Witajcie!
Tyle się działo ostatnio, że nie wiem, od czego zacząć, a jak się już przestało, to, oczywiście, przestało mi się chcieć pisać. Nie wiem czemu, ale najmniej mi się chce pisać, jak mam o czym. To trochę kłopotliwe, nie uważacie?
W poprzednim wpisie opowiadałam o tym, że wyjechaliśmy nad morze, prawie się komuś włamaliśmy do domu, niechcący oczywiście, a także o słońcu i różnych jego następstwach. Słońce działalności nie zaprzestało, do tego stopnia, że już dwa dni po przyjeździe starałam się unikać bliskiego kontaktu przedniej części mojego ciała z czymkolwiek. Całą klatkę piersiową, pół brzucha, a także ramiona i nogi, miałam czerwone i starałam się ich niczym i w żaden sposób nie dotykać. Co było sztuką trudną, zważywszy, że jednak trzeba się ubrać, rozebrać, umyć, znowu ubrać… Ciężkie czasy nastały.
A propos czasów, zauważyłam, że miejsca pełne turystów doskonale się nadają do obserwacji różnych ludzkich zachowań, nie zawsze logicznych. Pierwsza rzecz, dzieci. Czy ja kiedyś też tak się darłam? One nawet, jak pytają o godzinę, to wrzeszczą. Druga rzecz, dorośli! Jak patrzę na niektórych ludzi, to jakoś ciężko zwracać uwagę ich dzieciom. Do uwagi: "nie zachowuj się tak!", powinno się uczciwie dodać: "Spokojnie, jak będziesz duży, to będziesz mógł zachowywać się jeszcze gorzej.". Osłabia mnie coś takiego. O polskim narzekaniu już nie wspomnę, bo to jest temat rzeka. Ciekawa jestem tylko, dlaczego niektórzy ludzie mają w sobie coś takiego, że na prawdę lubią się skupiać i podkreślać to, co im nie pasuje. Jak ja czegoś, jakiejś muzyki, programu, książki, zjawiska, czegokolwiek, nie lubię, to nie poświęcam temu mojego życia, no bo jak nie lubię, to po co? A niektórzy mają tak, że jak nie narzekają na jedno, to muszą na co innego, potrzebują tego, jak tlenu, a jak już, już ich zaczniesz nieśmiało podejrzewać, że przestali, bo powiedzieli coś dobrego o czymkolwiek, to zaraz czeka was rozczarowanie. Na pewno dodadzą: "w przeciwieństwie do…" I tu się zacznie od nowa ta cała litania. Jasne, wygadać się trzeba, też czasem lubię, serio. Ale jak mam wybór, piętnaście minut na coś jęczeć, albo pojęczeć 5 minut, a pozostałe 10 się z tego ponabijać, bo tylko do tego to się nadaje, no to chyba lepiej to drugie, nie? Podobno śmiech jest zdrowy.
Dobra, moje pięć minut się skończyło, wróćmy do plusów. Pierwszym z nich była muzyka. Dziwny to był wyjazd pod tym względem, bo co i rusz spotykały mnie niespodzianki. Najpierw była pizzeria, swoją drogą jedzenie dobre, choć długo się czeka. Gdy w niej siedzieliśmy, w głośnikach leciał radiowy pop, ale taki, jakbyśmy się cofnęli w czasie o 10, 15, czasami 20 lat. Non stop taki, prawie nic nowego, a jak nowe, to remixy starych. Potem, gdy poszliśmy na wieczorny spacer po Świnoujściu, natknęliśmy się na bar/klub, lub coś takiego podobnego, o nazwie Alibi, swoją drogą, jak to mówił pan Andrus, ciekawe, czy to tylko nazwa, czy też rodzaj usługi. No i tam, w tym… miejscu, ich DJ grał same remixy popularnych piosenek w wersji reggae. A gdyby tego nam było mało, to następnego dnia byliśmy w barze na plaży, w którym z kolei ktoś puścił mix starego hiphopu najpierw, a starego dancehallu potem. Ciekawe zjawisko, mixowanie rapu.
Jak już jesteśmy przy muzyce, mogę wam powiedzieć o niespodziance, która nas tam spotkała. Spacerując pewnego wieczoru, zobaczyliśmy plakat, reklamujący koncert Sound'n'grace. Niby nic dziwnego, ale okazało się, że koncert jest następnego dnia, co więcej odbywa się w amfiteatrze, który był bardzo blisko naszego mieszkania. Ponieważ koncert nie był zbyt drogim przedsięwzięciem, szybko się zdecydowaliśmy, że w sumie, to fajnie by było iść, bo i mama zawsze chciała, i rocznice ślubu rodzice mają, to też miło. Na koncercie byłam, nawet udało mi się potem zdobyć audio autograf. Jeszcze nigdy takiego autografu nie dawało mi 10 osób na raz. Koncert był dobry. Ponieważ występowali podczas festiwalu związanego z Grechutą, zaśpiewali pod koniec jedną z jego piosenek. Musieli to podobno przygotować dosyć szybko, ale jeśli to było przygotowywane na szybko, to oni na prawdę są dobrzy.
Oprócz muzyki na wczasach towarzyszyła nam woda, co dziwić nie powinno. Woda w morzu, super. Woda z nieba… też była. Powinniśmy otrzymać harcerską sprawność "szybkiego zwijania obozu", bo deszcz wygnał nas z plaży nie raz, nie dwa. Ale dni były raczej pogodne, jeśli padało, to w południe i potem, gdy jedliśmy obiad. Tylko raz burza nie dopuściła nas do plaży, wróciliśmy mokrzy bardzo, bardzo, nic nie było suche i wszystko było w piasku.
Muszę za to z zadowoleniem stwierdzić, że pływam dużo lepiej niż kiedyś. Pomijając to, że pod wyrażenie "dużo lepiej", podchodzi to, że w ogóle umiem pływać, w przeciwieństwie do czasów przed liceum. Jeszcze parę lat temu ciężko to było nazwać pływaniem, a dzisiaj jakoś mogę, pod koniec naszego pobytu nawet więcej, niż na początku. Woda w morzu byłą ciepła, podobno najcieplejsza na całym wybrzeżu, miała 21, a jednego dnia nawet 22 stopnie. Podobno w Kołobrzegu było 18, nie zazdroszczę.
Morskich opowieści to chyba koniec, co nie oznacza, że skończyły się rzeczy ciekawe. Wróciłam do domu i zaczęłam robić odkrycia. Odkryłam na przykład, że mój rejestrator bardzo dobrze nagrywa moją elektroniczną perkusję poprzez połączenie liniowe. Tata zrobił kabel stereo, ja zrobiłam test i wyszło na to, że teraz dużo łatwiej będzie mi się nagrywało, jak gram. Nie mogłam tego jeszcze niestety sprawdzić na keyboardzie, bo dzieją się z nim ostatnio jakieś dziwne historie i wolę najpierw zrozumieć, o co chodzi. Obsłużyć go obsłużę, ale mam wrażenie, że jeszcze niektóre efekty umiem włączyć, a wyłączyć już nie za bardzo. Kiedy już zrozumiem, co takiego tam robię, postaram się go wam nagrać. Jeśli nie ogarnę, to nagram wam przynajmniej bębny.
Dalej, to też pewnego rodzaju obietnica, jestem w trakcie jednej przeróbki Harrego Pottera, a na myśli mam jeszcze drugą. Jak skończę, to na pewno to, wątpliwej jakości, dzieło pojawi się na tym blogu.
Zuzia Human zabrała mnie ostatnio do jednej naszej żyrardowskiej restauracji na ravioli. I to jest moje odkrycie numer dwa, bardzo dobre! Drogie, jak wszystko w tym punkcie gastronomicznym, ale dobre! Tak przy okazji, jak będziecie w Świnoujściu, to polecam dwie restauracje: Batista i Hong Son. Nie polecam natomiast samoobsługowego baru w galerii, tak jak zawsze lubiłam bary tego typu, co się samemu nakłada i na wagę płaci, tak tutaj serio coś nie wyszło.
A teraz, tak już na koniec tego wpisu, recenzja sprzętu. Mam aktualnie, pożyczone do testów, słuchawki sony WH-1000XM3. Słuchawki z wyciszaniem tła, zamknięte, wielkie, a wygodne, co się rzadko zdarza, z bluetooth i bardzo dobrą baterią, z panelem dotykowym na prawej słuchawce i przyciskiem funkcyjnym na lewej, słowem urządzenie, do którego wepchnięto wszystko, co tylko można w słuchawkach tego typu zmieścić.
Obserwacja pierwsza: Słuchawki na bluetooth grają lepiej, niż na kablu!
Obserwacja druga: Żadne inne słuchawki bluetooth nie wytrzymują na baterii ponad 30 h.
Obserwacja trzecia: Aplikacja SONY, która pomaga pewne rzeczy w słuchawkach ustawić, jest na Iphonie całkiem dostępna.
Obserwacja czwarta: Jak siedzę w tych słuchawkach, nawet nie włączonych, w ciszy, to słyszę własne serce. Po pewnym czasie nieco irytujące. Emotikon slightgrin
Obserwacja piąta: Noise cancelling bezkonkurencyjny.
I w ogóle w niczym te słuchawki nie przeszkadzają. Są wygodne, miękkie, nie wydają odgłosu przy składaniu… dopisuję to dlatego, że moje słuchawki, których używałam do tej pory do komputera, przy składaniu skrzypią.
Jak już słuchawki, to czas na ogłoszenia muzyczne:
1. Jest nowy album Scotta Stappa, byłego wokalisty Creed. Dobra robota.
2. Niedługo będzie album Sama Fendera. Kto gościa nie słuchał, serdecznie zapraszam. Jest jeszcze ambitna muzyka na tym świecie.
3. Po drodze na wakacje wpadła mi w ucho jedna piosenka projektu, nazywającego się Howling. Może nie tyle wpadła w ucho, co zahipnotyzowała, bo to jest taka raczej elektronika. Album się nazywa "sacred ground".
Także zakładajcie swoje słuchawki, ja zakładam swoje i zapraszam do świata dużo ciekawszego od mojego bloga.
Pozdrawiam ja – Majka.