Kategorie
co u mnie

Morskie opowieści, jedzenie i słuchawki z wyciszaniem tła

Witajcie!

Tyle się działo ostatnio, że nie wiem, od czego zacząć, a jak się już przestało, to, oczywiście, przestało mi się chcieć pisać. Nie wiem czemu, ale najmniej mi się chce pisać, jak mam o czym. To trochę kłopotliwe, nie uważacie?

W poprzednim wpisie opowiadałam o tym, że wyjechaliśmy nad morze, prawie się komuś włamaliśmy do domu, niechcący oczywiście, a także o słońcu i różnych jego następstwach. Słońce działalności nie zaprzestało, do tego stopnia, że już dwa dni po przyjeździe starałam się unikać bliskiego kontaktu przedniej części mojego ciała z czymkolwiek. Całą klatkę piersiową, pół brzucha, a także ramiona i nogi, miałam czerwone i starałam się ich niczym i w żaden sposób nie dotykać. Co było sztuką trudną, zważywszy, że jednak trzeba się ubrać, rozebrać, umyć, znowu ubrać… Ciężkie czasy nastały.

A propos czasów, zauważyłam, że miejsca pełne turystów doskonale się nadają do obserwacji różnych ludzkich zachowań, nie zawsze logicznych. Pierwsza rzecz, dzieci. Czy ja kiedyś też tak się darłam? One nawet, jak pytają o godzinę, to wrzeszczą. Druga rzecz, dorośli! Jak patrzę na niektórych ludzi, to jakoś ciężko zwracać uwagę ich dzieciom. Do uwagi: "nie zachowuj się tak!", powinno się uczciwie dodać: "Spokojnie, jak będziesz duży, to będziesz mógł zachowywać się jeszcze gorzej.". Osłabia mnie coś takiego. O polskim narzekaniu już nie wspomnę, bo to jest temat rzeka. Ciekawa jestem tylko, dlaczego niektórzy ludzie mają w sobie coś takiego, że na prawdę lubią się skupiać i podkreślać to, co im nie pasuje. Jak ja czegoś, jakiejś muzyki, programu, książki, zjawiska, czegokolwiek, nie lubię, to nie poświęcam temu mojego życia, no bo jak nie lubię, to po co? A niektórzy mają tak, że jak nie narzekają na jedno, to muszą na co innego, potrzebują tego, jak tlenu, a jak już, już ich zaczniesz nieśmiało podejrzewać, że przestali, bo powiedzieli coś dobrego o czymkolwiek, to zaraz czeka was rozczarowanie. Na pewno dodadzą: "w przeciwieństwie do…" I tu się zacznie od nowa ta cała litania. Jasne, wygadać się trzeba, też czasem lubię, serio. Ale jak mam wybór, piętnaście minut na coś jęczeć, albo pojęczeć 5 minut, a pozostałe 10 się z tego ponabijać, bo tylko do tego to się nadaje, no to chyba lepiej to drugie, nie? Podobno śmiech jest zdrowy.

Dobra, moje pięć minut się skończyło, wróćmy do plusów. Pierwszym z nich była muzyka. Dziwny to był wyjazd pod tym względem, bo co i rusz spotykały mnie niespodzianki. Najpierw była pizzeria, swoją drogą jedzenie dobre, choć długo się czeka. Gdy w niej siedzieliśmy, w głośnikach leciał radiowy pop, ale taki, jakbyśmy się cofnęli w czasie o 10, 15, czasami 20 lat. Non stop taki, prawie nic nowego, a jak nowe, to remixy starych. Potem, gdy poszliśmy na wieczorny spacer po Świnoujściu, natknęliśmy się na bar/klub, lub coś takiego podobnego, o nazwie Alibi, swoją drogą, jak to mówił pan Andrus, ciekawe, czy to tylko nazwa, czy też rodzaj usługi. No i tam, w tym… miejscu, ich DJ grał same remixy popularnych piosenek w wersji reggae. A gdyby tego nam było mało, to następnego dnia byliśmy w barze na plaży, w którym z kolei ktoś puścił mix starego hiphopu najpierw, a starego dancehallu potem. Ciekawe zjawisko, mixowanie rapu.

Jak już jesteśmy przy muzyce, mogę wam powiedzieć o niespodziance, która nas tam spotkała. Spacerując pewnego wieczoru, zobaczyliśmy plakat, reklamujący koncert Sound'n'grace. Niby nic dziwnego, ale okazało się, że koncert jest następnego dnia, co więcej odbywa się w amfiteatrze, który był bardzo blisko naszego mieszkania. Ponieważ koncert nie był zbyt drogim przedsięwzięciem, szybko się zdecydowaliśmy, że w sumie, to fajnie by było iść, bo i mama zawsze chciała, i rocznice ślubu rodzice mają, to też miło. Na koncercie byłam, nawet udało mi się potem zdobyć audio autograf. Jeszcze nigdy takiego autografu nie dawało mi 10 osób na raz. Koncert był dobry. Ponieważ występowali podczas festiwalu związanego z Grechutą, zaśpiewali pod koniec jedną z jego piosenek. Musieli to podobno przygotować dosyć szybko, ale jeśli to było przygotowywane na szybko, to oni na prawdę są dobrzy.

Oprócz muzyki na wczasach towarzyszyła nam woda, co dziwić nie powinno. Woda w morzu, super. Woda z nieba… też była. Powinniśmy otrzymać harcerską sprawność "szybkiego zwijania obozu", bo deszcz wygnał nas z plaży nie raz, nie dwa. Ale dni były raczej pogodne, jeśli padało, to w południe i potem, gdy jedliśmy obiad. Tylko raz burza nie dopuściła nas do plaży, wróciliśmy mokrzy bardzo, bardzo, nic nie było suche i wszystko było w piasku.
Muszę za to z zadowoleniem stwierdzić, że pływam dużo lepiej niż kiedyś. Pomijając to, że pod wyrażenie "dużo lepiej", podchodzi to, że w ogóle umiem pływać, w przeciwieństwie do czasów przed liceum. Jeszcze parę lat temu ciężko to było nazwać pływaniem, a dzisiaj jakoś mogę, pod koniec naszego pobytu nawet więcej, niż na początku. Woda w morzu byłą ciepła, podobno najcieplejsza na całym wybrzeżu, miała 21, a jednego dnia nawet 22 stopnie. Podobno w Kołobrzegu było 18, nie zazdroszczę.

Morskich opowieści to chyba koniec, co nie oznacza, że skończyły się rzeczy ciekawe. Wróciłam do domu i zaczęłam robić odkrycia. Odkryłam na przykład, że mój rejestrator bardzo dobrze nagrywa moją elektroniczną perkusję poprzez połączenie liniowe. Tata zrobił kabel stereo, ja zrobiłam test i wyszło na to, że teraz dużo łatwiej będzie mi się nagrywało, jak gram. Nie mogłam tego jeszcze niestety sprawdzić na keyboardzie, bo dzieją się z nim ostatnio jakieś dziwne historie i wolę najpierw zrozumieć, o co chodzi. Obsłużyć go obsłużę, ale mam wrażenie, że jeszcze niektóre efekty umiem włączyć, a wyłączyć już nie za bardzo. Kiedy już zrozumiem, co takiego tam robię, postaram się go wam nagrać. Jeśli nie ogarnę, to nagram wam przynajmniej bębny.
Dalej, to też pewnego rodzaju obietnica, jestem w trakcie jednej przeróbki Harrego Pottera, a na myśli mam jeszcze drugą. Jak skończę, to na pewno to, wątpliwej jakości, dzieło pojawi się na tym blogu.

Zuzia Human zabrała mnie ostatnio do jednej naszej żyrardowskiej restauracji na ravioli. I to jest moje odkrycie numer dwa, bardzo dobre! Drogie, jak wszystko w tym punkcie gastronomicznym, ale dobre! Tak przy okazji, jak będziecie w Świnoujściu, to polecam dwie restauracje: Batista i Hong Son. Nie polecam natomiast samoobsługowego baru w galerii, tak jak zawsze lubiłam bary tego typu, co się samemu nakłada i na wagę płaci, tak tutaj serio coś nie wyszło.
A teraz, tak już na koniec tego wpisu, recenzja sprzętu. Mam aktualnie, pożyczone do testów, słuchawki sony WH-1000XM3. Słuchawki z wyciszaniem tła, zamknięte, wielkie, a wygodne, co się rzadko zdarza, z bluetooth i bardzo dobrą baterią, z panelem dotykowym na prawej słuchawce i przyciskiem funkcyjnym na lewej, słowem urządzenie, do którego wepchnięto wszystko, co tylko można w słuchawkach tego typu zmieścić.
Obserwacja pierwsza: Słuchawki na bluetooth grają lepiej, niż na kablu!
Obserwacja druga: Żadne inne słuchawki bluetooth nie wytrzymują na baterii ponad 30 h.
Obserwacja trzecia: Aplikacja SONY, która pomaga pewne rzeczy w słuchawkach ustawić, jest na Iphonie całkiem dostępna.
Obserwacja czwarta: Jak siedzę w tych słuchawkach, nawet nie włączonych, w ciszy, to słyszę własne serce. Po pewnym czasie nieco irytujące. Emotikon slightgrin
Obserwacja piąta: Noise cancelling bezkonkurencyjny.
I w ogóle w niczym te słuchawki nie przeszkadzają. Są wygodne, miękkie, nie wydają odgłosu przy składaniu… dopisuję to dlatego, że moje słuchawki, których używałam do tej pory do komputera, przy składaniu skrzypią.

Jak już słuchawki, to czas na ogłoszenia muzyczne:
1. Jest nowy album Scotta Stappa, byłego wokalisty Creed. Dobra robota.
2. Niedługo będzie album Sama Fendera. Kto gościa nie słuchał, serdecznie zapraszam. Jest jeszcze ambitna muzyka na tym świecie.
3. Po drodze na wakacje wpadła mi w ucho jedna piosenka projektu, nazywającego się Howling. Może nie tyle wpadła w ucho, co zahipnotyzowała, bo to jest taka raczej elektronika. Album się nazywa "sacred ground".

Także zakładajcie swoje słuchawki, ja zakładam swoje i zapraszam do świata dużo ciekawszego od mojego bloga.
Pozdrawiam ja – Majka.

Kategorie
co u mnie

O tym, jak włamywaliśmy się do cudzego mieszkania, czyli gorące pozdrowienia z wakacji

Czy można zrobić coś, aby sześciogodzinna podróż była przyjemniejsza? Oczywiście, że tak! Zabrać kilka filmów na tablecie, stworzyć dobrą playlistę do puszczenia przez samochodowe głośniki, zagrać w różne gry słowne, czy też zatrzymać się w McDonaldzie. Czy można zrobić coś, żeby sześciogodzinna podróż była, pomimo to, dużo trudniejsza do zniesienia? Można rozpocząć ją popołudniu. Ma to w sumie swoje plusy, no bo jak jużdojedziemy, na pewno nie mamy w perspektywie nic do roboty, tylko wiadomo, że od razu walniemy się spać. Powinno mi to jak najbardziej pasować, ponieważ nic mnie bardziej na wyjazdach nie irytuje, niż propozycja wyjścia na długie zwiedzanie wszystkich atrakcji miasta tóż po zrzuceniu walizek. No więc, jeśli przyjeżdżamy, ścielimy łóżka i idziemy spać, powinnam się cieszyć, no nie? Ten plan nie zawierał tylko jednej, małej uwagi. Co człowiek robi, jak bardzo długo nie robi nic? W tym przypadku siedzi na tylnym siedzeniu samochodu i nawet powyglądać przez okno nie może? Śpi! Czy po przybyciu na miejsce jest więc człowiek zdolny do natychmiastowego zaśnięcia? Absolutnie nie. To może wróć my do początku.

Wczoraj, wraz z rodziną, rozpoczęliśmy swoją wycieczkę do Świnoujścia. Ponieważ nasi znajomi posiadają tu mieszkanie, którego aktualnie nikt nie używał, mieliśmy już gdzie się zatrzymać. Wyjazd był zaplanowany na wczoraj i odbył się mimo faktu, że moja mama tego dnia nie miała urlopu, a co za tym idzie mogliśmy wyjechać dopiero popołudniu. Mama mogła wcześniej wyjść z pracy, ogarnęliśmy się dość szybko, wszystko było w porządku, ruszyliśmy. Ponieważ jednak Żyrardów znajduje się w niedalekiej odległości od Warszawy, Świnoujście natomiast jest prawie na niemieckiej granicy, droga nam trochę zajęła. Moja siostra zachowywała się całkiem przyzwoicie; oglądała filmy, rysowała i grała ze mną w gry. Idąc za radą wprost ze Shreka: znalazła sobie jakieś twórcze zajęcie.

Moim twórczym zajęciem było słuchanie muzyki, słuchanie muzyki, ewentualnie słuchanie muzyki i przysypianie.
Długie godziny, przeprawa promem, jeszcze trochę… no i już, dotarliśmy do apartamentu. Dotarliśmy czysto teoretycznie, bo, jak się okazało, udało nam się pomylić nie tylko garaż, ale i samo mieszkanie, w skutek czego staraliśmy się przez parę minut, rzecz jasna bezskutecznie, otworzyć naszymi kluczami drzwi do mieszkania jakichś obcych ludzi. Obcych ludzi najwyraźniej w domu nie było, bo o pomyłce uświadomił nas sam właściciel mieszkania, do którego zadzwoniliśmy po pomoc, na progu feralnego mieszkania natomiast nikt się nie pojawił.
Po dotarciu do właściwego lokalu poraz kolejny okazało się, że mieliśmy więcej szczęścia, niż czegokolwiek innego. Pilot, który, jak nam się zdawało, otwierał po prostu wszystkie garaże w okolicy, w rzeczywistości otwierał tylko naszą bramę. Do tego niewłaściwego natomiast udało nam się wjechać tylko dlatego, że otworzył go jadący przed nami facet. Tata, rzecz jasna, zorientował się w czym rzecz już po fakcie, to znaczy, jak poszedł z właściwego mieszkania po nasze bagaże i okazało się, że drzwi nie są mu posłuszne. I kto mi powie, jakie jest prawdopodobieństwo, że w pół do dwunastej w nocy, do garażu będzie powracać przemiła mieszkanka tego bloku, która w dodatku ma miejsce parkingowe akurat obok naszego? Tak jednak się stało i owa pani, ratując naszą spokojną noc, otworzyła tacie drzwi.

Już z rzeczami w domu i po wypiciu herbaty, wymyśliliśmy sobie, że udamy się na spoczynek. Problem był taki, że, jak już wspominałam, spałam przez jedną trzecią dnia, w różnych miejscach i ułożeniach ciała, niemniej jednak snem to było niewątpliwie. W tym momencie więc mój organizm odmówił zaśnięcia, zwłaszcza, że, poza brakiem zmęczenia, rozbudzały mnie "bajki z ramą", które moja siostra bardzo lubi, a mnie one niezmiernie śmieszą. No więc, zamiast spać, leżałam w łóżku z moją siostrą i pękałam ze śmiechu, słuchając o wilku z Czerwonego Kapturka, który prosił, żeby: tylko nie strzeeeeelaj, wiesz, jak ja się boję hukuuuuuuuuuuuuu! Następna była bajka o "kopciuszku", jeszcze lepiej, kto nie wie, jak musiał się w królestwie napracować minister skarbu – chrabia Debet, ten nie zna życia. :p
Potem włączyłam sobie mój audiobook… w każdym razie nie mam pojęcia, kiedy zasnęłam, było to na pewno późno. W nocy zaś, a raczej nad ranem, budziły mnie mewy.

Dzień nastał zdecydowanie zbyt szybko, zwlekłam się z łóżka, ogarnęłam, a potem wybraliśmy się z rodziną na plażę. Nie da się do niczego porównać uczucia, które towarzyszy mi, gdy mogę się unosić na falach. Jeszcze fajniej jest, jak Emila mi pożyczy swoją dmuchaną deskę do pływania. Nie no, ale tak serio, czułam się dziś, jakbym pierwszy raz od czerwca w pełni się obudziła, na prawdę. Wreszcie miałam nieco więcej energii i wykonałam jakąś aktywność fizyczną, bardziej męczącą niż długi spacer.
Kolejnym miłym punktem programu, było zjedzenie "gotoooowaaaaaneeeeeeeej! Kuuuuuuukuuuuuuryyyyyyydzyyyyyyyy!". Bardzo lubię tych sprzedawców i uważam, że to na serio trzeba ćwiczyć głos, żeby móc pracować w tym sektorze gospodarki. Przecież oni pół dnia tak chodzą i wyśpiewują, o tych loooooodaaaaaaach, naaaaleśnikaaaaaach, gooooofraaaaaach gorących, gotooooowaaaaaanej kukuryyydzyyyyyyy!" itd. itd. Fajnie by się tam sprawdzili jacyś dobrzy freestylowcy, no nie? "Dla tych, co z daleka jadą, naleśniki z czekoladą! Dla tych, co ich grzeje słońce, goooooooooofry, pyyyyyyyyzy gorące!" I takie tam inne.

Po plaży zrobiliśmy sobie wycieczkę po promenadzie, aby coś zjeść, coś kupić, coś pooglądać… normalne spędzanie czasu na takich wyjazdach. Gorące słońce, dużo sklepów i kawiarni i jeszcze więcej narodowości niemieckiej. Mam wrażenie, że tu każdy sprzedawca biegle mówi w tym języku, nie wiem też, czy czasem nie jest odwrotnie, że musieli się wyuczyć polskiego, jako drugiego języka. Z zaskoczeniem stwierdziłam też, że ja nawet coś rozumiem z tego, co oni mówią. Sama bym nie umiała powiedzieć, ale temat rozmowy zwykle do mnie docierał. Jednak coś pamiętam.

Na zakupy do sklepu po drugiej stronie granicy jużsię z rodzinką nie wybrałam, preferowałam położenie się. Słoneczko dało mi się we znaki dość potężnie i nie mówię tu tylko o nieco nadmiernej opaleniźnie, ale także o tym, że, tak jak przed południem energię daje, tak popołudniu wyciąga i każdy taki długi wypad na dwór muszę potem odleżeć.

Leżę więc i piszę dla was to krótkie sprawozdanie, bo uznałam, że wpis typu "co się u mnie dzieje" jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził.
Jakieś plany na resztę wakacji? Jakieś pytania, uwagi, komentarze, zażalenia? Zapraszam do komentowania, oraz do czytania poprzednich wpisów na blogu. 🙂

Pozdrawiam was gorąco, noście kapelusze!
ja – Majka

Kategorie
co u mnie

ptaszki śpiewają, dwa, jeden biały, drugi nie

Kategorie
co u mnie

nagrane w naszym cudownym wakacyjnym domku, radzę nieco podgłośnić

Kategorie
co u mnie

Muzyka, wyjazdy i wyniki matur, dokładnie w tej kolejności

Na początek, czy pili państwo kiedyś likier? Pewna mądra osoba powiedziała mi kiedyś: likier dlatego jest fajny, że nie czuć, że to alkohol. To prawda. Nie czuć, a jeśli czuć, to w ręcz pomaga. Ja, w moim domu, spróbowałam likieru, który, uwaga, smakuje dokładnie, jak kinder joy. Na pewno mieliście przyjemność, to te rozdzielane na pół jajka z niespodzianką. Rany, ludzie. To CUDOWNE!
Alkoholu nie należy nadurzywać, w ogóle nic z nim nie można "nad", ale… No serio. Ja zwykle nie piję wcale nie dlatego, że mam taką zasadę, tylko dlatego, że nie lubię. W smaku po prostu. Nie smakuje mi. Oczywiście, sąwyjątki, zdarzało się wino, którego się napiłam z przyjemnością. Ale tego likieru, o którym wspomniałam, nie przebije nic. Oczywiście pije się go tylko troszkę, ale… No świetny jest.

Dobra, koniec zachwytów. Nad tym. Przechodzimy do następnych.
Dziś została mi podrzucona nowa piosenka Sheerana. A właściwie nie do końca Sheerana… Dobra, trzeba od początku.
no. 6 colaborations project, to nowa płyta Eda Sheerana z gośćmi. On nigdy nie bierze gości na albumy, nagrywa więc dla nich specjalny album. Wzięło się to od epki no. 5 colaborations project, którą kiedyś kiedyś, jeszcze przed sławą, nagrywał z artystami grime, z Londynu i okolic. On z tej sceny wyszedł i wiele im zawdzięcza, właśnie m.in. dlatego, że ta EPka z piątką w tytule zyskała im, więc i jemu, dużą popularność. Więc teraz, żeby uchonorować różnych docenianych przez siebie artystów, nagrywa album z nimi, z piosenkami, które z tych czy innych powodów nie pasowały by na jego album solowy. I, jak się dziś okazało, nie chodziło tu wyłącznie o piosenki mocno popowe, jak "I don't care" z Bieberem.

Piosenka, dla miłośników popu, niewątpliwie uzależniająca i przez pierwsze swe dni na youtubie rozbiła bank wyświetleń, ale dziś udowodnione zostało, że piosenki mogą być wyjątkowe również w sposób dokładnie odwrotny. Czy ktoś kiedyśprzypuszczał, że usłyszy Sheerana takim?

Ja nie przypuszczałam. Co nie znaczy, że gdy to usłyszałam, moje życie nie stało się znacznie przyjemniejsze. Ja mówiłam, że takiej muzyki też słucham? To połączenie jest dziwne, ale, jak się, przynajmniej w moim świecie okazało, całkiem niezłe. Może nie non stop, ale… Poza tym, wreszcie w esce rock nie leci "castle on the hill", tylko co innego. :p

I, w brew pozorom, to jest najważniejsze odkrycie tego tygodnia, mimo, że wczoraj poznałam wyniki maturalne. Powiem wam, że były właśnie takie mniej więcej, jak się spodziewałam. Nie będę ich tu wypisywać, bo po co, ale powiem, że najlepiej poszedł mi angielski. Myślę, że gdybym chciała ten język studiować, miałabym tę możliwość. A matematykę podstawową napisałam najlepiej ze wszystkich podejść, także też nie jest źle. 🙂

Jak już mówimy o maturze, współczuję wszystkim, którzy, zamiast po egzaminach cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, uczyli się jeszcze mocniej, bo w czerwcu czekały ich egzaminy zawodowe. Między innymi tak właśnie miał Kamil, z którym mogłam świętować koniec egzaminów dopiero 28 czerwca. Biedny człowiek. To ja się obijam od kwietnia… no, nieważne…
W każdym razie, dwudziestego ósmego stawiłam się w Warszawie na świętowanie. Pierwszy raz odwiedziłam green caffe nero na Centralnym. 🙂 To jest jakieś osiągnięcie. Siedzieliśmy tam sobie całkiem długo, bo przyjemnie się siedziało, a tematy jakoś nie chciały się kończyć. Po burzliwych dyskusjach, gdzie można iść, gdzie trzeba iść i gdzie w końcu pójdziemy, wybraliśmy się potem do sławnego już pizza hut na placu bankowym.
Swoją drogą ciekawa jestem, czy kelnerzy mają do perfekcji opanowane rozpoznawanie, kiedy klijent nie wie o daniach nic, a kiedy się zna. Jak dla mnie, oni muszą mieć jakiśegzamin z rozpoznawania wyrazu twarzy pod tytułem: nic z tego nie rozumiem, co do mnie mówisz, ale przecież ci się nie przyznam, bo wyjdę na idiotę! I taki kelner, jak taką minę widzi, od razu zaczyna wyjaśniać, co jest składnikiem danego dania i jak danie smakuje, jednocześnie mówiąc to tonem tak naturalnym, że nie odczuwasz, że właśnie mówione ci są oczywistości. Nieważne, czy obsługujący nas człowiek mówił o pizzach, makaronach, napojach alkoholowych czy bezalkoholowych, doskonale wyczuwał, kiedy wiem, co dana nazwa oznacza, a kiedy nie mam bladego pojęcia.
Udało mi się również w tym pizza hut zostawić kapelusz, z czego Kamil miał ubaw większy, niżto warte. Przez to też zmarnowaliśmy faceta z wejściówką, bo mi się o tym kapeluszu przypomniało dopiero, gdy byliśmy na peronie. Na górze jakiś uprzejmy pan otworzył nam bramki do metra, teraz znów byliśmy przed nimi, bez wejściówek.
– No proszę bardzo. – powiedział Kamil, a w jego głosie wyczułam złośliwość. – Otwierasz bramki! –
Niewiele myśląc podeszłam do grupki ludzi, którzy zbierali się przy jednym z przejść i zapytałam inteligentnie:
– Przepraszam, czy ktoś z państwa ma bilet? –
Przy wejściu. DO komunikacji miejskiej. Taaaaaaa… no mogło się zdarzyć, że ktoś miał.
Przy okazji pobytu w piątek i sobotę nauczyłam się, gdzie w Warszawie są cztery nowe punkty, do których potrafię dojść. I może ktoś pomyśli, że nie ma czym się chwalić, bo to żaden powód do pochwał, że w swoim prawie ojczystym mieście gdzieś dochodzę, ale dla mnie to była całkiem spoko informacja. 🙂
Tak poza tym, Kamil, dzięki za pomoc w nauce gry na fortepianie.

Będąc przy nauce wspomnę, że nie tylko Kamil miał teraz egzaminy, ale i wszyscy moi znajomi studenci. Słyszałam więc non stop a to, że moja przyjaciółka zdała coś w terminie zerowym, a to, że Dawid pisze egzamin z przedmiotu, którego nazwy nie rozumiem, a jego kadra nie zważa na temperatury z piekła rodem, a to, że Papierek ten tydzień ma wolny, bo następny, to już będzie gorzej. Temu ostatniemu sesja wcale nie przeszkodziła w odkrywaniu ze mną co raz to nowych remixów z gry Gothic. Co jak co, ale to chyba nigdy nie przestanie mnie bawić. :d
Za to, pojawiło się u nas również kolejne upodobanie, tym razem do zwykłych parodii piosenek. Chociażby nieśmiertelne przeróbki robione przez kabaret pod wyrwigroszem. Ich "ZUS tango" zostanie już dla mnie chymnem wszystkich wizyt w urzędzie.

Odczepiamy się od egzaminów i urzędów, trzeba przejść do wakacji.
Jutro wyjeżdżam do Ostródy, festiwal reggae zaczyna się jedenastego. W ogóle ten domek i to miejsce, w którym nocujemy będąc na festiwalu, jest moim ulubionym miejscem wakacji, wracamy tam już któryś raz i na prawdę czuję się tam świetnie. Może nagram tam jakiś wpis audio, co by na blogu też pozostał ślad po tym miejscu. Domek na wielkiej działce, z dala od wszelkiej cywilizacji, sklep był jeden, ale go zamknęli. A Ostróda niedaleko, więc zawsze można podjechać autkiem i zrobić jakieśzakupy, przejść się deptakiem nad jeziorem, czy zjeść obiad. Myślę, że szykuje się miły urlop, nie tylko dla moich rodziców od pracy, ale i dla mnie, po egzaminach i oczekiwaniu na ich wyniki. 🙂

Chyba na razie tyle wam mogę napisać. Zapraszam do komentarzy i dialogów. 🙂

Pozdrawiam i życzę wam miłych wakacji.
ja – Majka

PS Gościnna płyta Sheerana wyjdzie 12 lipca. Tak samo z resztą, jak film "yesterday", komedia, w której główny bohater, próbujący cośosiągnąć muzyk i tekściarz, budzi się w świecie, w którym nikt nie pamięta Beatlesów. Zapowiadają się dobre tygodnie.

Kategorie
co u mnie

Gdzie przybyłam, co widziałam, gdzie grałam, czyli moje życie pomaturalne.

Witajcie!

Pomyślałam sobie, że dawno nie dawałam znać, co się u mnie dzieje, więc czas nadszedł na kolejny wpis.

Nowa złota myśl przyszła do mnie całkiem niedawno, a wyszła od Zuzi z klasy humanistycznej, z którą byłam coś zjeść i ogólnie połazić.
– Wybór jest chyba jasny. – oznajmiła Zuzia, dostrzegając różnicę w cenie dwóch produktów sporzywczych. – Weźmiemy oba! – Dodała, wrzucając obie, jak dobrze pamiętam, przyprawy do koszyka. Różnica wynosiła jakąś zawrotnie ogromną sumę, coś koło 10 groszy. Nieco więcej natomiast zapłaciłyśmy za jedzenie w jednym z Żyrardowskich lokali gastronomicznych. Tak troszkę sporo więcej. Sporo więcej, niż myślałam, że powinnam. Dobre było, na prawdę, ale… czy to nie jest lekka przesada?
Przy okazji naszego wypadu okazało się, że mam coś ze słuchem, ponieważ, kiedy Zuzia poprosiła mnie, żebym popilnowała jej rzeczy i na nią chwilę poczekała, bo ją z torbą do sklepu nie wpuszczą, ja usłyszałam: "z tobą". Uważam się za kosmitę, ale tego jeszcze nie było, żeby był zakaz wprowadzania mnie do miejsc publicznych. 🙂

A propos miejsc publicznych, zdarzyło mi się ostatnio publicznie wystąpić. W ostatni piątek były urodziny mojego nieocenionego nauczyciela, mentora, perkusisty, pana Jarka, zwanego niżej Fidelem, bo się od ksywki odzwyczajać nie będę. Fidel świętował urodziny, jak na Fidela przystało, koncertem i winem. Koncertów było właściwie kilka. Najpierw występowała grupa perkusyjna, którą Fidel prowadzi. I tu wkraczam ja. Tu taka uwaga, o tym, na jakim bębnie będę grać, dowiedziałam się, wchodząc na scenę. Grałam więc, cały czas starając się uśmiechać i, z miłym uśmiechem, dając Fidelowi do zrozumienia co jakieś trzy minuty, że: ej, ale ja nie mam pojęcia, jaki ja głos gram! No nic, jakoś sobie dałam radę, z resztą nie tylko ja zmieniłam instrument w ostatniej chwili. Potem były dwa koncerty, oba zespołów, w których Fidel gra na bębnach. O obu zespołach słyszałam, ale oba słyszałam na żywo po raz pierwszy. Do jednego z nich jeszcze wrócimy.
Tak dla wyjaśnienia, wino towarzyszyło gościom tego wydarzenia od początku. Po zakończeniu koncertów natomiast było jam session. Jak ktośnie był / nie wie / nie kojarzy, polega to na tym, że instrumenty są dostępne i każdy, kto chce, może sobie przyjśći na nich zagrać. W efekcie kilku muzyków improwizuje, najczęściej biorąc na warsztat jakiś znany motyw, albo po prostu próbując się dopasować do reszty. Jednym z tych muzyków byłam ja, co było bardzo fajnym doświadczeniem. Możecie spróbować odtworzyć ten link, może się uruchomi i zobaczycie fragment takiego występu.
https://m.facebook.com/video_redirect/?src=https%3A%2F%2Fscontent-waw1-1.xx.fbcdn.net%2Fv%2Ft58.24163-6%2F49148178_1439602729498374_2568390534410305598_n.mp4%3F_nc_cat%3D106%26efg%3DeyJ2ZW5jb2RlX3RhZyI6Im9lcF9zZCJ9%26_nc_oc%3DAQkDkqCrEVA7PSIkU-y4MttHBPGTlJB5ameSJ8aqcEPawsb79OSpDSWq0Q5UD_ydL-E%26_nc_ht%3Dscontent-waw1-1.xx%26oh%3Dbd2bef8edb428c19b3ca81e6f76b2e34%26oe%3D5D0E8D8C&source=misc&id=3140889452604590&refid=17&_ft_=mf_story_key.2404495242990963%3Atop_level_post_id.2404495242990963%3Atl_objid.2404495242990963%3Acontent_owner_id_new.100002915317069%3Aoriginal_content_id.3140889452604590%3Aoriginal_content_owner_id.100000506986686%3Athrowback_story_fbid.2404495242990963%3Aphoto_id.3140889452604590%3Astory_location.4%3Aattached_story_attachment_style.video_inline%3Athid.100002915317069%3A306061129499414%3A2%3A0%3A1561964399%3A-8238665901527239462&__tn__=FHH-R
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie ostatni mój występ z jednym z tu obecnych.

Okazało się to w poniedziałek. Razem z Fidelem już dawno planowaliśmy, że kiedyś zabierze mnie na próbę i to już nie chodziło o to, że dobrze jest czasem popatrzeć na muzyków przy pracy, ale również o to, że jego zespoły mają próby w studiu LWW. Jeśli ktoś nie kojarzy nazwy tego warszawskiego studia nagraniowego, polecam sprawdzić, kto tam nagrywał. 🙂 Większość artystów znam, niektórych nawet osobiście, było to więc dla mnie bardzo interesujące przeżycie. Jeszcze lepiej sięzrobiło, jak pod czas przerwy mogłam zagrać na zestawie, a jak wiadomo, w dobrze wyciszonym i dostosowanym pomieszczeniu wszystko brzmi lepiej. Po zakończeniu przerwy natomiast Fidel stwierdził, że musi odpocząć. Wyraziłam wątpliwość co do moich umiejętności,
zasugerowałam, że może jednak coś jest nie tak, zapytałam, czy wszystko u niego w porządku… nic nie pomogło, co poskutkowało kolejnym filmikiem, na którym gram z dużo bardziej doświadczonymi ode mnie. Bardzo dziękuję za tę możliwość.
Przekonałam się również, że co dobra ekipa, to dobra ekipa. Bawiliśmy się bardzo dobrze, mimo tego, że Fidel zapomniał komórki, a potem prawie się spóźniliśmy na pociąg. Nieocenionym jest dialog, w którym jeden z muzyków pyta się Fidela, czy znalazł telefon, rozmawiając z nim… no wiecie… przez telefon. :d
A już o tym, że Fidel ze trzy razy mnie nabrał na stary dobry żart o gaszeniu światła, to już nie wspomnę. "A nie przeszkadza ci, jak zgaszę światło?", "chciałabyś usiąść przy oknie?"… No i moje ulubione: "damy ci tekst i zaśpiewasz". Myślałam, że jużnigdy nie odpowiem na tę pytania poważnie, okazało się, że odruch jest odruchem.

Oprócz rzeczy związanych z muzyką udało mi się ostatnio odwiedzić starych znajomych. W zeszłym tygodniu odwiedziłam ośrodek w Laskach, byłam tam od wtorku do czwartku, korzystając z gościnności mojej dawnej wychowawczyni z internatu, pani Ani. Pani Aniu, dziękuję Pani, również za cierpliwość do mnie i mojego świra na punkcie owadów.
No ale słuchajcie, w czwartek, o piątej rano, wpadł do mojego pokoju tak wielki owad… był tak wielki, że aż mnie obudził! Tak brzęczał! To co byście zrobili? A komarów w Laskach było tyle, że ubierałam się pod prysznicem, żeby nie wychodzić do łazienki z otwartym oknem. To są w ogóle jakieś mutanty, człowiek się psika preparatem na komary, a komary nic sobie z tego nie robią i gryzą dokładnie w to miejsce. Szlag mnie trafiał.
Ale spotkałam mnóstwo bliższych i dalszych znajomych, odwiedziłam chyba wszystkich po koleii i na prawdę były to dwa bardzo przyjemne, choćmęczące, dni.
Przy tym dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, z których pierwsza, jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że w miejscu, gdzie ćwiczy się showdowna, na prawdę przydałby się wiatrak. Drugim wnioskiem z wizyty jest fakt, że nawet kebab i pizza czasami nie odbiorą telefonu. Może nie mają czasu? Razem z Klaudią nie dopuszczamy do siebie drugiej wersji wydarzeń, że nawet dostawcy żarcia nie chcą z nami rozmawiać. To chyba tekst w stylu: tylko deszcz na ciebie leci…

Skończmy ten mało obtymistyczny temat! :d

Chociaż, do obtymistycznego od razu nie przejdziemy, bo w czwartek kolejny etap zakończenia mojej edukacji. Miałam ostatni angielski. Kto czyta, ten wie, kto mnie zna, wie jeszcze lepiej, jak lubię ten język. Nie jest też dla nikogo tajemnicą, że nasze lekcje angielskiego były wydarzeniem niezmiernie interesującym. I ja nie mam tu na myśli wyłącznie tego, że tydzień wcześniej całe zajęcia spędziliśmy na graniu w angielską wersję "kronik zbrodni", albo, że co jakiś czas rozwiązywaliśmy logiczne łamigłówki i staraliśmy się ułożyć od 4 do 6 drewnianych elementów w konkretną figurę. Mam tu też na myśli mnóstwo ćwiczeń i ciekawych readingów, ćwiczenie do egzaminu ustnego, które to rozmowy dzień przed maturą wprowadzały nas na wyższe poziomy wtajemniczenia i przekraczały wszelkie granice absurdu, a także oglądanie seriali i filmów, które były na poziomie językowym d1. To ten poziom, który zawiera poczucie humoru. Dziękuję. 🙂
Więc to jest akurat jedna z lekcji, których mi będzie brakować. I w liceum, i w gimnazjum, i, jak tutaj, poza szkołą, są lekcje, które możnaby mieć dłużej, niż rok szkolny. Serdecznie pozdrawiam, jeśli ktokolwiek z naszej czwartkowej grupy to czyta. Dream team z nas, serio. 🙂

Zastanawiam się, co się jeszcze u mnie działo. Właściwie, to nic. W weekend rozrywką główną był spacer z Zuzią, o którym wspomniałam na początku. Przez resztę weekendu chyba odpoczywałam. Piszę "chyba", bo to na prawdę były jakieś śpiące dni. Gorąco, co? U was teżtak gorąco?

O, wiem! Dziś mamy święto. I to nie tylko Boże Ciało. Dziś też rozpoczyna sięoficjalnie sezon letni, sezon szaleństwa i niespodziewanych pomysłów! Oto ja, Majka, znacie mnie i wiecie, co to znaczy, cały dzień przechodziłam w sukience! BEZ okazji! Ja! Można zacząć się bać.
Tu uwaga do niektórych moich serdecznych przyjaciół: nie, to nie chodzi o to, żeby bać się na mnie patrzeć… nie nie…

Co jeszcze… Hmmmmmm… Chyba zabiorę się za te bardziej stałe elementy dnia.

Ostatnio oglądam "glee". Już. Koniec zdania, można się śmiać. Albo wiecie co? Nie można. Tylu osobom to podobno w USA pomogło, że doceniam serial. Mimo, że, jak to powiedział ktoś w pewnej recenzji, serial czerpie z najbardziej znanych i oklepanych motywów seriali dla młodzierzy, bierze je na warsztat, a następnie wyśmiewa. Jest to w sumie pomieszanie parodii wszystkich młodzierzowych seriali, typowego filmu muzycznego i produkcji uczącej ludzi o tolerancji i akceptacji samego siebie. I muszę przyznać, że im się udaje, bo podczas gdy przy początku odcinka człowiek załamuje ręce nad próbą zamiany historii w jeszcze bardziej skomplikowaną i dramatyczną, śmieje się z kolejnych, teatralnych problemów w fikcyjnym liceum McKinly High, to już w środku odcinka zaczynamy się zachwycać kolejnym dobrze zaśpiewanym i przerobionym coverem znanego klasyka lub aktualnie popularnego hitu, a pod koniec możemy się nawet wzruszyć, jak wszystko się pięknie rozwiązało. W jednym momencie przysięgam sobie na wszystko, że jużwięcej nie obejrzę żadnego serialu o amerykańskich nastolatkach, bo nie zniosę. Kraj mówiący o tolerancji i poprawności politycznej, a nie znający definicji ani jednego, ani drugiego terminu, a do tego towarzysząca wszystkim i wszędzie konieczność i chęćrywalizacji. Wszyscy kopią dołki pod wszystkimi, to jest strasznie męczące! W drugim momencie jednak łapię się na tym, że kibicuję ekranowym bohaterom, zaprzyjaźniam się z nimi, znam ich tak, jak oni siebie na wzajem i ze zniecierpliwieniem czekam na to, jak niektóre z ich kłopotów dobiegną końca. I już pomijając to, że podoba mi się poruszany tu temat tolerancji dla odmiennych ras, kultur, orientacji, a także różnych niepełnosprawności, to podoba mi się tu temat przyjaźni. Przyjaźni, która utrzymuje cały szkolny chór razem. Przyjaźni, która pozwala im przetrwać dokuczanie i szyderstwa całej reszty szkoły. Przyjaźni, która polega na tym, że pójdziesz za drugą osobą wszędzie, nawet wtedy, kiedy sama każe ci się do siebie nigdy więcej nie odzywać. Przyjaźni, która akceptuje, która daje drugą rodzinę, a nawet czasem może zastąpić tę, której zabrakło. I oglądam to, mimo, że motywy i scenki się powtarzają, że niektórzy bohaterowie cały czas działają identycznie, że motyw artystów w opozycji do sportowców jest już przemaglowany na wszelkie możliwe sposoby, że amerykański sposób działania, myślenia i mówienia nie zawsze mnie zachwyca. Oglądam, bo zrobili tam z życia musical. I to w całkiem naturalny, jak na taki serial, sposób. Poza tym, no błagam, nie w każdym takim filmie to aktorzy wykonująwszystkie swoje utwory. A tam tak. I taniec i śpiew. Wszystko robią. Gratuluję im.
Jestem na trzecim sezonie, no spoilers please!

Żeby nie było, że tylko oglądam serial… przyznaję, że do dzisiaj tak właśnie było, dziśwróciłam sobie do serii o Dorze Wilk – Anety Jadowskiej. Serię tę opisałam komuś tak:
Siła tej książki polega na tym, że autorka stworzyła bardzo wyraźny i dopracowany świat, system magiczny, już nie wspominając o bohaterach. Zwykle bohaterów się lubi i nie lubi tych samych, co główna postać książki, w myśl zasady, że raczej kibicujemy głównemu bohaterowi. Tutaj ludzie i stworzenia są tak dobrze przedstawione, że sam je poznajesz i masz o nich wyrobione zdanie. Drugim potężnym plusem jest to, że nikt tu nie jest czarnobiały. Nawet, jeśli ktoś jest do końca zły, co raczej żadko się zdarza, doskonale się wie, dlaczego się taki stał. Nie ma skreślania ludzi na samym starcie, za to jest dużo mowy o zaufaniu, przyjaźni, rodzinie i ogólnie kolejny dowód, że człowiek stworzeniem stadnym jest. Trzeci plus, brak tematów tabu. Czwarty, dzieje się w Polsce. Jedna z lepszych serii jakie czytałam.

A wróciłam do serii dlatego, że chcę przeczytać nowe opowiadania… może nie nowe, ale te, których jeszcze nie znam. I wolę sobie przypomnieć przynajmniej niektóre części. Miło znów spotkać tych bohaterów.

Muzycznie u mnie ostatnio słychaćwszystko. Raz słucham Jonasów z mojąsiostrą, innym razem oglądam "Glee", więc mam ogromną mieszankę popu rodem z top 40, dawnego rocka czy disco, kończąc na broadwayowskich klasykach. Jeszcze w innym momencie gra u mnie audycja "itunes originals" z the Black Eyed Peas.
Także, jak mówi Becia, którą z okazji urodzin serdecznie pozdrawiam: nie ma co się ograniczać!

I z tym was dziś zostawię.
Pozdrawiam i zapraszam do komentarzy.

Ja – Majka

PS: Jest nowa piosenka Aleca Benjamina. Nazywa się"must have been the wind". Polecam. 🙂
PS2: Oczywiście, wpis pojawia się chwilę po północy, więc już w piątek, ale pisałam go w czwartek. Wyobraźcie sobie, że był to czwartek. 🙂

Kategorie
co u mnie muzyka

wpis dodatkowy, o tym czego słucham i dlaczego nic porzytecznego nie robię

Siedzę sobie i czytam o ulubionym artyście, w ulubionym języku. I chora jestem troszkę, tak z nowych informacji. Kaszel mam, katar i takie tam. W sumie, to nie wiem, czemu do was piszę o niczym, skoro wczoraj wstawiłam wpis o czymś, a jeszcze jestem winna wpis o maturach ciągu dalszym. Ale, jak już piszę, to co mi szkodzi?

W piątek pojawiła się na youtubie i wszędzie ińdziej nowa piosenka Eda Sheerana. Mało tego, nagrana z Bieberem. Przepis na sukces? Bardzo możliwe, bo oni sobie wyrobili, uwaga, 20 i pół miliona wyświetleń w dwa dni. To się nazywa dream team, co? Słuchałam tej nuty i mimo, że to nie jest Sheeran, do jakiego przywykliśmy, bo bliżej tej piosence do "shape of you" niż do "galway girl" czy z drugiej strony "perfect", to i tak zrobiona jest dobrze. Co ja mówię, "dobrze", dobrze, to jest określenie profesjonalne, bo profesjonalnie, to o tej piosence nie bardzo można coś więcej powiedzieć, no pop, no. Ale osobiście, prywatnie, to mogę powiedzieć, że ta piosenka jest uzależniająca. Jak ją pierwszy raz usłyszałam, to miałam takie: a co tu się wydarzyło? Ale jak usłyszałam drugi, no to do tej pory przesłuchałam już z 10 razy. :d Kolejną ciekawostką w tej piosence jest to, że role się odwróciły, mianowicie Sheeran brzmi troszkę tak, jak na swoim pierwszym albumie, czyli, jakby miał conajmniej z 6 lat mniej, za to Bieber brzmi, jakby przeszedł mutację do końca, a takich piosenek mamy zdecydowaną mniejszość. Nie to, żebym miała coś do jego umiejętności śpiewania, ja tylko mówię o barwie głosu. :p

Kolejna sprawa, przegapiłam jeden stary album Sheerana. W sensie, są te różne, nagrywane bardziej lub mniej samodzielnie, EPki wydawane przez niego przed 2010, no i o jednej takiej do tej pory nie wiedziałam. Więc nie dość, że mam nową nutkę, z tego roku, mało tego, z tego tygodnia, to jeszcze mam troszkę tych starych, klimatycznych piosenek. Czy może być lepiej?

Może, bo przy okazji przypominam sobie podobne klimaty, które, tak jak Sheeran, towarzyszyły mi przy wypadzie do Londynu. Np. Passenger. Na to trzeba mieć nastrój i chyba mam. Kim on jest? Piosenkarzem? Poetą? Głos z kosmosu, teksty raczej przypominające poezję, niż coś popularnego w radiu, do tego gitara, z którą sobie świetnie samodzielnie radzi, może dawać koncerty sam, co bardzo doceniam. I to koncerty, które równie dobrze mogą się odbywać na festiwalu pink pop, jak i w tramwaju czy na stacji metra. Jest tam paru takich artystów, którzy łączą to w jakiś taki przedziwny sposób. Że nie ważne gdzie gra, czy ma nagłośnienie czy nie, czy słucha 30 czy 30 tysięcy osób, te koncerty wyglądają podobnie. I są wartościowe.

A propos, zastanawialiście się kiedyś, jak szerokim pojęciem jest pop jako taki? Bo jak ja ostatnio zobaczyłam, co jest w serwisie apple music nazwane pop, a raczej, rozstrzał tego i różnice między różnymi albumami, to z sentymentem wspomniałam słowa Roberta Górskiego z jednego ze skeczów kabaretu moralnego niepokoju: synu, ale ty masz rozrzut!

No bo niby jak można wepchnąć… czekajcie, aż spojrzę… Dobra, mam. Tu są: Michael Buble, Madonna, John Mayer, Freestylers, rudimental, avicii, Cody Simpson, the script, pentatonix, Jonas Brothers, właśnie Passenger i Ed Sheeran, jak już przy nich byłam, Jess Glynne… wszystko w jednej kategorii. Gdzie jedno, gdzie drugie, gdzie dziesiąte? :d Chyba wam kiedyś nagram audio wpis typu "reaction" i będę reagować na naszą polską listę przebojów itunes. Zobaczymy, jak różne rzeczy będą.

Dobra. Padam, idę się leczyć.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Z rodziną najlepiej wychodzi się… na miasto, czyli: byłam w Krakowie

Witajcie!

Słuchając sobie podsumowania zeszłego roku w audycji "strefa dread", postanowiłam do was napisać, bo jest o czym. Od razu sprostowanie, to podsumowanie, oczywiście, nie leci teraz, ja tego słucham po fakcie, w ramach przypomnienia. A Strefa Dread, to jest audycja w polskim radiu, programie czwartym, na temat muzyki reggae. Przechodzimy do wpisu.

Ze dwa tygodnie temu wreszcie sprawdziłam i się dowiedziałam, że jedenastego maja jest dzień otwarty w ośrodku dla niewidomych na Tynieckiej w Krakowie. W tym ośrodku natomiast jest sobie studium realizacji dźwięku, a ja, z wiadomych powodów, chciałam porozmawiać z ludźmi, którzy tam przebywają, uczą, uczą się lub mają w ogóle coś z tym wspólnego. Był tylko jeden, jeden wystarczy, i tak dowiedziałam się dużo. Nie będę się rozpisywać na ten temat, powiem tylko tyle, że do uczucia niepewności i niezdecydowania powinnam już przywyknąć, zabrać sobie je do domu i zaprzyjaźnić się z nim. Lubi się to, co się ma.

Przed budynkiem szkoły i ośrodka jest plac zabaw, na którym odnalazła się całkiem nieźle moja siostra. I, nie oszukujmy się, ja też, bo jak znalazłyśmy trampolinę, która jest na ziemi, więc nie da się z niej spaść, to już mógłby być koniec wycieczki, mnie to starczy. Skakałam najpierw, potem weszłam powiedzieć, że: dzień dobry, ja do studium. :p
Poza tym, widziałam tam tę… ścieżkę sensoryczną? Tak to się nazywa? Taki tor przeszkód w każdym razie. Były tam takie słupki, po których się chodziło, przechodziło się z jednej platformy na drugą, mam na myśli. Kto był, ten wie, kto nie był, w piśmie nie wyjaśnię. W każdym razie, po czasie wpadłam na pomysł, że fajnie by siętam ćwiczyło echolokację. Mogłoby się szukać następnego słupka za pomocą tej techniki, żałuję, że tego nie zrobiłam.

A co poza dniem otwartym? Osobiście zdziwiło mnie, że jednego dnia nie wiedziałam, czy w ogóle pojadę, drugiego natomiast dowiedziałam się, że po pierwsze, jedziemy całą rodziną, po drugie, zostajemy do niedzieli. I chciałam w tym wpisie powiedzieć, że z moją rodziną najlepiej wychodzi się na… krótkich wypadach na wycieczki. Spaliśmy w jednym pokoju, łaziliśmy bardzo dużo po mieście, którego nie znamy, a mimo to nie zdołaliśmy się pokłócić! Posprzeczać. Poirytować… Przy długich wyjazdach i pakowaniu na nie, rzecz niemożliwa.

Tata dziś powiedział, że teraz, to jużbędziemy znać starówkę, jak własną kieszeń. Pomijając fakt, że własną kieszeń też, po tej wyprawie, znamy dość dobrze. Uderzyło mnie w tym mieście podobieństwo do mojego pobytu w Londynie, gdy to co i rusz słyszało się inny język, inną muzykę, czuło inny zapach. Mnóstwo restauracji, barów, kawiarni i pubów wzdłóż każdej z ulic, a i to każde z tych miejsc całkiem nieźle prosperujące, nie to, że na siłę otwierają konkurencję. Przy tym sporo sklepów, sklepików, kiosków i straganów z pamiątkami. Ktośmi wyjaśni, dlaczego jednym z pięknych, drogich towarów do kupienia w Krakowie są bursztyny? To nie powinno być nad morzem? Nie to, żeby mi się to nie podobało, ja bardzo lubię bursztyny! Tylko, że mi się skojarzenie jakoś nie zgadzało. 😉 A z tego bursztynu wszystko, od naszyjników, kolczyków i bransoletek, przez breloczki i figurki, aż do kostki do gry. Prestiż, to prestiż, co nie? Aż się zastanawiałam nad kupnem! :d
Prócz bursztynów do kupienia: pluszaki, obrazki, pocztówki, birzuteria w każdym rodzaju, pozytywki, kubeczki, więcej kubeczków, magnesy i cała reszta tych łapaczy kurzu, które tak wszyscy uwielbiamy. 🙂 Miło oglądać, zwłaszcza takie, co mi obejrzeć wolno.

Kolejna rzecz warta zobaczenia, muzeum figur woskowych! Wiedzieliście, że w Krakowie też jużto mamy? Ja nie wiedziałam. A ja zawsze z chęcią odwiedzę, odkąd wiem, jak to wygląda po Londynie. Lubię takie wystawy zwłaszcza dlatego, że nigdy w życiu tak dokładnie bym się nie dowiedziała, jak ci ludzie wyglądają. Już nie mówiąc o możliwości zrobienia sobie zdjęcia nie tylko z Willem Smithem, Robertem De Niro czy, wiecznie żywym, Elvisem, ale także z takimi osobistościami, jak profesor McGonnagal czy mistrz Yoda. Widziałam również Einsteina, myślicie, że pomoże mi na maturze z fizyki?

Wczoraj chodziliśmy cały dzień. Serio, cały. Do tego muzeum figur woskowych, które niby miało być główną, obiecywaną sobie atrakcją, dotarliśmy grubo po osiemnastej. A zobaczyliśmy je i zaplanowaliśmy wizytę jakoś po 14, wychodząc z naszego wynajętego mieszkanka. A wieczorem też fajnie, niby wróciliśmy do domu, na chwilę się położyliśmy, niby odpoczywamy i oglądamy "step up"… Ale Emila jest głodna! To może na zakupy? Poszliśmy do Żabki, odnieśliśmy zakupy i ruszyliśmy w miasto poraz drugi. Okazało się nagle, że są dni Węgrzyna, czy coś, w każdym razie, w kierunku przeciwnym, niż do tej pory szliśmy, znalazły się kolejne, pełne straganów, targi. Szklany flaming zawsze spoko. I jedzenie. I pamiątki. I znowu wisiorki różne… Wróciliśmy po 22.

Z rzeczy sławnych, wczoraj byliśmy przy smoku wawelskim i, odpowiadając na niezadane pytanie, owszem, ział. Ogniem. A dziś na plantach. A, no i oczywiście, widziałam kilka kościołów. Są takie miasta i miejsca na świecie, które swoim wiekiem, znaczeniem i wywieraniem ogólnego wrażenia… ja bym to określiła, dyskretnie zachęcają, żeby na chwilę przyklęknąć. Nawet nie zmuszają, po prostu wywierają wrażenie, że to jest właśnie to, co trzeba zrobić. Jak siedzisz w tym kościele i wiesz, że przed tobąsiedzieli tam ludzie przez ostatnie 500 i więcej lat, wtedy właśnie człowiek zdaje sobie sprawę, że jest częścią czegoś większego.

Czego nauczyła mnie ta wizyta? Tak dla wyjaśnienia… w sumie zacząć od tego powinnam… ja Krakowa nigdy nie lubiłam. Może i ładny, nie wiem, nie mam pojęcia. Ja nie lubiłam. Historii nie lubię, gór też nie bardzo, ciśnienie nie moje… Co poradzę? Ten weekend pokazał, że Kraków, że tak porównam do ludzi, może śmiało u mnie być tą osobą, którą się lubi w sposób nieoczywisty. Niby wkurza. Niby nie ogarniasz. Niby nie masz nic wspólnego. A jednak w głowie siedzi. Może ta międzynarodowa atmosfera, może ten gwar i pogoda, może to, że gdyby się cofnąć 80 lat, wyglądałoby to podobnie, może fakt, że ciągle mijały nas karety zaprzężone w konie, może to, że widziałam gościa, który siedział na ulicy z gitarą i looperem, a wiadomo, co to oznacza… Coś w każdym razie sprawiło, że uznałam, że mogłabym to miasto zrozumieć. Może to nie była by miłość, ale na pewno owocna współpraca. CO, w zaistniałych okolicznościach… no… powiedzmy, że wolę to wiedzieć.

Kończę wpis i obiecuję niedługo nowy odcinek serialu "m, jak matura". 🙂

Pozdrawiam ja – Majka

PS Pobiłam rekord sucharów. Serio. Już pomijam wiedzę na temat: kto stworzył ołtarz w Krakowie? Wit Stwosz ył ten ołtarz. 😉 Pomijam to, bo jak byliśmy w sklepie z różnymi gadżetami i znaleźliśmy długopis z małą, gumową pięścią na czubku, nie pytajcie, dlaczego pięścią, uznałam, że to jest taki specjalny długopis, żeby pisać nim punchliney. Taaaaaaaa…

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

zapowiedź nowej serii

Hej hej!

Wiem, że sporo osób na blogu relacjonuje matury, mniej lub bardziej na bieżąco. Ja wiem, że się nie wyrobię z pisaniem o tym codziennie. Zapowiadam za to serię wpisów, w których będę opowiadać nie tylko o maturze, ale także o przedmiotach, z których aktualnie zdawałam egzamin. Jak mi szły w szkole, czy je lubiłam itd.

Żeby być konkretniejszym, całą podstawówkę i gimnazjum uczyłam się w ośrodku dla niewidomych w Laskach, w liceum natomiast byłam już w szkole masowej. Jeżeli więc ktoś ma jakieś pytania na temat lekcji w jednej lub drugiej szkole, piszcie je pod tym wpisem, a ja postaram się odpowiedzieć we wpisach dotyczących danych przedmiotów.

Na początek tylko powiem, że pierwszy stres już ze mnie schodzi. 🙂

Pozdrawiam
ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Tak się kończy liceum! I proszę NIE używać słowa…

Dobra. Otrząsnęłam się, posiedziałam sobie bez sensu rozmyślając nad życiem, parę razy wybrałam się wszędzie… i jestem w stanie pisać.

Po pierwsze, to chcę uprzejmie donieść, że to mi wcale nie przeszło.

Płyta siódmego czerwca. Będzie ogień. Nie wiem, czy dwa miesiące, czy dwa dni, ale będzie!
A propos płyt, coraz bliżej jestem tej mojej strony z recenzjami. Na razie spokojnie, nic się nie dzieje, ale recenzje już się tworzą, to i może strona powstanie. Zwłaszcza, że jak mi się nawarstwi materiału, to zapomnę, co chciałam napisać, więc trzeba zacząć jak najszybciej.
A jak już jesteśmy przy recenzjach, to dopiszę, że kolega, który tutaj ukrywa się pod nickiem Papierek zaprosił mnie ostatnio na wesele. Rzecz jasna nie własne, spokojnie, to było cudze wesele. Ja byłam osobą towarzyszącą i było to dla mnie bardzo miłe towarzystwo. Wraz z Mateuszem ucieszyliśmy się z tego, że grał tam zespół na żywo, a podczas ich występów nie tylko potańczyliśmy, ale także uznaliśmy, że ta wokalistka się tam serio marnuje, ona powinna występować w dużo większych lokalach, na dużo większych scenach! I co, Mateuszu, dało się tańczyć z kimś niewidomym? Ja nie dam rady? Ja? :p

Przejdźmy dalej. Jak wiadomo, tydzień temu skończyłam szkołę średnią i, ku mojej radości i jeszcze większemu zdziwieniu moja rodzina uznała, że z tej okazji zasłużyłam na prezenty. Po pierwsze mam nową kurtkę, świetną, będę w niej chodzić wszędzie! Dzięki, Babciu, wiesz, jak trudno jest zmusić mnie do przymierzenia i noszenia czegoś bez protestu. Moja druga Babcia i Wujek wpadli na równie znakomity pomysł, mianowicie podarowali mi dowolny prezent w postaci pewnej ilości środka płatniczego akceptowanego w tym pięknym kraju. Ja środek płatniczy przepuściłam na ten, kilka razy już wspominany, metronom wibracyjny. Gdybym miała go sobie kupić samodzielnie, podejrzewam, że trochę by to potrwało, ponieważ jest to gadżet z kategorii "będzie okazja, to i zakup będzie". Polega to na tym, że metronom nie wydaje odgłosu, nie klika, nie piszczy, nic w ogóle nie robi, poza wibrowaniem i świeceniem. Można go sobie nosić na ręce, nodze, czy czym tam chcecie i odczuwać jego wibracje. Jest to ciekawe doświadczenie, ponieważ ludzie, używający metronomu tak w ogóle, przyzwyczajeni są zwykle do dźwięku. A tu trzeba się przestawić na dotyk i rzeczywiście, przyzwyczajenie się trochę mi zajmie. Ale jest to bardzo ciekawy pomysł, zrobiony fajnie i współpracuje z firmową aplikacją na telefon, jak najbardziej dostępną i do ogarnięcia. Można sobie tam ustawić konkretne tempo, kolor światła i moc wibracji, takie tam. Fajna rzecz, będę ćwiczyć.

A propos zakupów. Ostatnio coś mnie trafiło, ponieważ mój hihat się zepsuł. Hihat (część zestawu perkusyjnego) przestał działać tak, jak powinien, co czasem się zdarza, jak się człowiek posługuje elektroniczny zestawem. No więc udałam się do sklepu, kupiłam stołek, o którym już tu pisałam, a także zamówiłam nowy hihat wraz ze statywem i nowy pad talerzowy, żeby jeden z talerzy również wymienić. Późniejszym zakupem był też nowy moduł sterujący. Wyjaśniam, że perkusja elektroniczna polega na tym, że pady imitujące bębny połączone są kablami z mózgiem całej operacji, czyli modułem mającym w sobie komputer do obsłużenia całości. Tam są wszystkie brzmienia, tam idzie sygnał z czujników, umieszczonych na padach. No więc zamówiłam nowy moduł, ale, że chcę go kupić, że tak powiem, tak o, bez całej reszty, to muszę sobie nań troszkę poczekać. W Prodrum owszem, mają moduł roland td17, ale wraz z zestawem, osobno ten gatunek nie występuje, jeszcze go nie ma. Czekam więc i od razu zapowiadam, że, jak przyjdzie, a ja będę już wiedzieć, jak zrobić na nim cokolwiek, zrobię wam tu porządny wpis audio. I myślę, że w tym wpisie zrobię prezentację całego sprzętu, jaki ja tu mam, jednym rzutem. I perkusję, i klawisz, i całą, brzęczącą, stukającą i ogólnie robiącą dużo hałasu, akustyczną resztę.

Przejdę teraz do mniej miłego tematu, bo wiem, że dużo osób o to teraz pyta. Nie będę mówić, co się będzie działo w poniedziałek, bo i tak wszyscy wiedzą, a ja już jestem na etapie: nie używaj tego słowa. Na pierwszy ogień niech pójdzie moje osobiste podejście do imprezy. Pod tym wpisem będą dwie kategorie komentarzy. Te, które uspokajają i życzą powodzenia, powtarzając, że wszystko będzie dobrze, albo takie, które będą tłumaczyć, że spoko, to i tak nie musi się liczyć, przynajmniej nie wszystkie przedmioty, więc co ja się przejmuję, nie ja pierwsza, nie ostatnia. Kochani, wdzięczna jestem za każde słowa wsparcia i trzymanie kciuków, na prawdę. I ja chętnie odpowiem na wszelkie pytania i wątpliwości, ale, co do tych dwóch wspomnianych kategorii, to… dajcie żyć. Ja wiem, że ja zdam. Wiem też, że nie zdam na 30 procent, zdam wyżej. No, może poza matematyką rozszerzoną, ale nie bądźmy drobiazgowi. Mało tego, wiem też doskonale, że ja NIE potrzebuję tych wyników na studia, potrzebuję zupełnie czegoś innego. To nie o to chodzi. I tu wchodzi ta druga rzecz, o której chcę powiedzieć. Moje odczucia natury ogólnej. O mojej opinii na temat demonizowania i mitologizowania egzaminów wszyscy dobrze wiedzą. Nie gadałoby się o tym średnio raz na 3 godziny, to może ludzie by się mniej stresowali, a co za tym idzie, lepiej pisali. Do tego, procedury. Ja wiem, że to jest ważny etap naszego życia i tak dalej, ale… wiecie, w maju jest różna pogoda. Załóżmy, że jest gorąco. I co? Przychodzi taki jeden z drugim, w garniturach… i się skupić nie mogą! Bo się duszą! Ja się wcale nie dziwię. Dziewczyny to samo, jak ja jestem zestresowana, łapki mi się trzęsą, a jeszcze muszę patrzeć, żeby broń Boże kropli kawy nie uronić na białe, albo czy mi oczko nie poszło… ludzie kochani, pamiętajcie, najważniejsze jest to, co w głowie!
Dalej. Ja doceniam wszystkie przedmioty. Bardzo szanuję ludzi, którzy piszą coś innego, niż ja, ja bym nie dała rady. Ale, szczerze mówiąc, jestem przerażona. Ostatnio mój przyjaciel, polonista z zamiłowania, human z urodzenia, w ogóle bardziej nie można, mówił mi, że on się denerwuje polskim, bo on pisze rozszerzenie, a nie zna lektur. Nie powtórzę pierwszych słów, jakie mi się nasunęły, bo nie nadają się do druku. Powtórzę drugie. Ludzie kochani! Ja nie wiem, co kto powiedział temu człowiekowi, ale ja może przypomnę. Na podstawowej maturze macie podany fragment tekstu do odniesienia się do niego i całego utworu, potem natomiast musicie podać własne przykłady. Podobnie jest na maturze rozszerzonej. I, żeby nie było, oczywiście, że nic was lepiej nie przygotuje do matury z polskiego, od czytania lektur. Mało tego, osobiście uważam, że do tej matury, to was za bardzo nie przygotuje nic więcej. Ale jeśli nawet człowiek znający książek bardzo, bardzo dużo, mało tego, są to książki często dużo poważniejsze, martwi się o to, że może mieć mało procent z tej matury, to coś tu jest zdecydowanie nie tak. Jak można na starcie uznać, że tragedia, już muszę się stresować, a dlaczego? Bo ja nie czytałem wszystkich lektur na rozszerzenie! Serio? OK, może i powinieneś, ale teraz, to ci dużo nie pomoże. Może lepiej się skupić na tym, co znamy. Bo, po pierwsze, przykłady mają być dowolne, po drugie, ma ich być dwa, nie osiemdziesiąt. No i, najważniejsze, po trzecie: to NIE MUSZĄ być lektury! Jasne, trzeba wybrać coś raczej poważniejszego, oczywiście, że musimy być na sto procent pewni tego, co piszemy, żeby coś takiego wybrać, ale to JEST możliwe!
Kolejna zgryzota, to przedmioty ścisłe. Lekarstwem na maturę z matematyki… o, miałam nie używać tego słowa, no nic… lekarstwem na matematykę, jest robienie zadań. Z tym zgadzam się w całej rozciągłości. Co może również tłumaczyć moje procenty z rozszerzenia… no… nieważne. Ale, jeśli widzę, że ktoś nad tymi zadaniami siedzi cały dzień… tak serio… cały… non stop… Nie wiem, czy słyszeliście o tym, że nadmierne ćwiczenie również może być szkodliwe. Mój kolega z klasy, który jest drugim lub pierwszym, zależy jak pójdzie, najlepszym uczniem w klasie, udziela innym korepetycji i ogólnie jak on nie rozumie, to raczej nikt… nawet on mówi, że przed samym testem nie ma co się uczyć do oporu. Bo się przećwiczycie! Bo zaczniecie się skupiać na najmniejszych szczegółach i w końcu wmówicie w siebie, że nie umiecie nic. A to, najczęściej, nie jest prawda. A jeśli jest, to, kochani, co się przejmujecie teraz?
Języki na koniec, tu mam akurat najmniej do powiedzenia, bo ja zdaję jeden język, który akurat znam. Ale, jeśli ktoś zdaje, albo chce zdawać, to od razu mówię, ja polecam zacząć się uczyć wcześniej, niż w ostatniej klasie, a jeszcze bardziej polecam używać. Książki, filmy, wywiady, co chcecie, ale słuchajcie tego! I czytajcie też. Bo to bardzo pomaga, tak w piśmie, jak i w mowie.

Dobra, koniec tematu, już i tak za długo o tym myślę. Matura jest faktem, dociera to do mnie, więc wesoło mi nie jest, nie oszukujmy się. Emotikon slightgrin Ale, nie dajmy się, idźmy z odwagą… w "Krzyżakach" był taki cytat "i tak sobie szli ku śmierci, weseli i pełni ochoty"… Także… wiecie… Hmmmmmm… w sumie "Krzyżacy", to też lektura…

Pozdrawiam was serdecznie i na razie żegnam, ponieważ moje pomysły na wpisy tak szybko się kończą, jako i zaczynają.
Powodzenia, komu trzeba, życzę ja – Majka

PS Zgłoszenie do szkoły policealnej już wysłane, za to możecie trzymać kciuki nawet bardziej. 😉

EltenLink