Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Czeski film, noszenie sprzętu i zmiana filamentu, czyli w ostatnich miesiącach praca. Nad sobą.

Od pewnego czasu aplikacja w zegarku, służąca do śledzenia rytmu snu, pokazuje mi rano powiadomienie. Powiadomienia w zegarku mają to do siebie, że się pokazują, a pod spodem mają przycisk, który nie wiem, jak graficznie wygląda, ale przez czytnik ekranu czytany jest jako: odrzuć. No OK, odrzuć powiadomienie, rozumiem, już nie chcesz na nie patrzeć.
Poranne powiadomienie prezentuje się następująco:
"Wygląda na to, że już nie śpisz. Czy chcesz rozpocząć dzień?"
Po pierwsze, co to za idiotyczna forma pytania, wiadomo, że zazwyczaj NIE chce! Pytanie powinno brzmieć: czy rozpoczęłaś już dzień?
Po drugie opcje wtedy mam dwie: "tak" i "odrzuć". Wygląda pięknie. I jest zepsute, bo jak klikam "odrzuć", to dzień się nie odrzuca, trwa uparcie dalej, nawet, jak akurat nie mam ochoty go rozpocząć.

I jak taki dzień wygląda?
Najpierw przychodzi Dante, piesek nasz niezawodny, kładzie się oczywiście na samym środku wszystkiego i przestaje reagować na świat. Pytam się go, co robi, dlaczego tu śpi, czy by nie chciał może łaskawie wstać…? Nic z tych rzeczy. Czasem tylko westchnie ciężko, zniesmaczony moim zachowaniem.
W trakcie dnia do życia budzi się też drukarka 3d. Nie jest ona bardzo głośna, choć obie z siostrą stwierdziłyśmy, że czasami wydaje takie odgłosy, jakby zamieszkiwali ją kosmici, rodem z syntezatorowych filmów science fiction dawnych lat. Nabieramy przy niej również innych, kosmicznych doświadczeń.
– Emila, ciągnie się ta nitka przy druku? –
– Chyba tak. –
– To weź zdejmij. –
– No ale palcami ,to się boję! –
– Nie bój się, jak dysza będzie daleko, to przecież możesz złapać, to nie jest gorące. –
– Jest daleko. –
– No to, jak jest daleko, to zdejmij. I co, udało się? –
– Jest! Tak! Mam ją! – Widzicie? Przeżycia rodem również z filmu.
Co jakiś czas jednak drukarka postanawia być głośniejsza i zaczyna się skarżyć, że o Boże, ratunku, pomocy, jak żyć, panie, jak żyć, skończył się materiał! Trzeba zmienić!
Jedynym sposobem na to, żeby moja drukarka drukowała coś z wielu kolorów jest zmiana tego plastikowego drutu podczas druku. Skutek tego jest taki, że na słowa "a potem była zmiana" cały świat odpowie "i szpak dziobał bociana". Ja natomiast odpowiem: i skończył się pomarańczowy drut.

Nie samym filamentem jednak żyje człowiek, a ponieważ dawno nie pisałam, trochę opowiem, co się działo w sierpniu.
Zacząć można od tego, że wyjechałam do Czech. Powiedzmy, że był to wyjazd służbowy, bo starałam się podczas tego wyjazdu uczyć, jak to jest być koordynatorem na obozie ICC. Kto by pomyślał, a parę lat temu sama byłam uczestnikiem.
Wyruszyliśmy z Krakowa, na szczęście nie bladym świtem, tylko o jakiejś ludzkiej godzinie i od razu rozpoczęliśmy dyskusję, czy jak będzie mandacik, to składka, czy na fakturę. Bezpiecznie i zgodnie z przepisami… na dobry nastrój… dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia późnym popołudniem.
Trzy uczestniczki, koordynator i ja, czyli w sumie pomiędzy, bo jestem ze strony fundacji, ale dziewczyny niewiele młodsze ode mnie. Niestety nocleg mieliśmy w innych miejscach, więc na początku musieliśmy się rozstać.
Od razu zaczęło się ciekawie. Hotel zrobił wrażenie całkiem dobre, oto w pokoju jest łazienka, szafa, biurko i telewizor, szafka nocna, stoliczek, łóżko i… OWAD. NIE wiem jaki.
Mój stosunek do owadów znają wszyscy, utrudnia on zarówno służbowe zebrania, jak i prywatne wypady na pizzę. Owadów być nie może i koniec, zwłaszcza niezidentyfikowanych.
Co tu zrobić? Nasz koordynator owszem, odprowadził mnie do hotelu, ale drzwi dawno się za nim zamknęły, gdy odkryłam obecność owada. Przecież nie będę teraz dzwonić! Z drugiej strony spać trzeba… Wzięłam więc laskę, żeby problem był od razu jasny i wyszłam na korytarz.
Czyżbym chciała robić z siebie kretynkę przed całkowicie obcymi ludźmi, żeby mi wyganiali muchę z pokoju? Oczywiście, że tak! O, ktoś odkurza, to pewnie tu pracuje. Haloooo?
Pani nie mówiła po angielsku. Ani po czesku, jak już przy tym jesteśmy. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku, to więc robiłam.
Pani mówiła, jak mi się zdaje, po Ukraińsku i trochę czesku, ja mówiłam po polsku, angielsku i w języku migowym wszystkich narodów, że jestem niewidoma, a tu mi takie lata, o, widzisz, lata, nie chcę tego, co to jest? Nie wiem co to, bo nie widzę, nie chcę tego.
– Aaaa, to ja otworzę! – Pani otworzyła okno. Kobieto, to przecież naleci więcej! Oszczędzę wam tego, w każdym razie okazało się, że w sumie nie głupio zrobiła, owad oddalił się do swoich spraw, a ja mogłam się skupić na swoich.

Muszę przyznać, że pierwszy raz byłam w sytuacji, w której nie znałam ani miejsca, ani hotelu i byłam zupełnie sama. W takim wypadku nawet zwyczajne zejście na dół w celu zjedzenia jakiejkolwiek kolacji staje się przygodą. Zwłaszcza, że tam angielski funkcjonuje sobie na poziomie rozmaitym, od płynnego po płynnie zanikający.
Siedziałam sobie więc sama przy stoliku nieznanej restauracji nieznanego hotelu. Miałam nadzieję, że przy tym napływie wycieczkowiczów dosiądzie się może do mnie z łaski swojej jakiś włoski mafiozo, angielski książę… grecki bóg, by się samo nasuwało… Dobra, Werka, niech ci będzie, może być pruski hrabia. Nie dosiadł się żaden, ich strata.
Mówiąc o stracie, po kolacji jeszcze raz zeszłam na dół, żeby zgłosić, że nie działa wi-fi. W pokoju telewizor, poza pokojem czeski film. Trafiłam na etap wybiórczego angielskiego, więc człowiek na recepcji powiedział po angielsku, że mu przykro, a potem dodał, że: jak ne ide, to ne ide. Nie muszę znać czeskiego, żeby zrozumieć, co te smutne słowa oznaczały.
Na szczęście, konieczności oglądania seriali nie było, ponieważ okazało się, że mogę po raz pierwszy odwiedzić ludzi z ICC.
ICC, integracyjny, międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych, ma swój specyficzny układ dnia. Między posiłkami są warsztaty, przedpołudniowe i popołudniowe. Od 19 mamy różne aktywności dodatkowe, można grać w gry, grać na instrumentach, zwiedzać, biegać skakać latać pływać, kończy się to około godziny 21. I tu, ponieważ następuje czas na wypoczynek, uczestnicy rozpoczynają swój "czas wolny", w którym, zamiast snu, mogą spełniać wszelkie inne fanaberie, pod warunkiem, że mniej więcej od jedenastej będą cicho.
Jakby to napisała Chmielewska, Ola zaprezentowała fanaberię od razu.
– Majaaaa, czy ty możesz nie być, jak ten wujek na weselu? – Zapytała mnie, kiedy kolejny raz spytałam je, cóż to za Włochów poznały, że nieźle się tu bawią od samego początku i czemu ja jeszcze nic o tym nie wiem. No dzięki, Olu, to już jest ksywka na cały wyjazd!
W tym momencie pozdrawiam nasze uczestniczki, dziewczyny, bardzo się cieszę, że przez parę dni mogłam tam z wami być! To do grupy oficjalnej, ale pamiętajmy, że nieoficjalna również zasługuje na wspomnienie.
W tym samym czasie, w którym odbywał się obóz ICC, do miejscowości naszego pobytu przyjechała sobie prywatnie pewna grupa osób z Polski, byli uczestnicy, spragnieni odnowienia dawnych kontaktów i, tak generalnie, miłego spędzenia urlopu. Nagle więc okazało się, że wokół stolików, obleganych przez uczestników ICC, coś często słychać język polski.
Siedziałam ja sobie więc z tą nieoficjalną polską grupą, integrującą się w różnych językach z różnymi narodowościami, ostatniego wieczoru mojego pobytu w Czechach. Oficjalni uczestnicy również byli z nami, ponieważ w mieście trwał jakiś festiwal i wszyscy wieczorami wychodzili przejść się po mieście. W pewnym momencie jedna z uczestniczek, imienia tym razem nie wspomnę, bo nie wiem, czy mi wolno, powiedziała: Maja, jak coś, to my idziemy zapalić.
Troszkę mnie zatkało. Ja wiem, że ja jeszcze nie całkowicie koordynator, ale jednak dla nich teoretycznie bardziej kadra, przecież wie doskonale, że to JA… Zaniepokojonych rodziców od razu zapewniam, ona powiedziała kompletnie coś innego, tam głośno było. Ja jednak jeszcze o tym nie wiedziałam, więc wyraziłam na głos swoje myśli do siedzącego obok mnie kolegi P.
– Czekaj, co ona powiedziała? Że gdzie idzie? –
– Zapalić? – Zastanowił się i on, co jeszcze utwierdziło mnie w przekonaniu.
– No wiesz co? – Zawołałam, trochę z rozbawieniem, a trochę odczuwając w kościach te moje studia pedagogiczne. – No ale żeby tak… po prostu? Przy mnie? –
– On im na to pozwala? – Zagadnął kolega.
– A widzisz go tu gdzieś? Jasne, że nie pozwala! Ale… No i niby co ja mam zrobić? –
– Eeee, jak ja się cieszę, że ja już nie jestem koordynatorem. – Westchnął z ulgą kolega, nie posiadający moich dylematów. No bo z jednej strony dobra, człowiek się chce truć, jego sprawa, no ale z drugiej, czy ja bym, jako uczestnik, tak jeszcze na bezczelnego zgłaszała tę potrzebę?
Dziewczęta po pewnym czasie wróciły z wyprawy.
– Ej, słuchaj, ty mi powtórz, po co wyście poszły? –
– No jak to, zapłacić. – Odpowiedziała dziewczyna, niewinna jak dziecko. Faktycznie, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie, kiedy ktoś chciał zapłacić za zamówienie, po prostu wchodził do środka i mówił, co zamawiał.
– Jezu, to dobrze! Strasznie cię przepraszam, skarbie, myślałam, że wy jarać szłyście. Zapalić. –
– No co ty?! – Oburzyła się niesłusznie oskarżona, podczas gdy ja parsknęłam śmiechem.
Także potwierdzam i uspokajam, żadnego palenia, żadnego picia tam NIE… widziałam.

Z Czech wracałam flixbusem. Pierwszy raz jechałam tym wehikułem czasu, niniejszym muszę zwrócić honor polskim kolejom. Ja myślałam, że to w pendolino jest mało miejsca, otóż nie, w tym busie miejsca było jeszcze mniej, niż w tych pociągach, a także tanich liniach lotniczych. Z rezerwacją flixbusa pomagał mi niezmordowany kolega, tym razem T, również nieoficjalna grupa polska.
– Nieeee no, słuchajcie, ja chyba założę biuro podróży. – Mruknął tonem niezmiennie spokojnym z nad telefonu, podczas gdy trzy różne osoby na raz pytały, czy są jeszcze bilety, czy już zabookował te bilety i czy może jeszcze komuś kupić inny bilet. Na szczęście miejsce było i do kraju wróciłam szczęśliwie.

Coś ja jednak mam z tymi Czechami, tuż po powrocie do Polski zwracałam towar do czeskiego sklepu muzycznego. Bardzo lubię ten sklep, taniej, dostawy szybko i bez problemu, a i tu nie było ich winą, że akurat egzemplarz mi się słaby trafił. Swoją drogą uwielbiam ich tłumaczenia na stronie, niby nie do końca automatyczne, a jednak od czasu do czasu cudowne. Po dokonaniu zakupu na moje konto zostanie zesłany bonus w wysokości tylu i tylu procent. No to jak zostanie "zesłany", niczym z niebios, to kimże ja jestem, aby odmawiać? Inny przykład: po kliknięciu przycisku cena zostanie poniżona.
Po tej poniżonej cenie kupiłam mały kontroler midi od Akai, z padami, żeby mieć na czym grać rytmy, bo na klawiszach nie lubię. Te akurat kontrolery Akai charakteryzują się tym, że raz są dobre, a raz nie. Mi się akurat trafił ten drugi, ale spoko, przysłali nowy i jest super.

Natomiast mój kontroler do pro toolsa, mój niezmordowany towarzysz miksów Mackie ostatnio, niestety niestety, odszedł, obawiam się, do krainy wiecznych miksów. Już mu suwaczki szwankują, już guziki nie te, a cena naprawy jest dokładnie pomiędzy cenami dwóch innych kontrolerów, nowych i z gwarancją. W tej sytuacji chyba nie będę mieć wyjścia i pożegnam Mackiego z ciężkim sercem, ale i nieco cięższym portfelem.
Jestem w trakcie decydowania, co dalej, bo jednak coś z suwaczkami by się do miksów przydało. Tworzyć mogę bez tego, swoją drogą już pierwsze beaty na logicu zrobione, ale miksować już bez tego typu kontroli nie lubię.

Mój proces robienia beatów na logicu widziała ostatnio Weronika. Nie wiem, czy było to dla niej interesujące doświadczenie. Widziałam kiedyś na youtubie taki filmik: jak ludzie myślą o produkcji muzycznej vs rzeczywistość.

Czyli na zewnątrz fajne beaty, którymi, że tak powiem, szpanujemy na mieście, a w rzeczywistości pół godziny na wybór werbelka. Albo gramy, gramy, gramy, wszystko świetnie, dwa takty przed końcem Chryste, dobra, jeszcze raz.
Natomiast i tak fajnie, że już jestem w stanie przynajmniej proste rzeczy na tym Logicu robić, przestawienie się na inny program nie było aż tak trudne, jak myślałam, choć na reaperze pracowałam dłużej. A muszę się z tą produkcją, jak i z przygotowaniem sobie sesji do gry na żywo, jakoś ogarniać, bo widzisz, Drogi Czytelniku, od września gram w zespole.
Becia już na początku sierpnia wspominała coś o tym, że gra i śpiewa ze swoją przyjaciółką i brakuje im kogoś na bębny. Ewentualnie na klawisze. Nic nie mówiłam, ale zaczęłam się intensywnie zgłaszać serią rozmaitych gestów. Becia śmiała się i mówiła, że no tak, właśnie ona też już o tym pomyślała. Aktualnie jest nas czwórka, wraz z kolegą basistą i gramy. Na razie wiadomo, raczej uczymy się grać ze sobą, ale myślę, że jak na pierwsze tygodnie i tak idzie nam spoko.

– Więcej noszenia, niż grania! – Jęknęła Beata, rozmontowując zestaw perkusyjny przed jedną z poniedziałkowych prób. Tu trzeba dodać, że jesteśmy dość podobnego wzrostu i postury, więc wyglądamy całkiem ciekawie z elementami zestawu zawieszonymi na sobie w futerałach lub trzymanymi w rękach. W trakcie obwieszania się tymi gratami kontynuowała przemowę.
– Ale trudno, chciało się grać, to trzeba nooosić… Czekaj! –
– Wziąć ci coś? – Zapytałam z troską myśląc, że moja przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach, bo jest jej za ciężko.
– Nieee! – żachnęła się, – Tylko ta torba jest tak cholerrrnie dłuuuga! – Po wykonaniu skomplikowanego manewru wydostania się z dość wąskiego korytarza z tą, faktycznie, cholernie długą torbą na statywy i inny podobny sprzęt, na próbę udało nam się dotrzeć.

No więc widzisz, Czytelniku. W wolnych chwilach Logic, w poniedziałki wieczorem noszenie sprzętu i próby, ewentualnie nie w tej kolejności, a tak poza tym, to druki, druki, zmiana filamentu, druki…

Myśląc kiedyś o pracy, jakiejkolwiek wykonywanej przeze mnie, niezależnie od tego, czy w Fundacji, czy związanej z dźwiękiem, nie przewidziałam, jak bardzo życie będzie mnie stresować. Nie życzę nikomu strachu przed absolutnie wszystkim, a zaraz do tego dojdą studia, faktem jednak jest to, że ja tutaj piszę o momentach fajnych. O tym, że wyjechałam za granicę, że coś sobie kupiłam, że gram w zespole, albo, że wyszłam ze znajomymi na pizzę. Kilka osób przez ostatnie miesiące często przypominało mi o pisaniu bloga, chwaląc go przy okazji. Było to oczywiście bardzo miłe, ale zaczęłam się wtedy zastanawiać, czemu właściwie piszę? No bo OK, muzykę zawsze chciałam robić, wiem, dlaczego ją robię. O tym, dlaczego studiuję, już tu pisałam, czegoś o druku uczę się, bo to interesujące, a poza tym potrzebne do pracy, ale pisanie? Te wpisy nie mają jakiegośgłębokiego przekazu, zaplanowanej formy, no więc dlaczego?
Chyba już wiem. Zauważyłam, że najczęściej piszę Ci, Czytelniku, o momentach raczej dobrych. Nie piszę w najgorszych okresach, no bo mało komu by się chciało wtedy pisać, a i z czytaniem tego później mogłyby być problemy. W najgorszych okresach pisanie mi nie idzie. Z drugiej strony jednak, przyjmując taką formę samo z siebie wychodzi, że podczas pisania postu muszę sobie przypomnieć, co fajnego wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Albo przynajmniej, jak przedstawić wydarzenia w interesujący sposób.
Jasne, że wyjazd do Czech wiązał się z mnóstwem przygotowań i stresem. Dużym. Jasne, że na pierwszej próbie zespołu ludzie nieco mniej się odzywali, niezbyt się jeszcze znając, a ja to już w ogóle, bo mam problem z nowymi osobami. Jasne, że często, zanim uda mi się coś zrobić muzycznego program przestaje działać, a ja przeklinam i idę spać. Drukarka natomiast często zapycha się z niewiadomego powodu i zmiany materiału nie przebiegają tak płynnie, jak ja tu przedstawiam.
Jak widać jednak, da się z tych wszystkich dni wydobyć zabawne albo pożyteczne sytuacje, a jak wiadomo, wg. mojego podejścia, żeby coś miało sens, musi być albo pożyteczne, albo przynajmniej zabawne. Ja tej rzeczywistości nie przeinaczam, te anegdotki naprawdę miały miejsce. Ja tylko przedstawiam je, zamiast tych godzin czekania na nie.
Bo co mam ci, Czytelniku Drogi, pisać? Że na początku każdej znajomości muszę się 5 razy przejąć, że na pewno nie będę wiedzieć, co powiedzieć? Że zazwyczaj do południa w ogóle niezbyt toleruję świat i ludzi? Że ostatnio trudno mi się zebrać do pracy, nawet, jeśli ta praca jest związana z dźwiękiem? Ktoś mi zadał pytanie: no i co wtedy, siedzisz i nic nie robisz? No… tak mniej więcej. O tym mam napisać, że często do poniedziałkowych prób przygotowuję się w poniedziałek? To już prawie, jak na studiach!
Ostatnio jednak moja przyjaciółka powiedziała mi coś ważnego. Posprzątałam dziś o dwudziestej drugiej. I wiesz, jest tak samo czysto, jakby było, gdybym posprzątała wcześniej!

Więc może o to chodzi? O efekt, który osiągamy, nawet, jeżeli po drodze było trochę jakby mniej fajnie? I żeby po paru tygodniach pamiętać zabawne anegdotki i przydatne doświadczenia, a nie to, co było dużo gorsze. Przecież ze zwyczajnych dni też można wyciągnąć jakieś plusy, wczoraj na przykład zrobiłam (prawie) wszystkie punkty z listy zadań!

Także tak, Czytelniku. Trochę się działo, ale w tym miesiącu, to głównie praca, albo zawodowa, albo nad sobą. Na pewno nauczył mnie ten miesiąc, że nawet, jeśli do czegoś prowadzi długa trasa, to należy doceniać te nasze małe zwycięstwa. Mogą nas jeszcze nieźle zaskoczyć. 😉

Poza tym trzeba pisać, przecież ja dopiero od niedawna wiem, jak wiele osób mnie czyta! Ile ja muszę nowych tematów powynajdywać. No bo co mam napisać, że nowe buty kupiłam? Wszyscy wiemy, jak to się kończy.

Pozdrawiam i życzę siły
ja – Majka

PS: Serio kupiłam te buty.
PS2: A wypad do Gdańska koniecznie trzeba powtórzyć!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Takie (prawie) grzeczne dziecko, czyli mój wpis o szczęśliwych latach

Hej hej!
Przychodzę z kolejnym wpisem z dwóch powodów.
Po pierwsze, ja nie miałam pojęcia, że tyle osób mnie czyta! Bardzo motywująca sprawa! Bądźcie cały czas tak aktywni, to mi nigdy nie zabraknie zajęcia. 🙂
Po drugie, miałam ten wpis napisać już dawno, a zeszły tydzień, zwłaszcza wtorek, mnie do tego jakoś nastroił.
Parę miesięcy temu natrafiłam na innym blogu na takie wyzwanie, blogowy łańcuszek, jak go zwał tak zwał, żeby odpowiedzieć na kilka pytań o swoje dzieciństwo. Jak to się mówi, te beztroskie lata, choć wszyscy wiemy, że to wcale nie zawsze tak kolorowo wygląda.
Czemu teraz? Czemu zachciało mi się to napisać dziś, a nie np. pierwszego czerwca? Pierwszy powód jest banalny, życie mnie wtedy jakoś zajęło. Drugi, to tamten wtorek.
Najpierw pojechałam do sklepu muzycznego, a tam widziałam nowy syntezator Rolanda, który jest… MAŁY. Tak mały, że w sumie nawet dla mnie te gałki były niezbyt wygodne, jak na pierwsze użytkowanie. Co to musi mówić o urządzeniu, skoro nawet dla mnie jest za małe? Maszyna potężna i dość skomplikowana, a spokojnie mieści się w dwóch dłoniach człowieka normalnej wielkości.
Następnie pojechałyśmy z mojąsiostrą do Złotych Tarasów, gdzie, jak na nas przystało, Emila kupiła sobie naszyjnik, a ja układankę. Nie, przepraszam, w tym wieku, to nie jest układanka. To jest "łamigłówka". Jest metalowe, nikt nie umie tego rozłożyć, a jak rozłoży, to na pewno nie złoży z powrotem, przeklina i rzuca przedmiotami. Kiedyś się układało klocki. Teraz to się nazywa, że człowiek ma hobby takie, taką pasję, jak mówiłam, łamigłówki. Mądrze brzmi i rozwija… coś na pewno. Teraz leży sobie niedaleko mnie. Rozłożone. Umiem rozłożyć!
Tu ciekawostka, jak w sklepie z takimi przeróżnymi grami zapytałam dośćspokojnie jednej z pracownic: proszę pani, ale rzucać, to tym nie wolno? Odpowiedziała równie uprzejmie: nie nie, tym nie, to nie ta zabawka, tamte się już wyprzedały.

OK, no więc widziałam miniaturowy syntezator, mam to cholerstwo do rozkładania, poza tym lipiec jest, wakacje… Czas na wpis o dzieciństwie!

1. Ulubiony przebój radiowy z dzieciństwa?

Ulubiony? Jeden? Ale jak…?
Dobra, wymyśliłam. Było sporo rzeczy, których często słuchałam, ale jak mam wymyśleć coś, co faktycznie leciało w radiu, chyba wybieram to.

Często to puszczali w Esce, której wtedy lubiłam słuchać i, choć zwykle to radio opiera się bardziej na remixach i szybszych, klubowych rzeczach, wtedy czasami mieli fazę na takie wolniejsze, spokojniejsze piosenki. Spodobało mi się wtedy głównie dlatego, że głos Jamesa Morrisona wydał mi się bardzo podobny do głosu Zacka Efrona, grającego w Highschool Musical. No sorki, rozmawiamy o czasie, w którym Highschool Musical był niezwykle ważny! 😉
Dodam ciekawostkę. W Esce wtedy był konkurs, polegający na tym, że, jak ktoś zgadnie, co będzie na szczycie niedzielnej listy przebojów, to dostanie 10 płyt. DZIESIĘĆ. To tak dużo było wtedy.
I nawet chciałam zadzwonić, chciałam powiedzieć, że to będzie to. I nie zadzwoniłam, a trzy razy wygrało moje!

2. Dziwna, a jednak nieodłączna fantazja?

Ciężko powiedzieć, ale chyba najdłużej utrzymującą się sprawą była żmija w kącie sypialni rodziców. Przyśniła mi się kiedyś, jak wyszła z tego kąta i mnie goniła. Nawet nie wyglądała za bardzo, jak żmija, ale stwór syczał i był straszny przez samo swoje bycie w moim umyśle żmiją. Po pierwsze, moja mama boi się węży, więc zwykle wąż był we wszystkich bajkach odpowiednikiem czegoś bardzo złego. Po drugie, faktycznie była wtedy jakaś bajka, w której bohatera zaatakowała żmija. A żmija jessssst zzzzzła…
W każdym razie przyśniła mi się, jak wyszła z tego kąta i potem przez bardzo długo jeszcze nie weszłabym sama do tego pokoju. Chyba nie od razu wyjaśniłam, o co mi chodzi, więc rodzice się dziwili. Zawsze można było mi powiedzieć, żebym coś zrobiła w domu, coś skądś przyniosła… No chyba, żę z sypialni, to nie. Tam potrzebowałam towarzystwa.
Potwór pod łóżkiem też był, a jakże, z tym, że mój był podobny do jednego pluszowego psa, co sam chodził, miał takie same nogi i tak samo warczał silniczkiem. Też mi się musiał przyśnić i myślałam, że to prawda. Wniosek z tego, że był sztuczny, na baterie.
O, ale, myśląc o snach, wpadłam na to, co najlepiej pasuje do tej kategorii. Może to się jakoś bardzo długo nie utrzymywało, ale ja swego czasu byłam przekonana, że jeśli ktoś nam się śni, to ten ktoś też o tym wie, przecież też tam, jak gdyby, był. Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy tak by było lepiej, czy wręcz przeciwnie.

3. Zaskakująca zabawa z dzieciństwa?

Zmywanie. Nie, nie takie zwykłe, choć tego teżsię nauczyłam i w sumie nawet lubiłam robić. Ale zanim prawdziwego, nauczyłam się własnego zmywania, polegającego na tym, że miałam miskę z wodą, a w niej sobie czyściłam różne małe naczynia, małe kieliszki na coś, takie rzeczy. Podejrzewam, że nawet nie tyle czyściłam, ile przelewałam wodę z jednego do drugiego. Nie wiedzieć czemu wtedy mnie to interesowało, przy okazji ta woda przydawała mi się czasem do różnych innych eksperymentów. Robić pianę, to jedno, ale ja pamiętam, jak wielkim odkryciem było dla mnie, że papier się topi. Chyba chciałam sprawdzić, jak bardzo się może stopić, zanim nie zniknie.

A takie bardziej typowe, choć dla niektórych nadal zaskakujące, może być to, że swego czasu preferowałam zabawy częściej przypisywane chłopcom. Samochodziki, dywan z ulicami, potem indianie i namioty, piraci i ich statki… A, no i były miecze z takich styropianowych listewek, nawet z jednej strony owijane sznurkiem, żeby miały rękojeść. Do tej pory pamiętam nasze walki z dziadkiem na środku salonu. Nie wiem, czy babcia była wtedy zadowolona.

4. Gdzie chodziliście na spacery?

Pierwsze, co mi się nasunęło, to, że do Kauflandu. Bardziej chodzi jednak o to, że Kaufland, to było pierwsze miejsce poza domem, do którego zapamiętałam i dobrze znałam drogę. Czasem więc szłam obok mamy sama, czasem, kiedy tam chodziłyśmy, mogłam też np. słuchać muzyki, co teoretycznie na nieznanych trasach było trudniejsze. Oczywiście teraz bym nie szła ze słuchawkami, ale wtedy, kiedy zawsze szłam z kimś, potem również prowadziliśmy wózek, jakoś mi to nie przeszkadzało. Czasami zdarzało nam się też pójść na piechotę do babci i pamiętam to dlatego, że było tam, jak na moje ówczesne możliwości, dość daleko.
Inne spacery pamiętam już poza miejscem zamieszkania, kiedy jeździliśmy do rodziny w Warszawie albo w Łodzi. W Warszawie chodziło się do ogródka jordanowskiego, tam się nauczyłam rzucać do kosza, a w Łodzi spacery były do lasu, bo akurat był blisko. Cieszę się, że jeden z moich wujków nigdy nie bał się zabierać mnie na te spacery nawet wtedy, kiedy trzeba było wędrować po trudniejszych fragmentach terenu czy przełazić przez krzaki. Do dziś się nie boi!

5. Jaka była wasza spektakularna psota z dzieciństwa?

O Jezu, no dobrze. Czas na historię o motorku.
Bajka rozpoczyna się, kiedy mała Maja bawiła się w przedszkolu. Ja byłam w przedszkolu integracyjnym, w którym akurat integracja nie występowała jedynie w nazwie, ale też dbało się o nią rzeczywiście. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, choć oczywiście okupione to było pewną ilością ciężkich chwil, zarówno moich, jak i moich opiekunów. Miałam tam jednak zapewnione wsparcie dorosłych.
Z dziećmi natomiast, jak to z dziećmi, bywało różnie i choćby nie wiem, jak dobra była placówka, nic się na to nie poradzi. Dodam tylko, w ramach ciekawostki, że miałam tam jedną przyjaciółkę, z którą, niestety, już kontaktu nie mam. Miałam też jednak kolegę, który mnie nie lubił, mówiło się, że bez powodu, choć oczywiście teraz podejrzewam, jaki ten powód był. Siedział koło mnie podczas posiłków i pamiętam, że kiedyś założyłam się z nim, że zjem zupę, zanim doliczy do stu. Wiecie, sto, to była taka ogromna liczba! Było to istotne o tyle, że ja wtedy straszliwie wolno jadłam. No i ten kretyn zaczął liczyć dziesiątkami. Pozdrawiam cię serdecznie, mój drogi wrogu z przedszkola. Spotkaliśmy się w liceum, zupełnie w innych okolicznościach i trzeba przyznać, że umiesz organizować niezłe imprezy! 😉
W każdym razie mój kolega od obiadów, wraz z kilkoma innymi, utrudniali mi pewną rzecz. W naszej sali był do dyspozycji tzw. motorek. Czyli takie czterokołowe jeździdełko na pedały, którym wszyscy, rzecz jasna, chcieli jeździć równocześnie. Do dyspozycji, to za dużo powiedziane, jak się jest mojej wielkości, a w dodatku mało się widzi, bitwy o motorek wygrywa się niezwykle rzadko i trzeba by chyba o 6 rano stawać w kolejce.
Bardzo lubiłam ferie zimowe. Wcale nie ze względu na wyjazdy, przeciwnie, my najczęściej zostawaliśmy w domu i ja nadal chodziłam do przedszkola. Ale inni nie! Było nas tam może z 6 osób na raz i było mnóstwo miejsca, mnóstwo zabawek i wreszcie cisza. I uwaga, był też motorek.
W brew temu, co mogli sobie myśleć, ja tym motorkiem umiałam jeździć, nie wpadając na meble i innych użytkowników dróg. Dobrze znałam i salę, i możliwości pojazdu, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby tym magicznym wechikułem objeżdżać naokoło stół, po drodze odwiedzając różne zakątki świata. Z tym, że liczne eksperymenty psychologiczne udowodniły jużdawno, jak się kończy wręczenie władzy przegranym. No więc mała Maja uznała wtedy za stosowne wjechać tym motorkiem w jakąś skomplikowaną budowlę, którą sobie znajomi chłopcy układali.
Dlaczego? Nie pytajcie mnie, dziecko w przedszkolu nie odczuwa potrzeby argumentacji własnych decyzji. I może i psota nie była niezwykle spektakularna, kto się w przedszkolu nie bił? Zaistniał tu jednak ciekawy problem. Będąc mała naprawdę starałam się nie oszukiwać. Nie przewidziałam jednak, że po tym moim ataku na fortecę chłopców świat się nie zatrzyma, tylko będzie bezczelnie istniał dalej i ktoś mnie, słusznie zresztą, spyta, po co to zrobiłam. W jakim celu?

Tę wzruszającą opowieść przedstawiłam ostatnio na naszym wigilijnym spotkaniu mojej grupie ze studiów. Moje cudowne koleżanki z grupy na tym samym spotkaniu znalazły w jajku niespodziance motor. Zgadnijcie, kto go dostał? Powiedziały, że to taki świąteczny cud, żebym już zawsze miała swój motorek.

6. Co udało wam się zepsuć?

No wiadomo, tę budowlę, motorkiem. Ale co jeszcze?
O ile pamiętam ,to było całkiem zwyczajne zniszczenie, zbiłam szybę piłką. Z tym, że to była szyba w witrynce, bo grałam w piłkę w korytarzu. Dziadek, nie ten od szermierki, drugi, nie obronił bramki, cóż…
Pamiętam, że byłam wtedy na moich kilkudniowych feriach u babci w Warszawie i jak rodzice po mnie przyjechali, to stałam sobie przed witrynką w dziwnym przekonaniu, że uda mi się tam stać tak długo, aż wszyscy NIE zobaczą.

7. Co lubiliście, a czego nie lubiliście ubierać?

To akurat dość proste pytanie, ja zawsze, i wtedy, i teraz, wolałam sportowe, wygodne ubrania od typowo eleganckich. Trzeba jednak przyznać, że teraz mam takie sukienki, które lubię, zwłaszcza w takie temperatury, jak ostatnio. Żadnych innych strojów nie da się wtedy znieść, plus feetback mam dobry, to tym bardziej się bardziej chce. W sklepach coraz mniej przeszkadzają mi buty, wszelkie buty mogę kupować.
W dzieciństwie jednak eleganckie stroje na szkolne uroczystości były wyłącznie obowiązkiem, a zakupy odzierzowe, to już w ogóle odpadały i były męką ponad wszelkie inne. Teraz jest troszkę lepiej, zwłaszcza, że coraz częściej chodzę z siostrą. Tym samym chyba przegrałam zakład z babcią, która mówiła mi w dzieciństwie, że na pewno kiedyś mnie to zainteresuje bardziej, podczas gdy ja twierdziłam, że to absolutnie niemożliwe.
Nadal nie jest to mój ulubiony temat i nadal wolę spodnie, koszulki z napisami, adidasy i bluzy. Różnica jest taka, że te bluzy i adidasy mogę teraz z radością kupić, a i eleganckie rzeczy doceniam i są doceniane, jak trzeba.
Od Beaty dostałam na osiemnastkę T-shirt z napisem: zejdź mi z drogi, chcę przejść do historii. Także wiesz, Czytelniku, czekamy.

8. Kiedy czuliście się dorośli?

Myślałam nad tym pytaniem trochę dłużej, ale chyba najbardziej wtedy, kiedy mama zabierała mnie do pracy. Wtedy pracowała w dziekanacie nieistniejącej już szkoły wyższej w naszym mieście i pozwalała mi na czystych kartkach przybijać pieczątki. Czyli robić to, co reszta też czasami musiała robić. Siedziałam sobie za wysokimi biurkami, w dużych fotelach, pisałam coś długopisem itd. Swoją drogą mam wrażenie, że to tam nauczyłam się pisać zwykłe, drukowane litery, choć o to dbano również w moim przedszkolu.

9. Czego wam zakazywano, a co robiliście i tak?

No nieeee, nie mooogę powiedzieć. 😉
Nie no, jak byłam mała, to proste, cokolwiek, co robiłam w nocy, że tak powiem, po dobranocce. Długo miałam problemy ze snem i często zdarzało się, że rodzice już spali, a ja nadal chciałam się bawić, słuchać bajek, rozmawiać czy chodzić po domu. Wielkim osiągnięciem wydawało mi się wtedy przekradnięcie do jakiegoś, wcześniej ustalonego, miejsca w domu tak, żeby nikt nie usłyszał i się nie obudził. Ponieważ w naszym mieszkaniu nie było wewnętrznych drzwi do pokojów, a nawet, jak były, nie zamykało się ich, faktycznie musiałam się zachowywać cicho. Czasami też wyciągałam mój odtwarzacz mp3 i słuchałam muzyki, mimo, że jużpowinnam spać. Tego oczywiście nie było jak wykryć, ja jednak miałam tę świadomość, że robię coś "niedozwolonego".
Po czasie myślę, że dlatego aż tak podobała mi się "zima muminków", w końcu tam też muminek chodzi po domu, nudzi się albo boi, a przede wszystkim czeka, aż obudzi się ktokolwiek inny, żeby nie był w zimie całkiem sam.

10. A co bezprawnego zrobiliście w szkole?

Żeby to jedno! Tu jednak warto przypomnieć, że podstawówkę skończyłam w ośrodku dla niewidomych, a w takich ośrodkach, gdzie trzeba ogarnąć sporą grupkę podopiecznych na sporym terenie, nie trudno jest znaleźć coś, co byłoby niezbyt dobrze widziane przez wychowawców. Zasad było sporo, sporo też było osób, które wynajdywały przeróżne sposoby na naginanie ich. Ja, przychodząc do ośrodka, byłam raczej grzecznym dzieckiem. Nie dzieckiem pozbawionym pomysłów, często też miałam własne zdanie, czego jakoś dorośli niezbyt lubią u siedmioletnich dzieci, nie miałam jednak w zwyczaju łamać regulaminu, kiedy jużbył przedstawiony. Jasne, można powiedzieć, że jakaś zasada jest bez sensu, ale żeby tak od razu postąpić wbrew zakazowi? To, na początku, niezbyt mieściło mi się w wyobraźni.
A potem spotkałam moje przyjaciółki z podstawówki, które, w całym okresie naszej edukacji, zdążyły mi pokazać kilka rzeczy. Okazało się, że mimo, że nikt mi na coś nie pozwolił wyraźnie i na piśmie, nie od razu oznacza to, że nie wolno tego spróbować. Okazało się więc również, że zajrzenie na, dla nas niedozwolony, strych, pójście do szkoły jakąś kompletnie okrężną drogą, czy chowanie się przed kształceniem słuchu w szafie, to mogą być całkiem zabawne pomysły.
Rzeczą, za którą jednak czekałaby mnie największa kara, gdyby ktoś się o tym, oczywiście, dowiedział, było prawdopodobnie po prostu wyjście na zewnątrz bez pozwolenia. Chodzenie po ośrodku, to jedno, mimo, że teren był spory, sprawą zupełnie inną było jednak opuszczenie jego murów bez pozwolenia i opieki, a także bez aprobaty nauczyciela orientacji przestrzennej. Owszem, zdarzyło mi się pójść do sklepu z przyjaciółką bez uprzedniego poinformowania o tym wychowawców z internatu. Dla grzecznej dziewczynki, jaką podobno wtedy byłam, było to niezwykłe przeżycie. Była tam z nami również jedna słabowidząca koleżanka, której imienia nie zdradzę, no bo wiadomo, współudział w przestępstwie, te sprawy. To nie tak, że nigdzie nie pozwalano nam chodzić, ja akurat dość wcześnie takie pozwolenie w końcu uzyskałam, bez takiego papierka jednak nie wolno nam było wtedy opuszczać ośrodka bez opieki, a my nie dość, że opuściłyśmy, to jeszcze wróciłyśmy z zakupami! 😉

I to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o mój łańcuszkowy wpis o dzieciństwie. Jak macie jakieś fajne wspomnienia / komentarze, to proszę.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Co się zmieniło oprócz tego, że wszystko? Rok 2022

Mówiłam, że napiszę podsumowanie roku i słowa dotrzymam, choć oczywiście, kiedy zaczęłam go pisać, już była końcówka stycznia. Punktualności uczę się od urzędów, no bo 14 dni na rozpatrzenie podania, potem jeszcze ze 30… lat… na reakcję i już będzie efekt.
Miałam troszkę spokoju przed sesją, miałam gorącą herbatę z przyprawami z dalekich stron, bardzo dobrą, mogłam rozpocząć pisanie. Skończyłam teraz, także wiecie…

Pierwsze, co mogę powiedzieć o roku 2022 to to, że był… długi. Po prostu. Strasznie to dawno było, ten poprzedni sylwester. Nawet ostatnie podsumowanie roku było dawno, choć, o ile dobrze pamiętam, pojawiło się równie punktualnie. Czytałam ten tekst i przyznaję uczciwie, że czułam się, jakbym czytała o kimśinnym. I na razie żałuję, choć wiem, że tak naprawdę, na dłuższą metę, to zmiana jest konieczna, zmiana jest jedyną stałą i takie inne prawdy, które znam, ale jeszcze nie odczuwam.
Oczywiście, że z niektórych rzeczy się cieszę. Jasne, że pewne sprawy są konieczne. Zaraz będę opowiadać i o jednych, i o drugich. Wspomniałam tylko szczerze o tym, że był to rok, który w sumie, po zastanowieniu, mogłabym powtórzyć. Przynajmniej niektóre jego fragmenty.

Jaka jest różnica?
O ile rok 2021 przynosił mnóstwo zmian wokół mnie, tak w tym roku zmiany dotyczyły konkretnie mojej osoby i tak naprawdę trudno mi ogarnąć umysłem ilość tego. Styczeń i luty kojarzę raczej ze szkołą, uczyłam się o tym, o czym chciałam, wraz z ludźmi, którzy chcieli tego samego. To jest bardzo duże szczęście, wiedziałam to wtedy, ale teraz odczuwam jeszcze mocniej, potem wspomnę o tym, dlaczego. W studiu nagrywaliśmy, w innych salach zdawaliśmy testy z teorii, po lekcjach natomiast łaziło się po krakowskich rynkach różnych, raz zatrzymując się przy ulicznych muzykach, a raz w macu. Mieliśmy taki ulubiony mac, w którym się smutne rzeczy omawiało, jak było trzeba. Podziękowanie dla Mishy, co się ze mną na te spacery do maców wypuszczał, a także dla Sylwii, która wtedy może rzadziej spacerki, za to towarzyszyła mi przy herbatkach. Dziękuję Ci za to, że wiedziałaś, kiedy należy herbatkę zrobić, a także towarzyszyłaś mi w tych wszystkich momentach, kiedy musiałam być zbyt cierpliwa. Albo diabelnie odważna, też się zdarzało.

Co do całej klasy, to czasami zdarzało się nam jeździć do studia naszego opiekuna roku, żeby pograć na instrumentach, ponagrywać i generalnie poodczuwać atmosferę. Chciałabym tam pojechać jeszcze raz i czekam na taką okazję z niecierpliwością. Także wie Pan…
Jedna z takich wizyt musiała się odbywać na przełomie lutego i marca, a pamiętam to dlatego, że napisałam wtedy piosenkę o wojnie.

Szczerze mówiąc, Czytelniku, faktycznie nie wpadłam na to, że dożyję roku, w którym sformułowanie "przed wojną" zmieni znaczenie. I to dla mnie mogą być tylko słowa, dla mnie to może być tylko wiedza. Ale kiedy mój przyjaciel wraca z domu i używa tego w zwyczajnym zdaniu: przed wojną to działało tak i tak… Przyznaję, że jestem przerażona. Pamiętam, że wtedy to dziwne zimno towarzyszyło mi długo. Co można w ogóle zrobić z taką informacją? Wojna? W dwudziestym pierwszym wieku do ludzi strzelać? Jak? Po co…?

Dziwna nastała atmosfera w internacie. Na stołówce zapytywaliśmy się nawzajem, przez jakie "H" piszemy putin, na lekcjach kolega słuchał radia i było to całkowicie normalne, a i na korytarzach czasem rozbrzmiała niejedna pieśń bojowa.
Z drugiej strony człowiek nie wie, jak wtedy mówić o innych sprawach, a mówić i robić trzeba, bo świat ma tę dziwną i nieprzyjemną cechę charakteru, że nie chce mu się czekać.

W marcu kupiłam syntezator i odbyłam praktyki. Z syntezatora się bardzo cieszę do tej pory. Praktyki też były fajne, choć pamiętam, że w tamtym czasie przeżywałam niezwykle ciężki okres w życiu. W ramach uspokajania się chodziłam na długie spacery, a że mieszkamy w tym naszym wyczekanym domu, to mam gdzie, bo tu niedaleko las. I wodospad.

W kwietniu za to minął rok od założenia fundacji, co zasługuje na kilka słów. Po pierwsze, w 2022 roku zakończył się pierwszy, a także rozpoczął się drugi, muzyczny projekt przez nas organizowany. Świąteczne koncerty, to jest coś bardzo wzruszającego w trakcie i niezwykle męczącego przed i po, ponieważ cała trasa musi się zmieścić w okresie świątecznym. Są to niezwykle intensywne okresy, podczas których na zmianę cieszymy się i kłócimy, gramy w gry i ćwiczymy, gramy koncerty i chorujemy. Było i jest warto, choć przyznaję, że pokazało mi to życie muzyka od tej bardziej męczącej strony.
Co do fundacji jeszcze, to potrafiła mi ona w tym roku dostarczyć całego spektrum niezwykłych wrażeń, do tego stopnia, że w końcu zaczęłam nazywać to pracą i wiedzieć, dlaczego tak to nazywam. Koncerty koncertami, ale jeszcze są teksty na stronę, kontakt z ludźmi i odpowiadanie na ich rozmaite pytania, raz przecudowne, a raz, ujmijmy to delikatnie, dość zaskakujące, a także wyjazdy służbowe w celu podpisania różnych umów na przykład. Biurokracja jest wynalazkiem strasznym. Natomiast wyjazdy ze znajomymi już nieco lepszym. Jak raz byliśmy z Dawidem na umowie, to potem prezes, który z nami rozmawiał śpieszył się na samolot, a my poszliśmy na frytki do maca, bo nam się pociąg spóźniał. Wiecie, jaki prezes, taki samolot. ;p

Takie wyjazdy trafiały mi się również w maju, co zaczęło mnie trochę stresować, bo w maju miało również miejsce wydarzenie innego rodzaju, mianowicie dyplom w muzycznej grałam.
Na jednej z uroczystości rodzinnych śmiałam się kiedyś sama z siebie, że no pięknie, dźwiękowiec, angielski zna, jeszcze może nauczycielka… Same takie prace nie gwarantujące stałego dopływu gotówki. Potem natomiast, nieopatrznie pochwaliłam się wujkowi, że niedługo dostanę dokument na to, że jestem perkusistką.
– No widzisz, to już czwarta taka fucha! – Ucieszył się wujek. Wiemy już, że poczucie humoru mam po rodzinie. ;p

Maj i czerwiec były miesiącami egzaminów. Trzeba pamiętać, że i zawodowe nam się przydarzyły, dużo o nich tu pisałam. Mam bardzo fajne wspomnienia, najważniejsze, to być tak przeszkolonym przed egzaminami, żeby już na egzaminie niczym się nie stresować. No więc, oczywiście, nasi mistrzowie zafundowali nam dwa dni przed egzaminem takie ćwiczenia, z pełnym komentarzem oczywiście, że egzaminy nie były nam straszne.

Podejrzewam jednak, że jeśli ktoś tego bloga czyta, albo po prostu mnie zna, to wie, że egzaminy nie są moimi najwyraźniejszymi wspomnieniami z tego miesiąca.
Pamiętam wyjście do kina w niedzielę. Pamiętam spacery w sobotę. Pamiętam, jak była dziesiąta wieczorem i czwarta nad ranem. Pamiętam, jak wracałam do szkoły, jak do siebie, prawie jak absolwent, ale jeszcze u siebie w domu… Pamiętam, jak wraz z naszymi mistrzami wracaliśmy ze statku na granicy dozwolonej pory powrotu.
I chcę to przeżyć jeszcze raz, równie mocno zdając sobie sprawę, że jest to niemożliwe.

I czerwiec się skończył. Niespodzianka, świat nie skończył się wraz z nim, choć raczej tego oczekiwaliśmy, Czytelniku. Zamiast końca świata przekonałam się, że troszkę na takim końcu świata mieszkam, ponieważ zaczęłam się uczyć poruszać po własnym mieście. Zapewniam, że tak, autobusy do mnie dojeżdżają! Jak chcą. I jak jest jasno. I jak się nie zepsują… Ale są! Naprawdę! Jechałam!
Trzy światy z tą komunikacją miejską…
Byłam mocno świadoma faktu, że od października będę dość często jeździć do Warszawy, to dlatego zaczęłam się zaprzyjaźniać z naszym PKP i innymi dziwnymi miejscami. Dlaczego? A no dlatego, że dostałam się na studia.

Pomysł pedagogiki specjalnej pojawił się gdzieś koło kwietnia i nie wiem, jakie wewnętrzne głosy mi to podpowiedziały, ale lubię je obwiniać za to, że od poniedziałku mam sesję do zdania.
Wyjaśnienie fenomenu w moim przypadku jest dość proste. Lubię ludziom tłumaczyć rzeczy. Jakbym miała komuś tłumaczyć tę realizację nagrań, albo chociażby angielski, w sumie byłabym zadowolona, a przy okazji wytłumaczyłabym się w robocie i już bym tym nie denerwowała moich znajomych. Natomiast fajnie by było przed takim nauczaniem mieć magistra, poza tym, jak chcemy uczyć w jakimś publicznym miejscu, często zapytają też o przygotowanie pedagogiczne. Przygotowania pedagogicznego w ramach dwuletniego kursu, o ile wiem, już zabrakło. Poza tym pedagogika teraz jest studiami pięcioletnimi. O, jednolite studia, tak to się nazywa! Przez chwilę mi słowa zabrakło. Uznałam więc, że zrobię je od razu, będę mieć uprawnienia, a rzeczy, których ewentualnie będę uczyć, zrobię później, na różne sposoby. Czy to dobry pomysł? Bóg raczy wiedzieć, mam taką nadzieję. I mam nadzieję, że otworzą mi specjalizację, którą wybrałam, bo jak nie będzie chętnych i NIE otworzą, to tak troszkę słabo…

Pytanie, czy się bałam. Wiadomo, że tak. Strach jest u mnie raczej stanem normalnym, niż wyjątkowym, poza tym słuchajcie, pierwsze studia, poza tym drugie już wychodzenie z małego środowiska małych szkół… To nie jest proste.

Pod koniec września dzień adaptacyjny, na blogu można zobaczyć, jakie uczucia we mnie wywoływał, no ale poszłam.
Pierwsze, co usłyszałam, to żeby się ludzie na auli poprzesuwali do środka rzędu, bo nie wszyscy mają tyle śmiałości, żeby się tam przepychać. Potem natomiast były inne przeróżne ciekawostki, zakończone tym, że jak ktoś chce i ma potrzebę taką, to mu mogą imię na teamsie zmienić, nie ma problemu. Tego pierwszego dnia w pociągu spotkałam dziewczynę, która lubi chodzić na koncerty. Parę dni później okazało się, że w mojej grupie jest sporo takich osób, które reagują na mnie nie, jak na przybysza z obcej planety, tylko, jak na każdego innego, jeszcze nieznanego, ale jednak człowieka. Rozpoczęły się też zajęcia, a tam pytania o to, czemu tu jesteśmy, ustalanie zasad, w tym tych, że pewne rzeczy nam wolno.
To jest szkoła, wiecie? W Polsce. A jednak znalazłam się w miejscu, w którym sporo osób zwraca uwagę na nasze potrzeby, mamy jakiś tam głos w organizacji pracy, pewne tematy okazują sięwcale nie być tabu… Do tego dodać należy kierunek, który ma trochę psychologicznych przedmiotów, a to oznacza ludzi na nim, którzy, uwaga uwaga, rozmawiają o emocjach. I o tym, że mają problemy. I mogą wyjść, jak chcą i potrzebują, z powodu jakiegoś tematu albo czegoś…
Fakt, nie planowałam wybierać się na pedagogikę specjalną. Natomiast, jak już na niej jestem, to przyznaję, że ciekawie się studiuję z ludźmi, zainteresowanymi psychologią. To jest wręcz miłe, że ludzie wychodzą z wykładu i rozmawiają o… wykładzie! Poza tym miło jest obserwować, że pojawiają się już pokolenia, w których to tolerancja, a nie jej brak, jest normą i dla których dbanie o zdrowie psychiczne jest, jak dbanie o każdą inną dziedzinę naszego zdrowia. To wszystko jest dla mnie uspokajające.
A to całkiem spoko, zważywszy na to, że jednak dojechać na uczelnię trzeba, odnaleźć się w budynkach i tłumie ludzi trzeba, a także zrozumieć, co się dzieje na 365 rzutnikach trzeba, więc uspokojenie jest mi niezbędne. Studia, to jedna z największych zmian, czasem dobrych, a czasem bardzo ciężkich, natomiast grunt, to w dobrym towarzystwie. Zdawać sesję. Chyba.

Resztę roku trudno chronologicznie opowiadać, wspomnę więc o paru jeszcze rzeczach zapamiętania godnych.
Zmiany w domu najczęściej odbywają się w lipcu. W poprzednim roku np. w lipcu zmienił się dom. Natomiast w tym pojawił się nowy domownik.
Dante jest psem bardzo inteligentnym, uczącym się chętnie, no chyba, że akurat coś go za oknem zirytuje, albo obcy przyjdzie… Wypracowaliśmy jużsobie z nim odpowiedni model współpracy. Myślę, że się zrozumieliśmy. Tolerujemy się, jak najbardziej, mam wrażenie też, że charaktery mamy podobne, pt. jak chcesz, to super, jak nie, to w sumie nara, idę robić co innego… Fakt, najczęściej ja mam coś lepszego do roboty, a Dante coś lepszego do jedzenia, natomiast, jak już mamy dla siebie czas, to to jest przemiłe stworzonko. I nauczył się już reagować na niektóre moje komendy, z których najbardziej skuteczną jest komenda poparta gestem, służąca do tego, żeby mi jednak wstał z przejścia.

Co tu by jeszcze można, a, muzyka! Jest coś takiego, a i owszem, choć ostatnio, chyba ze względu na czas, przypomina takie okazyjne wyjazdy do miejsc, które kocham. W listopadzie np. byłam w Londynie, żeby wziąć udział w wydarzeniu związanym z dostępnością muzycznego sprzętu i oprogramowania. Cudowny wyjazd, który mi wtedy bardzo wpłynął na samoocenę, samopoczucie, generalnie wellbeing mój był poprawiony wtedy. Beciu, dziękuję za przewodnictwo w tej podróży.
Inne podróże, to np. ta do Ostródy w lipcu. Festiwale jednoczą ludzi, ostatnio podeszli do mnie ludzie na WOŚPie, żeby mi powiedzieć, że widzieli mnie tam, także świat jest mały. Świat jest mały równieżdlatego, że podczas festiwalu można zamienić słowo np. z jednym ze swoich ulubionych artystów z Australii. W Australii bywam dość rzadko, więc taka opcja jest przyjemna.
No i oczywiście, nie można zapominać o moich wyjazdach w inne, muzyczne miejsce, mianowicie, po prostu, do Krakowa. Na przykład w celu nagrywania wokalu do piosenki. Albo w celu pogadania o wszystkim, z przewagą tych cudownych pytań: a jak ci tam jest? Jak ci idzie?
Czy mi tego brakuje? Wpisu by nie starczyło.
Dość powiedzieć, że są maile reklamowe, które irytują mnie bardziej od innych. Jedna wytwórnia, oferująca również jakieś warsztaty dla początkujących, co jakiś czas wysyła mi wiadomość, a w temacie tego maila jest: Maja, wpadniesz na kawkę do studia?
Ja już miałam takie studio, w którym mi dawali kawę. Zazwyczaj moją, ale jednak. 😉 I muszę przyznać, że najczęściej, kiedy znajduję się tutaj, wolałabym się zgubić tam.

Myślę, że jako podsumowanie roku ten wpis jak najbardziej wystarczy. Trochę się od tamtego listopadowego Londynu wydarzyło, ale może wspomnę o tym, kiedy nastaną nowe, tego roczne wpisy. W tym opisałam wam rok bardzo długi, przynoszący ze sobą wiele nowego. Nauczyłam się sporo o zaufaniu, samej sobie, samodzielności… A, no i wreszcie wiem, które autobusy tu dojeżdżają!

Dobrej reszty roku dla Ciebie, Czytelniku
ja – Majka

PS I Jak zwykle, podziękowania dla wszystkich, co mnie w tym roku utrzymywali przy zdrowiu psychicznym. I tych, co dopiero poznałam, i tych, z którymi wreszcie więcej gadam, a także tych, co po prostu są. Ja wiem. Też jestem.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Nowe etapy, stare znajomości i któryś z kolei tramwaj, czyli strumień świadomości człowieka nieco zestresowanego.

Drogi Czytelniku,

Nie wiem, jak zacząć ten wpis, ale myślę, że niezłym pomysłem jest umieszczenie go dzisiaj. Zaraz zacznie się tyle nowych rzeczy, że zapomnę, co chciałabym opisać, a i z siłą do pisania może być różnie. Opowiem więc o tym wrześniu, puki jeszcze go pamiętam.

Wrzesień zazwyczaj był dla mnie miesiącem trudnym i to wcale nie dlatego, że się wracało do nauki. Szkoła zwykle mi nie przeszkadzała, przeszkadzały mi okoliczności towarzyszące. Tak się jakośdziwnie składało, że dużo było takich razów, kiedy we wrześniu coś traciłam. Jakąś możliwość, dobry kontakt, wiarę w ludzi… Wiesz, Czytelniku, takie różne. Tegoroczny wrzesień skończył się piątek. Co działo się przez ten czas?

Po pierwsze, to najbliżej początku września, odebrałam papiery! Jestem technikiem realizacji nagrań, oficjalnie, legalnie, po polsku i po angielsku, jakby ktoś wymagał. Muszę przyznać, że robi to na mnie wrażenie. Powiedziałam, że zrobię realizację. Powiedziałam to już 10 lat temu. No i mam, zrobiłam. A to nie jest takie częste, Czytelniku, że ja mówię, że coś zrobię i potem to dochodzi do skutku. Jeszcze tylko teraz mieć jakieś zlecenia, to by było dobrze.
Po papiery wybrałam się do Krakowa, miasta królów, dźwiękowców i gadatliwej komunikacji miejskiej.
Wszyscy byli mili. Zaczynając od środy, kiedy to Piotr wyszedł po mnie na dworzec tylko dlatego, że wiedział, że nie do końca wiem, jak dotrzeć do tramwajów. Widzieliśmy się krótko, ale cóż, w tych czasach żyje się szybko. Pod swój dach przyjął mnie Kuba, z którym, niestety niestety, tym razem nie obejrzeliśmy kolejnej części Avengersów. Nie było na to czasu, bo rano wyruszałam do szkoły. Przyjechałam, odebrałam dokumenty i… i co, i koniec? Gdzie tam, do dwudziestej tam chyba siedziałam. Może i nie u siebie byłam, ale na pewno byłam w domu.
W studiu przywitali mnie moi mistrzowie zawodu. Akustyki mistrzu nasz, ojcze naszej klasowej zbieraniny, zrobił Pan najlepszą EPkę tego roku! Fajnie, że się udało spotkać. Panie Damianie, Pan mnie do Krakowa przyprowadził, a teraz, kiedy z niego wychodzę, też mnie Pan szanowny musiał wysłuchiwać. Żeby na jedynym okienku nie iść jarać, tylko gadać ze mną? TO! To jest poświęcenie! No i Szefie, dziękuję za kawę. Nie musiałam przynosić własnej, poświęcenie, jak wyżej. 😉 No i za wszystkie godziny dostępności, wiadomo, dziękuję również.
Tym razem przeszkadzałam w lekcjach czwartej klasie technikum.
– Ej, no i co, no i co, nauczyłaś się już wkręcać kartkę do perkinsa? – Takie pytanie od kumpla przywitało mnie praktycznie w drugiej minucie zajęć. Wyjaśnienie, perkins to jest taka maszyna brailowska, do pisania, akurat ja miałam inną i faktycznie, obsługa ustrojstwa pozostaje dla mnie zagadką. To ja do ciebie szłam po pomoc, po wspomożenie, jako do członka naszej realizatorskiej rodziny, a ty mi tutaj wypominasz takie… No nieeeee… Trrrrrragedia. Ale na zajęciach fajnie macie. Szef przywiózł egzotyczne instrumenty i wszyscy próbowali grać. Próbowali, to jest dobre słowo, nikt nie umiał. Do pewnych rzeczy trzeba odpowiednich mistrzów, nie konkuruję z nimi. Najlepiej szło naszemu wychowawcy, panie Marcinie, jak Pan nagra te ćwierćskrzypce, to ja czekam na efekty. 😉
W internacie też mnie jeszcze pamiętali, ciekawe czemu. Przecież nie dlatego, że złamałam klucz… Albo, że ciągle zamawiałam ubereats i sobie jadłam w gospodarstwie te makarony… Napewno też nie dlatego, że kiedyś się spóźniłam… 45 minut, co to jest? ;p
Mam wrażenie, że będąc tam widziałam wszystkich, i z policealnej, i z internatu, i z muzycznej. Kiedy wracałam, lał deszcz. Miasto płacze wraz z nami, Czytelniku.

Ale na smutek nie ma czasu, rano pociąg do Gdyni i na próbę do koncertów. Jak ja na tę próbę dotarłam, to ludzkie pojęcie przechodzi, bo zawirowania były różne. Oszczędzę Ci tego, Czytelniku, ale klasy pierwszej w expressach, mimo, że pierwsza, NIE polecam. Serio, zimno i niewygodnie, jak w całej reszcie pociągu! A herbatki dają, owszem, dokładnie tyle, że to się w nakrętce od termosu zmieści i mniejsze prawdopodobieństwo, że ze stołu zleci. A mój laptop, swoją drogą, zleciał. Naszczęście podróż przeżył, czego nie można było powiedzieć o mnie.
Z tego dnia \najlepiej pamiętam McDonald w Gdyni Głównej, w którym siedziałam i tłumaczyłam przez telefon różnym bliskim osobom, że generalnie, to ja mam dosyć świata.
Od razu ogłaszam, szczególne podziękowania należą się tutaj Adrianowi. Podziękowania, przeprosiny, wyrazy uznania i jeszcze co tam chcesz. Nie dość, że jechałeś bez biletu, jakby nie patrzeć, przeze mnie, to jeszcze wytrzymywałeś potem mnie zmęczoną, smutną i, to chyba najgorsze, głodną. Adrian pojechał z nami na próbę, aby zostać naszym dodatkowym basistą, dorywczym perkusjonalistą, pierwszym widzem i głównym kablowym. Oddzielny realizator, to jednak jest KTOŚ! Wspieraliśmy się dzielnie, ja go teorią, on mnie praktyką, a i tak wyszło na to, że jak nie ma kabelka, to nie ma kabelka i nie poradzisz. No cóż, pół akustycznie też powinniśmy umieć grać. Próbę zaliczam do pracowitych, dość dziwnych, ale udanych. Dziewczęta, ile my mamy z sobą do obgadania, o, sympatyczny Boże!
Dobrze, że tam jeździmy. To zdanie podzielają chyba wszyscy członkowie zespołu. Każdy w innym momencie życia i prywatnego, i zawodowego, jedni chętni do pracy od początku do końca, inni zmęczeni ogółem wszechświata, ale jak raz czy dwa mają pomysł, to NIKT takiego nie ma… My się musimy raz na czas spotkać, razem pograć, razem zmarznąć, razem wypić i razem zrobić coś fajnego. A tematów tabu nie ma, zwłaszcza, jak się gra w tabu przed obiadem. 😉

Z próby wróciłam w poniedziałek, w drodze powrotnej pękając ze śmiechu, bo kierownik pociągu miał głos bardzo podobny do Adriana.
"Ej, Adrian, nie chwaliłeś się, że dorabiasz w pendolino." Napisałam na grupie zespołowej. Niebawem nadeszła odpowiedź: "Cicho, nie przeszkadzaj, zaraz znowu będę czytać!"
Cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętym tygodniem? Właśnie niezbyt pamiętam ,co to tam się wtedy działo, wiem, że plany zmieniały mi się, jak w kalejdoskopie, dużo było ustaleń troszkę na ostatnią chwilę, a przy okazji zaczęło do mnie docierać, że już jest połowa września. Czyli, że niedługo październik, w październiku studia, Jezus Maria, nic nie wiem, nic nie umiem, boję się…
Trudno jest byćnerwowym człowiekiem w takim momencie. Początek studiów nie wygląda dla mnie, jak nowa, ciekawa przygoda, tylko, jak taki strumień świadomości:

O Jezu, nie działa usos, ale on rzadko działa, a jeśli tylko mnie nie działa? To nie będę czegoś wiedzieć, i będę musiała pytać, i ktośmi odpowie, a tej odpowiedzi nie zobaczę, bo tam jest tyle wiadomości na tym messengerze. O, oni też piszą, że nie działa, wysyłają zdjęcia, co jest na zdjęciu? Pewnie coś ważnego, na pewno coś ważnego! A nie, to mem, bo są reakcje z uśmieszkami, pewnie jakiś o studiach… Trzeba aktywować maila uczelnianego, niemogęzmienićhasła, oni mogli, dlaczego, pewnie coś źle robię, ale nie, wszystko dobrze… To konto microsoft nieistnieje! A właśnie, że istnieje, ja widziałam! Oni chcą się spotkać przed adaptacyjnym dniem, ja też chcę, ale przecież jeszcze dwa tygodnie, to po co umawiać godzinę, za dużo informacji! TO wycisz grupę…? Nie mooooogęwyciszyć gruuuuupy, tam może być coś ważnego! O, mem…
I tak dalej, i tak dalej, swoją drogą na fundacyjnej potrafimy odwalić coś całkiem podobnego, jak nam się szykuje coś trudnego organizacyjnie.

A jeszcze do poniedziałku trzeba się było ogarnąć, bo w perspektywie wycieczka do Krakowa. Przy ostatniej mojej tam wizycie zostałam poproszona o poprowadzenie lekcji. Nie na darmo się na pedagogikę idzie, no nie? Tak konkretnie, to miałam kilku ósmym klasom powiedzieć na lekcji edukacji dla bezpieczeństwa, jak niewidomi radzą sobie w życiu i z czym, jak należy im pomagać, a jak, co ważniejsze, NIE należy. Do takiej lekcji trzeba się przygotować, dobrze wyspać…
Z tej okazji napisałam sobie 5 punktów notatki w braillu, spakowałam plecak i zorganizowałam weekend ze znajomymi.
Klaudi, nie ma słów, którymi jestem w stanie opowiedzieć, jak to dobrze, że mogę być przy Tobie sobą. I wierzę całym swoim sercem, że nie tylko ja mogę docenić tę możliwość.
A w ramach wysypiania się, to ja nie wiem, czy ja przez ten weekend przespałam więcej, niż 6 godzin w całości, w tym większość z niedzieli na poniedziałek. Przy okazji niedzieli i poniedziałku, Kuba, życie mi ratujesz poraz kolejny. A przed noclegiem zajrzałam na chwilę do EMila, kumpla z różnych internetowych rozgrywek RPG. Sorki, że jak w końcu udało się pogadać, to byłam do tego stopnia nieprzytomna, że rozmawiałam o czymś 15 minut, a potem nie pamiętałam, o czym była konwersacja. Poprawię się.
Przez te dwie krakowskie wizyty musiałam się jeszcze bardziej zaprzyjaźnić z komunikacją miejską, zazwyczaj o jakichś nieludzkich godzinach wieczornych / porannych. Przyznaję jednak, że całkiem chętnie wspominam te chwile, kiedy wiózł mnie ten pięćdziesiąty z kolei tramwaj, w jakieś miejsce, w którym byłam może raz w życiu. Kraków, to jest jednak ciekawe miasto.
Tak na marginesie, poprowadziłam trzy lekcje i już byłam zmęczona, nie wiem, co ja robię na tej pedagogice. 😉 Chociaż, po zastanowieniu dodać muszę, że to mogło być związane z trwającym wtedy procesem ocieplania budynku. Czyli, że cały czas darły się jakieś wierrrrrtarrrrki, a żeby je przekrzyczeć musiałam drzeć się i ja.
Po tych fantastycznych wydarzeniach nadszedł czas na wybieranie się do domu. Pogoda nie mogła się zdecydować. Niby miasto płacze, ale nie do końca, bo słońce jest… Kawa na dworcu głównym też jest, bardzo dobra. Wyszło na to, że jak nie wiadomo, co zrobić, to trzeba napić się kawy. W pociągu mnóstwo pracy fundacyjnej, głównie po to, żeby się jakoś trzymać.

I cóż, Czytelniku, generalnie tygodnie września polegały na tym, żeby się trzymać, bo, co by nie mówić, trochę się stresuję. Przy czym "trochę" jest tu takim blogowym złagodzeniem sytuacji, żeby nie musieć ośmiu wpisów o tym pisać. Od paru tygodni wnętrze mojego wygląda, jak strumień świadomości opisany powyżej. Także mówię, tu można przeczytać złagodzony wycinek świata. Nowe miejsce, nowe sytuacje, nowi ludzie. Miejsce można poznać na orientacji i ja to niby robię, choć ostatnie zajęcia podsumowałam słowami: proszę pani, nadejdzie kiedyś taki dzień, że ja przejdę tę trasę i nie zrobię idiotyzmu! Ludzi też pewnie się stopniowo pozna, choć będą musieli się przyzwyczaić do uprzejmego: a przypomnisz swoje imię? Będzie im to towarzyszyć przez jakieś pół roku teraz. 😉 Nowe sytuacje, to chyba na razie po prostu szkoła, a uczyć się akurat w miarę umiałam. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę umieć jeszcze coś poza tym, bo z tym robieniem muzyki jak było ciężko, tak jest nadal. Dwa presety na syntezatorku zrobiłam, to ważne! :d

Podsumowując miesiąc. Dziękuję tym, co mi przypominali, że pamiętają, że myślą, że są. Werka, przyjeżdżaj częściej i nie resetuj mi psa, bo szczeka na obcych. Juli, Dawid, wasz dom gości mnie niespodziewanie często, dobra jest ta kawa! I Herbata też! :d Misha, witaj w kraju, zobaczysz, jakoś się tych studiów nauczymy. Mati, dzięki za gościnę twoją, miło było nadrobić parę miesięcy nie gadania.
A to są akurat ludzie, z którymi się ugadałam w ostatnich dniach na krótrze lub dłuższe spotkania. Są też osoby, z którymi akurat nie mogłam. Ale oni wiedzą, że byli, są i będą, więc wymienię ich następnym razem. :d

W każdym razie, trzymajcie kciuki. Jutro zaczynam nowy etap. A czy stare etapy się kończą? Jak dla mnie mało co w życiu się tak serio kończy. Jak w jakimś wierszu, przynajmniej można usiąść na ławce, powspominać… A jeśli zapytają mnie, ile razy jeszcze będę siedzieć na tej przysłowiowej ławeczce i wspominać, odpowiem: tyle, ile mi życie pozwoli, to pewnie będę. Bo etapy u mnie rzadko się kończą, po prostu przychodzą nowe.
Na takie drobne szczegóły, jak stres, nie ma co zwracać uwagi. Trudno, żeby słońce przestało świecić, czy coś. Ale czy coś w tym wrześniu straciłam? Chyba nie, a jeśli nawet, z bólem się to nie wiązało.

Pozdrawiam ja – Majka.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Czerwiec ostatni w tym sezonie. Czyli jak mi życie zmieniły te smoki i inne krakowskie potwory

Drogi Czytelniku

Pewnie myślisz, że to dziwne. Zakończenie roku było dwudziestego czwartego czerwca, a ja jeszcze nic nie napisałam. A przecież jest o czym, bo już od kilku tygodni powtarzałam, że to w sumie ostatnie zakończenie roku w życiu, że potem studia, praca i przyszłość… Jest o czym mówić, więc czemu nic nie mówię? Odpowiedź jest prosta. O niektórych rzeczach trudno jest powiedzieć od razu. Albo może odwrotnie, najłatwiej napisać z emocjami, ale czy to by było dobrze?

Płakaliśmy. Jasne, że tak. Śmiać się też było z czego i ten śmiech nas tak strasznie cieszył, że zaraz sam w sobie był powodem płaczu, no bo już tak, po prostu, nie będzie. Nie będzie identycznie, będziemy dalej, będziemy gdzieińdziej i inaczej. I oczywiście, ja tych ludzi będę znać nadal. Ja o tym wręcz sama starałam się przypominać. To wkońcu nie jest tak, że poza Krakowem świat nieistnieje, kończy się i nie ma powrotu. Wręcz przeciwnie, gdziekolwiek byśmy byli, mamy już gdzie pojechać i gdzie wrócić. Jadąc pociągiem w stronęWarszawy tego dwudziestego czwartego czerwca, zmęczona i wściekła na świat, zdobyłam się na post facebookowy, który jednak odzwierciedlał element spokoju. Trzy lata temu postanowiłam, albo raczej dowiedziałam się, że do Krakowa iść trzeba. Perspektywa nie ucieszyła mnie. Kraków zawsze mnie wkurzał. Jak się okazuje, nikt nie powiedział, że któryś tam z kolei dom nie może wkurzać.
I właśnie tym ludziom, którzy teraz należą do tego domu, tym ludziom, z którymi cały czerwiec śmiałam się przez łzy i płakałam ze śmiechu, dedykuję ten wpis. Jest głównie dla nich, bo tak naprawdę tylko oni zrozumieją każde słowo. Ale resztę zapraszam również. Być może kiedyś wrócę do tego tekstu i się ucieszę.

Żeby napisać, co się działo w czerwcu, musiałam zatrudnić pomocnika. Sylwia, współklaścu mój, współspaczko moja niezmordowana, oto są twoje punkty planu wydarzeń przerobione na zdania bezsensownie złożone.
Czerwiec, jak wiadomo, zaczyna się od Dnia Dziecka. Dzień Dziecka obeszliśmy hucznie, bo policealne szkoły, to jest coś między studiami a przedszkolem, przynajmniej w naszym wykonaniu. Na holu z jednej strony było stanowisko jednej znanej fundacji środowiskowej, której nazwy nie wymienię, ale istnieje szansa, że ją znacie, natomiast z drugiej było strzelanie laserowe. Jedno droższe od drugiego, moi drodzy, co? Na dworze były lody i frytki oraz nasi mistrzowie zawodu, bo ktoś musiał imprezę nagłaśniać. Zajmowaliśmy się donoszeniem frytek na zmianę z usilnym namawianiem naszego nauczyciela, żeby puścił własną piosenkę, bo promocja jest najważniejsza. Kuszenie odniosło skutek, myślę, że Dzień Dziecka okazał się perfekcyjny.
Oczywiście ja Dnia Dziecka cały dzień nie miałam, co to to nie, bo potem trzeba było ćwiczyć do egzaminu.
W tym momencie wspomnę naszego gitarzystę i nauczyciela akustyki / systemów midi. Proszę Pana, to Pan mnie namówił na Kraków, to Pana wina! I będę Panu za to wdzięczna jeszcze bardzo, bardzo długo! Nie wolno się poddawać, warto działać! I Pan zawsze taki miły… No chyba, że wtedy, kiedy ćwiczyłam. 😉
– Co pani tyle robi? Dlaczego pani tak długo to robi, to NIE może tyle trwać! – Takie komentarze przy podłączaniu sprzętu robią na morale bardzo źle, za to niesamowicie pomagają na dłuższą metę. TO, co ja przeżyłam w tę środę, nie dało się w żadnym razie powtórzyć na egzaminie, w skutek czego na egzaminie właściwym praktycznie zero stresu. Pierwszy był w środę, trzeciego w piątek był egzamin praktyczny. I mówię szczerze, bardziej się stresowałam przed pierwszą zmianą egzaminacyjną, na którą szli Misha i Sylwia, niż przed moim własnym. Przed ich egzaminem, jak tylko wyczułam nastroje narodu, trafił mnie ciężki szlag i zarządziłam w dość ostrych słowach: na dwór, ale już! Zrobiliśmy kilka okrążeń, po drodze zahaczając o Żabkę. Kapsel od tymbarka powiedział: dasz radę! No i daliśmy, mam wrażenie, wszyscy. Na egzaminie nagrywanie gitary, basu i cajonu. Instrumenty proste, zespół natomiast złożony z naszych nauczycieli. Nie będę tu cytować odbywających się tam dialogów, ale teatrzyk na nasze konto panowie odstawili przepiękny.
– Ale proszę paaaani, ja mam tutaj taki kaaaabeellll, i ja nieee wiem, coooo z nim z zrooooobić… – Byłam w takim nastroju, panie Pawle, że wyjaśniłabym zaraz, co sobie można z nim zrobić.
– A co to jeeeeest? –
– Statyw do mikrofonu. –
– A czy ja sobie mogę go przestawić? A wziąćgo sobie mogę? A praaaanie na nim powieeeeesić… – Sama bym ich powiesiła, gdybym się nie śmiała. Mniej do śmiechu mogło byćjednej pani z komisji, która, biedaczka, ciągle mi podchodziła pod ręce. Usiadła po kolei na miejscu, gdzie miał siedziećbasista, potem dokładnie pod miejscem, gdzie trzeba podłączać kable, a na samym końcu na kanapie, za którą akurat musiałam te kable puścić. Ciekawa byłam, kiedy mnie wyproszą, jak po raz kolejny powtarzałam: bardzo przepraszam, proszę pani, ja tego naprawdę nie robię umyślnie, ale czy mogłaby pani wstać?
Na koniec opowieści o egzaminach dodam tylko przestrogę: NIGDY, ale to NIGDY nie idźcie na teoretyczny na pewniaka. U nas, idąc, wszyscy się śmiali. Po wyjściu natomiast zaczęli się modlić.

Boże, widzisz i nie grzmisz, no więc w następnym tygodniu rozpoczęły się burze. Albo się miały rozpocząć, coś im nie szło.
– Noooo? Gdzie ta burza, dawać ją! – Wysyczała Sylwia złym głosem w środku nocy. Ciężki dzień był, ciągle wisiało w powietrzu i nie chciało walnąć. Propos nocy, Natalio, nasza towarzyszko z pokoju, jakże ci dziękujemy za codzienne dostawy dobrego nastroju… i żelków. 😉 Z Natalią śpiewamy piosenki. Nati, jak w którymśmomencie życia zapomnę, że warto śpiewać, pomyślę o Tobie. A, no i przecież, dzięki Tobie mam Disney +! Tak tak, Drogi Czytelniku, 22 lata mam. I Disnej +.

No właśnie, a propos tego, jak się bawimy, na zajęcia z realizacji nasz Szef praktyk wewnętrznych, mistrz zadań kreatywnych i król lektorów, przywiózł dwie rzeczy. Po pierwsze, do studia wreszcie przybył Moog. Moog, to przybył, no nie? Na marginesie wyjaśnienie, Moog, to jest taka firma wśród syntezatorów, że lepszą znaleźć trudno. Klasyka, ważne, jak cholera, prawdziwego Mooga widziałam i umiem obsłużyć, jej! Cieszymy się! Ja grałam, Misha grał… Sylwia się zastanowiła i w końcu uznała, że w sumie ten Moog fajny, bo jak się nagra, jak się odciąga i puszcza pokrętło pitchbendu, to fajny dźwięk zegara wyjdzie. Kocham twój umysł, naprawdę.
Drugą rzeczą, którą szef przywiózł, był model samochodu. Identyczny, jak on ma. I ten model był tak fajny, że wszyscy sporo bawili sięMoogiem, ale obawiam się, że jeszcze więcej bawili się Merrrrrrrcedesem. Zapraszamy do tej szkoły, naprawdę, fajnie tam jest. 😉

No właśnie, jedenastego były dni otwarte. Postanowiliśmy wspomóc mistrzów naszych w reklamowaniu, schodzimy do studia w dobrej wierze, a tam powitanie: a wy co, bierzecie udziałw grze terenowej?
Gości trochę było, od przyszłych uczniów, aż do pana sponsora, dzięki któremu mamy takie fajne rzeczy, jak syntezator mooga. Przyszedł z dyrektorem, sponsor, nie syntezator, i dostał od nas owację na stojąco.
Na holu znowu strzelanie i drogie stoiska, na parkingu oryginały mercedesów, więc my też mogliśmy coś pozwiedzać w dzień otwarty. Miałam marzenie zrobić zdjęcie, ale nie moje auto, to nie będę. Ale pomarzyć można, nie? 😉
A na stoisku fundacji była wygżewarka do robienia wypukłych rysunków i narysowałam autobusik dla mistrza MPK. Ten moment, kiedy dziecko przynosi rysunek, a ty nie wiesz ,czy dać go na lodówkę, czy pod lodówkę… Ale podobno ładny nawet wyszedł.

W ten sam weekend zabraliśmy Sylwię do niespodziankowego kina. Poszliśmy, rzecz jasna, na "nasze magiczne encanto".
– A wiecie, że w niektórych kinach jeszcze grają Encanto? – Zapytała Sylwia po drodze.
– No cooooo tyyyyy…? Serio? Misha, słyszałeś? – Misha, jak zwykle w takich sytuacjach, stanął na wysokości zadania.
– O, tak? To fajnie, kiedyś trzeba będzie iść. –
Nasza towarzyszka klasowej realizatorskiej niedoli zorientowała się, na czym jesteśmy, dokładnie w momencie, kiedy babcia na ekranie kazała "otworzyć oczy". Co ciekawe, pół minuty wcześniej ja jej kazałam zamknąć, więc, nie chwaląc się, chwalę się, że wyszło fajnie. 😉
W internatowy weekend dowiedziałam się oprócz tego, że nienawidzę pewnego typu maszyn brailowskich, że kinderki łagodzą obyczaje i że najważniejsze, to zmienić napięcie. Albo temat.

Zmieniając temat, mamy półtora tygodnia do końca roku. Półtora, bo przed Bożym Ciałem tylko 3 dni pracy. Jakiej pracy? Przecież pewnie tyle przed końcem, to już tylko odpoczywają… A gdzieżtam?!
Na percepcji i akustyce, normalnie, jak wcześniej, podłączaliśmy różne urządzenia do mikserów. Kabli było więcej, niż to warte, ale bawiliśmy się nieźle. Na realizacji podobnie, nagle nam się przypomniało, że istnieją zadania słuchowe i mieliśmy określać, jak był jakiś efekt osiągnięty, jaki pogłos tam jest itd.
Tu wtrącam podziękowania dla Stiviego. Proszę Pana, długo nie zapomnimy pana opowieści, Pana odpowiedzi i, to chyba zwłaszcza, Pana pytań. Nikt nie wymyślił takich pytań jak Pan nam przy okazji tych zadań zadawał. I jeśli tak wygląda świat PRO, to bardzo dziękujemy, że mogliśmy w nim zagościć. Dziwny zaprawdę jest świat, który jest w naszych głowach. 😉 Ale jak ktoś ma się wybrać po ostatni w tym sezonie mleczyk, to kto, jak nie my?! Przyznaję, we are impressed.

Koniec tych lekcji, popołudniu też praca, bo po pierwsze, z Sylwią nagle uznałyśmy, że poetyckie tłumaczenia tekstów jednak łatwiej robi się razem, a po drugie, kreatywna klasa pracowała nad prezentami na koniec roku.
I teraz oczywiście podziękowania dla mojego współklaśca Mishy. To, że tylko z tobą mogę robić takie zwariowane rzeczy, jak nagrywanie sampli po środku niczego albo wśród całkiem obcych ludzi domagać się ściszenia muzyki, to ja już pisałam. To Ty znalazłeś delayowy most, to ty byłeś i jesteś naszym nadwornym grafikiem, a także to Ty mnie w paru kluczowych momentach utrzymałeś przy względnej formie psychicznej. Tego się nie zapomina, my friend. Długo też nie zapomnimy z Sylwią tego wieczoru, kiedy we trójkę siedzieliśmy nad grafikami na koniec roku. I najpierw było całe przerażenie, że się nic nie uda, a potem równie wielka radość, że o, jednak się uda. Co z tego wyszło, świat pokazał, ale my zrobiliśmy, co w naszej mocy! Encanto zyska dzięki temu. 🙂
We wrześniu poszliśmy we trójkę do sklepu. Wybraliśmy wtedy dłuższą drogę i poczułam, że w klasie będzie nieźle. Gdzieś po środku roku siedzieliśmy w świetlicy, jedząc chipsy i oglądając film o Queen. Wtedy jużwiedziałam, że jest dobrze. Teraz, kiedy świętowaliśmy sukces, wiedziałam, że we trójkę możemy wszystko. Misha, jako magiczny ołuwek, Sylwia, jako głos rozsądku albo wręcz przeciwnie, no i ja, co się czasem powymądrzam nie natemat i wykonam parę niezwykle potrzebnych telefonów. Dream team, krakowskie potwory!

Przyszło Boże Ciało. W czasie tej przerwy, długiego weekendu, wolnych dni… Pierwsze co, to fundacja. Załatwiliśmy, co mieliśmy załatwić, tu przytoczę myśl ostatnio sformułowaną. Co jednoczy ludzi w organizacji? Nieważne założenia, olewajcie wspólne cele, wy po prostu idźcie razem do urzędu! ;p
To było na początku przerwy, potem natomiast był weekend, na wyluzowanie się i odpoczynek. Ja miałam ostatnio, w brew pozorom, dość sporo problemów, a weekend jest idealną okazją, żeby się przespać z problemem.
A może byś tak coś na blooooga napisała? Tak, był pomysł, żeby jużwtedy myśleć nad tym wpisem, ale uznałam, że nie, że to musi zaczekać. Że wtedy i tak nie powiedziałabym połowy rzeczy, które warto. Zamiast tego zajęłam się byciem szczęśliwą, co, jak wiadomo, przed końcem roku się na pewno przydało. A i czas na takie rzeczy jest niezmiernie ważny.

No i nadszedł ostatni tydzień. W ostatnim tygodniu… Oczywiście, że nadal podłączaliśmy te rzeczy do miksera na akustyce, a na realizacji słuchali dziwnych piosenek i jeszcze dziwniejszych efektów. No i oczywiście Moog nadal byłgrany, dobry jest ten syntezator. W środę natomiast ostatnie odwiedziny w studiu naszego niezmordowanego wychowawcy.
ProszęPana, Pan nam tyle pokazał, tyle nauczył, o realizacji, o muzyce i o podejściu do sztuki tak w ogóle, że to by potrzebowało osobnego wpisu. Żeby znaleźć wzór do naśladowania naprawdę nie trzeba szukać daleko. My już taki wzór mamy. A nasze powroty autem z muzyką zapamiętamy na długo. 🙂

I oto czwartek. Ostatni dzień zajęć. O tym dniu również możnaby napisać osobny post. A zaczął się wcześnie, bo Natalka jechała już tego dnia, a ja jej dawałam troszkę rzeczy, żeby je zabrała samochodem. Wiecie, co to znaczy "troszkę rzeczy" pod koniec roku, no nie? Jeszcze się po drodze okazało, że cośmuszę wziąćze studia. OK, poszłam do nauczyciela po klucz, wpuścił mnie. Zabrałam co miałam zabrać… i zapomniałam telefonu. No to dawaj, jeszcze raz po ten klucz!
Wynoszenie rzeczy z naszego pokoju musiało wyglądać tak, jakbyśmy tam zmieściły pół domu. Walizki, torby, na końcu wieża i dwa głośniki. Swoją drogą, wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, taki obrazek. Korytarzem idziemy MY! Po bokach Sylwia i ja, obie w sukienkach i obie niosą po jednym głośniku. Po środku idzie Misha z wieżą. Tożto żywa reklama kierunku!
Na zajęcia z realizacji Szef przyniósł bęben i kilka innych dziwnych instrumentów.
I tu wtrącam parę słów. Mistrzu, szefie, wasza wysokość królu lektorów… Z Panem, to i się kłócić, i grać na jednym bębenku. A przez te wszystkie zajęcia przekazał Pan nam mnóstwo wiedzy o tym, do czego się nadajemy (albo nie…), co możemy zrobić (a czego nienależy), a także prostego podejścia pod tytułem: "no jak się nie da? musi się dać!" Nie zapomnę. Tak po prostu. OK, Szef.
Wracając do zajęć. Szef miał bębenek, Misha miał drumlę i fujarki, ja miałam to, co mi akurat w ręce wpadło, Mateusz miał Mooga. Tego jamsession studio długo nie zapomni. Gdzieś po drodze wybraliśmy się odstać w długiej kolejce i odebrać dokumenty, w zamian pozostawiając tzw. obiegówki, czyli tę długą listę podpisów, że nikomu w szkole nie jesteśmy nic winni.
– Dzień dobry! – Przywitałam się uprzejmie, wchodząc do dyrektorskiego gabinetu i z uśmiechem kontynuowałam. – Jesteśmy z drugiej erki i przybyliśmy oddać papierrrrrki!
– Yyyy… Przyszliście z dokumentami, tak? A, to miło z waszej strony. – Przyznała Pani Dyrektor i swoją własność otrzymaliśmy.
Po zajęciach natomiast… PO ZAJĘCIACH! Rzeczy się działy takie, że kilka wpisów na to potrzeba. Dość powiedzieć, że wyruszyliśmy z naszymi mistrzami w miasto. I, jak to w życiu, najpierw oni prowadzili nas, a następnie my odprowadzaliśmy ich. Najfajniejsza droga nad Wisłę, popołudnie godne zapamiętania i piękny, wieczorny powrót, również nad wodą. Zostaliśmy kreatywnym rocznikiem, zjedliśmy, napiliśmy się, pośmialiśmy się za wszystkie czasy, zrobiliśmy kilka zdjęć, więcej nagrań i generalnie przekonaliśmy się, że takie towarzystwo, nie tylko w branży, to skarb prawdziwy.
Pani Ania, z nieskończoną cierpliwością, oczekiwała nas w internacie wieczorem. Byłyśmy prawie o tej, co miałyśmy być, no nie? Kurcze, chyba nas nie wywalą…?
Pani Aniu, pani Bożeno, my paniom serdecznie dziękujemy, że nas jednak nie chcieli wywalić! 🙂 My grzeczne jesteśmy! Chyba. Czasami.

I przyszedł piątek. Jak czwartek był piękny, tak piątek był… Dziwny. To mogę powiedzieć. Dużo ciszy było, momentów, kiedy się nie odzywaliśmy, no bo co tu mówić? To, co mówili wszyscy inni wydawało nam się takie banalne, mało istotne. Nam się tu cały świat zmienia, a oni się zastanawiają, gdzie sobie rzeczy zostawić, albo co na obiad, albo… po co im to? Dlaczego?
Ładny był moment, kiedy po oficjalnym zakończeniu przynieśliśmy pani od angielskiego jej prezent na podziękowanie. Pani Aniu, Pani cierpliwość do nas sama w sobie jest powodem, dla którego jużdawno ma Pani u nas order honorowego dźwiękowca. This one’s for AJ!
Potem zakończenia w muzycznej. Panie Andrzeju, święta cierpliwości, dziękuję! Więcej niżtysiącem słów! Panie Januszu, my sobie tyyyyyle na tej perkusji tłumaczyliśmy… Prawa ręka, to jest ta, gdzie kciuk jest z lewej strony! No chyba, że odwrotnie tłumaczę.
A po zakończeniu roku pakowanie… W sumie dobrze, bo zająć się czymś było trzeba. Jak to przy pakowaniu, głównie przeklinaniem. Do tej pory nie wiem, jak to wszystko zabraliśmy.

I już. Co tu dużo mówić? Właśnie nie powiem, że coś się kończy, coś zaczyna. To jest aktualnie dość mało ważne, a przynajmniej wtedy było. Wiadomo, świat nam się nie skończył, my mamy pomysły, co dalej. Mamy też świadomość, że na pewno, jak było wspomniane na początku, nadal się znamy. Tylko, że jak ma się wszędzie kogoś, to nigdzie nie ma się wszystkich. No cóż, trzeba będzie jeździć po Polsce, no bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Kraków, królewskie miasto, we Wrocławiu, krainie krasnali , też jest bardzo ładnie, a co w Warszawie było, to w Warszawie będzie.
Co będę robić dalej, pochwalę się, Drogi Czytelniku, jak się dostanę.
A na razie dziękuję jeszcze raz wszystkim, którzy przez te trzy lata zmienili moje życie.
Do następnego spotkania!

Dziękuję ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Powiedzieliby: Niemożliwe! A jednak! Opis projektu koncertowego z dawna żądany.

Pamiętam ludzi, którzy zatrzymywali się po występie, żeby z nami porozmawiać i powiedzieć, że coś im to dało. Słyszałam o kobiecie, która cieszyła się, że spóźniła się na samolot, bo gdyby poleciała, nie przyszłaby i nie wysłuchałaby występu. Wiem, ile nowych osób znam teraz, a jeszcze rok temu nie miałam pojęcia, jak się dogadamy. Ale jak to się zaczęło?

Ośmiu pancernych. I pies.

Był piątek, zaczynał się drugi weekend września. Ostatnie tygodnie były ciężkie, mnóstwo stresu w szkole i poza nią, a ja właśnie, po całym tygodniu, wsiadałam do samochodu, gdzie przywitały mnie trzy totalnie nieznajome osoby. Natalkę kojarzyłam, w końcu słyszałam ją na sesjach RPG, ale w sumie co to mówi o człowieku, jak się go słyszy raz na parę tygodni i to, jakby, siłą rzeczy, trochę nie będąc sobą? Inna sprawa, w końcu wdzięczni jej jesteśmy, załatwiła basistę.
– Cześć, jestem Maja… –
– Adrian, miło mi… – Fajnie, wszystko super, nie znam tych ludzi, zestresowana jestem! Nie szkodzi, teraz nie ma na to czasu, trzeba znaleźć asystę na dworcu. Jednąz rzeczy, która jednoczy ludzi, jest posiadanie wspólnego wroga. Nie nie, nie dążę do asysty. Bardziej do tego, że ja mam jeszcze jedną taką rzecz. Myślę, że ludzi mogą zjednoczyć wspólne przeżycia, np. okazja do wspólnego śmiechu.
Pierwsza taka trafiła nam się już w samochodzie, kiedy to dworzec zadzwonił do Natalii. Albo Natalia do dworca, nie pamiętam. W każdym razie wytłumaczyła tym państwu spokojnie, kto z nią jedzie, a potem wyjaśniła, że ochronie bardzo ulżyło. Ahaaaa, to was jest tylko tyle? A nieee, to dobrze! Okazało się, że szef przedsięwzięcia zapowiedział polskiej kolei osiem osób do asysty. No fakt, nas było osiem osób, ale w gdyni, różne osoby dołączały podczas podróży. Silna grupa pod wezwaniem z Krakowa liczyła sobie tych osób trzy. No to faktycznie, może być różnica. Z tym, że ja, ja akurat najmniej, bo tylko z małym plecakiem, ale Adrian z gitarą, wzmacniaczem, Natalia ze skrzypcami, walizką i wszystkim innym jeszcze, na czym potrafi grać… Spoiler, jakoś się dostaliśmy do tego pociągu.

Każdy, kto był kiedykolwiek w jakimśzespole, chórze, drużynie, w każdym razie wgrupie osób, które łączy wspólna niedola, wie, że integracja, z konieczności, potrafi przebiegać szybko. To samo mamy robić. I tak musimy rozmawiać. No to siemanko, głupotami się nie zajmujmy, tylko od razu, co robimy? I tak właśnie się stało, chociaż zanim to nastąpiło, ja zrobiłam to, co zawsze robię w nowych, przynajmniej trochę stresujących sytuacjach. Mianowicie… poszłam spać. I trzeba być mną, żeby w pierwszym dniu pierwszej próby, będąc perkusistą, uszkodzić sobie… rękę. A przypominam, na cajonie gra się rękami. Uszkodzić, to za dużo powiedziane, wiadomo, że mogłam nią ruszać, ale tak jakoś się oparłam, śpiąc, że, zamiast zwykłego mrowienia, jak przy uderzeniu w łokieć, przez cały weekend miałam problem z czuciem w dwóch palcach, ruszać nimi mogłam też jakby mniej sprawnie, w ogóle mniej siły w ręce i coś z tym łokciem było nie tak. Niby głupota, co to jest, czucie w dwóch małych palcach, komu to potrzebne? A chyba jeszcze z tydzień po tym pociągu, jak się opierałam o coś lewą ręką, to po paru minutach zaczynała mi drętwieć. Nie wiem, co zrobiłam, ale to jest właśnie dowód na to, że spanie w pociągu szkodzi.
Kiedy się obudziłam, zaczęłam słuchać, o czym mówią Natalia i Adrian. Okazało się, że było warto. Dwie godziny wcześniej nie znałam tych ludzi. A teraz siedziałam w ekspresie i płakałam ze śmiechu. Natalia, z twoich przeżyć to książkę spisać. Adrian, twoje podejście nie raz, nie dwa ratowało sytuację. W momencie, kiedy znaliśmy się już całkiem nieźle i chyba byliśmy na etapie "Natalia, co się robi?", przybyliśmy do Warszawy.
Następna część zespołu dosiadła się do nas na centralnej. Nasi czterej pancerni i pies. Pies Ramzes, gwiazda naszej niezwykłej grupy, jest przewodnikiem Darii. I pięknie pokazywał przez cały wyjazd niezwykły fenomen psów przewodników. Kiedy był w uprzęży, był bardzo przewodnikiem. Kiedy był bez, był bardzo psem. Od razu rozpoczęła się dyskusja o tym, jak, kiedy i w czym dać Ramzesowi wody, Ramzes natomiast nie docenił wagi sytuacji i uwalił się w przejściu. I od razu mówię, nie, on tak nie robi, tylko po prostu w pendolino trudno uwalić się gdzieińdziej, bo tam wszędzie jest "w przejściu".
Na Wschodniej do wagonu dosiadła się grupka znajomych. Ewidentnie wszyscy razem, ewidentnie jużbawiący się całkiem nieźle. Nakreślę sytuację. Ich było osiem osób plus alkohol. Nas było siedem osób. Plus Rrrrrramzes!
– Jak on ma na imię? –
– Ramzes. –
– Oooo, Rrrramzes! Jak Rambo! Choć, Rambo, choć na spacer. Wyprowadzimy ci go na spacer, co? –
– Nie no… stąd, to by chyba było trudno… – Nieskończona uprzejmość Darii była zdumiewająca w tych okolicznościach.
– Eeee tam, spoko, Paweł szybko biega! – Ja bardzo chciałam współczuć tych zaczepek, ale wizja nieznanego nam pawła biegnącego z Ramzesem za pociągiem zabrała mi resztki empatii. Pierwszy raz widziałam tak głośny wagon pendolino. Nie wiedzieliśmy, ile z tego by ujął wpis audio, Dawid jednak postanowił coś tam nagrać. Nie do publicznego pokazu oczywiście, tak o, w ramach testu.
– Daria, zaśpiewaj coś może? Jesteś specjalistką od śpiewania! –
– Mhm, sto lat, sto lat… – Daria powiedziała to dość cicho, ale za głośno, bo…
– Niech żyje żyje naaaam! – Nie doceniliśmy grupy z Warszawy Wschodniej. Powiem tylko, że ta podróż pozostanie z nami na długo. A pamiętajmy, że jeszcze trzeba się przesiąść w Gdyni. Grupka naszych warszawskich znajomych jużsię namawiała, żeby jechać z nami aż tam. Ale po drodze były takie fajne stacje, jak Gdańsk Wrzeszcz…
– Nie Wrzeszcz… – Mruknęła Daria.
– Przepraszam. – Odezwał się ktoś z głębi wagonu. Może to Paweł…?
Pierwszy raz widziałam, żeby komuś zwracano uwagę, że: proszę państwa, proszę być ciszej, bo państwa na peronie słychać! Uprzedzę podejrzenia, nie, nie nam tak zwracano uwagę. A i tak pewnie plotki będą krążyć o grupce niewidomych… Ehhhhhh, co za świat!
W Gdyni dołączyła do nas Zuza i już mogliśmy się przesiadać. Koniec przygód? Ooo, co to to nie! A konduktora z pociągu pamiętacie? Tego, co sam nadał nam ksywki sceniczne, żebyśmy potem nie musieli?
– O, proszę bardzo, niech sobie pani dyrektor usiądzie! Ona z was najlepiej widzi, bo ma psa! A pies ma największe oczyyyyy… Ale ona też przecieżdobrze widzi, bo ona czuje z kolei! – Daria skromnie:
– Nie no, może nie aż tak… –
– Jak to nie? Palcami czuje? –
– No czuje. –
– Braila zna? –
– No zna… –
– Nooo, to mówię! – Ja całego dialogu nie przytoczę, bo nie sposób, ale jak nam pan konduktor powiedział: "no, to siadać mi tu i siedzieć!", to potem nie wiedzieliśmy, czy będzie nam wolno wysiąść.

I tak to się podróżowało na, przypominam, że dopiero pierwszą próbę. Która to próba, nawiasem mówiąc, odbywała się w pięknym miejscu, z domkami wczasowymi. Ale nie myślcie sobie, że my tam na wakacje jechaliśmy! Nie nie, żadne tam plażowanie, albo drinki w jacuzzi…
To był wyjazd pierwszy, przeznaczony na dobór repertuaru i opracowywanie opracowań.
– Ehhhhhh… Nieeee ma kolebeczki! – Oznajmiła nasza specjalistka od opracowań, zjawiając się na posterunku o siódmej rano.
– Ani poduszeczki… – Zgodził się pianista.
Duża częśćzespołu przyszła w tym dniu później, niż o siódmej. Po pierwsze dlatego, że nie aż tak dużo osób jest masohistami, a po drugie, bo i tak łatwiej jest, jak w tych opracowaniach nikt nie przeszkadza.
– No, słuchajcie, zawieja i beznadzieja!- Stwierdziła Zuza, wracając z przerwy w popołudniowej próbie. Faktycznie lało, a w pewnym momencie nawet grzmiało ,tak, że mieliśmy uzasadnioną obawę, czy nie należy odłączyć tego całego sprzętu od prądu. Mimo aury doskonaliliśmy, albo staraliśmy się doskonalić, naszą umiejętność wspólnego grania. Takiego, wiecie, żeby wszyscy wchodzili na jedno rrrrraz…
– No nieeee, ona liczy! Czemu to robi, ona źle liczy, niech ona nie liczyyyyy! – Ten komentarz pod moim adresem wypowiedział ktoś, kogo z imienia nie wspomnę, ale był najstarszy i najbardziej "dojrzały" w zespole. To było w domku, tam ćwiczyli instrumentaliści. Jednocześnie z dworu, z takiej duuużej bujawki, dochodziły nas rozśpiewki i dyskusje wokali.
– Dobra, to teraz wchodzą te chórki z murmurando… –
– Taaa, chórki, chyba żebracze widma! –
Oprócz zgrywania się pod względem muzycznym, trzeba było też zgrać się pod względem ludzkim. Kto kiedy chodzi spać, kto wstaje kiedy i kto komu śniadanie robi, to są jednak ważne rzeczy. Już o naprawianiu zmywarki nie wspomnę. Adrian, mistrz znajdowania gniazdek i naprawy cudzego sprzętu AGD. I te kolejki do zmywarki potem… Swoją drogą właśnie tam powstało jedno z haseł naszego wyjazdu: poczekaj, jesteś 1283 w kolejce, wszyscy konsultanci są teraz bardzo zajęci.
To tak, jak my na tej próbie. Do wieczora. Wieczorem znajdował się też czas na integrację, zjedzenie czegoś, napicie się czegoś…
– Słuchajcie, ta czara goryczy się zaraz przepełni, Julitka już jest zgorszona! – To przemówił głos rozsądku z grupy wokali, późny jużbył wieczór.
– Nie nie, moje drogie, ja jestem wstrząśnięta, aczkolwiek nie zmieszana. – Na szczęście odnalazł sięrównieżwokal pocieszający.
– Ale spokojnie, ta czara się zaraz opróżni! Ta czara się tak napełnia i opróżnia… –
Takie to były nasze wieczory. A potem noc, cicha noc, o, ciemna nocy niepojęta… "Adriaaaaan, zabij to!" Takie wykrzykniki też się rozlegały wśród nocnej ciszy, bo tam nam zaczęły podchodzić jakieśdzikie zwierzęta, o ile wiem.

– Natalka, a jak to jest być skrybą, dobrze? – To chyba ja zadałam to pytanie. I faktycznie, Natalka z własnej woli robiła notatki podczas ustaleń grupowych, kto, co i w jakiej tonacji ma śpiewać i grać. Te notatki, to dopiero jest studium przypadku.
"całą noc padał śnieg" Fragment notatki: kołyszące skrzypce, chórki uuuu i pokój ludziom na refrenie".
"gore gwiazda" Fragment notatki: zwr 1. Kinga. W drugiej Maja łup!"
Mają łup zostałam jużdo końca projektu, co nawet pasowało, bo na jednym koncercie, rozpoczynając na perkusji "Bóg się rodzi" zapomniałam, jak są wysterowane mikrofony nade mną i jak zrobiłam "łup", to wystraszyła się i publiczność, i zespół, a i ja się nieco zdziwiłam.
I moje ulubione, tu wrzucam całość notatki:
Lulajże Jezuniu
Julitka śpiew.
Chórki kołyszące doły.
Fortepian na wyżynach.
Potem skrzyp.
I powiedzcie mi, kto normalny to zrozumie?
A my się z tego musieliśmy uczyć. I uczyliśmy miesiąc, bo tyle czekało się na następną próbę. Tym razem wokalową, mnie nie było, bo łup i nie pamiętam czemu jeszcze, za to był Piotrek akordeon. Doszły nam nowe kolędy, a tak poza tym, to coś słyszałam, że ktośzepsuł materac. A, no i jeszcze nasz pianista zagrał coś, chyba "lulajże" na cztery. I na uprzejme pytanie: Dawid, co ty robisz? Albo raczej, jak? Nie znał odpowiedzi.

I co dalej?

Płynie czas, mijają dni, a tu nagle listopad. I kolejna długa próba zjazdowa, tym razem w Zgierzu. Tam też było wiele pytań bez odpowiedzi, na przykład, jak to wszystko popodłączać?! Dwa wzmacniacze, na pokład! I jeszcze trzeba pamiętać, żeby nie zostawiać garażu na długo otwartego, bo wychładza się bardzo szybko.
– Dawid, nagrywasz? –
– No chciałem, ale mam w macu 19 procent… –
– No to gdzie masz zasilacz, weź zasilacz! Nie przygotowałeś się! Jak zwykle! – Piotr wygłaszał to wszystko tóż nad mikrofonem, wykład jednak przerwała Julita.
– Dobrze, Dawid, idź, idź po ten kabel, tylko… Ja cię proszę! Nie otwieraj i nie zamykaj drzwi! – Wszyscy byliśmy zmęczeni na tej próbie, tylko dlatego prezes musiał wchodzić mimo drzwi zamkniętych.
A tak poza tym, to okazało się, że nic nie działa, dopuki realizatorzy nie dotkną tego swoimi rękami, które leczą.
– Piotrek, weź, mi to znowu nie łączy! – Piotrek podszedł do ustawionego na statywie rejestratora poraz piąty tego dnia.
– Flipendo! – Zawołał z nadzieją. Co ciekawe, zaklęcie z pierwszej gry o Potterze zadziałało lepiej niż wymiana kabli. Od tej pory, jak coś nie działało, to cała grupa wrzeszczała: fli, pen, dooooo! I jakoś się dawało. Nagranie z tego jest, więc ten sprzęt musiał działać. I działa nadal, bo w tym garażu odbywały się nie tylko te próby. Oficjalnie zostaliśmy garagebandem.

Historia pewnego gitarzysty

Wszyscy, którzy na koncercie byli lub słyszeli nagrania wiedzą, że mieliśmy w składzie gitarę. Zdradzę jednak sekret, na próbie listopadowej, czyli, że do pierwszego wydarzenia troszkę ponad miesiąc, gitarzysty nie było. Przyznaję, że pomysły kończyły się w zawrotnym tempie, z tego powodu wykonałam telefon.
– Siema Krzysiu! – Krzysiu, to jest taki mój kumpel, z którym poznaliśmy się w poważnym wieku sześciu lat i znamy się dotąd. Oboje po tej samej podstawówce, gimnazjum i muzycznej. A kto był w muzycznej, ten wie, że trzeba być przyzwyczajonym do niespodziewanego. Tam często padają pytania w stylu: ale ty wiesz, że grasz koncert za trzy dni? Zrobiłam Krzysiowi coś podobnego, tłumacząc mu subtelnie, acz natarczywie, że ja nie namawiam, ale jednak dobrze by było, żeby się zgodził. On się zastanowi. No słusznie, sama bym tak powiedziała. Zastanawiałby się dłużej, gdyby wiedział, co go czeka.

Ostatnie odliczanie.

Krzysiu się zgodził. I oto rozpoczą się dla niego dzień sądu, bo przez parę tygodni miał ze mną krzyż pański.
– Krzysiu, musisz być na 17. –
– Aaaale ja mam wtedy zajęcia… –
– Trudno, zwolnisz się! –
– Ale pytają… –
– To ja cię zwolnię! – I oczywiście, moje ulubione: Krzysztof, ćwicz! Na próbie: Krzysztof, ćwicz! Po próbie: Krzysztof, ćwicz! Na jadalni, kiedy go widziałam, przez pół jadalni: Krzysztof, ćwicz! Do tej pory się tak witamy, ludzie, ja go mam tak zapisanego w kontaktach! I to zwalnianie z zajęć… Na przełomie listopada i grudnia miałam wielką ochotę, żeby to świat zwolnił. Zamiast tego zaczęło się ogarnianie prób jednodniowych, dla instrumentów, wokali, no i oczywiście Krzysztofa, który podczas tych wydarzeń dostawał od nas mnóstwo nowych wiadomości.
– Krzysiu, jak ty to grasz? –
– No… ja tak grałem… –
– Aaahaaa, a mógłbyś zagrać tak? –
– Ale ja nie ćwiczyłem tak… no ale dooobra, tak zagram, tak mam grać? – W tym momencie usłyszałam, jak Julitka szepcze do Natalki.
– Jezu, jaki to trening jest? –
– TO jest ośrodkowa szkoła muzyczna, nie ma lekko, pani, nie ma lekko! – Wyjaśniłam niezbyt subtelnie i wróciłam do nauki. Na próbach od tej pory słychać było na zmianę: "Dawid, przyspieszasz! oraz, rzecz jasna, "Krzysztof, ćwicz!".

Zaczyna się i zaczyna się.

Osiemnastego grudnia zagraliśmy pierwszy koncert. Zimno było, jak nie wiem, a przynajmniej ja to pamiętam w ten sposób, bo jakoś strasznie długo szłam od dworca do metra. Zapomniałam pałek i stołka do perkusji, swoją drogąsamą perkusjęwypożyczył nam dom kultury. Do tego spóźniłam się na, z dobrej woli zapewniony, transport. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone. Nasze rodziny, wolontariusze i gospodarze miejsc, w których występowaliśmy ,okazali nam przez czas trwania projektu niesamowicie dużo życzliwości, otwartości i, nie zapomnijmy o tym nigdy, cierpliwości. My z resztą też uczyliśmy się tych cudownych cech, choć zwykle względem świata zewnętrznego. Nieprzyjazny świat zewnętrzny podczas pierwszego koncertu objawił się jako niedowieziona pizza.
– Proszę pani, ale to co ja mam zrobić w takiej sytuacji? – Julita siedziała na kanapie w pomieszczeniu, służącym nam za garderobę, a my staraliśmy się zachowywać w miarę cicho.
– No ja rozumiem, ja wszystko rozumiem, wiem, że to nie jest pani wina, ale ta sytuacja… proszę pani, naprawdę, to już jest niesmaczne! – W tym momencie grupka dorosłych, poważnych ludzi nie dała rady zachować powagi w obliczu tragedii.
A wspominałam już, że nasz basista dostał potwierdzenie covidu niecały tydzień przed koncertem? Ja nie wiem, czemu akurat ja musiałam zawsze wykonywać takie dziwne telefony, może mam wytrenowanych znajomych, ale napisałam wtedy do mojej przyjaciółki: Beciu, jakby ci to, Adrian ma plusa… Becia odpisała na to: czyli rozumiem, że będę mieć przyspieszony kurs kolęd na basie? Tak, ja mam wytrenowanych znajomych, ona po dwóch stopniach muzycznej… W ten sposób Becia, zamiast być naszą wolontariuszką i okiem na scenie, była naszą wolontariuszką, okiem na scenie i po drodze pisała sobie nuty do jednej kolędy, bo nie miała jej w wydrukowanych. Dawid, to co ty tam grasz? Ja mam to grać? Dlaczego?!
A potem nadeszła godzina zero. My, jednak zestresowani, no i przypomnę, że troszkę głodni, bo ta sytuacja niesmaczna się zdarzyła, stoimy na scenie i słyszymy, jak garstka ludzi wchodzi na widownię. A tu nagle znajome głosy, delegacje ze szkoły, rodzina pstryka zdjęcia, a nauczyciele wołają do Kingi. Cieszymy się, bo Kinga przez nasze próby opuszczała lekcje, to niech chociaż ludzie zobaczą, że to było potrzebne.

Jak to było dalej?

Nie będę wam szczegółowo opisywać każdego koncertu z osobna, bo i tak powieść się z tego robi. Mogę wspomnieć o momentach. O tym, jakie mnóstwo ludzi wsparło nas podczas koncertu w Zgierzu. I jak tam było zimno, ludzie, flet nam się rozstroił, skrzypce się rozstroiły, keyboard się rozstroił! No dobra, nie rozstroił, ale nie działał. Śmiali się ze mnie, żebym stroiła cajon i proszę bardzo, sprężyny mi się nie trzymały w odpowiednim miejscu. Ja w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe! W połowie próby było to dla nas już całkiem logiczne, bo zamarzały nam nie tylko instrumenty, ale i palce. Po wyjściu z kościoła stwierdziliśmy, że na zewnątrz jest cieplej. A strojenie i rozgrzewanie fletu podczas koncertu przejdzie u nas do historii. Julita, zapowiadająca ostatni utwór, a po chwili ciszy Natalia, mówiąca ze spokojem: no, proszę państwa, przeżyjmy to jeszcze raz!
Tydzień później koncert w Warszawie, tu podziękowania dla realizatora z domu kultury na Ursynowie, bez którego realizacja tego przedsięwzięcia nie byłaby możliwa. Niesamowicie dobre warunki mieliśmy, odsłuchy pierwsza klasa. Aż zaczęliśmy się mylić z wrażenia. Tam też nastąpiło sławne: Maja, łup! A po koncercie noszenie sprzętu nie do końca ubranym będąc, za to w połowie stycznia. No i się doigrałam, bo przez następny tydzień byłam chora do tego stopnia, że podejrzewałam drugi covid. I z tym drugim covidem, dzień po koncercie w Warszawie, odpracowaliśmy koncert w kościele w Żyrardowie, moja parafia z resztą. Nawet przejęłam konferansjerkę. Naszemu organiście serdeczne dzięki za pomoc w ustawianiu wszystkich tych rzeczy i za pilnowanie mnie, żebym za szybko nie mówiła. Po koncercie ksiądz podziękował wszystkim, łącznie z Ramzesem, który pokazał się na samym końcu i został gwiazdą wieczoru. No i oczywiście, pizza! Tego się nie spodziewaliśmy, a tu poczęstunek. Pan Norbert wyszedł z rozsądną propozycją: dobra, już, zabierzcie ich stąd, oni są zmęczeni i marzną, idźcie już! Zebrali się wszyscy, łącznie z psem, do którego Daria odezwała się beznadziejnie, ale z nadzieją: ej, Ramzes, weź, prowadź bez uprzęży, spróbuj chociaż! No cóż, sporo osób tam było, sporo osób się najadło i bawiło dobrze. Podziękowania dla ekipy wolontariuszy z oratorium Salezjanów, niczego nam nie brakowało.
A po przechorowanym tygodniu czas nastał, bo oto ostatnie dwa koncerty, tym razem w trójmieście. ZNowu podróż pendolino, tym razem niestety bez Pawła i ekipy, za to z komentarzami: Zuza, proszę nie kaszleć, bo covid i cię wyproszą! Nikogo nie wyprosili, natomiast zaprosili do domu prezesa. Ja nie wiem, czy rodzina prezesa była z nas dumna, szczególnie po ostatnim koncercie. Zaproś do domu dziesięcioro muzyków, masz gwarantowane, że w lodówce nie zostanie nic. Ta nasza ostatnia wieczerza również przeszła do historii projektu. Pizza zjedzona, a może ktoś chce kotleta z obiadu, bo jeszcze są? A no, to może, jak pani ma… A może kanapki? A, to może ja poproszę… Jedli wszyscy, nawet ci, o których mówiło się zwykle, że chyba światłem się żywią. A i wspominać podczas tego posiłku było co, bo dobrze wyszły te ostatnie koncerty. To właśnie tam trafiła nam się pani, spóźniona na samolot do Anglii. Poza tym, podczas pierwszego koncertu były takie niespodzianki, jak słoiczki z cukrem i kawą podpisane w brailleu. Napisane było: czarna kara i zastanawialiśmy się, za co ta kara, ale kto nigdy nie napisał palce, zamiast place, ten niech pierwszy rzuci klawiaturą. A potem się okazało, że tak sięludziom podobało, że nie chcieli wyjść! Bo my nie schodziliśmy ze sceny. Bo nie do końca było wiadomo, jak zejść… Trzeba wiedzieć nie tylko, kiedy ze sceny zejść, ale też, może ważniejsze, którendy.

I co z tego wynika?

A pod koniec napiszę otym, co takie koncerty oznaczają. No bo jasne, z zewnatrz, to jest 6 występów, podczas których fundacja zbiera na utrzymanie i troszkę się próbuje rozreklamować. Ale te zdania we wnioskach, że takie projekty zwiększają samodzielność i integrują, to wcale nie jest głupota! A koleżanki Dawida na próbie w Kopalinie, które wspomagały nas we wszystkim? A kuzynka Julity na koncertach Warszawskich, która pomagała nam w tak ważnych aspektach imageu, jak makijaż na przykład? To samo Ola w Gdyni. A Becia i jej przyspieszony kurs, a samochód załadowany naszym sprzętem? To co to jest, jak nie integracja? Już nie wspomnę o samodzielności i Natalii, wpadającej do pociągu do Łodzi 30 sekund przed odjazdem. Nati wie, jak upadać, ona ranna, ale skrzypce całe! Kinga też zyskała w szkole na wiarygodności, jak słyszałam. Ja osobiście, bez tego projektu prawdopodobnie nie poznałabym tak szybko Darii, Natalii i Adriana, a nie wyobrażam sobie ich nie znać. Nati, promyczku słońca mój, nie umiem się stresować w twojej obecności! Adrian, nie zawodnie trafiałeś w moment, kiedy próbowałam pisać tłumaczenia, doskonale wiedziałeś, kiedy mi dokuczać, a także zamawiałeś mi herbatę w pendolino, kiedy sama niezbyt wiedziałam, jak się nazywam. Nigdy nie zapomnę. Daria, współpraca czeka, ja nadal jestem chętna na to granie! I na słuchanie muzyki też, taki connect nie zdarza się codzień! Z Zuzą też nie współpracowałam na codzień, a jednak to ty mi pokazałaś, ile dźwięków można wydobyć z niepozornie małych bębenków, a także pochwaliłaś mnie za to, że umiem budzić ludzi ze zrozumieniem. Do tej pory pamiętam, jak schodziłam na śniadanie śpiewając na półZgierza: niech cię głowa już nie boli, niech cię jasny szlag nietrafi…
Kinia, wiesz, że internet do nas należy, a i na taras chętnie z tobą pójdę. I może następnym razem nie zapomnę, jak masz na nazwisko. Piotrze, gościć ciebie było prawdziwą przyjemnością, mimo, że ten covid nas dopadł całkiem solidnie, a ciebie bardziej. Lekcja gry na akordeonie zawsze spoko. No i oczywiście moi fundacyjni towarzysze. Juli, ja pamiętam, herbata! I chyba dobrze, że się pokłóciłyśmy przed próbą, to po próbie już nie trza było i można planować. Tę herbatę oczywiście. Dawidzie, nie szukaj pieczątki, ani na jawie, ani przez sen, już się znalazła!

Skąd się wziął ten wpis? A no stąd, że projekt rozpoczął się na nowo. Znowu będziemy szukać terminu próby, spóźniać się na pociąg, nie mieć w nim asysty, albo właśnie mieć i w tym problem, grać w gry integracyjne do drugiej, żeby na 9 byćgotowym do ciężkiej pracy, palić ogniska w Kopalinie i palićw kotłowni w Zgierzu. W sensie, że palących tam wysyłali palić, a nie, że palacz węgiel w niąsypie… Pierwsza próba za nami, a co dalej? To się na pewno przekonacie. A jak już koncerty będą, to czem prędzej się wybierajcie!
Pozdrawiam ja – Majka
PS: Łup!

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Żeby się gdzieś znaleźć, najlepiej się wcześniej gdzieś indziej zgubić. Rok 2021

Jak widać po dacie tego wpisu, trudno było podsumować rok 2021. Pamiętam, że podczas rozpoczynającego go sylwestra bardzo się cieszyłam. Że idzie nowe, że wreszcie coś się zmieni, na pewno będzie lepiej! I w sumie miałam rację, ale ile z tym było roboty?! Myślałam, że dużo w moim życiu zmienił rok, w którym poszłam się uczyć do Krakowa. I to niewątpliwie jest prawda, ale dochodzę do wniosku, że ciekawie jest nie tylko do Krakowa iść. Ciekawie jest również w nim zostać. Do wpisu zapraszam.

Jak to się skończyło?

Najważniejszą informacją tamtego sylwestra było dla mnie, że dzień wcześniej skończyłam mój pierwszy podkład, robiony dla kogoś, pod czyjeś wytyczne i na termin. Działanie… chciałam powiedzieć działanie pod presją, ale zdecydowałam, że jakiekolwiek działanie… jest dla mnie czynnikiem stresującym. A może ja nie dam rady? Wtedy akurat jeszcze nie do końca wiedziałam, o co chodzi z produkcją. A może nie zdążę? To akurat łatwiej przewidzieć… I uznałam, że KONIEC. Nie dam rady pracować w zawodzie, o którym marzę, jak każdy projekt będzie tak wielkim problemem i się z niego wycofam, zanim zacznę. I sięprzemogłam. Tak tak, czytelniku drogi, Maja skończyła projekt. Takie wydarzenia nadal są godne wpisywania w kalendarze, ale jednak wtedy miał miejsce ten PIERWSZY raz. I chyba to była pierwsza, całkiem niezła wróżba na rok dwudziesty pierwszy. Roboty trochę będzie, ale wiele z tego zyskam.

Nie od razu Kraków zbudowano.

Czy ten rok był prosty od samego początku? Absolutnie nie. Nie wszystkie sprawy były moimi, więc pisać dużo o tym nie będę, ale przez pierwsze miesiące wymienialiśmy się z przyjaciółmi, albo ja ich utrzymywałam przy zdrowych zmysłach, albo oni mnie. Ichsytuacja w domu, moja poza nim… generalnie ciekawie nie było. Męczyłam się bardzo, co ciekawe bardziej psychicznie. Fizycznie nie było czym, bo utknęliśmy na zdalnym na pół roku. Fakt, potem zrobili hybrydowe i chwała im za to, z tym, że wiecie. Człowiek jedzie na dwa dni, planów ma mnóstwo, a potem się orientuje, że już jest wieczór drugiego dnia. W tym samym czasie w moim domu zaczęły się przygotowania do przeprowadzki. Nie pamiętam, czy na początku roku jeszcze wierzyłam, że faktycznie przeprowadzimy się w maju. Chyba tak. Jak mówiłam, nie od razu…

Przejaśnia się, w końcu wiosna.

W marcu pewne rzeczy zaczęły się powolutku zmieniać. Wiedziałam, że z niektórymi rzeczami będę mieć na chwilę spokój. W domu na poważnie zaczynały się wielkie porzątki, pudła były już w naprawdę wielu miejscach, gdzieś po drodze znalazłam odtwarzacz kaset… nie śmiej się, czytelniku drogi, to jest ważne! Poza tym, wspomnę dyskretnie, nie tylko ja się wtedy przeprowadzałam, a przeprowadzka jest niezwykle zdrowa. Jeśli to czytasz, wiesz, że o tobie mówię. Jedyną stałą jest zmiana, a mimo to jesteśmy bezpieczni.
A, no i nie zapominajmy, w marcu podpisałam pakt z… Prezesem.

Notka o fundacji.

Tak tak, zaczęła się wtedy fundacja. A raczej konkretna decyzja o fundacji, bo pod władzą, sorki, w rejestrze KRS jesteśmy od kwietnia. Czy czułam wtedy, że zaczyna się coś większego i że troszkę dużo na siebie bierzemy? Mówię szczerze, nie pamiętam. Chyba nie, bo miałam tyle stresu, że akurat tamto było jedną z niewielu rzeczy pewnych, do których byłam już przyzwyczajona. No rozmawia się o tym, to OK, podpiszmy te papiery. Przy okazji, pytają ludzie czasem, jak to jest pracować w fundacji. Rada numer 1., jak chcecie kiedyś pracowaćw fundacji, ćwiczcie autograf. Jezu Chryste, papierologia zgubi ten kraj!
Czy dobrze jest mieć biznes ze znajomymi? Darujcie słowo biznes, chodzi zarówno o firmę, jak o pożytek publiczny, nie czepiajmy się słów. Czy warto? A to już musicie sami zdecydować. Ma to wady, na pewno, bo w pewnym momencie orientujecie się, że musicie oddzielnie organizować spotkania prywatne i służbowe, a przynajmniej czasami byłoby to zdrowsze. Ma też jednak sporo zalet. Jeśli chce się przeżyć wizyty w przeróżnych urzędach, wykonywać mnóstwo różnych czynności, których się nigdy wcześniej nie musiało, pokazywać się ludziom i przekonywać ich, jak fajni jesteśmy, a, no i przy okazji pozostać przy zdrowych zmysłach, no to jednak dobrze by było to robić z kimś zaufanym. Takim, co nie tylko dobrze pisze wnioski, ale też pyta, czy chcesz herbaty, rozwesela w długiej trasie pociągiem, czy też przemiłym tonem uświadamia ci, że w sumie, to głupoty gadasz. Trzymajmy się, towarzysze!

Nie od razu Kraków zostawiono.

Słówko o edukacji. Gdzieś koło stycznia zaczęły się dyskusje, co z tym przedłużeniem nauki. Ludzie z tzw. orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego mają możliwość powtórzenia sobie roku nauki. To sięładnie nazywa wydłużenie etapu edukacyjnego. Ostrzegałam, że jak będziemy na zdalnym dłużej, niż miesiąc, zastanowię się nad tym, bo według mnie nauka o mikrofonowaniu instrumentów przez kamerkę jest bez sensu. Na zdalnym byliśmy 6 miesięcy. No więc zastanowiłam się 6 razy. Potem jeszcze 60 razy. Potem odbyło się kilka rozmów, każda inna od poprzedniej. W każdym razie był to dość trudny temat, ponieważ opinie o takim działaniu są dość skrajne. Jak to z ułatwieniami bywa, sporo osób myśli, że to tchórzostwo, w rezultacie więc może się to okazać odwagą. Zwłaszcza w środowisku mniej lub bardziej zamkniętym, jakim środowisko kształcenia specjalnego jednak jest. Czy boję się wyjść na tzw. świat zewnętrzny? Iść na studia albo do pracy? Rany, jasne, że tak. Z tym, że chyba bardziej tak, jak każdy inny przed studiami czy pracą. Mniej to ma wspólnego z trzymaniem się na siłę ośrodka dla niewidomych, a na pewno nie dlatego chciałam przedłużać. Z drugiej strony sporo osób mówiło, że w sumie w sytuacji covidu jest to dośćlogiczne, no bo niby jak się nagrywania uczyć zdalnie? I podobnie, jak z samym pójściem do Krakowa, decyzję trzeba było w końcu podjąć, bo i tak nie przekona się nikogo, łącznie ze sobą, co jest lepsze.
Zrobię wam spoiler, to było lepsze. Dużo. Ja wiem, droga na około, ale wiecie ile można po drodze załatwić?

Może by wrócić do szkoły?

Wróciliśmy w maju. Na chwilę, bo zaraz były praktyki, ale wróciliśmy. Czy to dobrze? Powiem tak, Kraków to dziwne miasto. Pełne paradoksów, wzlotów i upadków. Ale tak, dobrze, choć po długim lockdownie chyba każdy musiał się na nowo do ludzi przyzwyczaić. Zwłaszcza, że ludzi jednak też znać trzeba…
Uwaga na marginesie: bardzo smutna Maja i bardzo dużo pieniążków, to NIGDY nie jest bezpieczne połączenie. I od maja mam apple watch.
Tak w ogóle, to mamy maj, czyli, że pewnie już nowy dom, no nie? No nie. Ustalmy sobie jedno, jak wykończeniówka ma trwać ileś, to jeszcze nie znaczy, że tyle trwa. Poprzesuwało się wszystko, natomiast odbiór mieszkania przez nowych mieszkańców przesunąć się nie mógł, dlatego też od czerwca nasza rodzinka, wraz z dobytkiem, przeniosła się do babci. Ten pokój jest duży, serio. Naprawdę spory. Ale jak mieszkają tam 4 osoby plus wszystko, co nie jest w pudłach, robi się jakoś dziwnie mniej miejsca… Siedziałam w Krakowie prawie cały czerwiec. 😉 W tym miejscu jeszcze raz podziękowania dla Piotra, nie każdy by się zgodził przyjąć kogoś pod swój dach, kompletnie nie zwracając uwagi, czy chodzi o jeden dzień, czy o pięć. A jednak w długi weekend Bożego Ciała miałam gdzie spać w naszym królewskim mieście.
Czerwiec pod znakiem egzaminów, co ciekawe nie moich. Wiadomo, rok przedłużam, to po co pchać palce między drzwi? Nie zdałabym wtedy, bardzo bardzo bym nie zdała. Im bliżej egzaminu, tym mniej robiłam na lekcjach, żeby nie wchodzić w drogę ludziom, którzy zdać chcieli. Swoją drogą było wtedy tak gorąco, że kiedyś zamknęłam wszystkie pierścienie aktywności na zegarku, półdnia siedząc w studiu. Serio? Pół godziny orientacji w takiej temperaturze i starczy?
Propos orientacji, wydaje mi się, że to ten rok należy liczyć jako ten, w którym zaczęłam jeździć w nieznane miejsca. W moim wieku, to jest tak jakby oczywiste i wskazane, ale myślę, że długi pobyt poza domem mocno w tym pomógł. No i fakt, że chciałam zobaczyć przedstawienie, na które nikt oprócz mnie nie szedł.

Najnajlepszy dzień – Dzień Przeprowadzki.

Nagłówek, to cytat z naszej ulubionej bajki. Bajka się nazywa "dom" i domu będzie dotyczył ten akapit. Wróciłam do… Do babci. Zgadza się. Bo dom jeszcze nie gotowy. A pracowali w nim różni fachowcy i specjaliści. Od porządnych ludzi, którzy nam pomogli, ażdo takich, których z nazwiska nie wspomnę, żeby mnie do sądu nie podali. Zwłaszcza, że u nas w domu też rzadko padały ich nazwiska. Dużo częściej padały różne wyrazy, nie nadające się do druku. Fachowiec tysiąca imion. Jak rafaello, to było więcej, niż tysiąc słów. Bardzo brzydkich słów.
Jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni moim dziadkom, że przyjęli nas pod swój dach, to na pewno. Z tym, że i oni, i my, wiemy doskonale, że mieszkać wszyscy na raz, w momencie naprawdę dużego stresu i rozgardiaszu… Powiem tak, ja mieszkałam dwa tygodnie i już było dość ciekawie. Oni mieszkali półtora miesiąca. W tych warunkach zrobiłam muzykę, Marzena, nieustającym źródłem motywacji byłaś. I bierz ten podkład, bo on mi się też podoba, a śpiewać tego nie będę. 😉 Niezapomniane wrażenia, komponowanie kolejnych warstw syntezatorowych na stole w jadalni, goście z jednej strony, szum miasta z drugiej… O Jezu…
A potem przeprowadzka. Najpierw było powiedziane, że przeprowadzimy się dopiero w momencie, kiedy będą normalne schody i barierka na górze. Życie to zweryfikowało, w momencie, kiedy pojawiły się drzwi i uruchomiono łazienki, zapadła decyzja, że OK, przeprowadzamy się! Wtedy też mnie akurat nie było. Śmialiśmy się, że teraz się będę bała wyjeżdżać, bo co wracam, śpimy gdzieińdziej.
Mnóstwo osób mnie pyta, jak mi się mieszka. Zdradzę sekret, jak się ma więcej miejsca, to rzadziej chce się wychodzić. Czyli, że Maja rzadziej może coś nagrywać, bo rzadziej jest sama w domu. Czyli to wcale NIE jest tak, że jak masz drzwi, to częściej grasz na perkusji, zwłaszcza, jak nie lubisz, jak cię słyszą. Mam tę jedną uwagę.
A tak poza tym, to właśnie siedzę na nowym fotelu, przed nowym biurkiem, w zasięgu ręki mam klawisze, w zasięgu słuchu monitory za bardzo fajne pieniążki, a z dźwiękiem jeszcze lepszym, a to wszystko w pokoju. MOIM. Który ma drzwi! MOJE! Które mogę sobie, no wiecie, zamknąć! Dośpiewajcie sobie sami. Wielbię ten szałas! Zapewniam, że zarówno schody, jak i barierka na górze, już są. Po długich bojach, fakt, ale są. Wyciszenie sobie tu zrobię, bo mi się bas zbiera w kącie przy łóżku. Pogarsza to półka nad łużkiem. Trzymam tam płyty i książki, MOJE! I muszę zrobić porządek w szufladach, dwóch, moich, bo to, co tam się dzieje ludzkie pojęcie przechodzi. I mam takie fajne rolety, one też trochę tłumią. Kto wymyślił, żeby głośniki grały w okno? No ja, inaczej się nie dało, właśnie tak jest lepiej, niż by było odwrotnie. Muszę coś pod bębny podłożyć, żeby nie dudniły… Mam wszystkie bębny w pokoju! Moim! Łapiecie schemat, no nie? 😉
A w sierpniu Werka tu była i rzaden sprzęt nie przestał działać. Czyli albo ona się tu dobrze czuje, albo to jest dobry sprzęt. Jestem za jednym i drugim. Werka, wiesz, że cię kocham. A ty mój sprzęt elektroniczny.

Wracamy do Hogwartu!

Czy kiedyś żałowałam, że przedłużyłam rok? Jasne, że tak, praktycznie w pierwszym tygodniu zajęć. Nie pamiętam dlaczego, ale każdy ma kryzysy. Czy słusznie? Pewnie, że nie. Nie zniechęcajcie się do własnych decyzji tylko dlatego, że przez chwilę macie takie: Jezu, co ja zrobię teraz? Początek września był trudny, co wcale nie oznacza, że podjęłam złą decyzję. Jak mówiłam, była to jedna z lepszych.
Z tym, że chyba wtedy jeszcze nei wiedziałam, że właśnie ten rok szkolny, może nawet od sierpnia, to był ten czas, w którym zaczął mi się trochę, z braku lepszych określeń, otwierać świat. Przez przedłużenie roku zmieniłam klasę. Teraz jest to już klasa sama w sobie, serdecznie pozdrawiam was, Potworki moje! Uwielbiam mieć wokół siebie ludzi, którzy są tak nienormalni, jak ja. Przyjaciółkę, która słyszy świat w taki sposób, że daj Boże każdemu. To ty mi robisz herbatę, kiedy najbardziej tego potrzebuję. Każdy potrzebuje swojego piorunochronu i swojego pioruna też. Podświadomość moją również pozdrawiam, przyjaciela, który pokazuje mi, że można być takim wariatem muzycznym, jak ja, a także z anielską cierpliwością wytrzymuje to, że zostawiam rzeczy gdzie popadnie, ciągle proszę o kanapkę z żabki, spóźniam się albo przeciwnie, chcę czegoś na wczoraj, a także generalnie to, że mój umysł zazwyczaj jest o jeden przystanek za daleko.
Mamy też w klasie kolegę producenta muzyki klubowej (Mati, ja ci serio ten miks zrobię), a także kolegę z niezwykłą wiedzą o muzyce filmowej i kalendarzu (dzięki tobie zawsze wiemy, kiedy czas na przerwę).

A poza szkołą co?

Poza szkołą zaczęły się projekty z fundacją. Dzięki jednemu takiemu poznałam niesamowitą ilość wspaniałych ludzi. Natalka, promyczku słońca mój kochany, uwielbiam twoją ekspresję! I ja nie mówię tylko o tym, jak grasz. Adrianie, dzięki za wyjaśnienie, czemu bas jest dla mnie prostrzy, a także za to, że zajmowałeś się mną wtedy, kiedy ja nie miałam siły. Nawet w momencie, kiedy znałeś mnie od niespełna 12 godzin. Daria, zrobię ci podkłady i w ogóle podbijemy świat! Nie z tej ziemi jesteś! Są też osoby, które znałam, a poznałam lepiej. Kinga, przeglądajmy facebooka dalej. I tak, wiem, jak masz na nazwisko. Piotrze, mam nadzieję, że podobała ci się ostatnia wizyta. Zuza, nikt nie potrafi tak grać na tych małych bębenkach, jak ty. Weszłaś mi na ambicję nieźle. Krzysztofie, ćwicz! Koncert już za chwilę! :d Julitka, zawsze masz na głowie 5 razy tyle, ile ja. Wytrzymaj z nami, moja droga, wypijmy za błędy. I sukcesy też, przecie ich więcej! Nawet wtedy, kiedy: ani miski, ani łyżki. Dawid… No cóż mam ci rzec, prawie czysto, prawie równo! Gościu, jedne rzeczy są na trzy, inne na cztery. Na trzy, czte, ry, idziemy spać! Beciu, skarbie, NIKT tak nie zagrał koncertów, jak ty zastępstwa zagrałaś. Życie mi ratujesz nie po raz pierwszy i nie ostatni. Przyjeżdżaj tu częściej!

A tak poza tym, to od września mam parę pomysłów na muzyczną przyszłość, zamarzyłam o syntezatorze, nauczyłam się ciekawych rzeczy i zaczęłam poznawać ludzi po drodze do szkoły albo ze szkoły. I to są świetne znajomości!

Inne podziękowania i prywaty.

Kamil, teatr czeka na nas! Czasami trudno trafić, ale wiadomo, nikt nie jest święty.
Klaudi, pizza hut bez nas nie może istnieć, jako i ja bez twych cennych spostrzeżeń.
Zuziu, Humanie drogi, przecież ty wiesz, jak ja lubię te nasze wyprawy do sklepu. ;p Ale przynajmniej po foodtruckach wiem, czym się różni lemoniada ciepła od zimnej.
Zuziu G, ile my mamy zawsze historii do nadrobienia!
Papier, ja wiem, pamiętam, musimy sięspotkać. Nie wiem, czego się jeszcze wtedy o mnie dowiesz.
Monia, czego my częściej nie gadamy?
Agata, zawsze masz ASa w rękawie, pograjmy w te karty!
Na pewno o kimś zapominam, co jest smutne i zaraz sobie przypomnę. Dwie prywaty jeszcze.
Jedna osoba na pewno tego bloga nie czyta. Ale napiszę i tak. Zawsze możesz do mnie napisać znowu. Ani słowa, ani imiona, nie mają tego samego znaczenia, odkąd nie mam z tobą kontaktu.
Druga osoba z kolei na pewno tego bloga czyta. Dziękuję ci za to i aż ciekawa jestem, czy się domyślisz, że to o Tobie. I tak, pamiętam, czytam te książki! Opowiem ci o nich przy okazji jakiejś krótkiej rozmowy. Albo długiej. 🙂

I zamykamy

kółeczko.
No i

dobiegło końca podsumowanie roku. Bardziej jak streszczenie wyszło. Mówiło się u nas w domu, że dość ciężkim rokiem był rok bodajże 2003. Wtedy skończyłam leczenie, poszłam do przedszkola i pierwszy raz się przeprowadzaliśmy. Tamtego roku jednak nie pamiętam. Pamiętam za to ten. Rok, w którym zrobiłam się trochę bardziej samodzielna, sporo bardziej świadoma, poznałam ludzkie zamiary i uczucia, zaufałam jednym, a drugim przestałam ufać, a także, po raz pierwszy do tego stopnia, zaczęłam nie tylko mieć pomysły, ale i je realizować. Pierszy raz teżprzeżyłam stratę kogoś bliskiego. Nie pisałam o tym jeszcze tutaj, więc napiszę teraz, bo myślę, że mogę. Dziadek, słyszysz mnie teraz lepiej nawet, niż wtedy. Nauczyłeś mnie trochę grać na gitarze, trochę w szachy, a trochę w życie tak ogólnie. Bądź dumny, jeśli mnie widzisz, a ja spróbuję coś osiągnąć.
Określić ten rok można w ten sposób. Na początku 2021 czasami zdarzało mi się mieć szczęście, ale niezbyt w szczęście wierzyłam. Na początku 2022 może i nie zawsze to szczęście mam… Ale przynajmniej w nie wierzę.

Czego i wam życzę
ja – Majka

PS: Jak ktoś powie, z czego cytat z tytułu, bez sprawdzania w necie, to wygra coś. Niech sobie wymyśli, co.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Co się robi i po co. Czyli z dwóch miesięcy notatnik

Przy początku listopada wracałam sobie do domu z Krakowa, pociągiem, jak zwykle, a na dworcu zdarzyła się ciekawa sytuacja. Otóż ze znalezieniem peronu i właściwego pociągu pomogły mi dwie osoby, obie nie z Polski, obie nie wiedzące, gdzie jest wspomniany peron, już pomijając pociąg… DO samego pociągu dotarłam z przemiłym panem z Walii, który mówił do mnie, uwaga, bo to niespodziewana niespodzianka, PO ANGIELSKU, z własnym akcentem, i ja go ROZUMIAŁAM! Nie dotrzymał tradycji dworców i nie spytał, czy mam chłopaka, nie rozumiem dlaczego, bo nadal nie mam, a przyznaję, że z jego strony to pytanie byłoby milsze, niż ze strony nieco wspartych substancją pomocniczą mieszkańców dworca.
Fajnie było, nawet na facebooku napisałam, że nie opuszcza mnie moje szczęście… W tym momencie moje szczęście prawdopodobnie śmiało się ze mnie pod nosem… I już wtedy wiedziałam, że fanie by było wreszcie coś na tego bloga napisać. Tyyyyyle nie pisałam… swoją drogą to bardzo miłe, jak ci nagle ktoś potrafi napisać, że co tak dawno nowych historyjek na blogu nie było. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że czytacie! To tym bardziej mnie skłaniało do myślenia, że no tak, faktycznie, coś napisać będzie wreszcie trzeba. Wiele mówi o mojej pracowitości i słowności to, że te fakty miały miejsce półtora miesiąca temu, prawda?
Mogli byście teraz, z resztą słusznie, zapytać, co mnie w takim razie wreszcie skłoniło do wklepania tych kilku słów w klawiaturę. Co takiego się stało, że w końcu zebrałam się, miałam jednocześnie wenę, siłę i czas… co to w ogóle jest czas? I napisałam! Odpowiadam, otóż było to TLK bez elektryczności. Tak tak, Czytelniku Drogi, nie zmusiło mnie sumienie, nie przekonał dobry temat lub wiadomości od komentujących, zmusiła mnie… NUDA. Telefonu potrzebuję w Krakowie, a już ma mało baterii… A ja mam jeszcze półtorej godziny jazdy! To co ja mam robić? Jeść, skarbie, jeść, głodna jestem straszliwie…
Ale, ponieważ czasu mam dużo, z chęcią opowiem: co znaczy być muzykiem, jak to jest być uczniem, co się robi w fundacji… Ooooo, padło magiczne hasło!

###Co się robi?
Na początek wyjaśnienie anegdoty. Kiedyś moja koleżanka została w jakimś środku komunikacji publicznej zagadnięta przez jedną panią: co się robi?! Pytanie nieco zbiło ją z tropu, czemu z resztą niezbyt się dziwię. Sama ,gdy mi to opowiadała, na nagłe: CO się robi?! Odpowiedziałam szczerze: NIE WIEM! Okazało się, że ta pani chciała się dowiedzieć, co koleżanka robi w życiu, czy studiuje, czy pracuje, takie tam… Wiecie, na dworcu to pytanie by brzmiało: co i z kim się robi?
W każdym razie uznałam, że to pytanie jest tak cudowną formą wypowiedzi, że naprawdę, pod to można wszystkie posty pisać, blog tak można nazwać!

## Co się robi na zebraniach?
A zacznę od tego dlatego, że to właśnie na październikowym zebraniu fundacji usłyszałam poraz pierwszy z kilku w ostatnich miesiącach, że: Maja, musisz to opisać! To jest niezmiernie miłe, jak ktoś twierdzi, że lubi moje opisy rzeczywistości. I równie niezmiernie mija się z celem, kiedy ja tę rzeczywistość opisuję ponad miesiąc za późno. Czasami już nie pamięta się panującego wtedy klimatu, nastrojów, zbiegów okoliczności i gier słów temu towarzyszących. Mogę tylko powiedzieć, że wszystkie wielkie rzeczy, kariery sławnych artystów, lata działania ogromnych firm, wszystko musiało się od czegoś zacząć. Ozzy Osbourne stroił klaksony. Apple computers były składane w garażu. My mieliśmy swoje, weekendowe spotkanie, na którym, oprócz podpisywania papierów i ustalania dalszego toku działania organizacji, ważną kwestią było też, gdzie niby ten dmuchany materac ma się zmieścić, a także, dlaczego prezes rzuca mięsem. Tym razem był to kurczak w pięciu smakach… Generalnie bajzel. A, i czytaliśmy sobie w ramach rozrywki… Zauważcie, w ramach ROZRYWKI. Czyli, że właśnie to robimy ze swoim życiem. Czytaliśmy sobie zasady savoir-vivreu na różne okazje. To Oni nam to zrobili! Tam jest napisane, że przy niewidomych NIE powinno się poruszać tematu niepełnosprawności! Jezu, to niby jak ludzie… A z resztą, osobny post chyba o tym kiedyś będzie, to się nie będę rozdrabniać. Teraz siedzę w pociągu, klepię ten post, i jestem całkiem ciekawa, ile osób zastanawia się, jak to robię, że trafiam w literki. I NIE zapyta! No bo co? Bo dobrze wychowani! ;p Swoją drogą wiedzieliście, że w pociągu można mieć obok siebie więcej, niż 10 cm wolnego miejsca? Ja już zapomniałam, głupie expresy. :d
Niezłe nawet to TLK… To się nadal wiąże z zebraniami, macie pojęcie, ile my się musieliśmy ostatnio po Polsce TLK najeździć? Wracając: niezłe to TLK, jedzie, nie spóźnia się, ciepło w nim jest… Tylko jakby jeszcze gniazdka działały… No i głośno trochę.

## Co się robi, będąc dźwiękowcem?
W sobotę wraz z jednym z moich współklaśców, którego serdecznie pozdrawiam, byłam na warsztatach. Warsztaty były w Krakowie i dotyczyły scratchu. Było dwóch DJów, mieli dwa gramofony… Nie, czekaj, dwóch? To cztery… No nie ważne, po dwie płyty mieli… Jeszcze inaczej: po dwa stanowiska na płyty mieli! I uczyli nas, co z tymi płytami można robić, a czego nienależy. Bardzo było fajnie, nietylko dlatego, że panowie bardzo pomocni i nowe kontakty mamy, ale też dlatego, że kolega z klasy dokładnie rozumie, co ja mam w głowie i odwrotnie. Jeśli znajdę fajny dźwięk, wymyślę ciekawy efekt albo coś mi się z czymś skojarzy, to na pewno albo podpowie mi to moja podświadomość, albo ON. 🙂 W każdym razie tam, na tych warsztatach, miała miejsce pierwsza z dostępnych opcji, mianowicie znaleźliśmy fajny dźwięk. "No geniusz, faktycznie, na winylu fajny dźwięk znalazł!" Myślisz sobie teraz Drogi Czytelniku. Ale NIE! My znaleźliśmy szklaną butelkę z wodą, co brzmiała, jak fleksaton. Musimy nagrać! Kolega słusznie zauważył, że to bez sensu, bo tu trochę głośno. Zaczęłam kusić: no weeeeź, przecież oni chcą być DJami, nie? Im chodzi o to samo co nam! Daaaawaj, poprośmy! Kolega przytomnie zdjął z siebie odpowiedzialność: No to proś! Ponieważ ja jużbyłam w trybie, który roboczo nazwę The Greatest Showman, wstałam i poprosiłam. Te 10 obcych osób. Żeby zciszyli to, po co tu przyszli, bo my jesteśmy porąbani i chcemy sobie COŚ nagrać. I to właśnie jest stan mojego umysłu na dzień dzisiejszy. A propos umysłu…

## Co się robi w szkole?
Parę tygodni temu mieliśmy zapowiedziane dwa testy. Z percepcji dźwięku i z akustyki. Jeden w jednym tygodniu w poniedziałek, drugi w drugim, we wtorek. Ja się jeszcze specjalnie dopytałam, który mamy kiedy, zapytałam w pewien poniedziałek, czy dziś percepcja czy akustyka, dostałam odpowiedź, że akustyka i to jutro. Super, mam dużo czasu! I nauczyłam się percepcji. Ja zauważam, że to jest już pewnego rodzaju norma, ja w bardzo podobnym czasie mam ten stan we wszystkich latach nauki. Przełom listopada / grudnia, niebezpieczny okres. Ja nie wiem, co mi się wtedy dzieje, co za głos wewnętrzny się uaktywnia, ale moja zdolność logicznego rozumowania i pojmowania wszechświata zaczyna się i kończy na: chcę nagrać, chcę posłuchać, chce się wyspać! A mówiłam wam już, że głodna jestem?

## Jak się robi?
Nagłówek tego akapitu kryje w sobie pytanie, jak jest. Bo my się tu śmiejemy, jest fajnie, nawet dobrze to pisanie idzie i możnaby pomyśleć, że wiadomo: ekspert, szczęściarz, pełen energii… No nie. Oświadczam, że nie jest najlepiej. Od paru tygodni jestem w momencie, w którym w obu szkołach (muzycznej i dźwiękowej) przypomniano sobie, że istnieje koniec semestru, w fundacji zrobiliśmy jednocześnie konkurs dla instytucji porzytku publicznego i koncert charytatywny… ZNaczy jeszcze nie zrobiliśmy, wciąż robimy chciałam powiedzieć. Czyli, że jednocześnie próby do koncertu, ogłoszenia do konkursu, dublerzy i przestawianie dat do koncertu, umowy do konkursu… Ja nie wiedziałam, że w Polsce jest tak wiele pięknych miejscowości! Które nie mamy pojęcia, gdzie są, a z umową pojechać trzeba… 😉 Dochodzi to, że ja bardzo odbieram ludzkie emocje, a to nei jest tak, że jak ja mam sporo rzeczy, to świat się zatrzymuje. Nadal w domu ktośmoże być zestresowany, nadal przyjacielowi się mogą na głowę walić same problemy, a przyjaciółka nie będzie wiedzieć, w co ma ręce włożyć i co pierwsze naprawić… I niby nie moje zmartwienie, a jednak…
I zaraz mi ktoś powie, słusznie, że ten tekst NIE jest odkrywczy. Że to są normalne obowiązki, z którymi każdy się musi mierzyć… No tak. Prawda, ja się z tym nawet zgadzam, to jest zwykła codzienność! I ta zwykła codzienność mnie troszkę zaczęła przerastać. Ostatnio się trochę poprawia, dlatego może mam siłę o tym pisać. No bo o takiej ZWYKŁEJ codzienności ,to po co pisać?
W ogóle O, kolejne moje ulubione pytanie: po co? Stresuję się. Poooo co? Kupiłam coś. Poooo co? Mam wrażenie, że jak komuś powiem, że go darzę ogromnym uczuciem, też zapyta po co! Inna sprawa, że ja takie piękne słowa jestem zdolna wykrztusić chyba tylko wtedy, kiedy ktoś mi przyniesie herbatkę… O właśnie, dostałam na urodziny termos! Kolejne wielkie odkrycie, doceniaj doceniaj, Czytelniku, będzie takich więcej. Od Sylwii dostałam, a będąc przy Sylwii przejdę do:

## Co się potem robi?
I po co? Wiadomo. 😉 Wyszło na to, że mamy sporo zajęć w tym roku. Bo i szkoła jedna, i muzyczna też (muszę chodzić na kształcenie słuchu, wiecie?), a poza tym parę spraw każda z nas ma do załatwienia. Po godzinach natomiast próbujemy nadrobić zaległości. Nie śniło się filozofom to, co my potrafimy wtedy wygadywać. Nie umiem dokładnie opowiedzieć mojego ciągu myśli, ale pewnego wieczoru jednocześnie coś się mówiło o wodzie, która się lała, jednocześnie ja mówiłam, że jak mi jakaś iskra od tych wszystkich kabli pójdzie, to mi się zapali kapa na łóżku i na głos powiedziałam rozwiązanie: Nieee no, spoko, mam suszarkę, ,to się wysuszy! Do tej pory Sylwia się ze mnie śmieje, że chciałam suszarką suszyć pożar. Ona ostatnio, otwierając okno, zawołała: raaaany, jaki mokry deszcz! I zamknęła okno. Także ja nie wiem, kto ma lepsze.
Nieee no, tego się nie da opowiedzieć normalnym ludziom… O, wiem, co opowiem. Doszłyśmy do wniosku, że u nas wszystko słychać odwrotnie. Jak jesteśmy w miarę cicho, rozmawiamy po prostu, to zaraz ktoś przychodzi, że jest po 22, że za głośno, że to się niesie! Co się niesie? Przecież my po cichu, to tamte, z innego pokoju… Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, cicho być! Ale jak zakładałam poszewkę na kołdrę, baaaardzo jązakładałam, a Sylwia się chowała po kątach z informacją, że ona się duchów lęka? Albo jak miałyśmy taką dłuuuugą rurę od papieru na prezenty i tąrurą ćwiczyłyśmy szermierkę, a koniec wymachu czasaaami nam wypadał na drzwiach wejściowych? To NIKT nie przyszedł! Znaczy, żebyśmy się źle nie zrozumieli, kontynuujmy tę tradycję! Róbmy tak dalej! Ale jednak dziwna sprawa.
A potem ludzie się dziwią, że na realizacji trzeba mi było zadać pytanie: ej, a gdzie ty widziałaś mikrofon dynamiczny ze zmienną charakterystyką? A na zastępstwie, na którym akurat byliśmy u naszej pani od angielskiego, nasza niezmordowana nauczycielka spojrzała na nas w ostatniej ławce, spojrzała jeszcze raz, nie wierząc w to, co widzi i w końcu zareagowała: nieeee no, nie mówcie, że wy teraz będziecie w karty grać! Tacy to z nas pilni uczniowie!
Też czekacie na święta?
Boże, czego ja o tych świętach, głodna jestem! O, widzicie? Głodna. Czyli JEM. Czyli, że nie jestem zakochana. Bo pamiętam, że w tym moim magicznym okresie nieprzytomności w zeszłym roku, jak właśnie tak wszystko gubiłam, o wszystkim zapominałam i NIE jadłam, to mi diagnozowali miłość. Nie chcieli powiedzieć, do kogo. To ja wymyśliłam. Do MUZYKI…

I dokładnie w tamtym momencie moja trasa pociągowa zaczęła zbliżać się do końca. No więc przerwałam wpis, przeżyłam dzień i teraz, wieczorem, mam dla niego czas. Zagrałam ten egzamin z fortepianu, ,co to się o nim dowiedziałam całkiem niedawno, jutro próba, po drodze wyjdzie jeszcze pięćset innych rzeczy… Chyba zacznę kończyć wpis.
A było jeszcze tyle rzeczy… I to, jak sięwybrałam z Kamilem do teatru na "Waitress", nie powiem, tłumaczenie całkiem niezłe. Komentarze chórków najlepsze! I to, jak, z resztą tóż przed tym teatrem, poszłyśmy z Klaudią na festiwal pizzy i miałyśmy wrażenie, że nie zjemy już nic więcej. NIGDY! I to, a propos jedzenia, że z Zuzią, moim Humanem niezmordowanym, odkryłyśmy nową, żyrardowską knajpę, bardzo fajną. Fidel, odbierz telefon! Werka, kiedy ty mi ten rozdział dasz? O czym zapominam?
W jednym wpisie się nie da, serio. Ja się postaram w innych, ja nadrobię!

A na razie, wreszcie, pozdrawiam i zapraszam do komentowania.
Ja – Majka

PS Komentuj, Drogi Czytelniku, komentuj. Tylko błagam, Czytelniku Drogi, kochany mój, nie pytaj, po co! 🙂

PS2 Wyszła płyta live Zalewskiego. Polecam. A przy okazji też polecam to, uwielbiam tę nutę!

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Wewnątrz cała ta szopka, a na dworze zawieja. Czyli, że wrzesień trwa.

Zdarza mi się czasem, że mam przeczucie. Przeczucie najczęściej dotyczy najbliższej przyszłości, przykładowo, że tydzień będzie ciężki, albo przeciwnie, że jakoś tam się wszystko ułoży, zgodnie z tradycją tylko na moment. Na początku września umyśliło mi się, że przez najbliższe 3 tygodnie będzie bardzo dużo roboty. Nie wiedziałam, czego będą dotyczyć te ciężkie prace, ani skąd mi się wzięły te nieszczęsne 3 tygodnie, ale myśl nie dawała mi spokoju. Ogłaszam z radością, że właśnie mija poniedziałek, koniec tych trzech tygodni nastąpił wczoraj. Czy teraz będzie łatwiej? Nie wiem, ale uważam, że chociażby ostatni tydzień z kawałkiem zasługuje na wpis. A zaczęłabym od wyjazdu w poprzedni weekend, pełnego gry na instrumentach, żarliwych dyskusji i nocnych Polaków rozmów.
** ** **
– No, słuchajcie, zawieja i beznadzieja! – Stwierdziła koleżanka, wchodząc do jednego z zajmowanych przez nas domków, wzbudzając powszechną wesołość. Rzeczywiście, na dworze nie było ładnie. Lało, wiało, a raz uderzył taki piorun, że zastanawialiśmy się, czy nie trzeba odłączać sprzętu. Na szczęście pogoda tego typu trafiła nam się tylko raz, w sobotę, a chętne towarzystwo zdążyło się wybrać na plażę jeszcze przed tym przykrym faktem. Co robiliśmy o tej porze nad morzem nie będę jeszcze dużo mówić, bo to jest fajna akcja, która kiedyś jeszcze zasłuży tu na swoje własne miejsce. Mogę nadmienić tylko, że spędziliśmy dwa dni, na doskonaleniu talentów i opracowań muzycznych, znając się wzajemnie w stopniu rozmaitym, od osobistego, poprzez internetowe, aż do widzenia się na oczy poraz pierwszy w życiu.
Zawarcie tych wspaniałych znajomości odbyło się w piątek, w który to piątek pociągi intercity powiozły nas w stronę stacji Gdynia Główna. Ruszyła… maszyna… po szynach… Pierwszą głupotę udało mi się zrobić już na pokładzie tego pojazdu. Jak to bywa w pociągach, poszłam sobie spać, opierając łokieć na podłokietniku, a głowę na dłoni. Co i jak zrobiłam, do tej pory nie wiem, dość powiedzieć, że nerwy w łokciu są ważne, a dowiedziałam się o tym w bolesny sposób. Poszłam spaćbez przeszkód, obudziłam się… i do końca podróży prawie nie czułam połowy lewej dłoni. Dwa ostatnie palce mniej sprawne, czucie jak po znieczuleniu u dentysty, a przypominam, że ja tam gram na bębnach. Wiecie, tych palców, to ja jednak potrzebuję! Pełna sprawność dłoni wróciła mi do wieczora, pełne czucie w małym palcu, to chyba dopiero w niedzielę. Trzeba być mną, żeby uszkodzić sobie dokładnie to ,co jest mi potrzebne, w pierwszym etapie wyjazdu.
Uznałam, że spanie jest bez sensu i zajęłam się rozmową z współpasażerami, wyruszającymi ze mną z Krakowa. W tym miejscu bardzo serdecznie pozdrawiam kolegę, który, sam o tym nie wiedząc, pokazał mi, jak źle jest pohopnie oceniać ludzi, a także koleżankę, dzięki której spędziłam piątkowe popołudnie płacząc ze śmiechu. Nasze anegdotki z autobusów, pociągów i ulic przeróżnych miast powinno się zebrać w oddzielnej książce.
W Warszawie Centralnej dosiadła się do nas kolejna część naszej drużyny. Na Wschodniej natomiast przybyła konkurencyjna ekipa. Ich było ośmioro i posiadali alkohol. Nas było siedem osób plus pies, natomiast dorównywaliśmy im spokojnie nawet BEZ substancji pomocniczych. Pies przewodnik potrafi być elementem niezwykle integrującym pasażerów, oferty wyprowadzenia psa na spacer, pomimo faktu, że pociąg nadal jechał, wspominane były do końca wyjazdu. Ale spokojnie, kolega szybko biega, to zdąży!
– Julita, kiedy Gdańsk? – Zapytałam w pewnym momencie.
– A co, chcesz wysiąść? Spoooko, idź z kolegą, kolega szybko biega! –
Muszę przyznać, że był to najgłośniejszy wagon pendolino, jaki widziałam w życiu. Uwaga konduktorki, naszczęście do konkurencji, brzmiała: proszę państwa, trochę ciszej, bo słychać państwa na peronie!
Był tam też ktoś trzeźwy / rozsądny, bo w pewnym momencie próbował zapanować nad sytuacją. Ćśśśśśś. Spróbował raz. I cały wagon: ćśśśśśś… Zadziałało odwrotnie, zarówno w wagonie, jak i potem u nas, powtarzane przy każdej, nadarzającej się okazji. O konduktorze w regio, to nawet nie ma co wspominać, bo nie da się tego opowiedzieć słowem pisanym. Porozsadzał nas po dostępnych miejscach z niespotykaną wręcz werwą i ochotą, opatrując nas z marszu imionami własnego pomysłu, przy okazji okazując wiedzę i obycie w świecie niewidomych.
– Tu będzie pies, on ma z was największe oczy! Ale za to właścicielka ma słuuuuch, co nie? I dotyk! – Właścicielka nieśmiało zauważyła, że chyba nie tak dobry.
– Jak nie dobry?! Pokaż opuszki, braillem czyta? To co ma być niedobry?! – Przedstawienie zakończył komędą: no, to teraz tu siedzieć i wszystko bedzie w porządku! Uwierzyliśmy mu. Albo baliśmy się wstać, nie mogę się zdecydować.
Podczas samego wyjazdu spotkałam taką ilość niezwykle utalentowanych ludzi, że bloga na to nie starczy. Z klawiszowcem i basistą improwizowaliśmy już pierwszego dnia, mimo, że północ już była, pierwsze i drugie skrzypce zmuszone były na bieżąco wymyślać przeróżne partie, a kiedy nasza pani wokalna dyrektor uczyła dziewczyny, jak mają śpiewać, połowy słów nie rozumiałam. Ja, jeśli chodzi o śpiew, rozumiem komendy proste, w moim życiu spotykałam się najczęściej z: wyraźniej! Ewentualnie: głośniej, odważniej! To drugie zrozumiałam doskonale, gdy jedna z naszych wokalistek zaczęła swoją zwrotkę.
– Ej, słuchajcie, stop! – Przerwałam grę. – Ja was najmocniej przepraszam, ale jak ona ma śpiewać początek, to ja ją muszę mieć "przy boku, przy boku", bo inaczej nie wiem, kiedy wejść! –
Ja w ogóle bardzo lubię wszelkie występy związane z kolędami, świętami i uroczystościami, kojarzącymi się z dobrociąw sercu. Kiedy słyszysz, że utalentowana wokalistka śpiewa coś ładnego o "takim dniu", w którym "całą noc padał śnieg", a potem, tym samym rozpędem, używa kilku słów nienadających się do druku, bo jej się słowa pomylą… TO! Są przeżycia godne opisywania. Swoją drogą bardzo podziwiam ludzi, którzy grają na instrumentach dętych, ja bym chyba zemdlała. A nasza flecistka nie tylko dawała sobie z tym radę, ale też, do tych opracowań, wstawała na siódmą rano! Łapiecie? RANO! Kiedy ja byłam w stanie pt. otwieram oczy, zamykam, znów otwieram, jest pół godziny później… ona wymyślała, co ma grać fortepian w drugim refrenie.
Także wiecie, my tam ciężko pracowaliśmy! Żadne tam ogniska, łażenie na plaże, czy drinki w jacuzzi, co to, to nie! Dziwi mnie tylko, że na każdy dzień przypadało nam jakieś mniejsze lub większe uszkodzenie. W moim przypadku ręki. W przypadku koleżanki np. skrzypiec, które, jak wiadomo, są przedłużeniem ręki. Strat w ludziach nie odnotowano.
Na koniec wycieczki dwie uwagi dotyczące powrotu. Po pierwsze, Julita, kiedy znowu idziemy na ciasteczka z intercity? Po drugie, i jak tu wierzyć, że nas nie podsłuchują? Pół drogi gadałam z kolegą basistą o airpodsach i co? I następna reklama na youtubie zgadnijcie, czego?!
** ** **
Zachwyciłam się nad tym morzem. Różnymi rzeczami, ale pod sam koniec wyjadu ciszą. Stałam sobie na dworze, noc była, nic się nie działo, a ja sobie tak tę noc obserwowałam i zastanawiałam się nad tym, komu o tym opowiedzieć. A są takie osoby. Ktoś komu bardzo bym chciała, a nie bardzo mogę. Komuś, komu niby bym mogła, a okazuje się, że nie zawsze ma to sens. Wreszcie ktoś, komu serio powiedziałam… Macie czasami takie rozkminy?
I była cisza…
** ** **
Ciszy za to nie ma w naszej szkole! Powrót do rzeczywistości nastąpił we wtorek, bo po poniedziałkowym powrocie jedną noc zdecydowałam się przespać w domu. I od razu zrobiło się ciekawie, bo napotkałam techniki stereofoniczne. We wtorek jeszcze pół biedy, bo Stivi nam o nich opowiadał, a że opowiadać umie, słuchaliśmy. Pod koniec zajęć natomiast słuchaliśmy Depeche Mode, Jimiego Hendrixa… Takie rzeczy się robi na realizacji! Kto mi powie, co tu robi za bas?

Po zajęciach natomiast była konferencja applea, a że my tam niektórzy zdeklarowani appliści, zaczęliśmy oglądać wręcz natychmiast, po drodze z zajęć. Żeby było coś ciekawego, to nie powiem. Może ten nowy Ipad, ale wcale nie tyle tańszy, ile na początku myślałam, takie to o.
A w środę od rana co? Techniki stereofoniczne, tym razem w praktyce. Wiecie, drogie dzieci, co to jest? To są dwa mikrofony, które trzeba ustawić we właściwej odległości i pod właściwym kątem względem siebie, bo jak nie… (To wybuchnie!) Nie, aż tak źle nie jest, to po prostu technika nie wyjdzie. Opcją pośrednią byłoby: to po łapach! Zwłaszcza, że akurat linijka pod ręką.
W środy po zajęciach jeżdżę na dodatkowe lekcje perkusji. Tam wreszcie mnie ktoś pilnuje, żebym ćwiczyła z metronomem. Mój ty Boże, człowiekowi się wydaje, że umie grać, a potem każą grać równo…
Swoją drogą właśnie, Kraków! Nawołuję do was! Jak ktoś chętny na zajęcia z perkusji, z dobrym nauczycielem, otwartym, widzieliśmy się dwa razy, a już mi mnóstwo nowych, dobrych rad udzielił, to pisać do mnie! Bo i jemu się to przyda, i wam.
Z tych zajęć to może w ogóle jeszcze jeden fajny projekt wyniknąć, ale to chyba też później dopiero ogłoszę, niechże ja się najpierw sama czegoś dowiem.
Wracając do szkoły, w tym roku rocznik realizatorski uszczęśliwiono dwoma dniami, w które mamy lekcje na rano. Środa i czwartek. W czwartek mamy lekcje z nauczycielem, który jużw pierwszym roku naszego urzędowania na Tynieckiej stwierdził, że dobrze, że po naszych lekcjach zaczyna się weekend. W domyśle pozostawiając, że dłużej tego wytrzymać nie można. W tym roku przywitał nas zdaniem: oooo raaaaaany, znooooowu oni! O raaaaany, znoooowu pan? Zakrzyknęłyśmy zgodnie wraz z Sylwią, przez co porozumienie zostało osiągnięte. Na razie jesteśmy na etapie pierwszych nagrywek prowadzonych sposobem profesjonalnym, reżyserka / studio.
– Proszę pana, a może by jednak włączyć wzmacniacz, co? –
– O, słuszna uwaga! – Takie to mamy dialogi wrześniowe.
Mówiłam wam już, że muszę chodzić na kształcenie słuchu? Znaczy na razie jeszcze nie byłam, ale MUSZĘ! Za to nasze próby zespołu perkusyjnego najlepiej chyba podsumowuje ten przepiękny utwór.

I może z tego nadmiaru wrażeń przyjemnych, a może z powodu, że w naszym internacie wieczorami szuka się zgubionych rzeczy, a nad ranem lampy spadają, przynajmniej w niektórych pokojach, w piątek rozchorowałam się tak, że nie poszłam do szkoły. Żeby było zabawniej w powrotnej drodze natrafiliśmy na trasie na wypadek. Na tyle poważny, że ostatni fragment trasy, zajmujący zwykle 25 minut, zajął nam tym razem półtorej godziny. Nie tłumacząc moich zawiłości w powrotach do domu, byłam na miejscu półdo pierwszej w nocy, co jakby zdrowieniu nie służy. 😉
Także na razie siedzę i się nudzę, ktoś ma dla mnie jakieś zadania? 😉

Na koniec wpisu chcę jeszcze powiedzieć, że przybyło nam ludzi w klasie, a raczej my im do klasy przybyliśmy. O Sylwii mówiłam wcześniej, ale nie mogę tu zapomnieć o dwóch kolegach. Kolega J, który nagle objawił nam talent aktorski, a także kolega M, który w jeden dzień potrafi się ze mną pokłócić i przywrócić mi jakąś tam wiarę w ludzi. Pamiętaj, niewielu jest takich, którzy potrafią tak zręcznie łączyć ze sobą te dwie aktywności. Drodzy koledzy, proszę zgłaszać, jak mogę pisać pełnym imieniem.

Czytelników pozdrawiam ja – Majka

PS: Płyta Sheerana wychodzi 29 października.
PS2: Jakiej ja się pięknej rzeczy nauczyłam grać na fortepianie! I nie, tato, to tym razem NIE są "krasnolódki".

Kategorie
muzyka wspomnienia i dłuższe opisy

Hałasy świata. Czyli moje top 10 dźwięków. Taki challenge

W szkole mieliśmy kiedyś takie zadanie, żeby zmontować reklamę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta zagrana przez kogoś reklama polegała na tym, że reklamowano płytę, kompilację taką, składankę, z nagraniami różnych głośnych dźwięków. Masz już dość śpiewu ptaków? Łagodnego szumu fal? A może ta uciążliwa cisza doprowadza cię do k… Denerwuje cię troszeczkę… To mamy coś specjalnie dla ciebie! I wiecie ,wierrrrrrrrtarrrrrrrrrki, młotki, intensywny ruch uliczny. Nie pamiętam, co tam jeszcze było, natomiast tytuł wpisu robi fajny.

Tyle na początek, a teraz wstęp. Niedawno @Elanor na swoim blogu umieściła wpis o dziesięciu jej ulubionych odgłosach.

Dziesięć moich ulubionych odgłosów


A nie, moment, to nie było niedawno, tylko ona mi tam dała wyzwanie, żebym też coś takiego napisała. Wiecie, dała mi zadanie, a ja zawsze udaję, że zadania były niedawno, żeby termin jeszcze nie minął. Nawet wtedy wymyśliłam moje 10, oczywiście już nie jestem pewna, czy to będzie te same 10, co wtedy, ale co mi szkodzi, napiszemy! Uwaga, wpis może zawierać dowody na to, że ja mam jakieś ludzkie uczucia, inne niż: "przyda się", ewentualnie: "o, śmieszne, to spoko".

### 10. Kos.
Od razu mówię, ta kolejność jest bardziej taka, jak mi się wyda i jak mi się przypomni, nie, że akurat śpiew ptaków na końcu. Chociaż wiecie, hałasy świata, te rzeczy…
W każdym razie. Przez ostatnie lata poznałam niezależnie od siebie kilka osób, które interesowały się ptakami. Znaczy no, ornitologią, tak? I umiały śpiew ptaków rozróżnić. Oni wiedzą, co nam za oknem śpiewa. I dla niektórych to może być oczywiste, dla mnie akurat nie. Ja zawsze miałam takie: kurcze, to muszą być jakieś normalnie świry, jak oni to pamiętają? Skąd wiedzą? A potem złapałam się na tym, że słucham. I że serio niektóre pamiętam. Co mi żeście zrobili?
Między innymi zrobili mi to, że zastanawiam się, czemu w tych pięknych, romantycznych, poetyckich opisach jest śpiew słowika. Przecież kosy… Rany, jak ja bym chciała mieć takie coś w domu! Kos siedzi i on ci całe swoje życie opowie, on ci wyśpiewa cały świat i jeszcze kawałek. On powtarza melodyjki, on dzień dobry mówi! I to każdy inaczej! Wręcz miałam takie filozoficzne przemyślenie kiedyś. Obudziłam się, akurat któryś z tych kosów śpiewał za oknem, więc pomyślałam, że nagram. Będzie do antyreklamy, no nie? Zaczęłam się zastanawiać, czy chce mi się wstawać po rejestrator. Zwykle, jak ktoś nagrywa efekty, stara się ten rejestrator mieć gdzieś pod ręką, bo to nigdy nie wiadomo, trafi ci się jakiś dźwięk i potem już się nie powtórzy, nie można przegapić! W tym przypadku jednak pomyślałam sobie, że doooobra, potem też będzie, potem nagram. I zdałam sobie sprawę, że tak właśnie jest! Że to jest jedna z naprawdę niewielu rzeczy, która mi sięNIE skończy! Nie ważne, ile razy bym musiała gdzieś wyjechać, skądś się wynieść, kto by przestał albo zaczął ze mną rozmawiać, te ptaki nadal będą o pewnej porze roku śpiewały! Ja to mogę, o ile wiem, nagrać zawsze! I, przynajmniej czasami, działa to na mnie uspokajająco. Kosom się nie znudzi śpiewać, niech nam się nie nudzi wstawać.

### 9. Ogień.
Tu akurat nic odkrywczego nie wymyśliłam, chodzi mi oczywiście o ogień, palony w kominku albo ognisko. Jest ciekawy, tam się ciągle coś dzieje. A i skojarzenia sąraczej prawidłowe, bo to i z ognisk, i z kominków się ma… no dobra, z przed kominków, się ma dobre wspomnienia. Były ogniska na różnych szkolnych wyjazdach, nawet z gitarą były, pośpiewał sobie człowiek, pośmiał się, jedzenie było. Generalnie opłacalny biznes. Z kominkiem najbardziej kojarzy mi się wyjazd do Irlandii. Herbata, truskawki w czekoladzie i ogień. Jak ja bym chciała tam wrócić.

### 8. Woda.
Teraz będą wszystkie żywioły? Nie, nie będzie, zaraz mi się znudzi. I właśnie wcale nie chodzi mi o takie wysoooookie faaaaale, jak to ludzie puszczają, że o, jakie piękne, ocean… Ja wolę mniejsze fale. Takie wiecie, jak w jeziorku. O, a propos jeziorka, odgłos, który jest, jak się wiosłuje, tak delikatniej. Albo rowerek wodny, rowerki wodne mają taki fajny rytm, muszę to kiedyś nagrać. Krople wody też są fajne, też mogą mieć rytm. Woda w butelkach również spoko. W ogóle woda może mieć niesamowity wpływ na dźwięk. Ja już mówiłam, jak wylewałyśmy z Sylwią wodę z puszki i sprawdzałyśmy, jak zmienia się dźwięk, no nie?
Jednym z moich internetowych idoli, w tym przypadku jeśli chodzi o granie na perkusji, jest chłopak, który nagrywa popularne tematy muzyczne grając na szklankach. Stroi je sobie na odpowiednie nuty, dolewając wody, a potem na nich gra. Zwykle jedną ręką, bo drugą musi mieć wolną, żeby coś dograć na klawiszach. Wspominałam, że nogami gra rytm na cajonie i podłodze? Jak go oglądam, to mi się mózg zawiesza, bo próbuję to koordynacyjnie ogarnąć.

Druga anegdota o wodzie, to fakt, że na percepcji dźwięku kiedyś mieliśmy ćwiczenia z maskowania, polegające na tym, że pan nam puszczał szum morza, a w pewnym momencie, gdzieś pod tym szumem morza powoli zaczynała się pojawiać jakaś częstotliwość. Trzeba było powiedzieć, jaka. Czyli wy słuchacie pięknego szumu fal, a w pewnym momencie, cicho, ale nieubłaganie, zbliża się do was taki stary telewizor. Ten co piszczał. I sobie tak piszczy, do puki nie powiecie: Jezu, szesnaście kilo, zlitujże się, człowieku! Swojądrogą było to jedno z niewielu nagrań fal, jakie lubię. Podobno jest na freesound i to jest Bałtyk.

### 7. Przewracanie kartek.
Myślę, że lubię ten efekt. Jakoś taki przyjemny jest. Podejrzewam, że może to mieć w jakimś sensie związek z tym, że moja mama lubi czytać, więc może mi się kojarzyć z dzieciństwem itd. Była cisza, a przewracanie kartek też było, to znaczyło, że jednak ktoś jest w domu, że mama siedzi i czyta.
Poza tym, z takich kartek można zrobićmnóstwo rzeczy!

### 6. Burza.
O, coś już bliżej żywiołu jakby…
Spokojnie było? Bezpiecznie i przyjemnie? To teraz pioruny. W sumie nie wiem dlaczego, chyba dlatego, co ogień. Tam się cały czas coś dzieje, każdy taki grzmot, to jest osobna opowieść, raz walnie porządnie, głośno i koniec, wybuchło i już, innym razem tylko tak mruczy. I tak opowiaaaada tę historię, on podróżuje. I jeszcze jest… Jeszcze… jeeeeszcze czekaj, jeszcze się nie skończył. I takie efekty opłaca się nagrywać, nie powtózą się więcej te same. Poza tym potwierdza się przypuszczenie, że jak coś jest daleko, nie do pokonania i się wszyscy boją, to ja prawdopodobnie lubię.

### 5. Ksylofon (i / lub) marimba.
Powiedziałam sobie na samym początku, że NIE będzie instrumentów. Bo co to za wyczyn, wymyślić 10 brzmień, które ci się podobają? Ja z jednego syntezatora mogę wam 10 pokazać… a pisałam już, że widziałam prawdziwy syntezator?
Uznałam jednak, że zrobię wyjątek. Czy ksylofon jest moim ulubionym instrumentem? Niespodzianka, teraz to już w sumie nawet nie. Ale to przez ksylofon, przez to, że kiedyś go usłyszałam, poszłam uczyć się grać na nim, a w konsekwencji na perkusji. Przez to… albo dzięki temu, wy decydujcie… poszłam do szkoły muzycznej! I się męczyłam siedem lat. I teraz się znowu… no nie, dobra, teraz lubię te zajęcia. Bo mam same instrumenty, to może dlatego. Od ksylofonu teraz wolę marimbę, choć teoretycznie jeszcze trudniejsza, jak się nie widzi. Ale dźwięki tych instrumentów nie tyle są najpiękniejszymi na świecie, ile tak wiele w moim życiu zmieniły, że musiałam tu o nich wspomnieć.

### 4. Domino.
No nic mądrego nie powiem, uwielbiam, jak się je przewraca. Miesza czasami też. I to najlepiej nie takie drewniane, tylko takie inne, z… chciałam powiedzieć z kości słoniowej, no nie, chyba by droższe były… no wiecie, te takie z tych kamyczków, a nie z drewna. 😉 Ja w ogóle lubię dźwięki gier – kości, kart… Ale domino jest najlepsze. Nagrywałam efekty. 😉

### 3. serce.
Słyszałam, że niektórzy tego odgłosu nie lubią. Niepokoi ich. Kojarzy im się nie z bezpieczeństwem / uczuciem, tylko z niepokojem, może szpitalem… OK, jestem w stanie zrozumieć. Ja akurat lubię. Rytm serca, bicie serca, ciekawi mnie, jak się zmienia… No i oczywiście, jak to najlepiej nagrać, ciągle nie słychać. Cały czas mówię, że muszę w jakiejś kompozycji wykorzystać nagranie serca, przynajmniej wreszcie się okaże, czy wkładam serce w swoją pracę.

### 2. Śmiech.
I to jest ten uczuciowy podpunkt. Możecie się śmiać… ha ha, to takie nawiązanie do podpunktu… ale ważne są dla mnie śmiechy niektórych osób. Nie chodzi mi o odgłos śmiechu. Że sobie puszczę ten laughing track z sitcomów, nie. Nie o to chodzi. Chodzi mi o to, że są pewne osoby, które albo tak rzadko się śmieją, albo tak rzadko śmieją się szczerze, że ich śmiech sprawia mi dużą przyjemność. Są ludzie, których śmiech słyszycie tylko wy. Są i takie śmiechy, które pojawiają się na tyle rzadko, że po prostu trzeba się cieszyć. Na bank istnieje też jeden taki, który słysząc, sama się uśmiecham i potem mam takie: a palnijże się, babo, w ten gupi łeb! No i cóż, uśmiecham się dalej…
Wiecie o jaki efekt chodzi, po prostu, cieszy mnie to, jak ktoś się szczerze uśmiecha. Durny punkt, sama w tym momencie myślę, że to banalne i głupie, ale już napisałam, więc trudno.

### 1. Zdjęcie.
I na koniec coś, co przyszło mi do głowy dosłownie parę minut temu, czyli zdjęcie. Odgłos migawki. Nie wiem czemu, ale lubię. Podobały mi sięzabawkowe aparaty fotograficzne, które to miały, lubiłam, jak w komurkach było to włączane, a ostatnio nie miałam nic przeciwko robieniu zrzutów ekranu z zadań na zdalnym, bo mac ma wtedy taki fajny aparacik. Jak ktoś lubi szukać powodu, ukrytego gdzieś w zakamarkach podświadomości, to przyznam się, że światło przy robieniu zdjęcia, to jedna z trzech rzeczy, jakie pamiętam z czasów, kiedy jeszcze widziałam. Może to dlatego…?

A jak zdjęcia, to i sława, no nie? Także od dziś lubię jeszcze odgłos zamieszczanych komentarzy.
Pozdrawiam ja – Majka.

PS: A wy, jakie odgłosy lubicie? Tylko wiecie, z rozsądkiem! Topowa dycha wystarczy.

EltenLink