. Na razie wiadomo, raczej uczymy się grać ze sobą, ale myślę, że jak na pierwsze tygodnie i tak idzie nam spoko.

– Więcej noszenia, niż grania! – Jęknęła Beata, rozmontowując zestaw perkusyjny przed jedną z poniedziałkowych prób. Tu trzeba dodać, że jesteśmy dość podobnego wzrostu i postury, więc wyglądamy całkiem ciekawie z elementami zestawu zawieszonymi na sobie w futerałach lub trzymanymi w rękach. W trakcie obwieszania się tymi gratami kontynuowała przemowę.
– Ale trudno, chciało się grać, to trzeba nooosić… Czekaj! –
– Wziąć ci coś? – Zapytałam z troską myśląc, że moja przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach, bo jest jej za ciężko.
– Nieee! – żachnęła się, – Tylko ta torba jest tak cholerrrnie dłuuuga! – Po wykonaniu skomplikowanego manewru wydostania się z dość wąskiego korytarza z tą, faktycznie, cholernie długą torbą na statywy i inny podobny sprzęt, na próbę udało nam się dotrzeć.

No więc widzisz, Czytelniku. W wolnych chwilach Logic, w poniedziałki wieczorem noszenie sprzętu i próby, ewentualnie nie w tej kolejności, a tak poza tym, to druki, druki, zmiana filamentu, druki…

Myśląc kiedyś o pracy, jakiejkolwiek wykonywanej przeze mnie, niezależnie od tego, czy w Fundacji, czy związanej z dźwiękiem, nie przewidziałam, jak bardzo życie będzie mnie stresować. Nie życzę nikomu strachu przed absolutnie wszystkim, a zaraz do tego dojdą studia, faktem jednak jest to, że ja tutaj piszę o momentach fajnych. O tym, że wyjechałam za granicę, że coś sobie kupiłam, że gram w zespole, albo, że wyszłam ze znajomymi na pizzę. Kilka osób przez ostatnie miesiące często przypominało mi o pisaniu bloga, chwaląc go przy okazji. Było to oczywiście bardzo miłe, ale zaczęłam się wtedy zastanawiać, czemu właściwie piszę? No bo OK, muzykę zawsze chciałam robić, wiem, dlaczego ją robię. O tym, dlaczego studiuję, już tu pisałam, czegoś o druku uczę się, bo to interesujące, a poza tym potrzebne do pracy, ale pisanie? Te wpisy nie mają jakiegośgłębokiego przekazu, zaplanowanej formy, no więc dlaczego?
Chyba już wiem. Zauważyłam, że najczęściej piszę Ci, Czytelniku, o momentach raczej dobrych. Nie piszę w najgorszych okresach, no bo mało komu by się chciało wtedy pisać, a i z czytaniem tego później mogłyby być problemy. W najgorszych okresach pisanie mi nie idzie. Z drugiej strony jednak, przyjmując taką formę samo z siebie wychodzi, że podczas pisania postu muszę sobie przypomnieć, co fajnego wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Albo przynajmniej, jak przedstawić wydarzenia w interesujący sposób.
Jasne, że wyjazd do Czech wiązał się z mnóstwem przygotowań i stresem. Dużym. Jasne, że na pierwszej próbie zespołu ludzie nieco mniej się odzywali, niezbyt się jeszcze znając, a ja to już w ogóle, bo mam problem z nowymi osobami. Jasne, że często, zanim uda mi się coś zrobić muzycznego program przestaje działać, a ja przeklinam i idę spać. Drukarka natomiast często zapycha się z niewiadomego powodu i zmiany materiału nie przebiegają tak płynnie, jak ja tu przedstawiam.
Jak widać jednak, da się z tych wszystkich dni wydobyć zabawne albo pożyteczne sytuacje, a jak wiadomo, wg. mojego podejścia, żeby coś miało sens, musi być albo pożyteczne, albo przynajmniej zabawne. Ja tej rzeczywistości nie przeinaczam, te anegdotki naprawdę miały miejsce. Ja tylko przedstawiam je, zamiast tych godzin czekania na nie.
Bo co mam ci, Czytelniku Drogi, pisać? Że na początku każdej znajomości muszę się 5 razy przejąć, że na pewno nie będę wiedzieć, co powiedzieć? Że zazwyczaj do południa w ogóle niezbyt toleruję świat i ludzi? Że ostatnio trudno mi się zebrać do pracy, nawet, jeśli ta praca jest związana z dźwiękiem? Ktoś mi zadał pytanie: no i co wtedy, siedzisz i nic nie robisz? No… tak mniej więcej. O tym mam napisać, że często do poniedziałkowych prób przygotowuję się w poniedziałek? To już prawie, jak na studiach!
Ostatnio jednak moja przyjaciółka powiedziała mi coś ważnego. Posprzątałam dziś o dwudziestej drugiej. I wiesz, jest tak samo czysto, jakby było, gdybym posprzątała wcześniej!

Więc może o to chodzi? O efekt, który osiągamy, nawet, jeżeli po drodze było trochę jakby mniej fajnie? I żeby po paru tygodniach pamiętać zabawne anegdotki i przydatne doświadczenia, a nie to, co było dużo gorsze. Przecież ze zwyczajnych dni też można wyciągnąć jakieś plusy, wczoraj na przykład zrobiłam (prawie) wszystkie punkty z listy zadań!

Także tak, Czytelniku. Trochę się działo, ale w tym miesiącu, to głównie praca, albo zawodowa, albo nad sobą. Na pewno nauczył mnie ten miesiąc, że nawet, jeśli do czegoś prowadzi długa trasa, to należy doceniać te nasze małe zwycięstwa. Mogą nas jeszcze nieźle zaskoczyć. 😉

Poza tym trzeba pisać, przecież ja dopiero od niedawna wiem, jak wiele osób mnie czyta! Ile ja muszę nowych tematów powynajdywać. No bo co mam napisać, że nowe buty kupiłam? Wszyscy wiemy, jak to się kończy.

Pozdrawiam i życzę siły
ja – Majka

PS: Serio kupiłam te buty.
PS2: A wypad do Gdańska koniecznie trzeba powtórzyć!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Takie (prawie) grzeczne dziecko, czyli mój wpis o szczęśliwych latach

Hej hej!
Przychodzę z kolejnym wpisem z dwóch powodów.
Po pierwsze, ja nie miałam pojęcia, że tyle osób mnie czyta! Bardzo motywująca sprawa! Bądźcie cały czas tak aktywni, to mi nigdy nie zabraknie zajęcia. 🙂
Po drugie, miałam ten wpis napisać już dawno, a zeszły tydzień, zwłaszcza wtorek, mnie do tego jakoś nastroił.
Parę miesięcy temu natrafiłam na innym blogu na takie wyzwanie, blogowy łańcuszek, jak go zwał tak zwał, żeby odpowiedzieć na kilka pytań o swoje dzieciństwo. Jak to się mówi, te beztroskie lata, choć wszyscy wiemy, że to wcale nie zawsze tak kolorowo wygląda.
Czemu teraz? Czemu zachciało mi się to napisać dziś, a nie np. pierwszego czerwca? Pierwszy powód jest banalny, życie mnie wtedy jakoś zajęło. Drugi, to tamten wtorek.
Najpierw pojechałam do sklepu muzycznego, a tam widziałam nowy syntezator Rolanda, który jest… MAŁY. Tak mały, że w sumie nawet dla mnie te gałki były niezbyt wygodne, jak na pierwsze użytkowanie. Co to musi mówić o urządzeniu, skoro nawet dla mnie jest za małe? Maszyna potężna i dość skomplikowana, a spokojnie mieści się w dwóch dłoniach człowieka normalnej wielkości.
Następnie pojechałyśmy z mojąsiostrą do Złotych Tarasów, gdzie, jak na nas przystało, Emila kupiła sobie naszyjnik, a ja układankę. Nie, przepraszam, w tym wieku, to nie jest układanka. To jest "łamigłówka". Jest metalowe, nikt nie umie tego rozłożyć, a jak rozłoży, to na pewno nie złoży z powrotem, przeklina i rzuca przedmiotami. Kiedyś się układało klocki. Teraz to się nazywa, że człowiek ma hobby takie, taką pasję, jak mówiłam, łamigłówki. Mądrze brzmi i rozwija… coś na pewno. Teraz leży sobie niedaleko mnie. Rozłożone. Umiem rozłożyć!
Tu ciekawostka, jak w sklepie z takimi przeróżnymi grami zapytałam dośćspokojnie jednej z pracownic: proszę pani, ale rzucać, to tym nie wolno? Odpowiedziała równie uprzejmie: nie nie, tym nie, to nie ta zabawka, tamte się już wyprzedały.

OK, no więc widziałam miniaturowy syntezator, mam to cholerstwo do rozkładania, poza tym lipiec jest, wakacje… Czas na wpis o dzieciństwie!

1. Ulubiony przebój radiowy z dzieciństwa?

Ulubiony? Jeden? Ale jak…?
Dobra, wymyśliłam. Było sporo rzeczy, których często słuchałam, ale jak mam wymyśleć coś, co faktycznie leciało w radiu, chyba wybieram to.

Często to puszczali w Esce, której wtedy lubiłam słuchać i, choć zwykle to radio opiera się bardziej na remixach i szybszych, klubowych rzeczach, wtedy czasami mieli fazę na takie wolniejsze, spokojniejsze piosenki. Spodobało mi się wtedy głównie dlatego, że głos Jamesa Morrisona wydał mi się bardzo podobny do głosu Zacka Efrona, grającego w Highschool Musical. No sorki, rozmawiamy o czasie, w którym Highschool Musical był niezwykle ważny! 😉
Dodam ciekawostkę. W Esce wtedy był konkurs, polegający na tym, że, jak ktoś zgadnie, co będzie na szczycie niedzielnej listy przebojów, to dostanie 10 płyt. DZIESIĘĆ. To tak dużo było wtedy.
I nawet chciałam zadzwonić, chciałam powiedzieć, że to będzie to. I nie zadzwoniłam, a trzy razy wygrało moje!

2. Dziwna, a jednak nieodłączna fantazja?

Ciężko powiedzieć, ale chyba najdłużej utrzymującą się sprawą była żmija w kącie sypialni rodziców. Przyśniła mi się kiedyś, jak wyszła z tego kąta i mnie goniła. Nawet nie wyglądała za bardzo, jak żmija, ale stwór syczał i był straszny przez samo swoje bycie w moim umyśle żmiją. Po pierwsze, moja mama boi się węży, więc zwykle wąż był we wszystkich bajkach odpowiednikiem czegoś bardzo złego. Po drugie, faktycznie była wtedy jakaś bajka, w której bohatera zaatakowała żmija. A żmija jessssst zzzzzła…
W każdym razie przyśniła mi się, jak wyszła z tego kąta i potem przez bardzo długo jeszcze nie weszłabym sama do tego pokoju. Chyba nie od razu wyjaśniłam, o co mi chodzi, więc rodzice się dziwili. Zawsze można było mi powiedzieć, żebym coś zrobiła w domu, coś skądś przyniosła… No chyba, żę z sypialni, to nie. Tam potrzebowałam towarzystwa.
Potwór pod łóżkiem też był, a jakże, z tym, że mój był podobny do jednego pluszowego psa, co sam chodził, miał takie same nogi i tak samo warczał silniczkiem. Też mi się musiał przyśnić i myślałam, że to prawda. Wniosek z tego, że był sztuczny, na baterie.
O, ale, myśląc o snach, wpadłam na to, co najlepiej pasuje do tej kategorii. Może to się jakoś bardzo długo nie utrzymywało, ale ja swego czasu byłam przekonana, że jeśli ktoś nam się śni, to ten ktoś też o tym wie, przecież też tam, jak gdyby, był. Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy tak by było lepiej, czy wręcz przeciwnie.

3. Zaskakująca zabawa z dzieciństwa?

Zmywanie. Nie, nie takie zwykłe, choć tego teżsię nauczyłam i w sumie nawet lubiłam robić. Ale zanim prawdziwego, nauczyłam się własnego zmywania, polegającego na tym, że miałam miskę z wodą, a w niej sobie czyściłam różne małe naczynia, małe kieliszki na coś, takie rzeczy. Podejrzewam, że nawet nie tyle czyściłam, ile przelewałam wodę z jednego do drugiego. Nie wiedzieć czemu wtedy mnie to interesowało, przy okazji ta woda przydawała mi się czasem do różnych innych eksperymentów. Robić pianę, to jedno, ale ja pamiętam, jak wielkim odkryciem było dla mnie, że papier się topi. Chyba chciałam sprawdzić, jak bardzo się może stopić, zanim nie zniknie.

A takie bardziej typowe, choć dla niektórych nadal zaskakujące, może być to, że swego czasu preferowałam zabawy częściej przypisywane chłopcom. Samochodziki, dywan z ulicami, potem indianie i namioty, piraci i ich statki… A, no i były miecze z takich styropianowych listewek, nawet z jednej strony owijane sznurkiem, żeby miały rękojeść. Do tej pory pamiętam nasze walki z dziadkiem na środku salonu. Nie wiem, czy babcia była wtedy zadowolona.

4. Gdzie chodziliście na spacery?

Pierwsze, co mi się nasunęło, to, że do Kauflandu. Bardziej chodzi jednak o to, że Kaufland, to było pierwsze miejsce poza domem, do którego zapamiętałam i dobrze znałam drogę. Czasem więc szłam obok mamy sama, czasem, kiedy tam chodziłyśmy, mogłam też np. słuchać muzyki, co teoretycznie na nieznanych trasach było trudniejsze. Oczywiście teraz bym nie szła ze słuchawkami, ale wtedy, kiedy zawsze szłam z kimś, potem również prowadziliśmy wózek, jakoś mi to nie przeszkadzało. Czasami zdarzało nam się też pójść na piechotę do babci i pamiętam to dlatego, że było tam, jak na moje ówczesne możliwości, dość daleko.
Inne spacery pamiętam już poza miejscem zamieszkania, kiedy jeździliśmy do rodziny w Warszawie albo w Łodzi. W Warszawie chodziło się do ogródka jordanowskiego, tam się nauczyłam rzucać do kosza, a w Łodzi spacery były do lasu, bo akurat był blisko. Cieszę się, że jeden z moich wujków nigdy nie bał się zabierać mnie na te spacery nawet wtedy, kiedy trzeba było wędrować po trudniejszych fragmentach terenu czy przełazić przez krzaki. Do dziś się nie boi!

5. Jaka była wasza spektakularna psota z dzieciństwa?

O Jezu, no dobrze. Czas na historię o motorku.
Bajka rozpoczyna się, kiedy mała Maja bawiła się w przedszkolu. Ja byłam w przedszkolu integracyjnym, w którym akurat integracja nie występowała jedynie w nazwie, ale też dbało się o nią rzeczywiście. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, choć oczywiście okupione to było pewną ilością ciężkich chwil, zarówno moich, jak i moich opiekunów. Miałam tam jednak zapewnione wsparcie dorosłych.
Z dziećmi natomiast, jak to z dziećmi, bywało różnie i choćby nie wiem, jak dobra była placówka, nic się na to nie poradzi. Dodam tylko, w ramach ciekawostki, że miałam tam jedną przyjaciółkę, z którą, niestety, już kontaktu nie mam. Miałam też jednak kolegę, który mnie nie lubił, mówiło się, że bez powodu, choć oczywiście teraz podejrzewam, jaki ten powód był. Siedział koło mnie podczas posiłków i pamiętam, że kiedyś założyłam się z nim, że zjem zupę, zanim doliczy do stu. Wiecie, sto, to była taka ogromna liczba! Było to istotne o tyle, że ja wtedy straszliwie wolno jadłam. No i ten kretyn zaczął liczyć dziesiątkami. Pozdrawiam cię serdecznie, mój drogi wrogu z przedszkola. Spotkaliśmy się w liceum, zupełnie w innych okolicznościach i trzeba przyznać, że umiesz organizować niezłe imprezy! 😉
W każdym razie mój kolega od obiadów, wraz z kilkoma innymi, utrudniali mi pewną rzecz. W naszej sali był do dyspozycji tzw. motorek. Czyli takie czterokołowe jeździdełko na pedały, którym wszyscy, rzecz jasna, chcieli jeździć równocześnie. Do dyspozycji, to za dużo powiedziane, jak się jest mojej wielkości, a w dodatku mało się widzi, bitwy o motorek wygrywa się niezwykle rzadko i trzeba by chyba o 6 rano stawać w kolejce.
Bardzo lubiłam ferie zimowe. Wcale nie ze względu na wyjazdy, przeciwnie, my najczęściej zostawaliśmy w domu i ja nadal chodziłam do przedszkola. Ale inni nie! Było nas tam może z 6 osób na raz i było mnóstwo miejsca, mnóstwo zabawek i wreszcie cisza. I uwaga, był też motorek.
W brew temu, co mogli sobie myśleć, ja tym motorkiem umiałam jeździć, nie wpadając na meble i innych użytkowników dróg. Dobrze znałam i salę, i możliwości pojazdu, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby tym magicznym wechikułem objeżdżać naokoło stół, po drodze odwiedzając różne zakątki świata. Z tym, że liczne eksperymenty psychologiczne udowodniły jużdawno, jak się kończy wręczenie władzy przegranym. No więc mała Maja uznała wtedy za stosowne wjechać tym motorkiem w jakąś skomplikowaną budowlę, którą sobie znajomi chłopcy układali.
Dlaczego? Nie pytajcie mnie, dziecko w przedszkolu nie odczuwa potrzeby argumentacji własnych decyzji. I może i psota nie była niezwykle spektakularna, kto się w przedszkolu nie bił? Zaistniał tu jednak ciekawy problem. Będąc mała naprawdę starałam się nie oszukiwać. Nie przewidziałam jednak, że po tym moim ataku na fortecę chłopców świat się nie zatrzyma, tylko będzie bezczelnie istniał dalej i ktoś mnie, słusznie zresztą, spyta, po co to zrobiłam. W jakim celu?

Tę wzruszającą opowieść przedstawiłam ostatnio na naszym wigilijnym spotkaniu mojej grupie ze studiów. Moje cudowne koleżanki z grupy na tym samym spotkaniu znalazły w jajku niespodziance motor. Zgadnijcie, kto go dostał? Powiedziały, że to taki świąteczny cud, żebym już zawsze miała swój motorek.

6. Co udało wam się zepsuć?

No wiadomo, tę budowlę, motorkiem. Ale co jeszcze?
O ile pamiętam ,to było całkiem zwyczajne zniszczenie, zbiłam szybę piłką. Z tym, że to była szyba w witrynce, bo grałam w piłkę w korytarzu. Dziadek, nie ten od szermierki, drugi, nie obronił bramki, cóż…
Pamiętam, że byłam wtedy na moich kilkudniowych feriach u babci w Warszawie i jak rodzice po mnie przyjechali, to stałam sobie przed witrynką w dziwnym przekonaniu, że uda mi się tam stać tak długo, aż wszyscy NIE zobaczą.

7. Co lubiliście, a czego nie lubiliście ubierać?

To akurat dość proste pytanie, ja zawsze, i wtedy, i teraz, wolałam sportowe, wygodne ubrania od typowo eleganckich. Trzeba jednak przyznać, że teraz mam takie sukienki, które lubię, zwłaszcza w takie temperatury, jak ostatnio. Żadnych innych strojów nie da się wtedy znieść, plus feetback mam dobry, to tym bardziej się bardziej chce. W sklepach coraz mniej przeszkadzają mi buty, wszelkie buty mogę kupować.
W dzieciństwie jednak eleganckie stroje na szkolne uroczystości były wyłącznie obowiązkiem, a zakupy odzierzowe, to już w ogóle odpadały i były męką ponad wszelkie inne. Teraz jest troszkę lepiej, zwłaszcza, że coraz częściej chodzę z siostrą. Tym samym chyba przegrałam zakład z babcią, która mówiła mi w dzieciństwie, że na pewno kiedyś mnie to zainteresuje bardziej, podczas gdy ja twierdziłam, że to absolutnie niemożliwe.
Nadal nie jest to mój ulubiony temat i nadal wolę spodnie, koszulki z napisami, adidasy i bluzy. Różnica jest taka, że te bluzy i adidasy mogę teraz z radością kupić, a i eleganckie rzeczy doceniam i są doceniane, jak trzeba.
Od Beaty dostałam na osiemnastkę T-shirt z napisem: zejdź mi z drogi, chcę przejść do historii. Także wiesz, Czytelniku, czekamy.

8. Kiedy czuliście się dorośli?

Myślałam nad tym pytaniem trochę dłużej, ale chyba najbardziej wtedy, kiedy mama zabierała mnie do pracy. Wtedy pracowała w dziekanacie nieistniejącej już szkoły wyższej w naszym mieście i pozwalała mi na czystych kartkach przybijać pieczątki. Czyli robić to, co reszta też czasami musiała robić. Siedziałam sobie za wysokimi biurkami, w dużych fotelach, pisałam coś długopisem itd. Swoją drogą mam wrażenie, że to tam nauczyłam się pisać zwykłe, drukowane litery, choć o to dbano również w moim przedszkolu.

9. Czego wam zakazywano, a co robiliście i tak?

No nieeee, nie mooogę powiedzieć. 😉
Nie no, jak byłam mała, to proste, cokolwiek, co robiłam w nocy, że tak powiem, po dobranocce. Długo miałam problemy ze snem i często zdarzało się, że rodzice już spali, a ja nadal chciałam się bawić, słuchać bajek, rozmawiać czy chodzić po domu. Wielkim osiągnięciem wydawało mi się wtedy przekradnięcie do jakiegoś, wcześniej ustalonego, miejsca w domu tak, żeby nikt nie usłyszał i się nie obudził. Ponieważ w naszym mieszkaniu nie było wewnętrznych drzwi do pokojów, a nawet, jak były, nie zamykało się ich, faktycznie musiałam się zachowywać cicho. Czasami też wyciągałam mój odtwarzacz mp3 i słuchałam muzyki, mimo, że jużpowinnam spać. Tego oczywiście nie było jak wykryć, ja jednak miałam tę świadomość, że robię coś "niedozwolonego".
Po czasie myślę, że dlatego aż tak podobała mi się "zima muminków", w końcu tam też muminek chodzi po domu, nudzi się albo boi, a przede wszystkim czeka, aż obudzi się ktokolwiek inny, żeby nie był w zimie całkiem sam.

10. A co bezprawnego zrobiliście w szkole?

Żeby to jedno! Tu jednak warto przypomnieć, że podstawówkę skończyłam w ośrodku dla niewidomych, a w takich ośrodkach, gdzie trzeba ogarnąć sporą grupkę podopiecznych na sporym terenie, nie trudno jest znaleźć coś, co byłoby niezbyt dobrze widziane przez wychowawców. Zasad było sporo, sporo też było osób, które wynajdywały przeróżne sposoby na naginanie ich. Ja, przychodząc do ośrodka, byłam raczej grzecznym dzieckiem. Nie dzieckiem pozbawionym pomysłów, często też miałam własne zdanie, czego jakoś dorośli niezbyt lubią u siedmioletnich dzieci, nie miałam jednak w zwyczaju łamać regulaminu, kiedy jużbył przedstawiony. Jasne, można powiedzieć, że jakaś zasada jest bez sensu, ale żeby tak od razu postąpić wbrew zakazowi? To, na początku, niezbyt mieściło mi się w wyobraźni.
A potem spotkałam moje przyjaciółki z podstawówki, które, w całym okresie naszej edukacji, zdążyły mi pokazać kilka rzeczy. Okazało się, że mimo, że nikt mi na coś nie pozwolił wyraźnie i na piśmie, nie od razu oznacza to, że nie wolno tego spróbować. Okazało się więc również, że zajrzenie na, dla nas niedozwolony, strych, pójście do szkoły jakąś kompletnie okrężną drogą, czy chowanie się przed kształceniem słuchu w szafie, to mogą być całkiem zabawne pomysły.
Rzeczą, za którą jednak czekałaby mnie największa kara, gdyby ktoś się o tym, oczywiście, dowiedział, było prawdopodobnie po prostu wyjście na zewnątrz bez pozwolenia. Chodzenie po ośrodku, to jedno, mimo, że teren był spory, sprawą zupełnie inną było jednak opuszczenie jego murów bez pozwolenia i opieki, a także bez aprobaty nauczyciela orientacji przestrzennej. Owszem, zdarzyło mi się pójść do sklepu z przyjaciółką bez uprzedniego poinformowania o tym wychowawców z internatu. Dla grzecznej dziewczynki, jaką podobno wtedy byłam, było to niezwykłe przeżycie. Była tam z nami również jedna słabowidząca koleżanka, której imienia nie zdradzę, no bo wiadomo, współudział w przestępstwie, te sprawy. To nie tak, że nigdzie nie pozwalano nam chodzić, ja akurat dość wcześnie takie pozwolenie w końcu uzyskałam, bez takiego papierka jednak nie wolno nam było wtedy opuszczać ośrodka bez opieki, a my nie dość, że opuściłyśmy, to jeszcze wróciłyśmy z zakupami! 😉

I to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o mój łańcuszkowy wpis o dzieciństwie. Jak macie jakieś fajne wspomnienia / komentarze, to proszę.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

To jeszcze trzeba przemyśleć, czyli tiktok w pociągu, książki i podróże nie tylko po mapie

Dzień dobry!

Jest środek lipca i upały, a ja jeszcze NIE jestem chora. Zważywszy na to, że zazwyczaj właśnie w największe upały i na same wakacje potrafiłam się przeziębić, jest co świętować. W ramach tego świętowania pomyślałam, że napiszę Ci, drogi Czytelniku, co ostatnio robię i czytam. Z przewagą czytania, rzecz jasna.

Rozpoczynając od środka czerwca, sesję zdałam. Ktoś, kto mówi, że do egzaminu absolutnie nie da się przygotować w jeden, dwa dni, absolutnie nigdy nie był na studiach. Nie polecam jednak tej metody, jak się nagle przypomni, że aha, była ta jeszcze jedna prezentacja, to człowiek naprawdę nie wie, od czego zacząć. Obserwację mam taką, że niby ten rok był ogólnym wstępem do zarysu podstaw tematyki moich studiów, ale jednak już się zdarza, że jak w moim otoczeniu pada pytanie o niepełnosprawność i to, niespodzianka, nie tylko moją, to coś tam mój mózg potrafi wyprodukować.

Właśnie, a propos mózgu i tego, co tam w nim przechowujemy przez czas jakiś. Ostatnio odwiedziłam przyjaciela z podstawówki. Widzimy się rzadko, co wcale nam nie przeszkadza znajdować sobie tematów do rozmów, od plotek do długich dyskusji. Tym razem, w trakcie którejś, wyszło nam, że w sumie podstawówka się przydaje. Moje pedagogiczne studia i jakieś tam własne doświadczenia mają teraz mnóstwo do powiedzenia o naszym programie i sposobie nauczania, a także o systemie oceniania, który potrafi być pomyłką na międzynarodową skalę, ale jednak…
Ładują nam do głów mnóstwo rzeczy, przeróżnych rzeczy, od bardziej potrzebnych, poprzez neutralne, aż do takich, co już potem zostają dobrze znanym żartem, że niby po co mi się to kiedyś przyda.
No i fajnie, ale jednak, jak człowiek przez te dawne lekcje przyrody / geografii, gdzie mu pani wbijała do głowy, ile te wszystkie iglaczki wytrzymują bez wody, teraz wie, że jeszcze nie musi podlewać własnych drzewek, to co? Nie przydatne? Pewnie, że przydatne! :d
W ramach dalszego badania tematu dziś wyciągnęłam atlas świata. Tu dygresja, jak ktoś widzi, to atlas jest książką. Jak ktośnie widzi i chce obejrzeć dostępny w naszym kraju atlas, wyciąga dwie teczki, chciałoby się dodać: wielkie i ciężkie, z żelaza, stali… Nie, to nie ten wierszyk. W każdym razie potężna jest ta dawka wiedzy. W teczkach są dotykowe mapy, które, stwierdzam ze zdumieniem, nadal umiem czytać! Jasne, nie tak, jak w podstawówce, siebie z tamtego czasu nadal podziwiam, że umiałam pokazać, co jest co, ale jednak nadal kojarzę ze sobą fakty, żeby nie powiedzieć, łączę kropki. Niby niektóre symbole mi się mieszają i te podróże palcem po mapie wychodzą mi czasem trochę dalsze, niżchciałam, ale jednak wiem, że tu jest góra, tu jeziorko, a tu, nie wiem, równik.
Jak jużwróciłam z tych dalekich podróży, czyli, mówiąc konkretniej, z podłogi, na której mi się te mapy mieszczą, postanowiłam napisać tutaj, puki mam czas. Przecież się książki same nie przeczytają…

Tak, Czytelniku, znowu czytam. Jestem z tego zadowolona, bo przez ostatni rok miałam okresy, zwłaszcza te stresujące, kiedy nie chciało mi się zapoznawać z żadnymi historiami, a już na pewno nie z nieznanymi. Teraz natomiast przerzuciłam się prawie całkowicie z youtuba na aplikację do odtwarzania audiobooków i ebooków i podróżuję z nimi.
Klimaty, trzeba przyznać, dość rozmaite. Aktualnie idzie u mnie na zmianę Tery Pratchett i Jerzy Broszkiewicz.
Pierwszy autor, gentleman z Anglii, zapewnia mi inteligentną rozrywkę już od pewnego czasu, bo odkąd mnie Dawid namówił, odtąd co jakiś czas go pytam: Dawid, i którą część teraz? No fakt, w "świecie dysku" trochę tego jest, na szczęście chronologia wydawnicza nie jest tu wymagana. Surrealistyczna fantastyka z bezbłędnymi nawiązaniami do świata rzeczywistego, cynizm, a jednocześnie zawsze odrobina nadziei, wciągające przygody dla młodzieży, morał, co zrozumiejąwszyscy, a jednocześnie żarty zupełnie nie dla najmłodszych, wplatane w sposób bezczelnie oczywisty, to jest to, co znalazłam u Pratchetta. Czyli czuję się tam, nie ma co ukrywać, jak we własnej głowie. Cudowne są te książki, choć wymagają skupienia. Jak próbujemy ogarnąć, których bohaterów już znamy, gdzie się kończy zdanie, a także, dlaczego przyczyna i skutek są zamienione kolejnością, to nie można się rozpraszać.
Drugi autor, pan Broszkiewicz, jak słychać dżentelmen z Polski, oferuje coś pomiędzy Niziurskim a Bachdajem, tak bym powiedziała. Jak byłam młodsza to trochę się tych młodzieżowych książek minionego ustroju czytało i miło jest wrócić do klimatu, zwłaszcza, że tu naprawdę, oprócz przygód, znajdzie się też parę bardzo mądrych i ładnych cytatów. I niby książki nie odkrywają Ameryki i nie są bardzo skomplikowane, ale jednak kto by czasem nie chciał, żeby ich pan kapitan zabrał w podróż po dalekich lądach w poszukiwaniu wielkich, większych i największych przygód? Oczywiście muszę pamiętać o tym, że jakby mieszkańcy dalekich lądów dowiedzieli się, jak leniwa potrafię być, albo przeciwnie, jakie czasami mam pomysły na spędzanie wolnego czasu, to by mnie prawdopodobnie zawrócili do domu z użyciem ostrych narzędzi… Ale przygoda jest!

Przygody przeżywam, na szczęście, nie tylko w książkach, ale też w świecie prawdziwym. Pod koniec czerwca na przykład odwiedziłam z moją siostrą dwa wydarzenia.
Tu należy wspomnieć istotną sprawę. Sesja, to nic, sesję się ma co pół roku. Moja siostra skończyła podstawówkę! Wiadomo, egzaminy, wybory życiowe, polonez, dyplomy i zakończenia… Działo się wiele. Serdecznie Ci, Emi, gratuluję ja i cała sekcja komentarzy!
Z tej okazji, a także z okazji marcowych urodzin, Emila otrzymała ode mnie obietnicę, że tym razem przynajmniej jeden dzień Opener Festival musimy zobaczyć.
I faktycznie, pod koniec czerwca, dokładnie w dzień imienin mojej siostry, wyruszyłyśmy do Gdyni.
Nocowałyśmy u cioci mojej koleżanki. Chciałoby się tu zacytować Makuszyńskiego:

"Ewcia zwała ją "ciocią", chociaż niewiele prawnych podstaw istniało do tego czcigodnego tytułu. I pan Tyszowski, nie wiedząc, jak jej wyrazić serdeczną i tkliwą wdzięczność, mianował ją też "ciocią", tak że po kilku latach nikt nie używał ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla całej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla stróża i dla całego domu była ciocią."
K. Makuszyński "szaleństwa panny Ewy"

Więc i ja nazwę ją ciocią, zwłaszcza, że jak przyjechałyśmy, okazało się, że nie tylko imięEmilki się tamtego dnia "zaczerwieniło w kalendarzu".
Ciocia pożyczyła nam dobrej zabawy i przykazała po powrocie NIE śpiewać, bo będą spać. Obiecałyśmy, że dobrze, będziemy śpiewać w pociągu, a następnie ruszyłyśmy w deszcz, bo, oczywiście, lało.
Festiwal nam się spodobał, nie tylko koncerty, ale i różne atrakcje towarzyszące. Okazało się, że mi w życiu, to generalnie brakowało jednej rzeczy, basenu z piłkami! Jak będę sławna i bogata, to ja chcę taki basen!
Posłuchałyśmy koncertów, przeszłyśmy się po stoiskach, porobiłyśmy kilka niezmiernie artystycznych fotografii… #TenWspominanyBasen
Swoją drogą, ten moment, kiedy się dowiadujesz, że twoja czternastoletnia siostra prawdopodobnie słuchała w pociągu ostrzejszej muzyki, niż ty. Było fajnie!

Po koncertach natomiast trzeba było wrócić. Pamiętamy wszyscy o obietnicy, złożonej cioci, co będzie w tym pociągu?!
W pociągu był facet, przeglądający tiktoka. Trzeba tu dodać, że jak on przeglądał, to przeglądał tak, że wraz z nim tego tiktoka widział cały wagon. W pewnym momencie facet, wyraźnie będąc już "zmęczony" życiem, walnął telefon na stolik przed sobą i zasnął. Tiktok, rzecz jasna, nie wiedział o tym i darł się dalej. Tiktok gra, muzyczka jakaś akurat, facet śpi, SKMka nie wyraża zdania na ten temat.
I wtedy właśnie odezwał się we mnie stres całego miesiąca. Czerwiec, z wielu niezależnych powodów, nienależał do najłatwiejszych. Praca, sesja, inne obywatelskie obowiązki, na koniec zaś ta samodzielna podróż, wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czemu ten facet może z siebie robić debila, a ja NIE?
Uznałam, że trzeba zadbać o sprawiedliwość na tym świecie. Miałam pusty kubeczek po herbacie z dworca, miałam patyczek do mieszania, byłam perkusistą… A tam sobie muzyczka leciała…
Pierwsza godzina, niedźwiedź śpi. SKMka nadal wstrzymuje się od głosu. A ja GRAM.
Emila wypiła swoją herbatę, mam jużDWA kubeczki i patyczki! Druga godzina, niedźwiedź chrapie…
Ten pan się nawet obudził w pewnym momencie, ale podobno tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się i inaczej położył telefon, żebym lepiej słyszała. ;p
Zawsze chciałam zagrać na ulicy, mamy więc niezły początek. A najlepsze, że jak się naszemu towarzyszowi znudziły nudnawe remiksy z tiktoka, to puścił: Majka, nie jestem ciebie wart.
Zgodziłam się bez protestu. Pamiętając o tym, że nie zamieniłam z tym człowiekiem ani jednego słowa, nie miał więc szans zrobić tego umyślnie, uznałam, że kocham świat, na którym zdarzają się takie przypadki.

Do domu wracałyśmy już następnego dnia, bo w piątek Gdynia, a w niedzielę już Warszawa i Harry Styles.
Szanuję. Nie tylko umie śpiewać, ale też ma w swoich gadżetach breloczki. Czyli wreszcie nie tylko Emila mogła sobie coś kupić.
Tu jeszcz ejedne gratulacje dla mojej siostry. Jak jej w piątek wyjaśniłam, żeby zgłaszała swoje potrzeby, jak jej ludzie zasłaniają, bo wystarczy porozmawiać, to tak to zapamiętała, że wniedzielę nie tylko zwróciła uwagę zasłaniającym ludziom, ale i ochronie, jak ludzie nie posłuchali. Z tym, że akurat fakt, nie powinni tam stać.

Przełom miesięcy można uznać za udany. Co się w takim razie dzieje w lipcu?
Jeszcze przed festiwalem byliśmy z Fundacją na spotkaniu z rodzicami dzieci niewidomych, żeby im opowiedzieć, jak może wyglądać przyszłość i że jest sporo rozwiązań problemów, więc spokojnie, pomożemy! Lubię to robić, zawsze dostajemy dużo interesujących pytań i ciepłych słów nie tylko na spotkaniu, ale i potem, w formularzu na naszej stronie. Jeszcze w lipcu odbieraliśmy formularzowe pytania i maile na temat naszego spotkania. Cieszę się, że możemy w ten sposób coś komuś pokazać, wyjaśnić czy pomóc. Oczywiście, nie martw się, Czytelniku, ludzie widzący nas na targach i spotkaniach NIE zapomnieli o naszych wysokich obcasach. Chyba trzeba się po prostu pogodzić z tym, że jeśli my założymy wyższe buty, to oni będą siedzieć, jak na szpilkach.

Ostatnie tygodnie natomiast mijały mi troszkę pod znakiem problemów technicznych, nie tylko związanych z Fundacją. Jednocześnie zaczęła mi szwankować drukarka 3D i własny komputer, a raczej niektóre na nim programy. Cieszę się jednak, że mimo wszystko robię coś z muzyką. Przez to, że nagle nie mam studiów kompletnie zmienił mi się rozkład obowiązków, a co za tym idzie zaburzyłam sobie rytm snu i myślenia tak, że trochę trudno mi się wziąć do zaplanowanej pracy. Tak zawsze jest na początku wakacji i prawdopodobnie już tak zostanie, cieszę się jednak, że mimo wszystko udaje mi się częściej włączyć Logic albo mój zestaw perkusyjny. I z jednym, i z drugim mam trochę do zrobienia i naprawienia, dzięki lekcjom z Andre nie przeraża mnie to jednak tak bardzo, jak przerażałoby kiedyś. Dzięki Bogu za te nasze spotkania, bo jeszcze pół roku temu to, co wyprawia mój komputer załamałoby mnie na długo. Człowiek się jużzbierze, wreszcie ma jakąś siłę psychiczną i resztkę energii do pracy, a tu technologia odmawia posłuszeństwa i zanim się naprawi usterkę, człowiek zapomina, co właściwie chciał zrobić. Każdego to może wykończyć. Na szczęście powoli idzie ku dobremu i zaraz do tego wracam, coś jeszcze poinstalować i może w jednym projekcie podłubać, bo przydałoby się skończyć.

I wpis kończyć też chyba należy, bo w sumie dużo więcej tu napisać nie można. Pozdrawiam wszystkich, którzy wiedzą, jak to jest, jak nawet w wolne dni świat potrafi przytłoczyć i wszystkiego jest za dużo. Czasami napisanie jednego maila lub wykonanie jednego telefonu znaczy więcej, niż cała ta sesja razem wzięta. Dziś jednakwstałam i nawet mi to nie przeszkadza, więc cieszę się, że mogłam do Ciebie, Czytelniku, napisać.
Cytat z muminków:
"Gdybym ja wiedział, że on wie, że przełażę przez te góry dla niego, to potrafiłbym to zrobić."

No więc właśnie, ja idę dalej przełazić, a Tobie Czytelniku, życzę dobrych dni!
Do następnego wpisu. A o czym? To jeszcze trzeba przemyśleć.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Emila doceniła Jacoba Coliera, po fragmencie jego koncertu pytając: dlaczego on gra na WSZYSTKIM?

Kategorie
co u mnie

Opisanie świata, czyli egzaminy, motywacje i zadania dla ambitnych

Kiedy wstałam rano gdzieś tak w połowie maja, miałam myśl, że szkoda, że coś mi przerwało sen, będę zmęczona. Mój mózg potrzebował dłuższej chwili, żeby załapać, że to, co przerwało mi sen, to próbna ewakuacja w internacie. Która również mi się śniła. Zważywszy, że zaczynało mi się śnić, że mnie budzą i jestem zmęczona, to coś jest chyba nie tak. Przy początku miesiąca przeżyłam tydzień, w którym jednocześnie miałam studia, praktyki, pracę w fundacji, szkolenie, które prowadziłam i trochę własnej nauki. Co ciekawe, życie prywatne nie ma pojęcia, że wypadało by zaczekać i różne poważne dialogi z ważnymi dla mnie osobami odbywają się gdzieś pomiędzy wszystkim innym.

W tygodniu następnym było minimalnie lepiej, bo akurat nie miałam praktyk, a szkolenie skończyłam przy początku. Był więc czas na chwilę snu, chwilę jakiegoś filmiku, filozoficzne pytania…
A czy na psychologii rozwoju można się rozwijać? Takie pytanie otrzymałam od kogoś tóż przed ćwiczeniami z tego fascynującego przedmiotu. Odpisałam, zgodnie z prawdą, że można, jak najbardziej, ale nie o ósmej rano. Mimo tej godziny, która wg. mnie powinna być zakazana, starałyśmy się słuchać. Wtedy akurat było o wczesnej dorosłości, mniej więcej ten okres, w którym jesteśmy wraz z koleżankami z grupy.
Człowiek jest w tym okresie w maksimum swoich możliwości! Możliwości organizmu, umysłu, możliwości regeneracyjnych…
W tym momencie rozbawił mnie kontrast między tym stwierdzeniem, a tym, jak musimy o tej porze wyglądać. Jezu, to to jest maksimum? Cytując klasyka: to maks, co może z ciebie być? Osłabł duch w narodzie, drodzy państwo.
Podobnie, jak internet, też niezbyt dobry. Ostatnio w jednej z pracowni nie działał ani uczelniany, ani mój.
Do pracowni komputerowych najczęściej dostajemy się windą. Winda w naszym budynku jest całkiem OK, gdyby nie to, że bardzo często pokazuje, że jedzie na trzydzieste ósme piętro, co by nie było bardzo dziwne gdyby nie to, że w tym budynku pięter jest, o ile dobrze pamiętam, sześć. Nie powiedziano nam, co jest na mistycznym 38 piętrze, moja teoria jest taka, że tam się gnieżdżą doktoranci.

Ja się na razie nie wybieram, bo przede mną koniec pierwszego roku. Tak tak, Drogi Czytelniku, za tydzień będzie koniec, będę po wszystkich egzaminach. Zgodnie z tradycją reszta życia nie zwalnia i po drodze pojechaliśmy na targi z fundacją. Po takich targach zawsze mamy mnóstwo nowych doświadczeń i mnóstwo pytań i komentarzy od naszych obserwujących. Głównie na naszej stronie, w formularzu do zadawania pytań. Zwyczaje się nie zmieniły, nadal dostajemy po takich wyjazdach około 25 wpisów, w tym 5 jest o nasze produkty, pozostałe 20 o to, kto nam kazał nosić obcasy i dlaczego jeszcze nie siedzi we więzieniu. Generalnie jest interesująco.
Do sesji mam do napisania jeszcze parę rzeczy… W ogóle wyjaśnij mi, Czytelniku, dlaczego jest tak, że ja sobie mogę tu pisać wpisy, na facebooku pisać posty, w razie pytania otwartego na egzaminie pięknie lać wodę na piątkę i jakoś mi to wychodzi. Natomiast, jak naprawdę mam napisać jakiś konkretny tekst na termin, który decyduje o być albo nie być, to mi nagle odbiera znajomość języka polskiego w mowie i piśmie? Gdzie tu jakaś sprawiedliwość? Druga niesprawiedliwość oczywiście polega na tym, że ja się poprzerażam, ponarzekam sobie, a i tak wiadomo, że ostatecznie nie będę mieć wyjścia i cholerstwo napiszę, nawet wysłać mi się zdarzy.
Na razie na szczęście nie trzeba było nic wysyłać, bo wczoraj był egzamin praktyczny. Konkretnie z pierwszej pomocy przedmedycznej. Nasz pan od przedmedycznych uczył nas wielu ciekawych czynności, takich, jak ratowanie ludziom życia, ewentualnie tego, jak zrobić, żeby nasza pierwsza pomoc nie była jednocześnie naszą ostatnią pomocą. To chyba całkiem dobrze, więc się cieszę. Zarówno z zajęć, jak i z tego, że po nich dostajemy nie tylko zaliczenie, ale i certyfikat ukończenia kursu. Trochę mnie tylko przeraża, że niektórzy uważają, że pierwszej pomocy się nie da, albo nie trzeba, albo nie można, nauczyć niewidomych. Tym, co tak myślą na serio nie życzę, aby zasłabli przy swoim niewidomym dziecku, samym z nim będąc. Nasz instruktor, na szczęście, nie podziela tej opinii i starał się dzielnie, abym była dokładnie tak samo zmęczona, jak reszta. Oczywiście mnóstwo rzeczy trzeba było pokazać na mnie, no bo wtedy i ja wiem, co się robi, i reszta dziewczyn, bo to widzą. Odbywało się to od początku w ten sposób, z resztą na moje wyraźne życzenie, nie przewidziałam jednak konsekwencji.
– No dobra, dziewczyny, która ma zacięcie aktorskie? – Rzucił w przestrzeń pytanie nasz pan ratownik.
– Yyyyy… No… Maja? Maja. – Posypały się głosy z sali. Aha. OK. W sensie, no nie wiedziałam, ale dobra, pewnie, że tak…
– Masz? – Zapytał mnie z zaciekawieniem.
– No widzi pan, co tu się dzieje. – Westchnęłam. Potem się okazało, że na tej lekcji miałam wszelkie możliwe zranienia i oparzenia, na szczęście tylko takie nakładane na rękę. Na egzaminie miałam całkiem prosty scenariusz i zdałam.
Przed egzaminem natomiast miałyśmy sławną już psychologię rozwoju. Przed tymi zajęciami Pani Doktor, która nas uczy, ma niezwykłą okazję do psychologicznych obserwacji, prowadzonych na młodych dorosłych w trudnych warunkach godzin porannych.
– Pani doktor, czy ja mogę mieć pytanie? – Wyrwałam się na samym początku.
– Bardzo proszę. –
– Ale pytanie do grupy… –
– Ta ktak, jeszcze nie ma początku zajęć. – Zaczęłam więc pytać, ale formułowanie zdań nie szło mi do tego stopnia, że w końcu znowu spojrzałam na prowadzącą.
– No widzi Pani, ja już nie mogę! Ja dziś nie powinnam prowadzić ciężkich maszyn! –
Moje pytanie dotyczyło tego, do kiedy jest termin oddawania prac na zupełnie inny przedmiot. Dyskusja w grupie wybuchła od razu.
– Dziewczyny, ale do początku, czy do końca sesji? –
– Do końca… –
– Do początku! Do końca zajęć! –
– A kiedy był koniec zajęć? –
– A kiedy w ogóle były te zajęcia? Przecież tych wykładów prawie nie było! To kiedy był ostatni? –
– Drogie panie! – Odezwała się nasza prowadząca, – Zacznijmy. Nasze ostatnie zajęcia są dziś! –
Na ostatnich zajęciach naszym zadaniem było stworzenie krzyżówki. Pani rozdała nam główne hasła i kazała sporządzić resztę pytań, potem natomiast poszczególne grupy rozwiązywały krzyżówki stworzone przez innych.
– Słuchajcie, są dwa warianty. Pierwszy jest dla ambitnych, wymyślacie panie hasła dotyczące tylko tego tematu, który jest w haśle głównym. To jest wariant dla tych co są dziś pełni sił, obudzeni… Mogą prowadzić ciężkie maszyny. –
Taaa… Dzięki. Tak właśnie wyglądają nasze zajęcia o ósmej rano. Jednak je lubiłam.

OK, odczepmy się od tych zajęć. Psychologia była, pierwsza pomoc była, co tam panie w polityce?
Nie wiem, nie wiem, ale mogę powiedzieć, co w muzyce, nowa płyta Sheerana wyszła. Bardzo piękna, bardzo smutna, bardzo mi wtedy pasująca do nastroju. Pisana w momencie trudnym, w większości o cierpieniu i stracie, ale też o przetrwaniu, więc będziemy żyć. Już pierwsze dźwięki robią wrażenie, a potem jest tylko lepiej, choć i mocniejsze teksty. Pierwszą bardziej optymistyczną piosenką na tym albumie jest utwór, który Sheeran napisał po tym, jak się po jakimś trudnym wieczorze obudził i spędził poranek ze swoją córką na słuchaniu winyli. I akurat w tym dniu świat był jakby trochę lepszy. Czyli pozdrawiamy wszystkie córki, na ratunek w takich chwilach przychodzące, bo to jednak piękny i niezbędny wynalazek!

Oprócz tego, ze spraw muzycznych, to byłam na koncertach juwenaliowych, i moich i polibudy. Strachy Na Lachy, nigdy nie byłam, a Grabarza lubimy, więc super. Potem Zalewski, zawsze spoko. Na końcu zaś fragment Kultu i niestety do baranka doczekać nie mogłam, ale na szczęście byłam jeszcze na wyjeżdżających na wakacje podopiecznych. Ja w ogóle uważam, że to powinien byćchymn APSu, dlaczego on nie był na naszej imprezie?!
Na naszej był Mrozu. Zawsze chciałam posłuchać i nie zawiódł mnie, lubię ludzi, co tak samo umieją śpiewać na żywo, jak i w studiu. Poza tym wielki szacunek za wybrnięcie z tego miliona monet, muszę przyznać, że za milion się nie sprzedał.
Podświadomości moja, towarzyszu koncertowy, podziękowania składam Tobie tutaj, bo bym sobie w życiu sama na te koncerty nie poszła, a tak poszłam i to w dobrym towarzystwie.

Propos towarzystwa, wcześniej jeszcze Kamil mnie zabrał do teatru, co jakby nowością nie jest, natomiast tym razem to był musical o naszym roku 1989 i poprzedzających, wzorowany na Hamiltonie. Czyli musical historyczny, całe przedstawienie praktycznie rapowany tekst, non stop i ja podziwiam aktorów, którzy musieli się tego nauczyć. Czego oni z tego płyty nie wydadzą?

Od historii przechodzimy prostym skojarzeniem do… Eseju z dydaktyki. Jak mówiłam, tragedia, bo muszę coś napisać. Mam 20 tematów do wyboru, nadal nie wiem, o czym pisać. Witamy na studiach. Mam nadzieję, że już za tydzień, może dwa, pochwalę się tutaj, że ten pierwszy rok za mną i zdany.
Najważniejsza informacja na jego temat brzmi: rusza specjalność tyflopedagogiczna! Będą na niej tłumy studentów, bo okazało się, że przekroczyliśmy minimalną liczbę osób zapisanych do uruchomienia kierunku i na naszej specjalności będzie aż… 17 osób. Jak my się pomieścimy? ;p W każdym razie się cieszę, bo jeszcze tylko jeden rok i jużbędą zajęcia związane z tym, czego chcę się uczyć! :d
Teraz też się uczyć powinnam, a oczywiście cały świat się przeciw mnie sprzysięga. Mam nowe instrumenty wirtualne, które należy przetestować, kupiłam na nie nowy dysk, więc trzeba je przenieść, obiecałam różnym ludziom, że przeczytam z 15 różnych książek, mam parę dni wolnego, więc może mi się zdarzy spać w nocy więcej, niż niecałe 6 godzin… Jest tyle możliwości! A jeszcze jadę z siostrą do Warszawy, żeby trochę poświętować fakt, że ona już swoje egzaminy, ósmoklasisty i wstępne do szkoły plastycznej, zdała.
A na studia esej, trzy egzaminy i projekt na technologie informacyjne. I na podstawy migowego. Tak owszem, to też trzeba zdać.

No cóż, ale jest czerwiec, więc pewnie sporo osób ma teraz sesję lub egzaminy. Zwracam się do was, drodzy moi. Ostatnie dni pokazały mi dwie ważne rzeczy.
Po pierwsze, naprawdę da się pewne egzaminy zdać nie poświęcając im trzech miesięcy życia. Nie zniechęcam do nauki, ja tylko mówię, że na studiach musimy jużwiedzieć, które rzeczy przydają nam się bardziej, a które jednak nieco mniej.
Po drugie, istnieją priorytety. I choćbyś miał pełno egzaminów, pracę do skończenia na wczoraj i do ogarnięcia wiosenne porządki w całym domu, zdarzają się sprawy ważniejsze. Rzeczy, dla których warto rzucić wszystko i zająć się tym, co zrobione być musi. Świat poczeka, jest tylko światem. Cieszę się, że mam ludzi, którzy w takich chwilach ze mną są i sprawiają, że nie muszę tego robić sama.
Bywa ciężko, Czytelniku, ale dzięki takim osobom Można Mieć Motywację.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Może i bałagan w tym wpisie spory, ale, kiedy tyle się dzieje, opisanie świata bywa trudne.
Werka, dzięki za tę płytę:

Kategorie
co u mnie

Gdzie były wpisy, kiedy ich niebyło? Czyli na zachodzie jak zwykle, pociąg nie do poznania i dowolny klawisz

Był kiedyś taki błąd w windowsie, który oznajmiał użytkownikowi, że jest problem z klawiaturą, więc wciśnij dowolny klawisz, aby kontynuować. Niniejszym wciskam ten klawisz.

Tak tak, Czytelniku, to ja. To nie jest proste, opowiedzieć trzy miesiące życia w przyzwoitej liczbie znaków. Ostatnim wpisem było podsumowanie roku, koło stycznia. Byłam pewna, że zaraz napiszę drugi post, z tym, że ciężko mi przewidywać siebie tak ogólnie, a w tym roku, to zwłaszcza.
Mogłabym teraz opowiedzieć o bardzo różnych sprawach. O tym, jak siedziałyśmy w auli B i uczyłyśmy się z dziewczynami do egzaminów w sesji. I jakby dobra, egzamin egzaminem, trudne niektóre, ale dla mnie istotne wtedy było, że jestem ze znajomymi z mojej grupy, nie przy nich, że naprawdę jestem w grupie. Mogłabym też, z drugiej strony, opowiadać o tym, jak kolejny raz kogoś nie poznaję, choć chodzę z tym kimś na zajęcia od czterech miesięcy. Jak szukam notatek w grupie ogólnej roku na messengerze i często te poszukiwania kończą się smutnym komunikatem: xyz wysłał/a 15 zdjęć. Z drugiej strony koleżanka z grupy, wchodząca tóż przed egzaminem i przypominająca nam jeden, jedyny szczegół z materiałów, który potem, fartem, akurat był na egzaminie. Albo koleżanka z piątego roku, która jest naszym aniołem stróżem i daje nam cenne podpowiedzi, na co uważać, do czego się przyłożyć i w jaki sposób, do tego stopnia, że mam wrażenie, że bardziej się martwi o moje egzaminy, niż ja. To są cuda akademii!
Swoją drogą, moi znajomi mieli ze mną krzyż pański przy nauce filozofii, bo ja im wtedy takim bez zastanowienia strumieniem świadomości relacjonowałam obecny stan wiedzy. I czytałam o Pitagorasie, który poszukiwał w świecie harmonii. I że droga do poznania jest trudna. I ja najmocniej przepraszam, ale ja miałam w głowie tego biednego człowieka, jak chodzi po wielkopolskich dworcach i ulicach i szuka tego akordeonu…
"Harmonia to dusza świata, dusza każdej rzeczy i ludzkiego istnienia, śmierć to rozbicie harmonii." Powiedział muzyk z tunelu pod Alejami…

I jeszcze jeden cytat tu dorzucę z moich notatek na różne pedagogiczne egzaminy:
"poprzez uczenie się przez całe życie i edukacje permanentną realizują interesy jednostki ludzkiej, która pragnie żyć pełnią wolnego życia i rozwijać swoje potencjały w wielu wymiarach."
Naprawdę, wtedy miałam wrażenie, że nie rozwijam się jako jednostka ludzka. W żadnym wymiarze!

Mogłabym Ci opowiedzieć, Czytelniku, jak wstałam kiedyś z miejsca w pociągu, aby wysiąść na cudownym dworcu zachodnim, a stojący koło mnie facet dorzucił mi jeszcze: ooo, pani jest niedowidząca, to będzie problem! Dobrze jest wiedzieć już z samego rana, kim się jest. I potem wysiadam, na tym dworcu, hałas jest niesamowity, no bo przecież metro nie jeździ, ma rymont… No więc trwa ten rejmont od lat trzech lub więcej, połowa peronów to takie zastępcze mostki. Na zachodzie bez zmian. I idzie człowiek, nic nie słyszy, boi się braku oznaczeń przy torach, zielonyyy, mosteczeeek, uginaaa się… A tu nagle Hania. Przed chwilą miałam w głowie takie szczere pragnienie, że matko boska niech ten świat wyjdzie za drzwi i wróci, jak się zastanowi nad swoim zachowaniem. Teraz natomiast jest Hania i ona "ma takie pytanie, czy…" I tu jakiś niespodziewany ciąg dalszy. Dzięki ci, Haniu, że nie pozwalasz mi się zbyt długo odcinać od świata.
W ogóle każda z dziewczyn z mojej grupy zasługiwałaby na wspomnienie tutaj za te drobne rzeczy, które się zdarzają, od wspólnego chodzenia, albo nie chodzenia, na WF, aż do faktu, że coraz częściej pamiętacie, żeby opisywać te cholerne obrazki. :d Już jakby notatki trudno, ważne, że wiem o śmiesznych zdjęciach z kotem! Trzeba mieć priorytety, Czytelniku.
Wracamy do priorytetów, sesję zdałam. Jedno musiałam ustnie, nie wracajmy do tego przykrego wydarzenia, ale jednak zdałam. Cieszę się niezmiernie, bo w pierwszym semestrze były do zdania takie przyjemne przedmioty, jak anatomia, neurologia czy genetyka, które były po prostu trudne, a także teoria wychowania, która używa dużo trudnych słów. Możnaby się spodziewać, że jak ktośchce dostać kiedyś magistra, to zna trochę trudnych słów, ale to jeszcze nie jest ten poziom. 😉
Koniec sesji, potem był luty. Co ciekawego jest w lutym? O, walentynki były! Booking.com do mnie napisał. "Zatrzymaj się w miejscu, w którym się zakochasz!" Tak było w mailu. Rozumiem, że to przestroga. I co zrobiłaś? Zapytała moja mama, kiedy to opowiedziałam. Wzruszyłam ramionami: no i się nie zatrzymałam. Widocznie było drogie, nie wiem.
Oprócz walentynek były ferie, jak mówiłam, priorytety trzeba mieć. A w ferie wreszcie czas na to, żeby chwilę pobyć ze sobą. Pamiętam, że siedziałam sobie na dywanie, czytałam sobie książkę i jadłam chipsy. Tak będzie w niebie, wiesz, Czytelniku? Będę miała swój dywan, swoją książkę, swoje chipsy i będę się budzić bez poczucia ogromnej odpowiedzialności i że na bank jeszcze czegoś nie zrobiłam. Tak w ogóle, to polecam listy zadań. Ja sobie piszę sama do siebie na messengerze, co mam zrobić następnego dnia i potem to robię. Zazwyczaj. Przykładowo ten wpis na blog powinien być na tej liście od jakichś dwóch tygodni.
Z tym, że tak: na studiach nowy semestr i kompletnie nowe zajęcia, swoją drogą całkiem sensowne, poza tym w fundacji wyjazdy, konsultacje i nasza własna konferencja… A w ogóle, to zimno jest! I jak tu pisać, skoro niby kwiecień mija, a słońce w Warszawie tylko przejazdem?

Skoro tyle się dzieje i niby wszystko w porządku, to o co chodziło z początkiem wpisu? Fakt, wypada wyjaśnić.
Ten błąd: problem z klawiaturą, naciśnij klawisz, aby kontynuować, okazuje się całkiem życiowym komunikatem. Chciałabym się cieszyć, że zdałam sesję, ale ciężko mi się cieszyć, kiedy zdaję sobie sprawę, ile z uzyskanej wiedzy pamiętam, ile z niej mi się przyda i ile tak naprawdę przeczytałam. Mówią mi ludzie, jak to fajnie, że w pracy mamy możliwość wielu wyjazdów i projektów, ale kiedy kolejny raz nagle wypada coś w ostatniej chwili, nagle okazuje się, że wymaga się od nas pięćdziesięciu dokumentów na wczoraj, kłócimy sięze światem i ze sobą, bo ludźmi jesteśmy i po prostu chcemy, żeby się coś w końcu udało… Wtedy te komentarze ludzi są troszkę bezcelowe. Chciałabym, wreszcie, powiedzieć, że robię coś z muzyką, dźwiękiem, słowem: tym co zwykle. I często siedzę sobie w moim wymarzonym pokoju, z instrumentami, wymarzonym sprzętem i, co niezmiernie ważne, drzwiami i co? I tyle mnie od tego dzieli, żeby nacisnąć ten pierwszy, jakikolwiek klawisz. Jak zaczniesz, jużpójdzie. Jak podniesiesz się z łużka, jak przestaniesz rozmyślać o tym, co nie wychodzi albo nie wyjść może, czasami potem już jest łatwiej. Już idzie. Ale naciśnij jakikolwiek klawisz…
Dlatego ostatnio nie czytam, dlatego ostatnio, również, nie piszę postów. Bo najpierw chciałam być zadowolona z czegokolwiek, a być może zwłaszcza chciałam wreszcie być zadowolona z czegokolwiek, co ja zrobiłam. Ale żeby być zadowolona chociażby z tego wpisu, to muszę go, witamy w błędnym kole, napisać. No więc naciskam te klawisze, problemu z klawiaturą nie obserwując i staram się wypisać to, z czego jestem zadowolona.
Istnieją ludzie, którzy zawsze mnie rozumieją. Istnieją ludzie, którzy powoli i nieustępliwie uświadamiają mi, że w sumie, to ja nie jestem taka zła, jak mi się zdaje w różnych aspektach. Istnieją ludzie, którzy potrafią sprawić, że chce mi się wstać, nawet, jeśli to jest piąta czterdzieści pięć rano, a to już jest osiągnięcie!
A propos osiągnięć, uczę się Logica. Ja wiem, piszę od tym od zawsze, ale teraz serio, lekcje mam. Andre, nie przeczytasz tego, bo język polski jest ci tak samo opcą, jak i zbędną umiejętnością, natomiast po angielsku też Ci już mówiłam, że pomagasz mi znowu znaleźć moją chęć do robienia muzyki.
O właśnie, czytelniku, ogłaszam, że aplikacja Ableton Note na system IOS jest dostępna dla niewidomych! Jak ktoś nie wie, objaśniam, ABleton jest najpopularniejszym programem do tworzenia muzyki na świecie, dostępny nie był absolutnie, w rzadnym wymiarze i nigdy, teraz natomiast przynajmniej maleńka, mobilna wersja do tworzenia szkiców, dostępna, jak najbardziej, jest. Lubię takie nowinki techniczne.
Troszkę więcej nowinek, w środę wychodzi dokument o Sheeranie, a w piątek nowa płyta. Szukam plusów, szukam plusów! Swoją drogą płyta nazywa się minus. Czytamy subtract.
Jakie jeszcze plusy? Kółko i krzyżyk, jak i inne nasze fundacyjne gry i wydruki zaprezentowane na konferencji 14 kwietnia. Całkiem nieźle wyszło, a poza tym kolejny raz okazało się, że nasze posty i wiadomości do ludzi mają sens i rację bytu. Jeśli możemy choć w niewielkim stopniu zmienić zdanie społeczeństwa o tym, czego niewidomi nie mogą, a raczej, co mogą, no to misja spełniona.

Dokładnie w tej sekundzie przesadzono mnie z pociągu do pociągu. Nie miałam pojęcia, że przesiadać się będzie trzeba, oni też chyba niezbyt bardzo, dobrze, że mi powiedzieli… Czyli plusem jest też to, że w życiu rzadko kiedy jest nudno. 😉
W ogóle, to kończę ten wpis w pociągu, którym wracam z Poznania. Miki, dzięki za zaproszenie, Moniu, dzięki za wsparcie. Tak w ogóle, ale podczas podróży też. 😉
Szybka anegdotka z podróży, dialog z pociągu:
– To ja pani pomogę, wezmę plecak. –
– Nie nieee, raczej nie, dziękuję bardzo. –
– Ale ja jestem konduktorem! –
– A ja jestem właścicielką plecaka! –
Kochani, pomoc to rzecz szlachetna, tak jest, ale podawanie plecaka przy drzwiach zatłoczonego InterCity jadącego przez pół kraju do najprzyjemniejszych nienależy. Niemniej dziękuję bardzo za ofertę!
Teraz natomiast, o, podobno często używam natomiast, wracam do domu i, od jutra, majowy weekend! Już mam na myśli ze 3 rzeczy, które w sumie powinnam zrobić, ale wyspać się może też uda. Kiedyś trzeba, zwłaszcza, że potem mam do zrobienia jednocześnie praktyki, resztę studiów i dodatkowe szkolenie, tym razem to ja szkolę. Korzystajmy z majówki!

Kończę ten wpis, Czytelniku, i mam nadzieję, żę od dziś kolejne będą się pojawiać nieco częściej. W końcu nacisnęłam jakikolwiek klawisz, aby kontynuować…

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Co się zmieniło oprócz tego, że wszystko? Rok 2022

Mówiłam, że napiszę podsumowanie roku i słowa dotrzymam, choć oczywiście, kiedy zaczęłam go pisać, już była końcówka stycznia. Punktualności uczę się od urzędów, no bo 14 dni na rozpatrzenie podania, potem jeszcze ze 30… lat… na reakcję i już będzie efekt.
Miałam troszkę spokoju przed sesją, miałam gorącą herbatę z przyprawami z dalekich stron, bardzo dobrą, mogłam rozpocząć pisanie. Skończyłam teraz, także wiecie…

Pierwsze, co mogę powiedzieć o roku 2022 to to, że był… długi. Po prostu. Strasznie to dawno było, ten poprzedni sylwester. Nawet ostatnie podsumowanie roku było dawno, choć, o ile dobrze pamiętam, pojawiło się równie punktualnie. Czytałam ten tekst i przyznaję uczciwie, że czułam się, jakbym czytała o kimśinnym. I na razie żałuję, choć wiem, że tak naprawdę, na dłuższą metę, to zmiana jest konieczna, zmiana jest jedyną stałą i takie inne prawdy, które znam, ale jeszcze nie odczuwam.
Oczywiście, że z niektórych rzeczy się cieszę. Jasne, że pewne sprawy są konieczne. Zaraz będę opowiadać i o jednych, i o drugich. Wspomniałam tylko szczerze o tym, że był to rok, który w sumie, po zastanowieniu, mogłabym powtórzyć. Przynajmniej niektóre jego fragmenty.

Jaka jest różnica?
O ile rok 2021 przynosił mnóstwo zmian wokół mnie, tak w tym roku zmiany dotyczyły konkretnie mojej osoby i tak naprawdę trudno mi ogarnąć umysłem ilość tego. Styczeń i luty kojarzę raczej ze szkołą, uczyłam się o tym, o czym chciałam, wraz z ludźmi, którzy chcieli tego samego. To jest bardzo duże szczęście, wiedziałam to wtedy, ale teraz odczuwam jeszcze mocniej, potem wspomnę o tym, dlaczego. W studiu nagrywaliśmy, w innych salach zdawaliśmy testy z teorii, po lekcjach natomiast łaziło się po krakowskich rynkach różnych, raz zatrzymując się przy ulicznych muzykach, a raz w macu. Mieliśmy taki ulubiony mac, w którym się smutne rzeczy omawiało, jak było trzeba. Podziękowanie dla Mishy, co się ze mną na te spacery do maców wypuszczał, a także dla Sylwii, która wtedy może rzadziej spacerki, za to towarzyszyła mi przy herbatkach. Dziękuję Ci za to, że wiedziałaś, kiedy należy herbatkę zrobić, a także towarzyszyłaś mi w tych wszystkich momentach, kiedy musiałam być zbyt cierpliwa. Albo diabelnie odważna, też się zdarzało.

Co do całej klasy, to czasami zdarzało się nam jeździć do studia naszego opiekuna roku, żeby pograć na instrumentach, ponagrywać i generalnie poodczuwać atmosferę. Chciałabym tam pojechać jeszcze raz i czekam na taką okazję z niecierpliwością. Także wie Pan…
Jedna z takich wizyt musiała się odbywać na przełomie lutego i marca, a pamiętam to dlatego, że napisałam wtedy piosenkę o wojnie.

Szczerze mówiąc, Czytelniku, faktycznie nie wpadłam na to, że dożyję roku, w którym sformułowanie "przed wojną" zmieni znaczenie. I to dla mnie mogą być tylko słowa, dla mnie to może być tylko wiedza. Ale kiedy mój przyjaciel wraca z domu i używa tego w zwyczajnym zdaniu: przed wojną to działało tak i tak… Przyznaję, że jestem przerażona. Pamiętam, że wtedy to dziwne zimno towarzyszyło mi długo. Co można w ogóle zrobić z taką informacją? Wojna? W dwudziestym pierwszym wieku do ludzi strzelać? Jak? Po co…?

Dziwna nastała atmosfera w internacie. Na stołówce zapytywaliśmy się nawzajem, przez jakie "H" piszemy putin, na lekcjach kolega słuchał radia i było to całkowicie normalne, a i na korytarzach czasem rozbrzmiała niejedna pieśń bojowa.
Z drugiej strony człowiek nie wie, jak wtedy mówić o innych sprawach, a mówić i robić trzeba, bo świat ma tę dziwną i nieprzyjemną cechę charakteru, że nie chce mu się czekać.

W marcu kupiłam syntezator i odbyłam praktyki. Z syntezatora się bardzo cieszę do tej pory. Praktyki też były fajne, choć pamiętam, że w tamtym czasie przeżywałam niezwykle ciężki okres w życiu. W ramach uspokajania się chodziłam na długie spacery, a że mieszkamy w tym naszym wyczekanym domu, to mam gdzie, bo tu niedaleko las. I wodospad.

W kwietniu za to minął rok od założenia fundacji, co zasługuje na kilka słów. Po pierwsze, w 2022 roku zakończył się pierwszy, a także rozpoczął się drugi, muzyczny projekt przez nas organizowany. Świąteczne koncerty, to jest coś bardzo wzruszającego w trakcie i niezwykle męczącego przed i po, ponieważ cała trasa musi się zmieścić w okresie świątecznym. Są to niezwykle intensywne okresy, podczas których na zmianę cieszymy się i kłócimy, gramy w gry i ćwiczymy, gramy koncerty i chorujemy. Było i jest warto, choć przyznaję, że pokazało mi to życie muzyka od tej bardziej męczącej strony.
Co do fundacji jeszcze, to potrafiła mi ona w tym roku dostarczyć całego spektrum niezwykłych wrażeń, do tego stopnia, że w końcu zaczęłam nazywać to pracą i wiedzieć, dlaczego tak to nazywam. Koncerty koncertami, ale jeszcze są teksty na stronę, kontakt z ludźmi i odpowiadanie na ich rozmaite pytania, raz przecudowne, a raz, ujmijmy to delikatnie, dość zaskakujące, a także wyjazdy służbowe w celu podpisania różnych umów na przykład. Biurokracja jest wynalazkiem strasznym. Natomiast wyjazdy ze znajomymi już nieco lepszym. Jak raz byliśmy z Dawidem na umowie, to potem prezes, który z nami rozmawiał śpieszył się na samolot, a my poszliśmy na frytki do maca, bo nam się pociąg spóźniał. Wiecie, jaki prezes, taki samolot. ;p

Takie wyjazdy trafiały mi się również w maju, co zaczęło mnie trochę stresować, bo w maju miało również miejsce wydarzenie innego rodzaju, mianowicie dyplom w muzycznej grałam.
Na jednej z uroczystości rodzinnych śmiałam się kiedyś sama z siebie, że no pięknie, dźwiękowiec, angielski zna, jeszcze może nauczycielka… Same takie prace nie gwarantujące stałego dopływu gotówki. Potem natomiast, nieopatrznie pochwaliłam się wujkowi, że niedługo dostanę dokument na to, że jestem perkusistką.
– No widzisz, to już czwarta taka fucha! – Ucieszył się wujek. Wiemy już, że poczucie humoru mam po rodzinie. ;p

Maj i czerwiec były miesiącami egzaminów. Trzeba pamiętać, że i zawodowe nam się przydarzyły, dużo o nich tu pisałam. Mam bardzo fajne wspomnienia, najważniejsze, to być tak przeszkolonym przed egzaminami, żeby już na egzaminie niczym się nie stresować. No więc, oczywiście, nasi mistrzowie zafundowali nam dwa dni przed egzaminem takie ćwiczenia, z pełnym komentarzem oczywiście, że egzaminy nie były nam straszne.

Podejrzewam jednak, że jeśli ktoś tego bloga czyta, albo po prostu mnie zna, to wie, że egzaminy nie są moimi najwyraźniejszymi wspomnieniami z tego miesiąca.
Pamiętam wyjście do kina w niedzielę. Pamiętam spacery w sobotę. Pamiętam, jak była dziesiąta wieczorem i czwarta nad ranem. Pamiętam, jak wracałam do szkoły, jak do siebie, prawie jak absolwent, ale jeszcze u siebie w domu… Pamiętam, jak wraz z naszymi mistrzami wracaliśmy ze statku na granicy dozwolonej pory powrotu.
I chcę to przeżyć jeszcze raz, równie mocno zdając sobie sprawę, że jest to niemożliwe.

I czerwiec się skończył. Niespodzianka, świat nie skończył się wraz z nim, choć raczej tego oczekiwaliśmy, Czytelniku. Zamiast końca świata przekonałam się, że troszkę na takim końcu świata mieszkam, ponieważ zaczęłam się uczyć poruszać po własnym mieście. Zapewniam, że tak, autobusy do mnie dojeżdżają! Jak chcą. I jak jest jasno. I jak się nie zepsują… Ale są! Naprawdę! Jechałam!
Trzy światy z tą komunikacją miejską…
Byłam mocno świadoma faktu, że od października będę dość często jeździć do Warszawy, to dlatego zaczęłam się zaprzyjaźniać z naszym PKP i innymi dziwnymi miejscami. Dlaczego? A no dlatego, że dostałam się na studia.

Pomysł pedagogiki specjalnej pojawił się gdzieś koło kwietnia i nie wiem, jakie wewnętrzne głosy mi to podpowiedziały, ale lubię je obwiniać za to, że od poniedziałku mam sesję do zdania.
Wyjaśnienie fenomenu w moim przypadku jest dość proste. Lubię ludziom tłumaczyć rzeczy. Jakbym miała komuś tłumaczyć tę realizację nagrań, albo chociażby angielski, w sumie byłabym zadowolona, a przy okazji wytłumaczyłabym się w robocie i już bym tym nie denerwowała moich znajomych. Natomiast fajnie by było przed takim nauczaniem mieć magistra, poza tym, jak chcemy uczyć w jakimś publicznym miejscu, często zapytają też o przygotowanie pedagogiczne. Przygotowania pedagogicznego w ramach dwuletniego kursu, o ile wiem, już zabrakło. Poza tym pedagogika teraz jest studiami pięcioletnimi. O, jednolite studia, tak to się nazywa! Przez chwilę mi słowa zabrakło. Uznałam więc, że zrobię je od razu, będę mieć uprawnienia, a rzeczy, których ewentualnie będę uczyć, zrobię później, na różne sposoby. Czy to dobry pomysł? Bóg raczy wiedzieć, mam taką nadzieję. I mam nadzieję, że otworzą mi specjalizację, którą wybrałam, bo jak nie będzie chętnych i NIE otworzą, to tak troszkę słabo…

Pytanie, czy się bałam. Wiadomo, że tak. Strach jest u mnie raczej stanem normalnym, niż wyjątkowym, poza tym słuchajcie, pierwsze studia, poza tym drugie już wychodzenie z małego środowiska małych szkół… To nie jest proste.

Pod koniec września dzień adaptacyjny, na blogu można zobaczyć, jakie uczucia we mnie wywoływał, no ale poszłam.
Pierwsze, co usłyszałam, to żeby się ludzie na auli poprzesuwali do środka rzędu, bo nie wszyscy mają tyle śmiałości, żeby się tam przepychać. Potem natomiast były inne przeróżne ciekawostki, zakończone tym, że jak ktoś chce i ma potrzebę taką, to mu mogą imię na teamsie zmienić, nie ma problemu. Tego pierwszego dnia w pociągu spotkałam dziewczynę, która lubi chodzić na koncerty. Parę dni później okazało się, że w mojej grupie jest sporo takich osób, które reagują na mnie nie, jak na przybysza z obcej planety, tylko, jak na każdego innego, jeszcze nieznanego, ale jednak człowieka. Rozpoczęły się też zajęcia, a tam pytania o to, czemu tu jesteśmy, ustalanie zasad, w tym tych, że pewne rzeczy nam wolno.
To jest szkoła, wiecie? W Polsce. A jednak znalazłam się w miejscu, w którym sporo osób zwraca uwagę na nasze potrzeby, mamy jakiś tam głos w organizacji pracy, pewne tematy okazują sięwcale nie być tabu… Do tego dodać należy kierunek, który ma trochę psychologicznych przedmiotów, a to oznacza ludzi na nim, którzy, uwaga uwaga, rozmawiają o emocjach. I o tym, że mają problemy. I mogą wyjść, jak chcą i potrzebują, z powodu jakiegoś tematu albo czegoś…
Fakt, nie planowałam wybierać się na pedagogikę specjalną. Natomiast, jak już na niej jestem, to przyznaję, że ciekawie się studiuję z ludźmi, zainteresowanymi psychologią. To jest wręcz miłe, że ludzie wychodzą z wykładu i rozmawiają o… wykładzie! Poza tym miło jest obserwować, że pojawiają się już pokolenia, w których to tolerancja, a nie jej brak, jest normą i dla których dbanie o zdrowie psychiczne jest, jak dbanie o każdą inną dziedzinę naszego zdrowia. To wszystko jest dla mnie uspokajające.
A to całkiem spoko, zważywszy na to, że jednak dojechać na uczelnię trzeba, odnaleźć się w budynkach i tłumie ludzi trzeba, a także zrozumieć, co się dzieje na 365 rzutnikach trzeba, więc uspokojenie jest mi niezbędne. Studia, to jedna z największych zmian, czasem dobrych, a czasem bardzo ciężkich, natomiast grunt, to w dobrym towarzystwie. Zdawać sesję. Chyba.

Resztę roku trudno chronologicznie opowiadać, wspomnę więc o paru jeszcze rzeczach zapamiętania godnych.
Zmiany w domu najczęściej odbywają się w lipcu. W poprzednim roku np. w lipcu zmienił się dom. Natomiast w tym pojawił się nowy domownik.
Dante jest psem bardzo inteligentnym, uczącym się chętnie, no chyba, że akurat coś go za oknem zirytuje, albo obcy przyjdzie… Wypracowaliśmy jużsobie z nim odpowiedni model współpracy. Myślę, że się zrozumieliśmy. Tolerujemy się, jak najbardziej, mam wrażenie też, że charaktery mamy podobne, pt. jak chcesz, to super, jak nie, to w sumie nara, idę robić co innego… Fakt, najczęściej ja mam coś lepszego do roboty, a Dante coś lepszego do jedzenia, natomiast, jak już mamy dla siebie czas, to to jest przemiłe stworzonko. I nauczył się już reagować na niektóre moje komendy, z których najbardziej skuteczną jest komenda poparta gestem, służąca do tego, żeby mi jednak wstał z przejścia.

Co tu by jeszcze można, a, muzyka! Jest coś takiego, a i owszem, choć ostatnio, chyba ze względu na czas, przypomina takie okazyjne wyjazdy do miejsc, które kocham. W listopadzie np. byłam w Londynie, żeby wziąć udział w wydarzeniu związanym z dostępnością muzycznego sprzętu i oprogramowania. Cudowny wyjazd, który mi wtedy bardzo wpłynął na samoocenę, samopoczucie, generalnie wellbeing mój był poprawiony wtedy. Beciu, dziękuję za przewodnictwo w tej podróży.
Inne podróże, to np. ta do Ostródy w lipcu. Festiwale jednoczą ludzi, ostatnio podeszli do mnie ludzie na WOŚPie, żeby mi powiedzieć, że widzieli mnie tam, także świat jest mały. Świat jest mały równieżdlatego, że podczas festiwalu można zamienić słowo np. z jednym ze swoich ulubionych artystów z Australii. W Australii bywam dość rzadko, więc taka opcja jest przyjemna.
No i oczywiście, nie można zapominać o moich wyjazdach w inne, muzyczne miejsce, mianowicie, po prostu, do Krakowa. Na przykład w celu nagrywania wokalu do piosenki. Albo w celu pogadania o wszystkim, z przewagą tych cudownych pytań: a jak ci tam jest? Jak ci idzie?
Czy mi tego brakuje? Wpisu by nie starczyło.
Dość powiedzieć, że są maile reklamowe, które irytują mnie bardziej od innych. Jedna wytwórnia, oferująca również jakieś warsztaty dla początkujących, co jakiś czas wysyła mi wiadomość, a w temacie tego maila jest: Maja, wpadniesz na kawkę do studia?
Ja już miałam takie studio, w którym mi dawali kawę. Zazwyczaj moją, ale jednak. 😉 I muszę przyznać, że najczęściej, kiedy znajduję się tutaj, wolałabym się zgubić tam.

Myślę, że jako podsumowanie roku ten wpis jak najbardziej wystarczy. Trochę się od tamtego listopadowego Londynu wydarzyło, ale może wspomnę o tym, kiedy nastaną nowe, tego roczne wpisy. W tym opisałam wam rok bardzo długi, przynoszący ze sobą wiele nowego. Nauczyłam się sporo o zaufaniu, samej sobie, samodzielności… A, no i wreszcie wiem, które autobusy tu dojeżdżają!

Dobrej reszty roku dla Ciebie, Czytelniku
ja – Majka

PS I Jak zwykle, podziękowania dla wszystkich, co mnie w tym roku utrzymywali przy zdrowiu psychicznym. I tych, co dopiero poznałam, i tych, z którymi wreszcie więcej gadam, a także tych, co po prostu są. Ja wiem. Też jestem.

Kategorie
co u mnie

Nowy rok, stare studia, a na zachodnim bez zmian, czyli jak wyglądały ostatnie tygodnie

– Czy ty w ogóle odpalasz swój nowy komputer? – Zapytał mnie pewnego dnia tata. – Ja na przykład chciałbym wiedzieć, jak działa! – Nasunęło mi się wiele rzeczy, z której najwyraźniejszą było, że to przecież ja mogę mu ten komputer odpalić, a sama czytać książkę na pedagogikę ogólną, notatki z anatomii, czy inne jakieśtakie niezwykle ciekawe…
– Tatuś, wyślę ci coś. – Powiedziałam zamiast tego spokojnie i wysłałam plan sesji. A raczej nie sesji, tylko całego stycznia z sesją, z uwzględnieniem nie tylko egzaminów, ale i pojedynczych kolokwiów i prac zaliczeniowych.
– Co pokazujesz? – Mama również się zainteresowała.
– Jak wygląda moje życie. –
– A jak wygląda? –
– Niech ci tata przeczyta. –
– Ja się zmęczyłem, jak to przeczytałem, ja nie będę tego czytał na głos! –
Z ulgą stwierdziłam, że porozumienie zostało osiągnięte.

Także tak, Czytelniku Drogi, święta, święta i styczeń, a styczeń, to taki niezwykły miesiąc dla studentów, w którym dużo myśli się o przyszłości i rozmaitych planach na tęże przyszłość, a także, czy jednak ta praca gdziekolwiek, to jest taki zły pomysł…? Zwłaszcza, że cholera wie, czy po pedagogice będzie inaczej…
Ja z kolei mogłabym pisać jutro anatomię, neurologię i genetykę na raz, gdyby ktoś mi obiecał, że podzwoni za mnie do tych różnych miejsc, w których gramy, graliśmy, albo chcemy grać koncerty, słowem, do obcych ludzi, których ja muszę o coś prosić. Miałam wrażenie, że stresowałam się przed badaniami kontrolnymi, egzaminami z fortepianu… zrewidowałam poglądy, stresować, to ja się stresuję przed rozmowami telefonicznymi. Co się ze mnąstało, Czytelniku? Kiedyś to mnie wysyłali, żebym załatwiała oficjalne rozmowy, bo wiadomo było, że uprzejma będę i że umiem gadać z "dorosłymi". Teraz ja jednego oficjalnego maila nie umiem napisać, to o co chodzi?
Żeby było śmieszniej, piszę smsy przez sen. Ja nie żartuję teraz, ostatnio wysłałam koledze link, który obiecałam wysłać, a potem smsa, który do połowy zdania miał ślad sensu, potem już ani śladu i nie mam pojęcia ani kiedy, ani po co go napisałam. Serio, ja nie piję, nawet nie potrafię wypić, takich ilości alkoholu! Czyli wychodzi nato, że przez sen. Zaczynam się bać, tak już drugi raz jest albo trzeci, co będzie później? O, może do kogoś zadzwonię? Cudownie! Nie będę musiała dzwonić na jawie!

Poza tym, to były święta, jak wspomniałam. Podczas świąt i sylwestra okazało się, że świat się może walić i studiować, natomiast najważniejsze jest, czy jesteśmy w dobrych układach z ludźmi, czy nie. Ale o tym, że ludzie ważni, to chyba napiszę w podsumowaniu roku, bo już to podsumowanie roku obiecywałam komuś, to muszę sobie coś na nie zostawić.
Za to napiszę, że dostałam ładowarkę indukcyjną do wszystkiego, mogę ładować telefon, zegarek i airpodsy na raz. Drugim, dość interesującym, prezentem był stojak na breloczki. Tak, Czytelniku, dostałam wieszaczki, jak w sklepie. ;p Okazało się, że mam sporo breloczków, jakoś też tak wychodzi, że zawsze je kupuję w ramach pamiątek. Uznaliśmy więc, że w sumie je zbieram i że fajnie bybyło tę kolekcję wydobyć z szuflad i pudełek. Teraz jest na tej szafce prezentowana w całości, a co jeszcze fajniejsze, po wigilii byłam pozostawiona w spokoju i mogłam sobie ten stojaczek sama złożyć. Ja jakoś lubię sama rozkminiać, jak trzeba coś skręcić, żeby było dobrze. Nie rozwalił się, stoi, więc chyba dobrze złożyłam.

A propos dobrze, kolejna historia z facebooka, bo kto widuje mojego facebooka, ten wie, ale nie matakiego obowiązku, żeby widywać. To opowiem. Niedługo przed świętami spotkałam się z Mishą, połazić po mieście i pogadać o czym innym, niż praca, bo to jednak potrzebne jest. Połaziliśmy, pośmialiśmy się, wracamy. On na studia, ja, w założeniu, z dworca gdańskiego do domu. Poniżej fragment postu:
Wsiadam do metra i siadam na wskazanym przez ludzi miejscu. To normalne, kiedy poruszam się samodzielnie, mnóstwo osób coś mi wskazuje. Zwłaszcza w taką pogodę, bez pomocy moich koleżanek z grupy, a nawet przypadkowo spotkanych ludzi, w życiu bym nie znalazła drogi przez nasz cudowny park przy uczelni.
Siadam, głos z sufitu informuje, że NASTĘPNA STACJA:DWORZEC GDAŃSKI. Pani, która wcześniej wskazała mi miejsce, zagaduje.
– A gdzie wysiadasz? –
– Na Gdańskim. –
– A słyszałaś, kiedy jest Dworzec Gdański? –
– Nooo! Słyszałam. – Uśmiecham się. W końcu są święta, nie? Pani mówi, że pokaże mi wtedy drzwi.
– A to pani wtedy wysiada? –
– Nie nie, ja dalej… –
– A, to OK, ja sobie dam radę, proszę pani, wiem, gdzie są drzwi. – Ale to ona może pomóc… tak tak, wiem, zapada cisza.
– A może ktoś z państwa wysiada na dworcu gdańskim? – Zagaduje głośniej kobieta. Ludzie są dobrzy, zgłasza się dziewczyna siedząca koło mnie z drugiej strony.
– A to może pomożesz dziewczynce? Bo się tam zgubi. –
– Nie, nie zgubi się, proszę pani. – Uspokajam, a uśmiech zaczyna mnie boleć.
– Nooo, ale to… wiesz, powie ci, gdzie próg, albo co, żebyś się nie potknęła. –
– OK, rozumiem, ja tylko mówię, żę tu bywam, dam sobie radę. –
– Aaa, pitolisz. – Zbywa lekceważąco kobieta. Poczułam coś w stylu zaszokowanego podziwu. Chciałam odpowiedzieć "wzajemnie" i, z całym szacunkiem, kochani, miałam pełne prawo to zrobić. Po czasie muszę powiedzieć, że w sumie spodobała mi się, lubię takich, co się kłócą, zamiast jęczeć.
– Słucham? –
– Ech, nic nic… – Mówi, bardziej do ludzi niż do mnie, jak dorośli, którzy zorientowali się, że za dużo powiedzieli przy dzieciach. – Wiesz, ślisko jest, żeby ci się nic nie stało… –
I tak dalej, i tak dalej… I znowu, tak samo, jak w sprawie taksówki, komentujący na fb już odpracowali sprawiedliwość, ale przeżycie było interesujące. To nie był koniec przygód, na tym dworcu jedna przemiła pani chciała mi kawę kupować… Poważnie mówię, że miła była, serio normalnie ze mną rozmawiała! To czemu chciała mnie nakarmić i napoić? Nie wiem, może jej wyglądałam na potrzebującą. Zimno było, buty mi przemokły, to fakt, ale żeby aż tak?
A właśnie, fajne buty kupiłam. I mikrofon. Nie w tym samym sklepie oczywiście. W sklepie z mikrofonem za to widziałyśmy z siostrą jedną panią, co się awanturowała i reklamowała, bo jej mikrofon nie miał wyłącznika. Ona stała obok mnie i nadawała tak głośno, że ledwo słyszałam samą siebie, natomiast ja rozmawiałam z moim ulubionym tam sprzedawcą, a nasz dialog przypominał trochę kabaret Tei z ich "z tyłu sklepu". Jest to? Nie ma. A tamto? Nie ma. A może… Nie ma! Yyyyy, a jest COŚ? W końcu doszliśmy do tego, że ten mikrofon jest. Dobra, to cokolwiek, ja chcę!
– Ale wiesz… – Ostrzegł mnie konfidencjonalnym tonem, – Z tym, że on… nie ma… –
– Nie ma wyłącznika?! – Rozpromieniłam się. – A to nie szkodzi, zdarza się! – No mówiłam, uwielbiam ten sklep!

Jak mikrofon jest, wypadałoby coś nagrać. Z tym, oraz kilkoma innymi postanowieniami wejdźmy w ten nowy rok. Mimo, że nowy rok nowym rokiem, a na dworcu zachodnim bez zmian. Reszta w podsumowaniu roku, Drogi Czytelniku.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Tak tak Emi, tak tak, Zuziu, wy też tam będziecie!

Kategorie
twórczość

Miła jestem, więc dla was 100 całusów i trzy breloczki, czyli moje życzenia na te święta

Od zawsze byłam… powiedzmy, że raczej grzeczna. Ja wiem, teraz już wiadomo, że nietakty mam w naturze i że często nie powinnam mówić tego, co mówię, ale tak generalnie, to wychodzi się z założenia, że raczej się nie wychylam. W przedszkolu irytowało mnie, że oni nie mówią wyraźnie i nie argumentują swoich racji, w szkole miałam dobre oceny i mi się w głowie nie mieściło, że komuś przychodzi do głowy ściągać… Takie tam. Serdeczne podziękowania dla mojej przyjaciółki z gimnazjum, dzięki której nauczyłam się nie tylko wychodzić z domu na balkon, ale też wchodzić przez balkon do domu. I paru innych rzeczy. Cud, że jeszcze nie palę.
I nie mam zamiaru, mamo, spokojnie. Tak tak, Klaudi, pamiętam, jak nie zdam anatomii…

W każdym razie zwykle mnie z ryzykiem nie kojarzyli. Pewnie nie będą kojarzyć nadal, ale chociaż to sobie na święta podaruję, że troszkę nietypowe życzenia wam złożę.

Życzę wam, żebyście w te święta byli z tymi, przy których jesteście sobą.
Życzę, żebyście nie musieli kłamać. Tak, dobrze czytacie, NIE nie kłamali, tylko nie musieli kłamać. Czasem się kogoś nie chce krzywdzić, czasami to nie nasze sprawy, czasami życie pisze dziwne scenariusze… Okoliczności są różne, życzę więc, żeby tych dziwnych okoliczności raczej nie było.
Dalej, życzę wam, żebyście rano nie budzili się tak samo zmęczeni, jak wieczorem. Albo bardziej. Obódźcie się wyspani i szczęśliwi, albo przynajmniej, jeśli tak dużo nie wymagacie od razu od świata, to spokojni. Spokój, to w tychczasach dość ważna sprawa jest jednak, więc kolekcjonujmy go, drodzy państwo.
Co tam jeszcze…? O, a propos spokoju, dużo spokojniej się żyje, moi drodzy, jak się od czasu do czasu założy, że przynajmniej niektórzy ludzie chcą dla nas dobrze. Życzę więc, żebyście mogli, a może bardziej potrafili, tak założyć. I wam będzie miło, i im.
Żeby na te obtymistyczne założenie zasługiwali ci wszyscy ludzie, życzę wam, aby otoczenie nasze nabrało szacunku do słów. Tego, że to, co i jak się mówi, ma wielkie znaczenie. Świat o tym nie pamięta. A trzeba. I my też pamiętajmy. Po co kląć na otoczenie, jak można nie kląć na otoczenie?
I żebyście zawsze otrzymywali niezbędne wsparcie. I, co za tym idzie, żeby wam zawsze support techniczny odpisywał. I żebyście czasami pierwsi w kolejce byli, bo to zazwyczaj nigdy nie wiadomo, którym w kolejce się jest, jak wszyscy konsultanci są teraz bardzo zajęci.

Żeby wam zawsze działał prąd, program się nie wieszał, kable nie rozłączały i nie przerywały, wychodziły rysunki i projekty, kompilowały kody, wychodziły druki, komponowały się melodie, częstotliwości się uzupełniały, składniki pasowały do siebie, paliwo się nie kończyło, akumulator nie padał… i co tam wam jeszcze w pracy potrzebne.
Niech nam wszystkim śnieg pada, jak możemy siedzieć w domu i NIE pada, jak musimy wychodzić i jeździć pojazdami.

No i oczywiście wyjaśnienie tytułu. W naszej Fundacji można kupić breloczki z różnymi oznaczeniami, w tym w braillu również, albo z kodem QR, takie tam. Ja zbieram breloczki, tak w sumie, więc życzę wam, żebyście zawsze mieli kogoś, kto wam przywiezie breloczek, jak zgubicie poprzedni, albo wam jakiegoś brakuje.

No i na koniec, oczywiście, piosenka. I nie, nie kolęda. Powodzenia!

Świat potrafi być męczącym miejscem. Ale go kochamy, nie? No weź, Drogi Czytelniku, święta są! <3

Życzyłam ja – Majka

PS: Jak chcecie czegoś podobnego komuś życzyć, to ja do komentowania zapraszam. :d

Kategorie
co u mnie

5 cech, 9 wymiarów i 20 złotych, czyli między wieczorem w Londynie a świtem w Krakowie

Kiedyś, na pewnym wydziale architektury, padło stwierdzenie, że architekci są uważani za wariatów, bo normalny człowiek myśli o jednej, dwóch, może trzech rzeczach, a architekt, z konieczności, musi myśleć o trzydziestu. Mam wrażenie, żę zostałam architektem.

To może od początku.
Po pierwsze, to uznałam, że żebym uczestniczyła w wykładzie z prawa, musiałabym siedzieć. W sensie nie, że mnie to prawo wyciągnie z więźnia, czy coś, tylko, że leżeć mi nie wolno, bo zasypiam. Ogólnie podczas wykładów zdalnych zasypiam, jestem na nie uczulona psychicznie i fizycznie. Na szczęście akurat tego wykładu już nie będzie, egzamin z prawa zdałam we wtorek. Czyli, że jestem jużpoza prawem. Albo, że nie mam prawa, jak kto woli.
Skończyła się również anatomia. Na egzaminie dostaniemy silnie po pewnej części naszej anatomii, bo wiedza prezentuje się podobnie, jak na początku. Muszę się wziąć za siebie, jeśli chodzi o te wszystkie anatomie, neurologie i inne takie. W zeszłym tygodniu obliczyłyśmy z koleżankami z grupy, że nie ma tragedii, w sesji czeka nas tylko 7… sorry, 9 egzaminów. Dwa ostatnie są chyba zdalne… Albo ze zdalnych, kurcze, nie dobrze…
No, także mniej więcej tak mi idą studia. Pięć cech osobowości, dziewięć wymiarów temperamentu i 20 złotych na kawę i kanapkę. Bardzo dobre jedno i drugie. A propos dobre, aż się pochwalę.

W środku listopada, zupełnie niespodziewanie dla mnie i, jak już wspominałam, trochę przypadkowo, udało mi się polecieć do Londynu. Załatwianie czegoś późno mści się tak, że zamiast tanimi liniami leciałam, a raczej leciałyśmy, British Airways. Beciu, bardzo ci dziękuję, że przeżyłaś ze mną tę przygodę! W tych niezmiernie wygodnych… dobra, żartowałam, wcale nie jest tam tak wygodnie, w tych samolotach można wziąć więcej bagażu do kabiny, to za to się płaci, wcale nie za większą ilość przestrzeni życiowej.
Muszę powiedzieć, Czytelniku Drogi, że uwielbiam starty samolotu. Z londowaniem gorzej, uszy mi zatyka na długo i odpuszcza z trudem, generalnie boli. Na początku cudownie, na końcu boli i czekamy, czy mocno uderzy. Jakie to życiowe… W każdym razie podróż była niezbyt długa i już nas wita stolica Anglii.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że Wielkiej Brytanii albo się niecierpi i szydzi się z niej i jej cech charakterystycznych, albo się ją kocha. Byłam w Londynie drugi raz w życiu, tym razem udało mi się zobaczyć londyński deszcz. I oto jest ten zalany deszczem Londyn, obrzydliwie mokro, bardzo zimno… Uwielbiam to miasto! Poważnie, uwielbiam całym sercem, mimo jego deszczu, mimo tego, że tam się przechodzi przez ulicę w jakichś losowych momentach, które pozostają dla mnie tajemnicą, a także pomimo faktu, że pomyliłyśmy autobus. No sorry, nie wpadłyśmy na to, że numer pojazdu może się zmienić już po tym, jak się wsiadło. Strasznie zmienne te autobusy. A do tego zmienił się na express, więc wybrał się znacznie dalej, niż planowałyśmy zajechać. No cóż, trzeba było wracać. Dobrze zgadujesz, Czytelniku, dokładnie tym samym numerem wracałyśmy. Oczywiście komunikację miejską też lubię, mimo tych interesujących niespodzianek.
Po wizytach rodzinnych i, równie długich, wizytach w metrze, dotarłyśmy do hotelu. Rany, pałac, nie hotel! Czułam się zbyt mało ekskluzywna, jak na to miejsce, serio.
Powinnam też wspomnieć coś o samym evencie, na który tam pojechałam. Bardzo miło jest zobaczyć tak dużo zaangażowanych w swoją pracę ludzi w jednym miejscu. Jeżeli spełni się choć połowa proponowanych tam rzeczy, będziemy żyć w szczęśliwszym świecie. Generalnie dotyczyło to dostępności urządzeń i programów do tworzenia muzyki i obróbki dźwięku. Po tym sympozjum upewniłam się tym bardziej, że wiem, czym chcę się zajmować w życiu. Konsultant dostępności nie brzmi tak źle, jeśli zawiera w sobie pracę dokładnie nad tym, co pokochałam te parę lat temu i tak mi zostało. A podczas tego wydarzenia zauważyłam, żę faktycznie miałam coś do powiedzenia. Coś, co nawet interesowało tych ludzi, co samo w sobie jest ciekawe, bo praktycznie wszyscy byli tam pięć razy bardziej doświadczeni ode mnie. Jeżeli moja praca miałaby polegać na tym, że mam okazję pogadać z bardzo dobrym muzykiem nie tylko o tym, gdzie się nauczył tak grać, ale także o tym, co trzeba zmienić w różnych firmach, a także, że herbata jest niezbędna do życia, to ja się piszę na taką robotę. Był Andre Louis, który jako pierwszy na świecie używał trybu dostępnościowego w produktach Native Instruments. Był Jason Dasent, producent i konsultant dostępności w paru sporych firmach, który, kiedy mówi o postępach w tym względzie, uśmiecha się częściej przez 5 minut, niż ja przez 2 tygodnie. Aż miło posłuchać, jak ktoś się tak cieszy z tego, że po prostu będzie nam lepiej i łatwiej. Nie można zapomnieć też o takim prywatnym szczególe, że to właśnie Jason zapoznał mnie z ludźmi, którzy kierują tym projektem. Było jeszcze mnóstwo osób, o których wcześniej albo tylko słyszałam, albo nawet nie wiedziałam, że są, że działają i wymyślają nowe rozwiązania starych problemów. Cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć i, po pięciu dużo ważniejszych osobach rozpocząć swoją wypowiedź w panelu dyskusyjnym od: cześć, jestem Maja i, jak my wszyscy, jestem nerdem.
Jak się w jednej sali zbierze sporo osób, które od najmłodszych lat nagrywały wszystko, co się dało, czym się dało, to takie mamy efekty. 😉 Efekty dźwiękowe…

Dobra, dalej, wracamy do Polski! W Polsce też jest sporo pracy, m.in. też w temacie dostępności. Przykładowo na początku listopada byliśmy z fundacją na targach tejże i czekało nas tam mnóstwo zaskoczeń różnej natury. Samo zainteresowanie naszym stoiskiem przerosło oczekiwania, za co wypadałoby nawet podziękować. Powyżej oczekiwań sprawiła się też drukarka, pracowała w niezwykle trudnych i stresujących dla siebie warunkach, a jednak dała radę! Kupimy jej nowy stół w nagrodę, albo coś…
Z drugiej strony zdziwiło nas, jak wiele skrajnych uczuć może wywoływać nie tylko nasza obecność na targach, ale nawet to, jak się ubierzemy, gdzie pójdziemy… Efekty są takie, że potem ktoś pisze, że go nie zawiedliśmy, a my przez dobre parę minut jesteśmy święcie przekonani, że chodzi o te cholerne stroje, a nie na przykład, tak nieśmiało przypominam, o druki! :d Jak jużsię ogarnęliśmy, śmiać się było z czego. Ale serio, przecież ja bym się nie odważyła tego wymyślić, nawet nie masz pojęcia, Czytelniku, ile komentarzy dostaliśmy wyłącznie na temat tego, czy bezpiecznie jest nosić w naszej sytuacji obcasy.
Śmiem twierdzić, tak swoją drogą, że znam bardziej niebezpieczne fakty z życia. Hulajnogi na środku przejścia, tak, żeby daleko nie szukać. Już pomijam to, że my w tych wysokich butach stałyśmy obok drukarki 3d. No wiecie, maszyna, rusza się, gorący plastik… No nic.
W każdym razie wymieniliśmy dużo miłych, a czasami pouczających i ubogacających doświadczeniami wiadomości, z czego należy się cieszyć. Dzielnie pracujemy dalej, zapraszamy do kupowania drukowanych przez nas gier, pomocy naukowych i wszystkiego innego, co wam potrzebne będzie. Kto wie, jak dobrze pójdzie, może nas kiedyś jeszcze jakieś gazety opiszą. O, może wysokie obcasy… O Jezu…

Zejdźmy z tych niebezpiecznych wysokości! W wygodnym i bezpiecznym, acz eleganckim, jak zawsze, stroju, wybrałam się pod koniec listopada do królewskiego miasta Krakowa, aby coś zarejestrować w studiu tam się znajdującym, znanym aż za dobrze. Co robią realizatorzy w studiu? Nagrania robią. Robią montaże. Robią… sobie jaja! Wiadomo!
– Coooo, brakowało ci tego, nie? – Zagadnął Stivi, kiedy siedziałam na studyjnej kanapie i starałam się nie przeszkadzać, bo poprzednia klasa jeszcze kończyła swoje lekcje. Dobrze jest tam wrócić, nawet, jeśli przez moment uczestniczę w czymś, co już nie może być moje. Ale ja swój wokal nagrałam, kolega, który wtedy miał zajęcia skorzystał z obecności jakiegoś tam pseudoartysty, więc wszyscy zadowoleni.
– Szefie, dobrze było? –
– Niewyraźnie, robimy jeszcze raz. –
– Szefie, a teraz? –
– No to słowo już mamy, teraz następne, trochę dalej. A w ogóle czemu tam jest tak nierówno? –
– No bo tak to wymyśliłam… –
– Nieeee no, to tak nie może być, trzeba inaczej! –
Porozumienie zostało osiągnięte wspólnymi siłami i jakoś tam to brzmi. Co mnie pozytywnie zaskoczyło to to, że udało mi się, chyba pierwszy raz w życiu, cały tekst, bez pomyłki, od początku do końca zaśpiewać. Kilka razy! Dodam, że to był mój tekst, a jak wiadomo, własnego tekstu nauczyć się najtrudniej. Piosenka się nazywa "świt".
Zupełnie za to mnie nie zdziwiło, żę królewskie miasto Kraków ma na mnie taki sam wpływ, jak kiedyś. Czarna dziura, gubienie wątków, tras i przedmiotów chyba jest tam tradycją. Jak to jest, że ja coś na 5 sekund z ręki wypuszczę i tego nie ma? Czarna dziura tam jest, serio!
Czarna dziura pochłonęła i moje przedmioty, i mnie, ale niestety musiałam wypełznąć już dzień później, no bo zebranie fundacji.
O fundacji już tu pisałam, z resztą troszkę za przyzwoleniem tejże, dodam tylko jeszcze, że mamy jużswoje ulubione hasła na zebraniach. W tym miesiącu są to:
Maja, co ty właściwie chcesz?
Ewentualnie: Ja to zapamiętałam inaczej!
No i moje ulubione: prezesie, nie spać!
A już niedługo w ogóle spać nie będzie można, bo się koncerty zaczną. Tóż po święcie niepodległości mieliśmy kolejną próbę. Przyznawać się, kochani moi współgrający, kto wam zrobił śniadanko?! :d Ale nie no, fajnie było. Intensywnie, jak zawsze, parę problemów organizacyjnych też nas nie ominie, z których pomylenie taksówki jest najbardziej zabawnym…
– Ej, imię, Przemek, powiedz: imię! – Podpowiadała gorączkowo Natalia, chcąc chyba uzyskać informację, jak się nazywa kierowca.
– Przemysław! – Odpowiedział posłusznie nieco spłoszony Przemek. Dostałyśmy takiego ataku śmiechu, że rzadne wyjaśnienia nie były możliwe i potem trzeba było zawracać auto.
Tu podziękowania dla Mishy i Klaudii, użerać się z całą naszą grupą, dodatkowo w sytuacji skrajnego stresu, to nielada wyczyn i wiele wam się za to należy. Ale cieszę się, że miałam kolejną możliwość siedzenia z częścią zespołu do którychś tam godzin nocnych i płakania ze śmiechu, już nawet nie pamiętam, dlaczego.

Widzę, że się cofamy w rozwoju, bo jesteśmy w połowie listopada, a mamy połowę grudnia. Co się dzieje teraz?
W tej chwili, to akurat raczej nic, bo choruję. Od pewnego czasu zbierałam się do tego grudniowego obowiązku, natomiast ostatecznie przekonała mnie środa.
Kto obserwuje mój facebook wie o historii, natomiast przybliżę ją w skrócie jeszcze raz. W środę przed południem miałam spotkanie, popołudniu natomiast miałam dotrzeć na uczelnię. Wyszłam ze spotkania trochę wcześniej, a w autobusie spotkałam znajomą siostrę. Spotkanie było w Laskach, siostrę też znam stamtąd, znała mnie, jak byłam taka mała, że mnie widać chyba nie było. No cóż, taka szkoła.
W każdym razie, rozmawiając z nią, zorientowałam się nagle, że mam prawie godzinę mniej czasu, niż myślałam. Pomyliłam plany zajęć, teraz jest inny, nie ma opcji zdążyć! Byłam jednak spokojna, przecież wezmę ubera, a znajoma siostra powiedziała, że pomoże mi znaleźć auto. Wszystko jasne i proste, no nie? Podjedzie na parking i go znajdziemy. No nie. Nie wiem, gdzie był ten uber, ani następny uber, trzeciego odwołałam ja. Po polsku, oczywiście, ani słowa, po angielsku jak wyżej, w skótek czego ja sobie mówiłam do niego dowolne wyrazy, on też coś tam do mnie mamrotał, porozumienia natomiast zero.
Dyskusję na temat, która korporacja jest lepsza i dlaczego tak się dziać nie powinno odrobili już wszyscy na facebooku, serdecznie dziękuję za wsparcie moralne! Przydało się, bo akurat na tych ćwiczeniach, o dziwo, naprawdę chciałam być i się wściekłam na ubery, kalendarze i świat w całości.
Ale teraz chciałabym się skupić na tym, że chyba nic na świecie nie jest przypadkiem. Ja tę siostrę widziałam w 2006 – 2007 roku, potem w zeszłe lato, no i teraz. Nie umawiałyśmy się, była maleńka szansa, że akurat ją spotkam w tym autobusie. Jeszcze mniejsza, że akurat będzie miała czas ponad 15 minut plątać się ze mną po Młocinach i marznąć, potem wysłuchiwać tego, co miałam do powiedzenia o uberze, a ja nie przebierałam w słowach… Sprawdzić coś w internecie, bo miałam tak zmarznięte ręce, że niezbyt mogłam pisać…
Siostro, pamiętam ostatnią scenę, kiedy siedziałyśmy w metrze, bo uznałam, że dobra tam, trudno, wracam do domu. Siedziałyśmy, ja nie wiedziałam, czy kląć dalej, czy się popłakać, a siostra pytała mnie, czy mam pociąg, czy sobie poradzę na stacji, a na końcu dała mi siostra ciastko.
Wiesz, Czytelniku drogi, w takich momentach chce się płakać tym bardziej, ale z takiego jakiegoś dziwnego wzruszenia, że czasem życie wygląda faktycznie, jak świąteczny film. Zimno, wali się wszystko, a ktoś ci tak po prostu daje piernika. "Wiesz, bo akurat wzięłam, żeby dać komuś, kogo spotkam."

Jest grudzień i pewnie jeszcze będę przed świętami życzenia składać, ale teraz ci życzę, Czytelniku, żebyś ty też w momencie, kiedy twój prywatny, istniejący w ten konkretny dzień, świat się wali, miał kogoś, kto cię zapyta, o której jedziesz i czy jesteś głodny. Tylko tyle i aż tyle. A że w tym miesiącu ja też parę razy dla kogoś byłam taką pomocą, to tylko lepiej. Może jest jeszcze jakaś nadzieja dla świata, choć szczerze przyznaję, że czasem znaleźć ją trudno.

Żeby nie szerzyć w internecie fałszywego obrazu idealizmu, to powiem, że kończę i idę dalej chorować, martwić się studiami, stresować służbowymi spotkaniami… A gdzieś po drodze może jeszcze pomyślę. O czymś bardziej inspirującym, przecież wypadało by jakiś nowy utwór napisać.
O radości i miłości, o nadziei i wolności… A nie, to nie ta piosenka. :p

Pozdrawiam i dobrego grudnia życzę
ja – Majka

PS: Na dwóch koncertach gram, 17 w Warszawie i 22 w Łodzi. Po więcej informacji zapraszam na fanpage Fundacji Prowadnica, tam wszystko jest!

Kategorie
co u mnie

Anatomia, psychologia i drobne elementy logiki, czyli co ja robię na tych studiach? Ja poważnie pytam.

Moja siostra stwierdziła, że w ogóle o niej nie piszę.
– Dobrze, Emi, napiszę o tobie cały wpis! –
– Kiedy? – Jakto kiedy, w marcu! Przecież na urodziny, no nie…? Mojej siostrze nie spodobał się ten pomysł i od kilkunastu dni pyta mnie albo o to, kiedy napiszę wpis, albo kiedy jej wyślę linki do naszych starszych, wspólnie nagrywanych, postów.
– Gdzie jest mój link? –
– Emiiiilaaaaa… Wyślę ci link! –
– Ale miałaś napisać, napisz! –
– Napiszę o różnych rzeczach, o tobie też. –
– Jutro. –
– Jutro nie mogę, mam studia. –
– Ale ty nie musisz jeździć na studia. –
– Jakto nie? –
– Nie musisz. Jesteśdorosła i możesz decydować o swojej edukacji. –
– OK, ale jutro mam fajne wykłady! –
– To w piątek. –
– W piątek nie mogę, bo jadę do Warszawy. –
– W taki mrazie wypadasz z tego łóżka! –
– Nie wykopuj mnie z tego łóżka, to moje łóżko! –
– To możesz sobie w nim spać w piątek, jak będziesz jechała do Warszaaawyyyy… –
Ten uroczy dialog prowadziłam z moją siostrą w środę wieczorem, a cała rozmowa odbywała się, nie wiedzieć czemu, w języku angielskim. Nasz poziom w tamtym momencie określiłabym jako youtube English, niby są błędy, ale każdy powinien zrozumieć. Także widzisz, Czytelniku, rozpocznę od Emilii, bo inaczej wykopią mnie z własnego łóżka, to raz, a dwa, te rzeczy są warte uwiecznienia.

No fakt, na studiach jestem. Od miesiąca, tak w sumie, dlatego warto chyba się tu odezwać na ten temat. Moja siostra ma rację, jestem dorosła i decyduję o edukacji. W studiach piękne jest to, że czasem może nastąpić dzień, w którym nasze serce, nasz mózg, ogólnie cały nasz organizm powie: NIE. NIE i już. I możemy nie iść. Oczywiście, jak nie przekroczymy limitu nieusprawiedliwionych nieobecności, no bo to jednak nie byłoby ładnie.
Ładnie natomiast prezentuje się nasz plan zajęć, jak na razie mam trzy dni robocze w tygodniu, a co jeszcze szczęśliwsze, akurat wolny jest piątek i poniedziałek. Czyli, że wreszcie dożyłam momentu, w którym weekend jest dłuższy od tygodnia pracy. No żyć, nie umierać!
Z tym, że ostatnio, to trochę umierać, konkretnie, to ze zmęczenia, bo mi się rozregulował rytm snu. No ale dajże spokój, czytelniku, jak się ma zajęcia we wszelkich godzinach, raz normalnie, raz zdalnie, tu papiery, tu robota, to akurat wieczorem / w pierwszej części nocy człowiek ma wreszcie czas, żeby porozmawiać, popisać z ludźmi, posłuchać muzyki, po… Potem jest trudniej, bo trzeba być na ósmą na wykładzie, z filozofii na przykład. O tej godzinie właśnie to mam w umyśle, filozofię z elementami logiki.
Ale OK, uczę się pilnie, przez całe ranki… Dobrze dobrze, spokojnie, wieczory też, niedługo będę kończyć przed 18. Za to za czytanki dużo bym dała, a raczej całe elektroniczne wersje podręczników, w dostępnym PDFie najlepiej. Już się stęskniłam za staraniem się o materiały w dostępnej formie. Za to strona do głosowania, używana na podstawach psychologii, jest całkowicie dostępna, lubię to.
To w ogóle jest jeden z lepszych wykładów, te podstawy psychologii. Kto kiedykolwiek był na studiach wie, że pierwszy rok składa się głównie z początków podstaw, elementów ogólnych wybranych zagadnień i wstępu do wstępu. No więc podstawy psychologii spoko, podstawy anatomii już trudniej, a filozofia z elementami logiki namnożyła mi ostatnio trochę bytów czysto-myślnych… NIE, nie ja to wymyśliłam, Platon to zrobił. Bardzo mi się podoba historia wychowania. MNIE. HISTORIA. To sobie imaginuj, Czytelniku Drogi, jaki to musi być dobry wykład!
Będąc przy wykładach, ja myślałam, że w pendolino jest mało miejsca do życia na jednego człowieka. Wycofuję to, tam jest luksusowo dużo miejsca w porównaniu do miejsc na auli. Stoliczek, krzesełko, człowiek nie wie, co rozłożyć najpierw, w ręku kurtka, plecak, kanapka, w moim przypadku laska…
– Postawić ci tu kawę? – Koleżanka z grupy uprzejmie przytrzymała mi kubek podczas rozładunku.
– Nieeee… – Zaprotestowałam słabo i, jak się okazało, nawet nie potrzebnie, bo moja towarzyszka niedoli doszła do podobnych wniosków.
– Faktycznie, zły pomysł! Przecież, jak gdzieśtu ci ją postawię, to i tak ją wywalisz, bo nie będziesz wiedzieć, gdzie postawiłam. To ja poczekam. – Boże, dzięki Ci za takich ludzi w grupie. Ja tę wdzięczność nawet wyraziłam na głos, że tacy wobec mnie są… no nie wiem, normalni? Nie obawiają się do mnie mówić tylko dlatego, że mam, jakby to ująć, troszkę mniejszy dostęp do slajdów na rzutnikach…
– Bo widzisz, ja pomyślałam, że to musi być dla ciebie męczące, takie dziwne mówienie, żeby może nie urazić, żeby nic nie powiedzieć… no kurcze, jakbyś nie wiedziała, że nie widzisz! – To ta sama koleżanka powiedziała, bardzo słuszne spostrzeżenie, moja droga.

A jak z tym niewidzeniem w końcu jest? Jeśli ktoś dopiero zaczyna czytać tego bloga, to nie wie, że od paru wpisów wspominałam o, ujmijmy to delikatnie, lekkim stresie związanym z rozpoczęciem nauki. Do zwyczajnego zdenerwowania studiami dochodzi u mnie jeszcze to, że nigdy nie wiadomo, jak nowe środowisko zareaguje na niepełnosprawność. Tak, ja wiem, ja poszłam na pedagogikę specjalną, trudno, żeby na ten kierunek szli ludzie, którzy mają problem z niepełnosprawnymi, no nie? Ale wcale nie trzeba mieć problemu, żeby odczuć obawę albo cokolwiek tam się odczuwa w takich sytuacjach. Z braku lepszego pomysłu uznałam, że po prostu zachowam się tak, jakby to było normalne. No bo w sumie, jakby nie patrzeć, jest. Dla mnie jest. Ja używam czytnika ekranu, więc nie wiem, co na zdjęciu. Zeskanuję sobie, a jak się nie uda, poproszę o pomoc. Ktoś pomoże z tym zdjęciem, ja chętnie pomogę z angielskim, albo wyślę notatki, jak mi jakieś sensowne wyjdą. Jeżeli ktokolwiek z mojej grupy to czyta, bardzo wam dziękuję za to, że jestem człowiekiem, a nie kosmitą, którego należy się bać.
Jasne, że tęsknię za brakiem rzutników, za tym, że były czasy, kiedy ogarniałam budynek, w którym się uczyłam, za tym, że rozmawiam z ludźmi i od razu wiem, jak mają na imię… Tak, to mnie jeszcze będzie długo dotykać, męczyć, będę się tego obawiać… Ale świadomość, że moja grupa jest faktycznie moją grupą, nie jestem poza, jest bardzo dobra.

Poza tym, mamy wspólnie więcej rzeczy, których należy się bać, tę anatomię na przykład. Albo wybrane zagadnienia prawa, z tym ostatnim mam problem, bo jest zdalny, ja tak nie umiem pracować!

A propos pracy, fundacja trwa. Tyle powiem. A z tym trwaniem wiążą się, oczywiście, pewne obowiązki.
– Juli, jak się idzie na ten PKS? –
– A ja nie wiem, ja tu nie byłam. –
– Ahaaaa, czekaj, ja też nie! – Zachodni dworzec nas nie pokonał, dotarłyśmy na miejsce, ale co się przy tym nazwiedzałyśmy stanowisk, to nasze. I jeszcze dialogi z ludźmi, nie zapominajmy o nich.
– Ale wy tak zupełnie nie widzicie? –
– No tak, zupełnie. –
– NIC?! –
– A no nic. –
– Eeee no, nieeee… Przed Bogiem mówisz? –
– Hmmm, no tak! –
– To ja myślałem, że coś widzisz. –
– Chyba sercem, proszę pana. –
– Nieeee, sercem, to raczej nic… – Nie wiem, czy mówił o moim sercu, czy o własnym… Po mnie jakoś było widać brak uczuć ludzkich, czy jak? To przecież było jeszcze przed jazdą PKSem!
Jak będę sławna i bogata, to wszędzie mnie będąwozićNIE PKSem.

Sławna i bogata może i nie będę, ale ostatnio trochę się tak poczułam. Story time.
Od lipca biorę udział w projekcie, który dotyczy dostępności sprzętu i programów do produkcji muzyki dla ludzi z problemami ze wzrokiem. Wypowiadali się niewidomi i słabowidzący producenci i dźwiękowcy o ile rozumiem. W tym wypowiedziałam się ja, dwa razy w lipcu miałam takie sesje, a raz wzięłam udział w ich podcaście, to z kolei wrzesień. Po otrzymaniu zapytania, czy wezmę udział w podsumowaniu projektu w listopadzie, zgodziłam sięchętnie, bo i ludzie fajni, i projekt. Ostrzegłam tylko, że wszystko fajnie, spoko, ale ja zaczęłam studia, to raz, więc nie wiem, jak z czasem, a dwa, troszkę mnie nie stać na wyjazd do Londynu, gdzie odbywa się to wydarzenie. Jest hybrydowe na szczęście, i osobiście można być, i online, no to czy ja bym mogła się wypowiedzieć online i czy to nie problem. Odpisali. Pewnie, że nie problem online, a tak poza tym, to oni nie wiedzą, czy mogą załatwić mi lot i kwaterę, ale chętnie sprawdzą. O, czekaj, to zmienia postać rzeczy, to sprawdzajcie na zdrowie! Niezbyt chciałam się nastawiać, uznałam, że, jak nie będą mogli, to chociaż będę miała pretekst do wyrobienia paszportu… I wiesz, Czytelniku, za 3 tygodnie lecę do Londynu. 🙂 A na lotnisku przywita mnie tłum dziennikarzy… z kwiatami… Nie no, tak serio, to pewnie tylko deszcz. Nie prezentów ani pieniędzy, taki zwykły, londyński. Postaram się nawet zrobićrelację, no bo to jednak wydarzenie. W ten sposób, to ja mogę pracować. 😉 Muszę tylko zobaczyć, jakie teraz dopuszczająwielkości bagażu, bo jak znam wymogi różnych linii lotniczych, to do tej torebki zmieszczą mi się dwie koszulki, spodnie, szczotka do zębów i ręcznik. Laptopa jeszcze muszę zabrać, dobra, to nie zabieramy ręcznika, jak coś, się kupi na miejscu. Wiecie może, gdzie w Londynie dostanę… Ej, a słuchawki gdzie spakować? Jezu, znowu jak pakowanie przy końcu roku! Dlaczego?! Sylwia, pomocy!

Jak już jesteśmy przy pomocy, ostatnio wykształciła się u mnie i Emili forma współpracy polegająca na tym, że ona jest przewodnikiem, a ja dorosłym opiekunem i w ten sposób chodzimy np. na koncerty. To tak przy okazji sprzętów do tworzenia muzyki. Ostatnio np. byłam z nią na koncercie kogoś, kogo absolutnie nie znałam, to ona musiała mnie wprowadzać w historię. Całkiem zabawnie zaczyna być już w kolejce, zwłaszcza, że kolejka jest tak długa, że stojący na końcu ludzie, mam wrażenie, nie zawsze wiedzą, co tam na początku właściwie jest. Wewnątrz lokalu natomiast okazało się, że naszym ulubionym zajęciem jest wyszukiwanie takich miejsc, żeby dało się jednocześnie patrzeć i siedzieć. Ja byłam bardzo zmęczona, EMilę bolał brzuch i obie byłyśmy jakieś takie niezbyt rozentuzjazmowane, do momentu, kiedy:
– Majaaaa, idziemy kupić kazoo! – Stwierdziła Emila, podnosząc się z podłogi.
– Cooo, żartujesz? A są? To czekaj, to ja też chcę! – Okazało się, że nie działa nam aplikacja banku, w skutek czego mamy jedno ,wspólne kazoo. Nasi rodzice mają dość ciekawe życie. Spodziewają się, że wrócimy, opowiadając o wokaliście i jego gitarze, a zamiast tego, po powrocie, ja z dumą opowiadam, na co wydałyśmy te samotne dwie dychy, podczas gdy Emila wygrywa… Wygrywa? Wyśpiewuje? Czy co to tam się robi na kazoo, o ile pamiętam, careless whisper.

A propos wykonawców, Misha usłyszał AJR. Nie ma za co. 🙂 Nie znałeś ich, a teraz słyszysz ich piosenki w dźwiękach metra. I z kim ja mam takie dziwne rozkminy mieć, jak nie z tobą? Ciekawe, czy to się leczy, no nie?
Na koncercie AJR też ostatnio byłam, to jest nie po realizatorsku głośne, ale zawsze jest warto. To jest zespół, który na pierwszej płycie wspomniał o protoolsie, drugą płytę nazwał "the click" i przynajmniej w dwóch piosenkach metronom występuje, jako równorzędny instrument, na płycie trzeciej umieścił piosenkę o przeprowadzce z rodzinnego domu z prośbą, żeby może jednak nie wyrzucali lego, a na ostatnio wydanym albumie w jednej piosence występuje facet, który jest głosem nowoyorskiego metra. Jak ja mam ich nie kochać? Jedyne czego żałuję, to, że nie wyszli rozdać autografów po koncercie. I jak oni się teraz dowiedzą, że też używam protoolsa?

Właśnie, muszę poogarniać parę rzeczy muzycznych, w pro toolsie i poza nim. Poinstalować wtyczki, pograć, generalnie zasłużyć na ten Londyn. Ehhhhh… a miałam się uczyć… Ale do czwartku jeszcze trochę czasu… Jak w takich warunkach skupić się na studiach? A skupić się jednak trzeba, miesiąc temu świętowałam z Zuzią Human jej obroniony licencjat, swoją drogą dzięki za zaproszenie, Zuzu, a ja co? A ja siedzę i tiktoki oglądam. :d

Kończę, idę nie pracować.
Życzę Nam naprawdę dobrze.
ja – Majka

PS: No nie, bez tej piosenki nie da rady, proszę bardzo.

EltenLink