Kategorie
co u mnie

Kobiety na komputery, mnóstwo schodów i kwestia dzwonów. Czyli mój pierwszy list z Krakowa

Wpis z dedykacją dla Julitki z okazji "tajemniczego opiekuna", oraz dla pewnej Pani z TYnieckiej, która już teraz czyta mojego bloga. Z okazji niespodziewanego wsparcia.

Witajcie witajcie!

Jak obiecałam, tak zrobię. Oto pierwsza część moich wpisów policealnych, wzorowanych nieco na powieści Jean Webster "Tajemniczy opiekun". Jak ktoś chce, zapraszam najpierw do przeczytania książki, albo chociażby pierwszego, w niej zawartego, listu. Prawa do tekstu Jean Webster, posiada, o, jakie to zaskakujące, Jean Webster. Resztę ja. Wszystko tu napisane będzie się zgadzać z moją rzeczywistością. Niektóre zdania są przeedytowane tak, aby pasowały do mojej szkoły i nauki, niektóre sąpo prostu mojego autorstwa, a jeszcze inne pozostały kompletnie bez zmian i są słowo w słowo wzięte z książki. Także Proszę Pani… Tak, do tej Pani mówię, co mojego bloga o Krakowie czytała, zanim ja tu przyszłam. Tę straż ogniowąto nie ja wymyśliłam. 😉 Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do lektury!

Listy panny Mai do Tajemniczego Czytelnika

Kraków, 09.09.2019
Drogi, dobry czytelniku, obserwujący moje postępy w college'u!
Jestem na miejscu! Jechałam dzisiaj dwie i pół godziny koleją. Zabawne uczucie, prawda? W końcu podróż pendolino nie zdarza się tak często, a teraz będzie się zdarzać co tydzień.
Szkoła nasza jest przeogromnym, oszałamiająco olbrzymim miejscem — gubię się, gdy tylko wychodzę z mojego pokoju. Opiszę ci wszystko później, jak mi się trochę uporządkuje w głowie; opowiem też o moich studiach. Lekcje miały się rozpocząć w poniedziałek, a teraz jest następny poniedziałek wieczorem, dlatego mogę już zweryfikować tę informacje. Ponieważ przez pierwsze dwa dni nie mieliśmy konkretnego grafiku zajęć, nasze lekcje rozpoczęły się dopiero od środy. Jak we wszystkich szkołach i uczelniach w kraju, pierwsze zajęcia, to zajęcia organizacyjne, nie mogę więc donieść ci, drogi czytelniku, o moich natychmiastowych postępach i wzroście wiedzy. Chciałam jednak najpierw napisać do Ciebie, ażebyśmy się mogli trochę zapoznać.
Dziwnym się wydaje pisać listy do kogoś, kogo się nie zna. Dziwnym mi się wydaje w ogóle, że piszę listy — pisałam ich całego kramu trzy czy cztery w moim życiu; proszę więc nie mieć mi za złe, jeżeli nie będą one wzorem stylu.
Przed moim odjazdem miałam bardzo poważną rozmowę z mamą. Mówiła mi, jak mam się zachowywać przez całą resztę mojego życia, a zwłaszcza, co mam ze sobą zabrać i czego na pewno zapomnieć mi nie wolno. Było to trochę dziwne zważywszy, że przecież pierwszy raz przyjechałam do Krakowa wraz z rodzicami, coby przywieźć większość rzeczy i nauczyć się chociażby drogi na przystanek. Potem jednak rodzice wrócili do domu, a ja pozostałam w internacie, nie mając kompletnie rzadnego pojęcia o tym, ile osób jest na moim kierunku, a także, czy grafik pojawi się nazajutrz, czy też za pięć dni.
Teraz jednak już to wszystko wiem, więc śpieszę z informacjami do Ciebie, czytelniku, bo pewnie jesteś niezmiernie ciekaw. W klasie jest nas pięć osób, o dziwo, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Dziwi nas to dlatego, że często to chłopcy chcą się wybierać na realizację dźwięku i, jak to określiła pewna pani, siedzieć przy tych kabelkach. Okazało się, że w tym roku, na "te kabelki" poszły jednak dziewczyny. To dopiero znak czasów, co, Czytelniku?

Dowiedziałam się też, że jesteśmy pierwszym rocznikiem, który ma wprowadzoną nową podstawę programową. W nowej podstawie mamy takie przedmioty jak:
1. Montaż;
2. Percepcję i ocenę dźwięku;
3. Audio cyfrowe;
4. Wiedzę o muzyce;
5. Angielski zawodowy;
6. BHP;
I, rzecz jasna…
7. WF!

O Wszystkich tych przedmiotach napiszę Ci, Czytelniku, znacznie więcej, jak już wszystkie się rozpoczną i zaczniemy na nich robić to, do czego zostały stworzone. Na razie wszystko musi się zorganizować i ułożyć, nauczyciele przedstawić, a grafik przestać zmieniać.
A propos grafiku, w plan wejdą mi jeszcze zajęcia muzyczne. Tak, Czytelniku dobry, zaczęłam się znowu uczyć instrumentu! I to nie tylko perkusji, choć to mój główny instrument, ale także fortepianu! Odkąd się dowiedziałam, że gra na fortepianie wypadła z podstawy programowej, uznałam, że mimo wszystko warto byłoby się jej przyjrzeć. Coś w końcu trzeba sobie przypomnieć.

Teraz może opowiem cośo internacie. W internacie mam pokój czteroosobowy. Śpię w nim ja, moja koleżanka z tzw. pierwszej R (pierwsza klasa szkoły policealnej na kierunku realizacja nagrań), a także dwie koleżanki z drugiego roku, uczące się na kierunku administracyjnym. Bardzo interesującym dla mnie zjawiskiem jest to, jak szybko ludzie zżywają się z sobą w internacie. Już drugiego dnia, kiedy szłyśmy z Sylwią, moją koleżanką z pokoju i z roku, do sklepu, jedna z naszych wychowawczyń zauważyła, że: wy to się chyba dobrze dogadałyście. No fajnie, znamy się od dwóch dni.
Razem z koleżankami z pokoju znamy też wzajemnie swoje charakterystyczne zwyczaje. Wera z drugiego roku na przykład, sama sobie przygotowuje śniadanie, zamiast schodzić na dół na ogólne posiłki. Sylwia, gdy wychowawcy usiłują nas rano usilnie obudzić, wpada w nastrój, delikatnie mówiąc, niezbyt wesoły. Ja natomiast jestem zwykle pierwszą, która przypomni reszcie o wieczornej herbacie. Jednym z pierwszych moich tutejszych zakupów było odpowiednio duże na nią naczynie.

W moim liście nie wspominam nawet o całym mnóstwie anegdotek, które powstały już w pierwszym tygodniu szkoły. Jak na przykład ta, kiedy my wszystkie, będąc w sklepie, pomimo naszego, podobno, dojrzałego wieku, przez 15 minut zachwycałyśmy się maskotkami, a zwłaszcza pluszowym żółwiem. Albo to, jak jedna z uczennic, nowa, jak ja, ale imieniem nie wspomnę, pomyliła pokoje i wybrała się do pokoju o podobnym numerze, ale piętro niżej. Gdyby tego natomiast było mało, od razu po wejściu wyraziła swoje zdanie na temat panującego tam bałaganu, logicznie dedukując, że skoro to jej pokój, to ktoś musiał grzebać w jej rzeczach i je porozrzucać.
Kolejna sprawa, to tzw. "kwestia dzwonów". W skrócie mówiąc, gdy Sylwia próbowała użyć internetu, aby wejść na stronę i przeczytać nasz plan, nie udało jej się to, dopóki dzwony za oknem nie przestały dzwonić. Internet odmówił posługi. Kiedy zapadła cisza, SYlwia odświeżyła stronę i oświadczyła ze spokojem: no, jużjest; mówiłam, to była kwestia dzwonów.

A, no i nie zapominajmy o zaglądaniu do dyrektorki szkoły muzycznej z przeróżnymi pytaniami praktycznie co przerwę. Przy ostatnim razie przywitałam się już słowami: to znowu ja. 🙂

Jak już mówimy o zwyczajach, niedługo będę musiała iść spać, ponieważ jutro, półgodziny po szóstej, zadzwoni dzwonek na pobódkę. Dzwonki dzielą nasz dzień na poszczególne części. Jemy i śpimy, i uczymy się podług dzwonka. To bardzo pobudzające. Czuję się wciąż jak koń straży ogniowej. Muszę jednak przyznać, drogi Czytelniku, że jak ktoś musi przebiec się po schodach kilka razy dziennie, w sumie cztery piętra w tę i z powrotem, a do tego dochodzą jeszcze różne, poplątane korytarze, człowiek przestaje się przejmować jakimś tam porannym budzeniem.

Aha! Masz ci go! Dwudziesta trzecia. Gasić światła! Dobranoc!
Proszę zwrócić uwagę, jak skrupulatnie przestrzegam przepisów —
Twoja z najgłębszym szacunkiem
ja – Majka

PS Żartowałam z tymi przepisami…

Zapraszam do komentowania. 🙂

Kategorie
co u mnie

Wyjazd jest bliski. O blogu, książkach i Krakowie.

Witajcie!

Wypadałoby się chyba przyznać do paru rzeczy, bo mi niektórzy ostatnio zwrócili uwagę, że na blogu co innego, w życiu co innego i w sumie nie wiadomo, co ja robię i gdzie jestem. Nie chodzi o to, że kłamię, nie musi też to oznaczać, że ja na blogu muszę pisać o wszystkich najmniejszych zmianach w życiu.
Są sprawy, o których piszę z największą radością i jak najszybciej można, czyli np. koncerty (cudze lub własne), jakieś fajne wspomnienia czy recenzje. Są też takie rzeczy, o których się nawet tu nie zająknę, między innymi dlatego, że nie ma takiej potrzeby, to raz, a po drugie, to nie ma co zanudzać ludzi rzeczami, które w sumie nic u nich nie zmienią.
Czyli, najprościej rzecz ujmując, jak pójdę na randkę, nie szepnę słowa, ale jak będę brać ślub, to już wam raczej powiem. 😉

Podobnie jest ze szkołą. O moich rozterkach w maju / czerwcu nic wam nie mówiłam, tak samo o moich przygotowaniach w lipcu / sierpniu z tej okazji nie wspominałam. Jednak o tym, że nie będę studiować w Warszawie wypadało tu coś wspomnieć.
Problem, gdzie iść, czy do szkoły masowej, czy specjalistycznej, czy daleko od domu czy blisko, to jest odwieczny dylemat i temat rzeka, nie będę więc tych wszystkich powodów tu wykładać. W skrócie mówiąc uznałam, że jak mam się nauczyć używać jakiegoś programu, to wolę dostępnego. O reszcie powodów można sobie ze mną pogadać prywatnie, jednocześnie trzymając kciuki, żebym, po dwóch latach studium, była gotowa na wybranie się na rozszerzenie edukacji nieco bliżej domu.

Póki jednak nie zdam tych zawodowych egzaminów, a tak konkretnie przez najbliższe dwa szkolne lata, będę się pilnie uczyć o dźwięku i co z nim zrobić, w szkole w Krakowie.

Także, ogłaszam moją tam obecność, wołam o porady i podpowiedzi, gdzie iść, co robić, a czego nie, a także obiecuję pisać z mniej więcej taką częstotliwością, jak do tej pory.

Uwaga, teraz będzie o książkach!

Ostatnio czytałam, już poraz kolejny, "tajemniczego opiekuna". Podsunęło mi to pomysł, może i na formę bloga…? Co myślicie? Chcecie, żebym pisała listy? :d
Dla tych, co nie czytali, książka opisuje los dziewczyny, która, będąc w domu dziecka, nie mając zbytnio perspektyw wykształcenia przed sobą, dostaje informacje, że jeden ze sponsorów postanawia sfinansować jej studia. W zamian oczekuje, że będzie mu co miesiąc pisać listy, donosząc o swoich postępach w nauce i ogólnym swoim rozwoju. Pomyślałam, że jak sobie nie narzucę jakichś terminów pisania, to wszystko pozapominam, więc spodziewajcie się sprawozdań. Jak się dowiem czegoś ciekawego, to wam od razu opowiem. 🙂

Jak już jesteśmy przy "tajemniczym opiekunie", też macie takie książki, do których możecie sobie wracać nieważne, ile razy? Ja mam kilka, w tym właśnie tę. Uspokaja mnie. I uważam, że uczy cieszenia się z małych rzeczy, ta dziewczyna niesamowicie docenia to, co jej się w życiu przydarza. Tak jakośradośnie o tym pisze, że może ja też się tak nauczę…?

Ostatnio przy końcu wpisu było o odkryciach, to może ja napiszę o moim. Dopiero niedawno, przy jakiejś tam okazji, zerknęłam sobie na "małego księcia" w interpretacji Piotra Fronczewskiego. Oczywiście, "małego księcia" kojarzyłam, ale nie w tej wersji, a poza tym jakoś mnie nigdy nie ciągnęło, żeby sobie przypomnieć. Teraz to się zmieniło.
Po pierwsze, zauważyłam, że pan Fronczewski idealnie się nadaje do czytania rzeczy surrealistycznych, dziwnych, symbolicznych i ogólnie takich, co jednocześnie muszą być rozumiane niedosłownie i dosłownie. Z "ferdydurke" było dokładnie tak samo. Nic nie rozumiałam, a potem posłuchałam audiobooka i klik, wszystko jasne. On to czyta tak, jakby czytał zwyczajną książkę, a to przecieżw sumie o to chodzi. Te książki trzeba poczuć, albo nam się spodobają, albo nie, ale na pewno nie można tego rozkładać na drobne kawałki i się zastanawiać, bo nic mądrego nam z tego nie wyjdzie, przynajmniej mi się tak wydaje.
"Ferdydurke" jest pełne symboli i jasne, trzeba je sobie omawiać i ich szukać, ale jak ktośod samego początku nie załapie, jak na tę książkę patrzeć, to nie przebrnie. I się nie dziwię. Jakbym to brała dosłownie, to nic by mi z tego logicznego nie przyszło. I tak samo z tym "małym księciem". Jak ktoś to czyta dosłownie, to książka wyjdzie dość banalna, dziwna i ogólnie bez sensu. A jak ktoś się wczuje w metaforę, zacznie o tym myśleć, jak o rzeczywistości ze snu, gdzie wszystko przyjmuje się na emocjach, nie na rozumie, wtedy dopiero coś się z tego wyłania. I tu już pozostawia się czytelnikowi, czy on tę metaforę lubi, czy nie. Mi się podoba bardziej, niż myślałam. Ja też uważam, że to, czy ktoś jest "dorosły" nie zależy od wieku, tylko od myślenia. I że "dorośli" są zakochani w liczbach, z tym też się zgadzam całym sercem. To w ogóle jest mój ulubiony fragment, o tych liczbach. 🙂

Także… tak. Oto moje literackie przemyślenie na dziś. 🙂 Jak lubicie jakieś proste książki, proste piosenki, proste filmy, to nie obawiajcie się, że są banalne, czy co tam jeszcze. Wracajcie do nich, serdecznie polecam! TO bardzo uspokaja. 🙂
Ponawiam pytanie, macie jakieśtakie uspokajacze do wracania do nich? 🙂

Kończę ten wpis nieco haotyczny, bo w sumie miałam wam tylko ogłosić ten mój wyjazd, a zrobiła się z tego rozprawka filozoficzna.

Pozdrawiam i mam nadzieję, że ja będę nadal pisać, a wy nadal czytać.
Wyjeżdżam jutro, więc przez pewien czas mogę być nieco zajęta. Zaklimatyzuję się, ogarnę i wszystko opowiem. Pamiętajcie o poradach na przyszłość. 🙂

ja – Majka

PS Macie może maskę przeciwgazową? 😉

Kategorie
co u mnie

Morskie opowieści, jedzenie i słuchawki z wyciszaniem tła

Witajcie!

Tyle się działo ostatnio, że nie wiem, od czego zacząć, a jak się już przestało, to, oczywiście, przestało mi się chcieć pisać. Nie wiem czemu, ale najmniej mi się chce pisać, jak mam o czym. To trochę kłopotliwe, nie uważacie?

W poprzednim wpisie opowiadałam o tym, że wyjechaliśmy nad morze, prawie się komuś włamaliśmy do domu, niechcący oczywiście, a także o słońcu i różnych jego następstwach. Słońce działalności nie zaprzestało, do tego stopnia, że już dwa dni po przyjeździe starałam się unikać bliskiego kontaktu przedniej części mojego ciała z czymkolwiek. Całą klatkę piersiową, pół brzucha, a także ramiona i nogi, miałam czerwone i starałam się ich niczym i w żaden sposób nie dotykać. Co było sztuką trudną, zważywszy, że jednak trzeba się ubrać, rozebrać, umyć, znowu ubrać… Ciężkie czasy nastały.

A propos czasów, zauważyłam, że miejsca pełne turystów doskonale się nadają do obserwacji różnych ludzkich zachowań, nie zawsze logicznych. Pierwsza rzecz, dzieci. Czy ja kiedyś też tak się darłam? One nawet, jak pytają o godzinę, to wrzeszczą. Druga rzecz, dorośli! Jak patrzę na niektórych ludzi, to jakoś ciężko zwracać uwagę ich dzieciom. Do uwagi: "nie zachowuj się tak!", powinno się uczciwie dodać: "Spokojnie, jak będziesz duży, to będziesz mógł zachowywać się jeszcze gorzej.". Osłabia mnie coś takiego. O polskim narzekaniu już nie wspomnę, bo to jest temat rzeka. Ciekawa jestem tylko, dlaczego niektórzy ludzie mają w sobie coś takiego, że na prawdę lubią się skupiać i podkreślać to, co im nie pasuje. Jak ja czegoś, jakiejś muzyki, programu, książki, zjawiska, czegokolwiek, nie lubię, to nie poświęcam temu mojego życia, no bo jak nie lubię, to po co? A niektórzy mają tak, że jak nie narzekają na jedno, to muszą na co innego, potrzebują tego, jak tlenu, a jak już, już ich zaczniesz nieśmiało podejrzewać, że przestali, bo powiedzieli coś dobrego o czymkolwiek, to zaraz czeka was rozczarowanie. Na pewno dodadzą: "w przeciwieństwie do…" I tu się zacznie od nowa ta cała litania. Jasne, wygadać się trzeba, też czasem lubię, serio. Ale jak mam wybór, piętnaście minut na coś jęczeć, albo pojęczeć 5 minut, a pozostałe 10 się z tego ponabijać, bo tylko do tego to się nadaje, no to chyba lepiej to drugie, nie? Podobno śmiech jest zdrowy.

Dobra, moje pięć minut się skończyło, wróćmy do plusów. Pierwszym z nich była muzyka. Dziwny to był wyjazd pod tym względem, bo co i rusz spotykały mnie niespodzianki. Najpierw była pizzeria, swoją drogą jedzenie dobre, choć długo się czeka. Gdy w niej siedzieliśmy, w głośnikach leciał radiowy pop, ale taki, jakbyśmy się cofnęli w czasie o 10, 15, czasami 20 lat. Non stop taki, prawie nic nowego, a jak nowe, to remixy starych. Potem, gdy poszliśmy na wieczorny spacer po Świnoujściu, natknęliśmy się na bar/klub, lub coś takiego podobnego, o nazwie Alibi, swoją drogą, jak to mówił pan Andrus, ciekawe, czy to tylko nazwa, czy też rodzaj usługi. No i tam, w tym… miejscu, ich DJ grał same remixy popularnych piosenek w wersji reggae. A gdyby tego nam było mało, to następnego dnia byliśmy w barze na plaży, w którym z kolei ktoś puścił mix starego hiphopu najpierw, a starego dancehallu potem. Ciekawe zjawisko, mixowanie rapu.

Jak już jesteśmy przy muzyce, mogę wam powiedzieć o niespodziance, która nas tam spotkała. Spacerując pewnego wieczoru, zobaczyliśmy plakat, reklamujący koncert Sound'n'grace. Niby nic dziwnego, ale okazało się, że koncert jest następnego dnia, co więcej odbywa się w amfiteatrze, który był bardzo blisko naszego mieszkania. Ponieważ koncert nie był zbyt drogim przedsięwzięciem, szybko się zdecydowaliśmy, że w sumie, to fajnie by było iść, bo i mama zawsze chciała, i rocznice ślubu rodzice mają, to też miło. Na koncercie byłam, nawet udało mi się potem zdobyć audio autograf. Jeszcze nigdy takiego autografu nie dawało mi 10 osób na raz. Koncert był dobry. Ponieważ występowali podczas festiwalu związanego z Grechutą, zaśpiewali pod koniec jedną z jego piosenek. Musieli to podobno przygotować dosyć szybko, ale jeśli to było przygotowywane na szybko, to oni na prawdę są dobrzy.

Oprócz muzyki na wczasach towarzyszyła nam woda, co dziwić nie powinno. Woda w morzu, super. Woda z nieba… też była. Powinniśmy otrzymać harcerską sprawność "szybkiego zwijania obozu", bo deszcz wygnał nas z plaży nie raz, nie dwa. Ale dni były raczej pogodne, jeśli padało, to w południe i potem, gdy jedliśmy obiad. Tylko raz burza nie dopuściła nas do plaży, wróciliśmy mokrzy bardzo, bardzo, nic nie było suche i wszystko było w piasku.
Muszę za to z zadowoleniem stwierdzić, że pływam dużo lepiej niż kiedyś. Pomijając to, że pod wyrażenie "dużo lepiej", podchodzi to, że w ogóle umiem pływać, w przeciwieństwie do czasów przed liceum. Jeszcze parę lat temu ciężko to było nazwać pływaniem, a dzisiaj jakoś mogę, pod koniec naszego pobytu nawet więcej, niż na początku. Woda w morzu byłą ciepła, podobno najcieplejsza na całym wybrzeżu, miała 21, a jednego dnia nawet 22 stopnie. Podobno w Kołobrzegu było 18, nie zazdroszczę.

Morskich opowieści to chyba koniec, co nie oznacza, że skończyły się rzeczy ciekawe. Wróciłam do domu i zaczęłam robić odkrycia. Odkryłam na przykład, że mój rejestrator bardzo dobrze nagrywa moją elektroniczną perkusję poprzez połączenie liniowe. Tata zrobił kabel stereo, ja zrobiłam test i wyszło na to, że teraz dużo łatwiej będzie mi się nagrywało, jak gram. Nie mogłam tego jeszcze niestety sprawdzić na keyboardzie, bo dzieją się z nim ostatnio jakieś dziwne historie i wolę najpierw zrozumieć, o co chodzi. Obsłużyć go obsłużę, ale mam wrażenie, że jeszcze niektóre efekty umiem włączyć, a wyłączyć już nie za bardzo. Kiedy już zrozumiem, co takiego tam robię, postaram się go wam nagrać. Jeśli nie ogarnę, to nagram wam przynajmniej bębny.
Dalej, to też pewnego rodzaju obietnica, jestem w trakcie jednej przeróbki Harrego Pottera, a na myśli mam jeszcze drugą. Jak skończę, to na pewno to, wątpliwej jakości, dzieło pojawi się na tym blogu.

Zuzia Human zabrała mnie ostatnio do jednej naszej żyrardowskiej restauracji na ravioli. I to jest moje odkrycie numer dwa, bardzo dobre! Drogie, jak wszystko w tym punkcie gastronomicznym, ale dobre! Tak przy okazji, jak będziecie w Świnoujściu, to polecam dwie restauracje: Batista i Hong Son. Nie polecam natomiast samoobsługowego baru w galerii, tak jak zawsze lubiłam bary tego typu, co się samemu nakłada i na wagę płaci, tak tutaj serio coś nie wyszło.
A teraz, tak już na koniec tego wpisu, recenzja sprzętu. Mam aktualnie, pożyczone do testów, słuchawki sony WH-1000XM3. Słuchawki z wyciszaniem tła, zamknięte, wielkie, a wygodne, co się rzadko zdarza, z bluetooth i bardzo dobrą baterią, z panelem dotykowym na prawej słuchawce i przyciskiem funkcyjnym na lewej, słowem urządzenie, do którego wepchnięto wszystko, co tylko można w słuchawkach tego typu zmieścić.
Obserwacja pierwsza: Słuchawki na bluetooth grają lepiej, niż na kablu!
Obserwacja druga: Żadne inne słuchawki bluetooth nie wytrzymują na baterii ponad 30 h.
Obserwacja trzecia: Aplikacja SONY, która pomaga pewne rzeczy w słuchawkach ustawić, jest na Iphonie całkiem dostępna.
Obserwacja czwarta: Jak siedzę w tych słuchawkach, nawet nie włączonych, w ciszy, to słyszę własne serce. Po pewnym czasie nieco irytujące. Emotikon slightgrin
Obserwacja piąta: Noise cancelling bezkonkurencyjny.
I w ogóle w niczym te słuchawki nie przeszkadzają. Są wygodne, miękkie, nie wydają odgłosu przy składaniu… dopisuję to dlatego, że moje słuchawki, których używałam do tej pory do komputera, przy składaniu skrzypią.

Jak już słuchawki, to czas na ogłoszenia muzyczne:
1. Jest nowy album Scotta Stappa, byłego wokalisty Creed. Dobra robota.
2. Niedługo będzie album Sama Fendera. Kto gościa nie słuchał, serdecznie zapraszam. Jest jeszcze ambitna muzyka na tym świecie.
3. Po drodze na wakacje wpadła mi w ucho jedna piosenka projektu, nazywającego się Howling. Może nie tyle wpadła w ucho, co zahipnotyzowała, bo to jest taka raczej elektronika. Album się nazywa "sacred ground".

Także zakładajcie swoje słuchawki, ja zakładam swoje i zapraszam do świata dużo ciekawszego od mojego bloga.
Pozdrawiam ja – Majka.

Kategorie
co u mnie

O tym, jak włamywaliśmy się do cudzego mieszkania, czyli gorące pozdrowienia z wakacji

Czy można zrobić coś, aby sześciogodzinna podróż była przyjemniejsza? Oczywiście, że tak! Zabrać kilka filmów na tablecie, stworzyć dobrą playlistę do puszczenia przez samochodowe głośniki, zagrać w różne gry słowne, czy też zatrzymać się w McDonaldzie. Czy można zrobić coś, żeby sześciogodzinna podróż była, pomimo to, dużo trudniejsza do zniesienia? Można rozpocząć ją popołudniu. Ma to w sumie swoje plusy, no bo jak jużdojedziemy, na pewno nie mamy w perspektywie nic do roboty, tylko wiadomo, że od razu walniemy się spać. Powinno mi to jak najbardziej pasować, ponieważ nic mnie bardziej na wyjazdach nie irytuje, niż propozycja wyjścia na długie zwiedzanie wszystkich atrakcji miasta tóż po zrzuceniu walizek. No więc, jeśli przyjeżdżamy, ścielimy łóżka i idziemy spać, powinnam się cieszyć, no nie? Ten plan nie zawierał tylko jednej, małej uwagi. Co człowiek robi, jak bardzo długo nie robi nic? W tym przypadku siedzi na tylnym siedzeniu samochodu i nawet powyglądać przez okno nie może? Śpi! Czy po przybyciu na miejsce jest więc człowiek zdolny do natychmiastowego zaśnięcia? Absolutnie nie. To może wróć my do początku.

Wczoraj, wraz z rodziną, rozpoczęliśmy swoją wycieczkę do Świnoujścia. Ponieważ nasi znajomi posiadają tu mieszkanie, którego aktualnie nikt nie używał, mieliśmy już gdzie się zatrzymać. Wyjazd był zaplanowany na wczoraj i odbył się mimo faktu, że moja mama tego dnia nie miała urlopu, a co za tym idzie mogliśmy wyjechać dopiero popołudniu. Mama mogła wcześniej wyjść z pracy, ogarnęliśmy się dość szybko, wszystko było w porządku, ruszyliśmy. Ponieważ jednak Żyrardów znajduje się w niedalekiej odległości od Warszawy, Świnoujście natomiast jest prawie na niemieckiej granicy, droga nam trochę zajęła. Moja siostra zachowywała się całkiem przyzwoicie; oglądała filmy, rysowała i grała ze mną w gry. Idąc za radą wprost ze Shreka: znalazła sobie jakieś twórcze zajęcie.

Moim twórczym zajęciem było słuchanie muzyki, słuchanie muzyki, ewentualnie słuchanie muzyki i przysypianie.
Długie godziny, przeprawa promem, jeszcze trochę… no i już, dotarliśmy do apartamentu. Dotarliśmy czysto teoretycznie, bo, jak się okazało, udało nam się pomylić nie tylko garaż, ale i samo mieszkanie, w skutek czego staraliśmy się przez parę minut, rzecz jasna bezskutecznie, otworzyć naszymi kluczami drzwi do mieszkania jakichś obcych ludzi. Obcych ludzi najwyraźniej w domu nie było, bo o pomyłce uświadomił nas sam właściciel mieszkania, do którego zadzwoniliśmy po pomoc, na progu feralnego mieszkania natomiast nikt się nie pojawił.
Po dotarciu do właściwego lokalu poraz kolejny okazało się, że mieliśmy więcej szczęścia, niż czegokolwiek innego. Pilot, który, jak nam się zdawało, otwierał po prostu wszystkie garaże w okolicy, w rzeczywistości otwierał tylko naszą bramę. Do tego niewłaściwego natomiast udało nam się wjechać tylko dlatego, że otworzył go jadący przed nami facet. Tata, rzecz jasna, zorientował się w czym rzecz już po fakcie, to znaczy, jak poszedł z właściwego mieszkania po nasze bagaże i okazało się, że drzwi nie są mu posłuszne. I kto mi powie, jakie jest prawdopodobieństwo, że w pół do dwunastej w nocy, do garażu będzie powracać przemiła mieszkanka tego bloku, która w dodatku ma miejsce parkingowe akurat obok naszego? Tak jednak się stało i owa pani, ratując naszą spokojną noc, otworzyła tacie drzwi.

Już z rzeczami w domu i po wypiciu herbaty, wymyśliliśmy sobie, że udamy się na spoczynek. Problem był taki, że, jak już wspominałam, spałam przez jedną trzecią dnia, w różnych miejscach i ułożeniach ciała, niemniej jednak snem to było niewątpliwie. W tym momencie więc mój organizm odmówił zaśnięcia, zwłaszcza, że, poza brakiem zmęczenia, rozbudzały mnie "bajki z ramą", które moja siostra bardzo lubi, a mnie one niezmiernie śmieszą. No więc, zamiast spać, leżałam w łóżku z moją siostrą i pękałam ze śmiechu, słuchając o wilku z Czerwonego Kapturka, który prosił, żeby: tylko nie strzeeeeelaj, wiesz, jak ja się boję hukuuuuuuuuuuuuu! Następna była bajka o "kopciuszku", jeszcze lepiej, kto nie wie, jak musiał się w królestwie napracować minister skarbu – chrabia Debet, ten nie zna życia. :p
Potem włączyłam sobie mój audiobook… w każdym razie nie mam pojęcia, kiedy zasnęłam, było to na pewno późno. W nocy zaś, a raczej nad ranem, budziły mnie mewy.

Dzień nastał zdecydowanie zbyt szybko, zwlekłam się z łóżka, ogarnęłam, a potem wybraliśmy się z rodziną na plażę. Nie da się do niczego porównać uczucia, które towarzyszy mi, gdy mogę się unosić na falach. Jeszcze fajniej jest, jak Emila mi pożyczy swoją dmuchaną deskę do pływania. Nie no, ale tak serio, czułam się dziś, jakbym pierwszy raz od czerwca w pełni się obudziła, na prawdę. Wreszcie miałam nieco więcej energii i wykonałam jakąś aktywność fizyczną, bardziej męczącą niż długi spacer.
Kolejnym miłym punktem programu, było zjedzenie "gotoooowaaaaaneeeeeeeej! Kuuuuuuukuuuuuuryyyyyyydzyyyyyyyy!". Bardzo lubię tych sprzedawców i uważam, że to na serio trzeba ćwiczyć głos, żeby móc pracować w tym sektorze gospodarki. Przecież oni pół dnia tak chodzą i wyśpiewują, o tych loooooodaaaaaaach, naaaaleśnikaaaaaach, gooooofraaaaaach gorących, gotooooowaaaaaanej kukuryyydzyyyyyyy!" itd. itd. Fajnie by się tam sprawdzili jacyś dobrzy freestylowcy, no nie? "Dla tych, co z daleka jadą, naleśniki z czekoladą! Dla tych, co ich grzeje słońce, goooooooooofry, pyyyyyyyyzy gorące!" I takie tam inne.

Po plaży zrobiliśmy sobie wycieczkę po promenadzie, aby coś zjeść, coś kupić, coś pooglądać… normalne spędzanie czasu na takich wyjazdach. Gorące słońce, dużo sklepów i kawiarni i jeszcze więcej narodowości niemieckiej. Mam wrażenie, że tu każdy sprzedawca biegle mówi w tym języku, nie wiem też, czy czasem nie jest odwrotnie, że musieli się wyuczyć polskiego, jako drugiego języka. Z zaskoczeniem stwierdziłam też, że ja nawet coś rozumiem z tego, co oni mówią. Sama bym nie umiała powiedzieć, ale temat rozmowy zwykle do mnie docierał. Jednak coś pamiętam.

Na zakupy do sklepu po drugiej stronie granicy jużsię z rodzinką nie wybrałam, preferowałam położenie się. Słoneczko dało mi się we znaki dość potężnie i nie mówię tu tylko o nieco nadmiernej opaleniźnie, ale także o tym, że, tak jak przed południem energię daje, tak popołudniu wyciąga i każdy taki długi wypad na dwór muszę potem odleżeć.

Leżę więc i piszę dla was to krótkie sprawozdanie, bo uznałam, że wpis typu "co się u mnie dzieje" jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził.
Jakieś plany na resztę wakacji? Jakieś pytania, uwagi, komentarze, zażalenia? Zapraszam do komentowania, oraz do czytania poprzednich wpisów na blogu. 🙂

Pozdrawiam was gorąco, noście kapelusze!
ja – Majka

Kategorie
co u mnie

ptaszki śpiewają, dwa, jeden biały, drugi nie

Kategorie
co u mnie

nagrane w naszym cudownym wakacyjnym domku, radzę nieco podgłośnić

Kategorie
co u mnie

Muzyka, wyjazdy i wyniki matur, dokładnie w tej kolejności

Na początek, czy pili państwo kiedyś likier? Pewna mądra osoba powiedziała mi kiedyś: likier dlatego jest fajny, że nie czuć, że to alkohol. To prawda. Nie czuć, a jeśli czuć, to w ręcz pomaga. Ja, w moim domu, spróbowałam likieru, który, uwaga, smakuje dokładnie, jak kinder joy. Na pewno mieliście przyjemność, to te rozdzielane na pół jajka z niespodzianką. Rany, ludzie. To CUDOWNE!
Alkoholu nie należy nadurzywać, w ogóle nic z nim nie można "nad", ale… No serio. Ja zwykle nie piję wcale nie dlatego, że mam taką zasadę, tylko dlatego, że nie lubię. W smaku po prostu. Nie smakuje mi. Oczywiście, sąwyjątki, zdarzało się wino, którego się napiłam z przyjemnością. Ale tego likieru, o którym wspomniałam, nie przebije nic. Oczywiście pije się go tylko troszkę, ale… No świetny jest.

Dobra, koniec zachwytów. Nad tym. Przechodzimy do następnych.
Dziś została mi podrzucona nowa piosenka Sheerana. A właściwie nie do końca Sheerana… Dobra, trzeba od początku.
no. 6 colaborations project, to nowa płyta Eda Sheerana z gośćmi. On nigdy nie bierze gości na albumy, nagrywa więc dla nich specjalny album. Wzięło się to od epki no. 5 colaborations project, którą kiedyś kiedyś, jeszcze przed sławą, nagrywał z artystami grime, z Londynu i okolic. On z tej sceny wyszedł i wiele im zawdzięcza, właśnie m.in. dlatego, że ta EPka z piątką w tytule zyskała im, więc i jemu, dużą popularność. Więc teraz, żeby uchonorować różnych docenianych przez siebie artystów, nagrywa album z nimi, z piosenkami, które z tych czy innych powodów nie pasowały by na jego album solowy. I, jak się dziś okazało, nie chodziło tu wyłącznie o piosenki mocno popowe, jak "I don't care" z Bieberem.

Piosenka, dla miłośników popu, niewątpliwie uzależniająca i przez pierwsze swe dni na youtubie rozbiła bank wyświetleń, ale dziś udowodnione zostało, że piosenki mogą być wyjątkowe również w sposób dokładnie odwrotny. Czy ktoś kiedyśprzypuszczał, że usłyszy Sheerana takim?

Ja nie przypuszczałam. Co nie znaczy, że gdy to usłyszałam, moje życie nie stało się znacznie przyjemniejsze. Ja mówiłam, że takiej muzyki też słucham? To połączenie jest dziwne, ale, jak się, przynajmniej w moim świecie okazało, całkiem niezłe. Może nie non stop, ale… Poza tym, wreszcie w esce rock nie leci "castle on the hill", tylko co innego. :p

I, w brew pozorom, to jest najważniejsze odkrycie tego tygodnia, mimo, że wczoraj poznałam wyniki maturalne. Powiem wam, że były właśnie takie mniej więcej, jak się spodziewałam. Nie będę ich tu wypisywać, bo po co, ale powiem, że najlepiej poszedł mi angielski. Myślę, że gdybym chciała ten język studiować, miałabym tę możliwość. A matematykę podstawową napisałam najlepiej ze wszystkich podejść, także też nie jest źle. 🙂

Jak już mówimy o maturze, współczuję wszystkim, którzy, zamiast po egzaminach cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, uczyli się jeszcze mocniej, bo w czerwcu czekały ich egzaminy zawodowe. Między innymi tak właśnie miał Kamil, z którym mogłam świętować koniec egzaminów dopiero 28 czerwca. Biedny człowiek. To ja się obijam od kwietnia… no, nieważne…
W każdym razie, dwudziestego ósmego stawiłam się w Warszawie na świętowanie. Pierwszy raz odwiedziłam green caffe nero na Centralnym. 🙂 To jest jakieś osiągnięcie. Siedzieliśmy tam sobie całkiem długo, bo przyjemnie się siedziało, a tematy jakoś nie chciały się kończyć. Po burzliwych dyskusjach, gdzie można iść, gdzie trzeba iść i gdzie w końcu pójdziemy, wybraliśmy się potem do sławnego już pizza hut na placu bankowym.
Swoją drogą ciekawa jestem, czy kelnerzy mają do perfekcji opanowane rozpoznawanie, kiedy klijent nie wie o daniach nic, a kiedy się zna. Jak dla mnie, oni muszą mieć jakiśegzamin z rozpoznawania wyrazu twarzy pod tytułem: nic z tego nie rozumiem, co do mnie mówisz, ale przecież ci się nie przyznam, bo wyjdę na idiotę! I taki kelner, jak taką minę widzi, od razu zaczyna wyjaśniać, co jest składnikiem danego dania i jak danie smakuje, jednocześnie mówiąc to tonem tak naturalnym, że nie odczuwasz, że właśnie mówione ci są oczywistości. Nieważne, czy obsługujący nas człowiek mówił o pizzach, makaronach, napojach alkoholowych czy bezalkoholowych, doskonale wyczuwał, kiedy wiem, co dana nazwa oznacza, a kiedy nie mam bladego pojęcia.
Udało mi się również w tym pizza hut zostawić kapelusz, z czego Kamil miał ubaw większy, niżto warte. Przez to też zmarnowaliśmy faceta z wejściówką, bo mi się o tym kapeluszu przypomniało dopiero, gdy byliśmy na peronie. Na górze jakiś uprzejmy pan otworzył nam bramki do metra, teraz znów byliśmy przed nimi, bez wejściówek.
– No proszę bardzo. – powiedział Kamil, a w jego głosie wyczułam złośliwość. – Otwierasz bramki! –
Niewiele myśląc podeszłam do grupki ludzi, którzy zbierali się przy jednym z przejść i zapytałam inteligentnie:
– Przepraszam, czy ktoś z państwa ma bilet? –
Przy wejściu. DO komunikacji miejskiej. Taaaaaaa… no mogło się zdarzyć, że ktoś miał.
Przy okazji pobytu w piątek i sobotę nauczyłam się, gdzie w Warszawie są cztery nowe punkty, do których potrafię dojść. I może ktoś pomyśli, że nie ma czym się chwalić, bo to żaden powód do pochwał, że w swoim prawie ojczystym mieście gdzieś dochodzę, ale dla mnie to była całkiem spoko informacja. 🙂
Tak poza tym, Kamil, dzięki za pomoc w nauce gry na fortepianie.

Będąc przy nauce wspomnę, że nie tylko Kamil miał teraz egzaminy, ale i wszyscy moi znajomi studenci. Słyszałam więc non stop a to, że moja przyjaciółka zdała coś w terminie zerowym, a to, że Dawid pisze egzamin z przedmiotu, którego nazwy nie rozumiem, a jego kadra nie zważa na temperatury z piekła rodem, a to, że Papierek ten tydzień ma wolny, bo następny, to już będzie gorzej. Temu ostatniemu sesja wcale nie przeszkodziła w odkrywaniu ze mną co raz to nowych remixów z gry Gothic. Co jak co, ale to chyba nigdy nie przestanie mnie bawić. :d
Za to, pojawiło się u nas również kolejne upodobanie, tym razem do zwykłych parodii piosenek. Chociażby nieśmiertelne przeróbki robione przez kabaret pod wyrwigroszem. Ich "ZUS tango" zostanie już dla mnie chymnem wszystkich wizyt w urzędzie.

Odczepiamy się od egzaminów i urzędów, trzeba przejść do wakacji.
Jutro wyjeżdżam do Ostródy, festiwal reggae zaczyna się jedenastego. W ogóle ten domek i to miejsce, w którym nocujemy będąc na festiwalu, jest moim ulubionym miejscem wakacji, wracamy tam już któryś raz i na prawdę czuję się tam świetnie. Może nagram tam jakiś wpis audio, co by na blogu też pozostał ślad po tym miejscu. Domek na wielkiej działce, z dala od wszelkiej cywilizacji, sklep był jeden, ale go zamknęli. A Ostróda niedaleko, więc zawsze można podjechać autkiem i zrobić jakieśzakupy, przejść się deptakiem nad jeziorem, czy zjeść obiad. Myślę, że szykuje się miły urlop, nie tylko dla moich rodziców od pracy, ale i dla mnie, po egzaminach i oczekiwaniu na ich wyniki. 🙂

Chyba na razie tyle wam mogę napisać. Zapraszam do komentarzy i dialogów. 🙂

Pozdrawiam i życzę wam miłych wakacji.
ja – Majka

PS Gościnna płyta Sheerana wyjdzie 12 lipca. Tak samo z resztą, jak film "yesterday", komedia, w której główny bohater, próbujący cośosiągnąć muzyk i tekściarz, budzi się w świecie, w którym nikt nie pamięta Beatlesów. Zapowiadają się dobre tygodnie.

Kategorie
co u mnie

Gdzie przybyłam, co widziałam, gdzie grałam, czyli moje życie pomaturalne.

Witajcie!

Pomyślałam sobie, że dawno nie dawałam znać, co się u mnie dzieje, więc czas nadszedł na kolejny wpis.

Nowa złota myśl przyszła do mnie całkiem niedawno, a wyszła od Zuzi z klasy humanistycznej, z którą byłam coś zjeść i ogólnie połazić.
– Wybór jest chyba jasny. – oznajmiła Zuzia, dostrzegając różnicę w cenie dwóch produktów sporzywczych. – Weźmiemy oba! – Dodała, wrzucając obie, jak dobrze pamiętam, przyprawy do koszyka. Różnica wynosiła jakąś zawrotnie ogromną sumę, coś koło 10 groszy. Nieco więcej natomiast zapłaciłyśmy za jedzenie w jednym z Żyrardowskich lokali gastronomicznych. Tak troszkę sporo więcej. Sporo więcej, niż myślałam, że powinnam. Dobre było, na prawdę, ale… czy to nie jest lekka przesada?
Przy okazji naszego wypadu okazało się, że mam coś ze słuchem, ponieważ, kiedy Zuzia poprosiła mnie, żebym popilnowała jej rzeczy i na nią chwilę poczekała, bo ją z torbą do sklepu nie wpuszczą, ja usłyszałam: "z tobą". Uważam się za kosmitę, ale tego jeszcze nie było, żeby był zakaz wprowadzania mnie do miejsc publicznych. 🙂

A propos miejsc publicznych, zdarzyło mi się ostatnio publicznie wystąpić. W ostatni piątek były urodziny mojego nieocenionego nauczyciela, mentora, perkusisty, pana Jarka, zwanego niżej Fidelem, bo się od ksywki odzwyczajać nie będę. Fidel świętował urodziny, jak na Fidela przystało, koncertem i winem. Koncertów było właściwie kilka. Najpierw występowała grupa perkusyjna, którą Fidel prowadzi. I tu wkraczam ja. Tu taka uwaga, o tym, na jakim bębnie będę grać, dowiedziałam się, wchodząc na scenę. Grałam więc, cały czas starając się uśmiechać i, z miłym uśmiechem, dając Fidelowi do zrozumienia co jakieś trzy minuty, że: ej, ale ja nie mam pojęcia, jaki ja głos gram! No nic, jakoś sobie dałam radę, z resztą nie tylko ja zmieniłam instrument w ostatniej chwili. Potem były dwa koncerty, oba zespołów, w których Fidel gra na bębnach. O obu zespołach słyszałam, ale oba słyszałam na żywo po raz pierwszy. Do jednego z nich jeszcze wrócimy.
Tak dla wyjaśnienia, wino towarzyszyło gościom tego wydarzenia od początku. Po zakończeniu koncertów natomiast było jam session. Jak ktośnie był / nie wie / nie kojarzy, polega to na tym, że instrumenty są dostępne i każdy, kto chce, może sobie przyjśći na nich zagrać. W efekcie kilku muzyków improwizuje, najczęściej biorąc na warsztat jakiś znany motyw, albo po prostu próbując się dopasować do reszty. Jednym z tych muzyków byłam ja, co było bardzo fajnym doświadczeniem. Możecie spróbować odtworzyć ten link, może się uruchomi i zobaczycie fragment takiego występu.
https://m.facebook.com/video_redirect/?src=https%3A%2F%2Fscontent-waw1-1.xx.fbcdn.net%2Fv%2Ft58.24163-6%2F49148178_1439602729498374_2568390534410305598_n.mp4%3F_nc_cat%3D106%26efg%3DeyJ2ZW5jb2RlX3RhZyI6Im9lcF9zZCJ9%26_nc_oc%3DAQkDkqCrEVA7PSIkU-y4MttHBPGTlJB5ameSJ8aqcEPawsb79OSpDSWq0Q5UD_ydL-E%26_nc_ht%3Dscontent-waw1-1.xx%26oh%3Dbd2bef8edb428c19b3ca81e6f76b2e34%26oe%3D5D0E8D8C&source=misc&id=3140889452604590&refid=17&_ft_=mf_story_key.2404495242990963%3Atop_level_post_id.2404495242990963%3Atl_objid.2404495242990963%3Acontent_owner_id_new.100002915317069%3Aoriginal_content_id.3140889452604590%3Aoriginal_content_owner_id.100000506986686%3Athrowback_story_fbid.2404495242990963%3Aphoto_id.3140889452604590%3Astory_location.4%3Aattached_story_attachment_style.video_inline%3Athid.100002915317069%3A306061129499414%3A2%3A0%3A1561964399%3A-8238665901527239462&__tn__=FHH-R
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie ostatni mój występ z jednym z tu obecnych.

Okazało się to w poniedziałek. Razem z Fidelem już dawno planowaliśmy, że kiedyś zabierze mnie na próbę i to już nie chodziło o to, że dobrze jest czasem popatrzeć na muzyków przy pracy, ale również o to, że jego zespoły mają próby w studiu LWW. Jeśli ktoś nie kojarzy nazwy tego warszawskiego studia nagraniowego, polecam sprawdzić, kto tam nagrywał. 🙂 Większość artystów znam, niektórych nawet osobiście, było to więc dla mnie bardzo interesujące przeżycie. Jeszcze lepiej sięzrobiło, jak pod czas przerwy mogłam zagrać na zestawie, a jak wiadomo, w dobrze wyciszonym i dostosowanym pomieszczeniu wszystko brzmi lepiej. Po zakończeniu przerwy natomiast Fidel stwierdził, że musi odpocząć. Wyraziłam wątpliwość co do moich umiejętności,
zasugerowałam, że może jednak coś jest nie tak, zapytałam, czy wszystko u niego w porządku… nic nie pomogło, co poskutkowało kolejnym filmikiem, na którym gram z dużo bardziej doświadczonymi ode mnie. Bardzo dziękuję za tę możliwość.
Przekonałam się również, że co dobra ekipa, to dobra ekipa. Bawiliśmy się bardzo dobrze, mimo tego, że Fidel zapomniał komórki, a potem prawie się spóźniliśmy na pociąg. Nieocenionym jest dialog, w którym jeden z muzyków pyta się Fidela, czy znalazł telefon, rozmawiając z nim… no wiecie… przez telefon. :d
A już o tym, że Fidel ze trzy razy mnie nabrał na stary dobry żart o gaszeniu światła, to już nie wspomnę. "A nie przeszkadza ci, jak zgaszę światło?", "chciałabyś usiąść przy oknie?"… No i moje ulubione: "damy ci tekst i zaśpiewasz". Myślałam, że jużnigdy nie odpowiem na tę pytania poważnie, okazało się, że odruch jest odruchem.

Oprócz rzeczy związanych z muzyką udało mi się ostatnio odwiedzić starych znajomych. W zeszłym tygodniu odwiedziłam ośrodek w Laskach, byłam tam od wtorku do czwartku, korzystając z gościnności mojej dawnej wychowawczyni z internatu, pani Ani. Pani Aniu, dziękuję Pani, również za cierpliwość do mnie i mojego świra na punkcie owadów.
No ale słuchajcie, w czwartek, o piątej rano, wpadł do mojego pokoju tak wielki owad… był tak wielki, że aż mnie obudził! Tak brzęczał! To co byście zrobili? A komarów w Laskach było tyle, że ubierałam się pod prysznicem, żeby nie wychodzić do łazienki z otwartym oknem. To są w ogóle jakieś mutanty, człowiek się psika preparatem na komary, a komary nic sobie z tego nie robią i gryzą dokładnie w to miejsce. Szlag mnie trafiał.
Ale spotkałam mnóstwo bliższych i dalszych znajomych, odwiedziłam chyba wszystkich po koleii i na prawdę były to dwa bardzo przyjemne, choćmęczące, dni.
Przy tym dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, z których pierwsza, jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że w miejscu, gdzie ćwiczy się showdowna, na prawdę przydałby się wiatrak. Drugim wnioskiem z wizyty jest fakt, że nawet kebab i pizza czasami nie odbiorą telefonu. Może nie mają czasu? Razem z Klaudią nie dopuszczamy do siebie drugiej wersji wydarzeń, że nawet dostawcy żarcia nie chcą z nami rozmawiać. To chyba tekst w stylu: tylko deszcz na ciebie leci…

Skończmy ten mało obtymistyczny temat! :d

Chociaż, do obtymistycznego od razu nie przejdziemy, bo w czwartek kolejny etap zakończenia mojej edukacji. Miałam ostatni angielski. Kto czyta, ten wie, kto mnie zna, wie jeszcze lepiej, jak lubię ten język. Nie jest też dla nikogo tajemnicą, że nasze lekcje angielskiego były wydarzeniem niezmiernie interesującym. I ja nie mam tu na myśli wyłącznie tego, że tydzień wcześniej całe zajęcia spędziliśmy na graniu w angielską wersję "kronik zbrodni", albo, że co jakiś czas rozwiązywaliśmy logiczne łamigłówki i staraliśmy się ułożyć od 4 do 6 drewnianych elementów w konkretną figurę. Mam tu też na myśli mnóstwo ćwiczeń i ciekawych readingów, ćwiczenie do egzaminu ustnego, które to rozmowy dzień przed maturą wprowadzały nas na wyższe poziomy wtajemniczenia i przekraczały wszelkie granice absurdu, a także oglądanie seriali i filmów, które były na poziomie językowym d1. To ten poziom, który zawiera poczucie humoru. Dziękuję. 🙂
Więc to jest akurat jedna z lekcji, których mi będzie brakować. I w liceum, i w gimnazjum, i, jak tutaj, poza szkołą, są lekcje, które możnaby mieć dłużej, niż rok szkolny. Serdecznie pozdrawiam, jeśli ktokolwiek z naszej czwartkowej grupy to czyta. Dream team z nas, serio. 🙂

Zastanawiam się, co się jeszcze u mnie działo. Właściwie, to nic. W weekend rozrywką główną był spacer z Zuzią, o którym wspomniałam na początku. Przez resztę weekendu chyba odpoczywałam. Piszę "chyba", bo to na prawdę były jakieś śpiące dni. Gorąco, co? U was teżtak gorąco?

O, wiem! Dziś mamy święto. I to nie tylko Boże Ciało. Dziś też rozpoczyna sięoficjalnie sezon letni, sezon szaleństwa i niespodziewanych pomysłów! Oto ja, Majka, znacie mnie i wiecie, co to znaczy, cały dzień przechodziłam w sukience! BEZ okazji! Ja! Można zacząć się bać.
Tu uwaga do niektórych moich serdecznych przyjaciół: nie, to nie chodzi o to, żeby bać się na mnie patrzeć… nie nie…

Co jeszcze… Hmmmmmm… Chyba zabiorę się za te bardziej stałe elementy dnia.

Ostatnio oglądam "glee". Już. Koniec zdania, można się śmiać. Albo wiecie co? Nie można. Tylu osobom to podobno w USA pomogło, że doceniam serial. Mimo, że, jak to powiedział ktoś w pewnej recenzji, serial czerpie z najbardziej znanych i oklepanych motywów seriali dla młodzierzy, bierze je na warsztat, a następnie wyśmiewa. Jest to w sumie pomieszanie parodii wszystkich młodzierzowych seriali, typowego filmu muzycznego i produkcji uczącej ludzi o tolerancji i akceptacji samego siebie. I muszę przyznać, że im się udaje, bo podczas gdy przy początku odcinka człowiek załamuje ręce nad próbą zamiany historii w jeszcze bardziej skomplikowaną i dramatyczną, śmieje się z kolejnych, teatralnych problemów w fikcyjnym liceum McKinly High, to już w środku odcinka zaczynamy się zachwycać kolejnym dobrze zaśpiewanym i przerobionym coverem znanego klasyka lub aktualnie popularnego hitu, a pod koniec możemy się nawet wzruszyć, jak wszystko się pięknie rozwiązało. W jednym momencie przysięgam sobie na wszystko, że jużwięcej nie obejrzę żadnego serialu o amerykańskich nastolatkach, bo nie zniosę. Kraj mówiący o tolerancji i poprawności politycznej, a nie znający definicji ani jednego, ani drugiego terminu, a do tego towarzysząca wszystkim i wszędzie konieczność i chęćrywalizacji. Wszyscy kopią dołki pod wszystkimi, to jest strasznie męczące! W drugim momencie jednak łapię się na tym, że kibicuję ekranowym bohaterom, zaprzyjaźniam się z nimi, znam ich tak, jak oni siebie na wzajem i ze zniecierpliwieniem czekam na to, jak niektóre z ich kłopotów dobiegną końca. I już pomijając to, że podoba mi się poruszany tu temat tolerancji dla odmiennych ras, kultur, orientacji, a także różnych niepełnosprawności, to podoba mi się tu temat przyjaźni. Przyjaźni, która utrzymuje cały szkolny chór razem. Przyjaźni, która pozwala im przetrwać dokuczanie i szyderstwa całej reszty szkoły. Przyjaźni, która polega na tym, że pójdziesz za drugą osobą wszędzie, nawet wtedy, kiedy sama każe ci się do siebie nigdy więcej nie odzywać. Przyjaźni, która akceptuje, która daje drugą rodzinę, a nawet czasem może zastąpić tę, której zabrakło. I oglądam to, mimo, że motywy i scenki się powtarzają, że niektórzy bohaterowie cały czas działają identycznie, że motyw artystów w opozycji do sportowców jest już przemaglowany na wszelkie możliwe sposoby, że amerykański sposób działania, myślenia i mówienia nie zawsze mnie zachwyca. Oglądam, bo zrobili tam z życia musical. I to w całkiem naturalny, jak na taki serial, sposób. Poza tym, no błagam, nie w każdym takim filmie to aktorzy wykonująwszystkie swoje utwory. A tam tak. I taniec i śpiew. Wszystko robią. Gratuluję im.
Jestem na trzecim sezonie, no spoilers please!

Żeby nie było, że tylko oglądam serial… przyznaję, że do dzisiaj tak właśnie było, dziśwróciłam sobie do serii o Dorze Wilk – Anety Jadowskiej. Serię tę opisałam komuś tak:
Siła tej książki polega na tym, że autorka stworzyła bardzo wyraźny i dopracowany świat, system magiczny, już nie wspominając o bohaterach. Zwykle bohaterów się lubi i nie lubi tych samych, co główna postać książki, w myśl zasady, że raczej kibicujemy głównemu bohaterowi. Tutaj ludzie i stworzenia są tak dobrze przedstawione, że sam je poznajesz i masz o nich wyrobione zdanie. Drugim potężnym plusem jest to, że nikt tu nie jest czarnobiały. Nawet, jeśli ktoś jest do końca zły, co raczej żadko się zdarza, doskonale się wie, dlaczego się taki stał. Nie ma skreślania ludzi na samym starcie, za to jest dużo mowy o zaufaniu, przyjaźni, rodzinie i ogólnie kolejny dowód, że człowiek stworzeniem stadnym jest. Trzeci plus, brak tematów tabu. Czwarty, dzieje się w Polsce. Jedna z lepszych serii jakie czytałam.

A wróciłam do serii dlatego, że chcę przeczytać nowe opowiadania… może nie nowe, ale te, których jeszcze nie znam. I wolę sobie przypomnieć przynajmniej niektóre części. Miło znów spotkać tych bohaterów.

Muzycznie u mnie ostatnio słychaćwszystko. Raz słucham Jonasów z mojąsiostrą, innym razem oglądam "Glee", więc mam ogromną mieszankę popu rodem z top 40, dawnego rocka czy disco, kończąc na broadwayowskich klasykach. Jeszcze w innym momencie gra u mnie audycja "itunes originals" z the Black Eyed Peas.
Także, jak mówi Becia, którą z okazji urodzin serdecznie pozdrawiam: nie ma co się ograniczać!

I z tym was dziś zostawię.
Pozdrawiam i zapraszam do komentarzy.

Ja – Majka

PS: Jest nowa piosenka Aleca Benjamina. Nazywa się"must have been the wind". Polecam. 🙂
PS2: Oczywiście, wpis pojawia się chwilę po północy, więc już w piątek, ale pisałam go w czwartek. Wyobraźcie sobie, że był to czwartek. 🙂

Kategorie
co u mnie muzyka

wpis dodatkowy, o tym czego słucham i dlaczego nic porzytecznego nie robię

Siedzę sobie i czytam o ulubionym artyście, w ulubionym języku. I chora jestem troszkę, tak z nowych informacji. Kaszel mam, katar i takie tam. W sumie, to nie wiem, czemu do was piszę o niczym, skoro wczoraj wstawiłam wpis o czymś, a jeszcze jestem winna wpis o maturach ciągu dalszym. Ale, jak już piszę, to co mi szkodzi?

W piątek pojawiła się na youtubie i wszędzie ińdziej nowa piosenka Eda Sheerana. Mało tego, nagrana z Bieberem. Przepis na sukces? Bardzo możliwe, bo oni sobie wyrobili, uwaga, 20 i pół miliona wyświetleń w dwa dni. To się nazywa dream team, co? Słuchałam tej nuty i mimo, że to nie jest Sheeran, do jakiego przywykliśmy, bo bliżej tej piosence do "shape of you" niż do "galway girl" czy z drugiej strony "perfect", to i tak zrobiona jest dobrze. Co ja mówię, "dobrze", dobrze, to jest określenie profesjonalne, bo profesjonalnie, to o tej piosence nie bardzo można coś więcej powiedzieć, no pop, no. Ale osobiście, prywatnie, to mogę powiedzieć, że ta piosenka jest uzależniająca. Jak ją pierwszy raz usłyszałam, to miałam takie: a co tu się wydarzyło? Ale jak usłyszałam drugi, no to do tej pory przesłuchałam już z 10 razy. :d Kolejną ciekawostką w tej piosence jest to, że role się odwróciły, mianowicie Sheeran brzmi troszkę tak, jak na swoim pierwszym albumie, czyli, jakby miał conajmniej z 6 lat mniej, za to Bieber brzmi, jakby przeszedł mutację do końca, a takich piosenek mamy zdecydowaną mniejszość. Nie to, żebym miała coś do jego umiejętności śpiewania, ja tylko mówię o barwie głosu. :p

Kolejna sprawa, przegapiłam jeden stary album Sheerana. W sensie, są te różne, nagrywane bardziej lub mniej samodzielnie, EPki wydawane przez niego przed 2010, no i o jednej takiej do tej pory nie wiedziałam. Więc nie dość, że mam nową nutkę, z tego roku, mało tego, z tego tygodnia, to jeszcze mam troszkę tych starych, klimatycznych piosenek. Czy może być lepiej?

Może, bo przy okazji przypominam sobie podobne klimaty, które, tak jak Sheeran, towarzyszyły mi przy wypadzie do Londynu. Np. Passenger. Na to trzeba mieć nastrój i chyba mam. Kim on jest? Piosenkarzem? Poetą? Głos z kosmosu, teksty raczej przypominające poezję, niż coś popularnego w radiu, do tego gitara, z którą sobie świetnie samodzielnie radzi, może dawać koncerty sam, co bardzo doceniam. I to koncerty, które równie dobrze mogą się odbywać na festiwalu pink pop, jak i w tramwaju czy na stacji metra. Jest tam paru takich artystów, którzy łączą to w jakiś taki przedziwny sposób. Że nie ważne gdzie gra, czy ma nagłośnienie czy nie, czy słucha 30 czy 30 tysięcy osób, te koncerty wyglądają podobnie. I są wartościowe.

A propos, zastanawialiście się kiedyś, jak szerokim pojęciem jest pop jako taki? Bo jak ja ostatnio zobaczyłam, co jest w serwisie apple music nazwane pop, a raczej, rozstrzał tego i różnice między różnymi albumami, to z sentymentem wspomniałam słowa Roberta Górskiego z jednego ze skeczów kabaretu moralnego niepokoju: synu, ale ty masz rozrzut!

No bo niby jak można wepchnąć… czekajcie, aż spojrzę… Dobra, mam. Tu są: Michael Buble, Madonna, John Mayer, Freestylers, rudimental, avicii, Cody Simpson, the script, pentatonix, Jonas Brothers, właśnie Passenger i Ed Sheeran, jak już przy nich byłam, Jess Glynne… wszystko w jednej kategorii. Gdzie jedno, gdzie drugie, gdzie dziesiąte? :d Chyba wam kiedyś nagram audio wpis typu "reaction" i będę reagować na naszą polską listę przebojów itunes. Zobaczymy, jak różne rzeczy będą.

Dobra. Padam, idę się leczyć.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Z rodziną najlepiej wychodzi się… na miasto, czyli: byłam w Krakowie

Witajcie!

Słuchając sobie podsumowania zeszłego roku w audycji "strefa dread", postanowiłam do was napisać, bo jest o czym. Od razu sprostowanie, to podsumowanie, oczywiście, nie leci teraz, ja tego słucham po fakcie, w ramach przypomnienia. A Strefa Dread, to jest audycja w polskim radiu, programie czwartym, na temat muzyki reggae. Przechodzimy do wpisu.

Ze dwa tygodnie temu wreszcie sprawdziłam i się dowiedziałam, że jedenastego maja jest dzień otwarty w ośrodku dla niewidomych na Tynieckiej w Krakowie. W tym ośrodku natomiast jest sobie studium realizacji dźwięku, a ja, z wiadomych powodów, chciałam porozmawiać z ludźmi, którzy tam przebywają, uczą, uczą się lub mają w ogóle coś z tym wspólnego. Był tylko jeden, jeden wystarczy, i tak dowiedziałam się dużo. Nie będę się rozpisywać na ten temat, powiem tylko tyle, że do uczucia niepewności i niezdecydowania powinnam już przywyknąć, zabrać sobie je do domu i zaprzyjaźnić się z nim. Lubi się to, co się ma.

Przed budynkiem szkoły i ośrodka jest plac zabaw, na którym odnalazła się całkiem nieźle moja siostra. I, nie oszukujmy się, ja też, bo jak znalazłyśmy trampolinę, która jest na ziemi, więc nie da się z niej spaść, to już mógłby być koniec wycieczki, mnie to starczy. Skakałam najpierw, potem weszłam powiedzieć, że: dzień dobry, ja do studium. :p
Poza tym, widziałam tam tę… ścieżkę sensoryczną? Tak to się nazywa? Taki tor przeszkód w każdym razie. Były tam takie słupki, po których się chodziło, przechodziło się z jednej platformy na drugą, mam na myśli. Kto był, ten wie, kto nie był, w piśmie nie wyjaśnię. W każdym razie, po czasie wpadłam na pomysł, że fajnie by siętam ćwiczyło echolokację. Mogłoby się szukać następnego słupka za pomocą tej techniki, żałuję, że tego nie zrobiłam.

A co poza dniem otwartym? Osobiście zdziwiło mnie, że jednego dnia nie wiedziałam, czy w ogóle pojadę, drugiego natomiast dowiedziałam się, że po pierwsze, jedziemy całą rodziną, po drugie, zostajemy do niedzieli. I chciałam w tym wpisie powiedzieć, że z moją rodziną najlepiej wychodzi się na… krótkich wypadach na wycieczki. Spaliśmy w jednym pokoju, łaziliśmy bardzo dużo po mieście, którego nie znamy, a mimo to nie zdołaliśmy się pokłócić! Posprzeczać. Poirytować… Przy długich wyjazdach i pakowaniu na nie, rzecz niemożliwa.

Tata dziś powiedział, że teraz, to jużbędziemy znać starówkę, jak własną kieszeń. Pomijając fakt, że własną kieszeń też, po tej wyprawie, znamy dość dobrze. Uderzyło mnie w tym mieście podobieństwo do mojego pobytu w Londynie, gdy to co i rusz słyszało się inny język, inną muzykę, czuło inny zapach. Mnóstwo restauracji, barów, kawiarni i pubów wzdłóż każdej z ulic, a i to każde z tych miejsc całkiem nieźle prosperujące, nie to, że na siłę otwierają konkurencję. Przy tym sporo sklepów, sklepików, kiosków i straganów z pamiątkami. Ktośmi wyjaśni, dlaczego jednym z pięknych, drogich towarów do kupienia w Krakowie są bursztyny? To nie powinno być nad morzem? Nie to, żeby mi się to nie podobało, ja bardzo lubię bursztyny! Tylko, że mi się skojarzenie jakoś nie zgadzało. 😉 A z tego bursztynu wszystko, od naszyjników, kolczyków i bransoletek, przez breloczki i figurki, aż do kostki do gry. Prestiż, to prestiż, co nie? Aż się zastanawiałam nad kupnem! :d
Prócz bursztynów do kupienia: pluszaki, obrazki, pocztówki, birzuteria w każdym rodzaju, pozytywki, kubeczki, więcej kubeczków, magnesy i cała reszta tych łapaczy kurzu, które tak wszyscy uwielbiamy. 🙂 Miło oglądać, zwłaszcza takie, co mi obejrzeć wolno.

Kolejna rzecz warta zobaczenia, muzeum figur woskowych! Wiedzieliście, że w Krakowie też jużto mamy? Ja nie wiedziałam. A ja zawsze z chęcią odwiedzę, odkąd wiem, jak to wygląda po Londynie. Lubię takie wystawy zwłaszcza dlatego, że nigdy w życiu tak dokładnie bym się nie dowiedziała, jak ci ludzie wyglądają. Już nie mówiąc o możliwości zrobienia sobie zdjęcia nie tylko z Willem Smithem, Robertem De Niro czy, wiecznie żywym, Elvisem, ale także z takimi osobistościami, jak profesor McGonnagal czy mistrz Yoda. Widziałam również Einsteina, myślicie, że pomoże mi na maturze z fizyki?

Wczoraj chodziliśmy cały dzień. Serio, cały. Do tego muzeum figur woskowych, które niby miało być główną, obiecywaną sobie atrakcją, dotarliśmy grubo po osiemnastej. A zobaczyliśmy je i zaplanowaliśmy wizytę jakoś po 14, wychodząc z naszego wynajętego mieszkanka. A wieczorem też fajnie, niby wróciliśmy do domu, na chwilę się położyliśmy, niby odpoczywamy i oglądamy "step up"… Ale Emila jest głodna! To może na zakupy? Poszliśmy do Żabki, odnieśliśmy zakupy i ruszyliśmy w miasto poraz drugi. Okazało się nagle, że są dni Węgrzyna, czy coś, w każdym razie, w kierunku przeciwnym, niż do tej pory szliśmy, znalazły się kolejne, pełne straganów, targi. Szklany flaming zawsze spoko. I jedzenie. I pamiątki. I znowu wisiorki różne… Wróciliśmy po 22.

Z rzeczy sławnych, wczoraj byliśmy przy smoku wawelskim i, odpowiadając na niezadane pytanie, owszem, ział. Ogniem. A dziś na plantach. A, no i oczywiście, widziałam kilka kościołów. Są takie miasta i miejsca na świecie, które swoim wiekiem, znaczeniem i wywieraniem ogólnego wrażenia… ja bym to określiła, dyskretnie zachęcają, żeby na chwilę przyklęknąć. Nawet nie zmuszają, po prostu wywierają wrażenie, że to jest właśnie to, co trzeba zrobić. Jak siedzisz w tym kościele i wiesz, że przed tobąsiedzieli tam ludzie przez ostatnie 500 i więcej lat, wtedy właśnie człowiek zdaje sobie sprawę, że jest częścią czegoś większego.

Czego nauczyła mnie ta wizyta? Tak dla wyjaśnienia… w sumie zacząć od tego powinnam… ja Krakowa nigdy nie lubiłam. Może i ładny, nie wiem, nie mam pojęcia. Ja nie lubiłam. Historii nie lubię, gór też nie bardzo, ciśnienie nie moje… Co poradzę? Ten weekend pokazał, że Kraków, że tak porównam do ludzi, może śmiało u mnie być tą osobą, którą się lubi w sposób nieoczywisty. Niby wkurza. Niby nie ogarniasz. Niby nie masz nic wspólnego. A jednak w głowie siedzi. Może ta międzynarodowa atmosfera, może ten gwar i pogoda, może to, że gdyby się cofnąć 80 lat, wyglądałoby to podobnie, może fakt, że ciągle mijały nas karety zaprzężone w konie, może to, że widziałam gościa, który siedział na ulicy z gitarą i looperem, a wiadomo, co to oznacza… Coś w każdym razie sprawiło, że uznałam, że mogłabym to miasto zrozumieć. Może to nie była by miłość, ale na pewno owocna współpraca. CO, w zaistniałych okolicznościach… no… powiedzmy, że wolę to wiedzieć.

Kończę wpis i obiecuję niedługo nowy odcinek serialu "m, jak matura". 🙂

Pozdrawiam ja – Majka

PS Pobiłam rekord sucharów. Serio. Już pomijam wiedzę na temat: kto stworzył ołtarz w Krakowie? Wit Stwosz ył ten ołtarz. 😉 Pomijam to, bo jak byliśmy w sklepie z różnymi gadżetami i znaleźliśmy długopis z małą, gumową pięścią na czubku, nie pytajcie, dlaczego pięścią, uznałam, że to jest taki specjalny długopis, żeby pisać nim punchliney. Taaaaaaaa…

EltenLink