Kategorie
co u mnie

5 cech, 9 wymiarów i 20 złotych, czyli między wieczorem w Londynie a świtem w Krakowie

Kiedyś, na pewnym wydziale architektury, padło stwierdzenie, że architekci są uważani za wariatów, bo normalny człowiek myśli o jednej, dwóch, może trzech rzeczach, a architekt, z konieczności, musi myśleć o trzydziestu. Mam wrażenie, żę zostałam architektem.

To może od początku.
Po pierwsze, to uznałam, że żebym uczestniczyła w wykładzie z prawa, musiałabym siedzieć. W sensie nie, że mnie to prawo wyciągnie z więźnia, czy coś, tylko, że leżeć mi nie wolno, bo zasypiam. Ogólnie podczas wykładów zdalnych zasypiam, jestem na nie uczulona psychicznie i fizycznie. Na szczęście akurat tego wykładu już nie będzie, egzamin z prawa zdałam we wtorek. Czyli, że jestem jużpoza prawem. Albo, że nie mam prawa, jak kto woli.
Skończyła się również anatomia. Na egzaminie dostaniemy silnie po pewnej części naszej anatomii, bo wiedza prezentuje się podobnie, jak na początku. Muszę się wziąć za siebie, jeśli chodzi o te wszystkie anatomie, neurologie i inne takie. W zeszłym tygodniu obliczyłyśmy z koleżankami z grupy, że nie ma tragedii, w sesji czeka nas tylko 7… sorry, 9 egzaminów. Dwa ostatnie są chyba zdalne… Albo ze zdalnych, kurcze, nie dobrze…
No, także mniej więcej tak mi idą studia. Pięć cech osobowości, dziewięć wymiarów temperamentu i 20 złotych na kawę i kanapkę. Bardzo dobre jedno i drugie. A propos dobre, aż się pochwalę.

W środku listopada, zupełnie niespodziewanie dla mnie i, jak już wspominałam, trochę przypadkowo, udało mi się polecieć do Londynu. Załatwianie czegoś późno mści się tak, że zamiast tanimi liniami leciałam, a raczej leciałyśmy, British Airways. Beciu, bardzo ci dziękuję, że przeżyłaś ze mną tę przygodę! W tych niezmiernie wygodnych… dobra, żartowałam, wcale nie jest tam tak wygodnie, w tych samolotach można wziąć więcej bagażu do kabiny, to za to się płaci, wcale nie za większą ilość przestrzeni życiowej.
Muszę powiedzieć, Czytelniku Drogi, że uwielbiam starty samolotu. Z londowaniem gorzej, uszy mi zatyka na długo i odpuszcza z trudem, generalnie boli. Na początku cudownie, na końcu boli i czekamy, czy mocno uderzy. Jakie to życiowe… W każdym razie podróż była niezbyt długa i już nas wita stolica Anglii.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że Wielkiej Brytanii albo się niecierpi i szydzi się z niej i jej cech charakterystycznych, albo się ją kocha. Byłam w Londynie drugi raz w życiu, tym razem udało mi się zobaczyć londyński deszcz. I oto jest ten zalany deszczem Londyn, obrzydliwie mokro, bardzo zimno… Uwielbiam to miasto! Poważnie, uwielbiam całym sercem, mimo jego deszczu, mimo tego, że tam się przechodzi przez ulicę w jakichś losowych momentach, które pozostają dla mnie tajemnicą, a także pomimo faktu, że pomyliłyśmy autobus. No sorry, nie wpadłyśmy na to, że numer pojazdu może się zmienić już po tym, jak się wsiadło. Strasznie zmienne te autobusy. A do tego zmienił się na express, więc wybrał się znacznie dalej, niż planowałyśmy zajechać. No cóż, trzeba było wracać. Dobrze zgadujesz, Czytelniku, dokładnie tym samym numerem wracałyśmy. Oczywiście komunikację miejską też lubię, mimo tych interesujących niespodzianek.
Po wizytach rodzinnych i, równie długich, wizytach w metrze, dotarłyśmy do hotelu. Rany, pałac, nie hotel! Czułam się zbyt mało ekskluzywna, jak na to miejsce, serio.
Powinnam też wspomnieć coś o samym evencie, na który tam pojechałam. Bardzo miło jest zobaczyć tak dużo zaangażowanych w swoją pracę ludzi w jednym miejscu. Jeżeli spełni się choć połowa proponowanych tam rzeczy, będziemy żyć w szczęśliwszym świecie. Generalnie dotyczyło to dostępności urządzeń i programów do tworzenia muzyki i obróbki dźwięku. Po tym sympozjum upewniłam się tym bardziej, że wiem, czym chcę się zajmować w życiu. Konsultant dostępności nie brzmi tak źle, jeśli zawiera w sobie pracę dokładnie nad tym, co pokochałam te parę lat temu i tak mi zostało. A podczas tego wydarzenia zauważyłam, żę faktycznie miałam coś do powiedzenia. Coś, co nawet interesowało tych ludzi, co samo w sobie jest ciekawe, bo praktycznie wszyscy byli tam pięć razy bardziej doświadczeni ode mnie. Jeżeli moja praca miałaby polegać na tym, że mam okazję pogadać z bardzo dobrym muzykiem nie tylko o tym, gdzie się nauczył tak grać, ale także o tym, co trzeba zmienić w różnych firmach, a także, że herbata jest niezbędna do życia, to ja się piszę na taką robotę. Był Andre Louis, który jako pierwszy na świecie używał trybu dostępnościowego w produktach Native Instruments. Był Jason Dasent, producent i konsultant dostępności w paru sporych firmach, który, kiedy mówi o postępach w tym względzie, uśmiecha się częściej przez 5 minut, niż ja przez 2 tygodnie. Aż miło posłuchać, jak ktoś się tak cieszy z tego, że po prostu będzie nam lepiej i łatwiej. Nie można zapomnieć też o takim prywatnym szczególe, że to właśnie Jason zapoznał mnie z ludźmi, którzy kierują tym projektem. Było jeszcze mnóstwo osób, o których wcześniej albo tylko słyszałam, albo nawet nie wiedziałam, że są, że działają i wymyślają nowe rozwiązania starych problemów. Cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć i, po pięciu dużo ważniejszych osobach rozpocząć swoją wypowiedź w panelu dyskusyjnym od: cześć, jestem Maja i, jak my wszyscy, jestem nerdem.
Jak się w jednej sali zbierze sporo osób, które od najmłodszych lat nagrywały wszystko, co się dało, czym się dało, to takie mamy efekty. 😉 Efekty dźwiękowe…

Dobra, dalej, wracamy do Polski! W Polsce też jest sporo pracy, m.in. też w temacie dostępności. Przykładowo na początku listopada byliśmy z fundacją na targach tejże i czekało nas tam mnóstwo zaskoczeń różnej natury. Samo zainteresowanie naszym stoiskiem przerosło oczekiwania, za co wypadałoby nawet podziękować. Powyżej oczekiwań sprawiła się też drukarka, pracowała w niezwykle trudnych i stresujących dla siebie warunkach, a jednak dała radę! Kupimy jej nowy stół w nagrodę, albo coś…
Z drugiej strony zdziwiło nas, jak wiele skrajnych uczuć może wywoływać nie tylko nasza obecność na targach, ale nawet to, jak się ubierzemy, gdzie pójdziemy… Efekty są takie, że potem ktoś pisze, że go nie zawiedliśmy, a my przez dobre parę minut jesteśmy święcie przekonani, że chodzi o te cholerne stroje, a nie na przykład, tak nieśmiało przypominam, o druki! :d Jak jużsię ogarnęliśmy, śmiać się było z czego. Ale serio, przecież ja bym się nie odważyła tego wymyślić, nawet nie masz pojęcia, Czytelniku, ile komentarzy dostaliśmy wyłącznie na temat tego, czy bezpiecznie jest nosić w naszej sytuacji obcasy.
Śmiem twierdzić, tak swoją drogą, że znam bardziej niebezpieczne fakty z życia. Hulajnogi na środku przejścia, tak, żeby daleko nie szukać. Już pomijam to, że my w tych wysokich butach stałyśmy obok drukarki 3d. No wiecie, maszyna, rusza się, gorący plastik… No nic.
W każdym razie wymieniliśmy dużo miłych, a czasami pouczających i ubogacających doświadczeniami wiadomości, z czego należy się cieszyć. Dzielnie pracujemy dalej, zapraszamy do kupowania drukowanych przez nas gier, pomocy naukowych i wszystkiego innego, co wam potrzebne będzie. Kto wie, jak dobrze pójdzie, może nas kiedyś jeszcze jakieś gazety opiszą. O, może wysokie obcasy… O Jezu…

Zejdźmy z tych niebezpiecznych wysokości! W wygodnym i bezpiecznym, acz eleganckim, jak zawsze, stroju, wybrałam się pod koniec listopada do królewskiego miasta Krakowa, aby coś zarejestrować w studiu tam się znajdującym, znanym aż za dobrze. Co robią realizatorzy w studiu? Nagrania robią. Robią montaże. Robią… sobie jaja! Wiadomo!
– Coooo, brakowało ci tego, nie? – Zagadnął Stivi, kiedy siedziałam na studyjnej kanapie i starałam się nie przeszkadzać, bo poprzednia klasa jeszcze kończyła swoje lekcje. Dobrze jest tam wrócić, nawet, jeśli przez moment uczestniczę w czymś, co już nie może być moje. Ale ja swój wokal nagrałam, kolega, który wtedy miał zajęcia skorzystał z obecności jakiegoś tam pseudoartysty, więc wszyscy zadowoleni.
– Szefie, dobrze było? –
– Niewyraźnie, robimy jeszcze raz. –
– Szefie, a teraz? –
– No to słowo już mamy, teraz następne, trochę dalej. A w ogóle czemu tam jest tak nierówno? –
– No bo tak to wymyśliłam… –
– Nieeee no, to tak nie może być, trzeba inaczej! –
Porozumienie zostało osiągnięte wspólnymi siłami i jakoś tam to brzmi. Co mnie pozytywnie zaskoczyło to to, że udało mi się, chyba pierwszy raz w życiu, cały tekst, bez pomyłki, od początku do końca zaśpiewać. Kilka razy! Dodam, że to był mój tekst, a jak wiadomo, własnego tekstu nauczyć się najtrudniej. Piosenka się nazywa "świt".
Zupełnie za to mnie nie zdziwiło, żę królewskie miasto Kraków ma na mnie taki sam wpływ, jak kiedyś. Czarna dziura, gubienie wątków, tras i przedmiotów chyba jest tam tradycją. Jak to jest, że ja coś na 5 sekund z ręki wypuszczę i tego nie ma? Czarna dziura tam jest, serio!
Czarna dziura pochłonęła i moje przedmioty, i mnie, ale niestety musiałam wypełznąć już dzień później, no bo zebranie fundacji.
O fundacji już tu pisałam, z resztą troszkę za przyzwoleniem tejże, dodam tylko jeszcze, że mamy jużswoje ulubione hasła na zebraniach. W tym miesiącu są to:
Maja, co ty właściwie chcesz?
Ewentualnie: Ja to zapamiętałam inaczej!
No i moje ulubione: prezesie, nie spać!
A już niedługo w ogóle spać nie będzie można, bo się koncerty zaczną. Tóż po święcie niepodległości mieliśmy kolejną próbę. Przyznawać się, kochani moi współgrający, kto wam zrobił śniadanko?! :d Ale nie no, fajnie było. Intensywnie, jak zawsze, parę problemów organizacyjnych też nas nie ominie, z których pomylenie taksówki jest najbardziej zabawnym…
– Ej, imię, Przemek, powiedz: imię! – Podpowiadała gorączkowo Natalia, chcąc chyba uzyskać informację, jak się nazywa kierowca.
– Przemysław! – Odpowiedział posłusznie nieco spłoszony Przemek. Dostałyśmy takiego ataku śmiechu, że rzadne wyjaśnienia nie były możliwe i potem trzeba było zawracać auto.
Tu podziękowania dla Mishy i Klaudii, użerać się z całą naszą grupą, dodatkowo w sytuacji skrajnego stresu, to nielada wyczyn i wiele wam się za to należy. Ale cieszę się, że miałam kolejną możliwość siedzenia z częścią zespołu do którychś tam godzin nocnych i płakania ze śmiechu, już nawet nie pamiętam, dlaczego.

Widzę, że się cofamy w rozwoju, bo jesteśmy w połowie listopada, a mamy połowę grudnia. Co się dzieje teraz?
W tej chwili, to akurat raczej nic, bo choruję. Od pewnego czasu zbierałam się do tego grudniowego obowiązku, natomiast ostatecznie przekonała mnie środa.
Kto obserwuje mój facebook wie o historii, natomiast przybliżę ją w skrócie jeszcze raz. W środę przed południem miałam spotkanie, popołudniu natomiast miałam dotrzeć na uczelnię. Wyszłam ze spotkania trochę wcześniej, a w autobusie spotkałam znajomą siostrę. Spotkanie było w Laskach, siostrę też znam stamtąd, znała mnie, jak byłam taka mała, że mnie widać chyba nie było. No cóż, taka szkoła.
W każdym razie, rozmawiając z nią, zorientowałam się nagle, że mam prawie godzinę mniej czasu, niż myślałam. Pomyliłam plany zajęć, teraz jest inny, nie ma opcji zdążyć! Byłam jednak spokojna, przecież wezmę ubera, a znajoma siostra powiedziała, że pomoże mi znaleźć auto. Wszystko jasne i proste, no nie? Podjedzie na parking i go znajdziemy. No nie. Nie wiem, gdzie był ten uber, ani następny uber, trzeciego odwołałam ja. Po polsku, oczywiście, ani słowa, po angielsku jak wyżej, w skótek czego ja sobie mówiłam do niego dowolne wyrazy, on też coś tam do mnie mamrotał, porozumienia natomiast zero.
Dyskusję na temat, która korporacja jest lepsza i dlaczego tak się dziać nie powinno odrobili już wszyscy na facebooku, serdecznie dziękuję za wsparcie moralne! Przydało się, bo akurat na tych ćwiczeniach, o dziwo, naprawdę chciałam być i się wściekłam na ubery, kalendarze i świat w całości.
Ale teraz chciałabym się skupić na tym, że chyba nic na świecie nie jest przypadkiem. Ja tę siostrę widziałam w 2006 – 2007 roku, potem w zeszłe lato, no i teraz. Nie umawiałyśmy się, była maleńka szansa, że akurat ją spotkam w tym autobusie. Jeszcze mniejsza, że akurat będzie miała czas ponad 15 minut plątać się ze mną po Młocinach i marznąć, potem wysłuchiwać tego, co miałam do powiedzenia o uberze, a ja nie przebierałam w słowach… Sprawdzić coś w internecie, bo miałam tak zmarznięte ręce, że niezbyt mogłam pisać…
Siostro, pamiętam ostatnią scenę, kiedy siedziałyśmy w metrze, bo uznałam, że dobra tam, trudno, wracam do domu. Siedziałyśmy, ja nie wiedziałam, czy kląć dalej, czy się popłakać, a siostra pytała mnie, czy mam pociąg, czy sobie poradzę na stacji, a na końcu dała mi siostra ciastko.
Wiesz, Czytelniku drogi, w takich momentach chce się płakać tym bardziej, ale z takiego jakiegoś dziwnego wzruszenia, że czasem życie wygląda faktycznie, jak świąteczny film. Zimno, wali się wszystko, a ktoś ci tak po prostu daje piernika. "Wiesz, bo akurat wzięłam, żeby dać komuś, kogo spotkam."

Jest grudzień i pewnie jeszcze będę przed świętami życzenia składać, ale teraz ci życzę, Czytelniku, żebyś ty też w momencie, kiedy twój prywatny, istniejący w ten konkretny dzień, świat się wali, miał kogoś, kto cię zapyta, o której jedziesz i czy jesteś głodny. Tylko tyle i aż tyle. A że w tym miesiącu ja też parę razy dla kogoś byłam taką pomocą, to tylko lepiej. Może jest jeszcze jakaś nadzieja dla świata, choć szczerze przyznaję, że czasem znaleźć ją trudno.

Żeby nie szerzyć w internecie fałszywego obrazu idealizmu, to powiem, że kończę i idę dalej chorować, martwić się studiami, stresować służbowymi spotkaniami… A gdzieś po drodze może jeszcze pomyślę. O czymś bardziej inspirującym, przecież wypadało by jakiś nowy utwór napisać.
O radości i miłości, o nadziei i wolności… A nie, to nie ta piosenka. :p

Pozdrawiam i dobrego grudnia życzę
ja – Majka

PS: Na dwóch koncertach gram, 17 w Warszawie i 22 w Łodzi. Po więcej informacji zapraszam na fanpage Fundacji Prowadnica, tam wszystko jest!

Kategorie
co u mnie

Anatomia, psychologia i drobne elementy logiki, czyli co ja robię na tych studiach? Ja poważnie pytam.

Moja siostra stwierdziła, że w ogóle o niej nie piszę.
– Dobrze, Emi, napiszę o tobie cały wpis! –
– Kiedy? – Jakto kiedy, w marcu! Przecież na urodziny, no nie…? Mojej siostrze nie spodobał się ten pomysł i od kilkunastu dni pyta mnie albo o to, kiedy napiszę wpis, albo kiedy jej wyślę linki do naszych starszych, wspólnie nagrywanych, postów.
– Gdzie jest mój link? –
– Emiiiilaaaaa… Wyślę ci link! –
– Ale miałaś napisać, napisz! –
– Napiszę o różnych rzeczach, o tobie też. –
– Jutro. –
– Jutro nie mogę, mam studia. –
– Ale ty nie musisz jeździć na studia. –
– Jakto nie? –
– Nie musisz. Jesteśdorosła i możesz decydować o swojej edukacji. –
– OK, ale jutro mam fajne wykłady! –
– To w piątek. –
– W piątek nie mogę, bo jadę do Warszawy. –
– W taki mrazie wypadasz z tego łóżka! –
– Nie wykopuj mnie z tego łóżka, to moje łóżko! –
– To możesz sobie w nim spać w piątek, jak będziesz jechała do Warszaaawyyyy… –
Ten uroczy dialog prowadziłam z moją siostrą w środę wieczorem, a cała rozmowa odbywała się, nie wiedzieć czemu, w języku angielskim. Nasz poziom w tamtym momencie określiłabym jako youtube English, niby są błędy, ale każdy powinien zrozumieć. Także widzisz, Czytelniku, rozpocznę od Emilii, bo inaczej wykopią mnie z własnego łóżka, to raz, a dwa, te rzeczy są warte uwiecznienia.

No fakt, na studiach jestem. Od miesiąca, tak w sumie, dlatego warto chyba się tu odezwać na ten temat. Moja siostra ma rację, jestem dorosła i decyduję o edukacji. W studiach piękne jest to, że czasem może nastąpić dzień, w którym nasze serce, nasz mózg, ogólnie cały nasz organizm powie: NIE. NIE i już. I możemy nie iść. Oczywiście, jak nie przekroczymy limitu nieusprawiedliwionych nieobecności, no bo to jednak nie byłoby ładnie.
Ładnie natomiast prezentuje się nasz plan zajęć, jak na razie mam trzy dni robocze w tygodniu, a co jeszcze szczęśliwsze, akurat wolny jest piątek i poniedziałek. Czyli, że wreszcie dożyłam momentu, w którym weekend jest dłuższy od tygodnia pracy. No żyć, nie umierać!
Z tym, że ostatnio, to trochę umierać, konkretnie, to ze zmęczenia, bo mi się rozregulował rytm snu. No ale dajże spokój, czytelniku, jak się ma zajęcia we wszelkich godzinach, raz normalnie, raz zdalnie, tu papiery, tu robota, to akurat wieczorem / w pierwszej części nocy człowiek ma wreszcie czas, żeby porozmawiać, popisać z ludźmi, posłuchać muzyki, po… Potem jest trudniej, bo trzeba być na ósmą na wykładzie, z filozofii na przykład. O tej godzinie właśnie to mam w umyśle, filozofię z elementami logiki.
Ale OK, uczę się pilnie, przez całe ranki… Dobrze dobrze, spokojnie, wieczory też, niedługo będę kończyć przed 18. Za to za czytanki dużo bym dała, a raczej całe elektroniczne wersje podręczników, w dostępnym PDFie najlepiej. Już się stęskniłam za staraniem się o materiały w dostępnej formie. Za to strona do głosowania, używana na podstawach psychologii, jest całkowicie dostępna, lubię to.
To w ogóle jest jeden z lepszych wykładów, te podstawy psychologii. Kto kiedykolwiek był na studiach wie, że pierwszy rok składa się głównie z początków podstaw, elementów ogólnych wybranych zagadnień i wstępu do wstępu. No więc podstawy psychologii spoko, podstawy anatomii już trudniej, a filozofia z elementami logiki namnożyła mi ostatnio trochę bytów czysto-myślnych… NIE, nie ja to wymyśliłam, Platon to zrobił. Bardzo mi się podoba historia wychowania. MNIE. HISTORIA. To sobie imaginuj, Czytelniku Drogi, jaki to musi być dobry wykład!
Będąc przy wykładach, ja myślałam, że w pendolino jest mało miejsca do życia na jednego człowieka. Wycofuję to, tam jest luksusowo dużo miejsca w porównaniu do miejsc na auli. Stoliczek, krzesełko, człowiek nie wie, co rozłożyć najpierw, w ręku kurtka, plecak, kanapka, w moim przypadku laska…
– Postawić ci tu kawę? – Koleżanka z grupy uprzejmie przytrzymała mi kubek podczas rozładunku.
– Nieeee… – Zaprotestowałam słabo i, jak się okazało, nawet nie potrzebnie, bo moja towarzyszka niedoli doszła do podobnych wniosków.
– Faktycznie, zły pomysł! Przecież, jak gdzieśtu ci ją postawię, to i tak ją wywalisz, bo nie będziesz wiedzieć, gdzie postawiłam. To ja poczekam. – Boże, dzięki Ci za takich ludzi w grupie. Ja tę wdzięczność nawet wyraziłam na głos, że tacy wobec mnie są… no nie wiem, normalni? Nie obawiają się do mnie mówić tylko dlatego, że mam, jakby to ująć, troszkę mniejszy dostęp do slajdów na rzutnikach…
– Bo widzisz, ja pomyślałam, że to musi być dla ciebie męczące, takie dziwne mówienie, żeby może nie urazić, żeby nic nie powiedzieć… no kurcze, jakbyś nie wiedziała, że nie widzisz! – To ta sama koleżanka powiedziała, bardzo słuszne spostrzeżenie, moja droga.

A jak z tym niewidzeniem w końcu jest? Jeśli ktoś dopiero zaczyna czytać tego bloga, to nie wie, że od paru wpisów wspominałam o, ujmijmy to delikatnie, lekkim stresie związanym z rozpoczęciem nauki. Do zwyczajnego zdenerwowania studiami dochodzi u mnie jeszcze to, że nigdy nie wiadomo, jak nowe środowisko zareaguje na niepełnosprawność. Tak, ja wiem, ja poszłam na pedagogikę specjalną, trudno, żeby na ten kierunek szli ludzie, którzy mają problem z niepełnosprawnymi, no nie? Ale wcale nie trzeba mieć problemu, żeby odczuć obawę albo cokolwiek tam się odczuwa w takich sytuacjach. Z braku lepszego pomysłu uznałam, że po prostu zachowam się tak, jakby to było normalne. No bo w sumie, jakby nie patrzeć, jest. Dla mnie jest. Ja używam czytnika ekranu, więc nie wiem, co na zdjęciu. Zeskanuję sobie, a jak się nie uda, poproszę o pomoc. Ktoś pomoże z tym zdjęciem, ja chętnie pomogę z angielskim, albo wyślę notatki, jak mi jakieś sensowne wyjdą. Jeżeli ktokolwiek z mojej grupy to czyta, bardzo wam dziękuję za to, że jestem człowiekiem, a nie kosmitą, którego należy się bać.
Jasne, że tęsknię za brakiem rzutników, za tym, że były czasy, kiedy ogarniałam budynek, w którym się uczyłam, za tym, że rozmawiam z ludźmi i od razu wiem, jak mają na imię… Tak, to mnie jeszcze będzie długo dotykać, męczyć, będę się tego obawiać… Ale świadomość, że moja grupa jest faktycznie moją grupą, nie jestem poza, jest bardzo dobra.

Poza tym, mamy wspólnie więcej rzeczy, których należy się bać, tę anatomię na przykład. Albo wybrane zagadnienia prawa, z tym ostatnim mam problem, bo jest zdalny, ja tak nie umiem pracować!

A propos pracy, fundacja trwa. Tyle powiem. A z tym trwaniem wiążą się, oczywiście, pewne obowiązki.
– Juli, jak się idzie na ten PKS? –
– A ja nie wiem, ja tu nie byłam. –
– Ahaaaa, czekaj, ja też nie! – Zachodni dworzec nas nie pokonał, dotarłyśmy na miejsce, ale co się przy tym nazwiedzałyśmy stanowisk, to nasze. I jeszcze dialogi z ludźmi, nie zapominajmy o nich.
– Ale wy tak zupełnie nie widzicie? –
– No tak, zupełnie. –
– NIC?! –
– A no nic. –
– Eeee no, nieeee… Przed Bogiem mówisz? –
– Hmmm, no tak! –
– To ja myślałem, że coś widzisz. –
– Chyba sercem, proszę pana. –
– Nieeee, sercem, to raczej nic… – Nie wiem, czy mówił o moim sercu, czy o własnym… Po mnie jakoś było widać brak uczuć ludzkich, czy jak? To przecież było jeszcze przed jazdą PKSem!
Jak będę sławna i bogata, to wszędzie mnie będąwozićNIE PKSem.

Sławna i bogata może i nie będę, ale ostatnio trochę się tak poczułam. Story time.
Od lipca biorę udział w projekcie, który dotyczy dostępności sprzętu i programów do produkcji muzyki dla ludzi z problemami ze wzrokiem. Wypowiadali się niewidomi i słabowidzący producenci i dźwiękowcy o ile rozumiem. W tym wypowiedziałam się ja, dwa razy w lipcu miałam takie sesje, a raz wzięłam udział w ich podcaście, to z kolei wrzesień. Po otrzymaniu zapytania, czy wezmę udział w podsumowaniu projektu w listopadzie, zgodziłam sięchętnie, bo i ludzie fajni, i projekt. Ostrzegłam tylko, że wszystko fajnie, spoko, ale ja zaczęłam studia, to raz, więc nie wiem, jak z czasem, a dwa, troszkę mnie nie stać na wyjazd do Londynu, gdzie odbywa się to wydarzenie. Jest hybrydowe na szczęście, i osobiście można być, i online, no to czy ja bym mogła się wypowiedzieć online i czy to nie problem. Odpisali. Pewnie, że nie problem online, a tak poza tym, to oni nie wiedzą, czy mogą załatwić mi lot i kwaterę, ale chętnie sprawdzą. O, czekaj, to zmienia postać rzeczy, to sprawdzajcie na zdrowie! Niezbyt chciałam się nastawiać, uznałam, że, jak nie będą mogli, to chociaż będę miała pretekst do wyrobienia paszportu… I wiesz, Czytelniku, za 3 tygodnie lecę do Londynu. 🙂 A na lotnisku przywita mnie tłum dziennikarzy… z kwiatami… Nie no, tak serio, to pewnie tylko deszcz. Nie prezentów ani pieniędzy, taki zwykły, londyński. Postaram się nawet zrobićrelację, no bo to jednak wydarzenie. W ten sposób, to ja mogę pracować. 😉 Muszę tylko zobaczyć, jakie teraz dopuszczająwielkości bagażu, bo jak znam wymogi różnych linii lotniczych, to do tej torebki zmieszczą mi się dwie koszulki, spodnie, szczotka do zębów i ręcznik. Laptopa jeszcze muszę zabrać, dobra, to nie zabieramy ręcznika, jak coś, się kupi na miejscu. Wiecie może, gdzie w Londynie dostanę… Ej, a słuchawki gdzie spakować? Jezu, znowu jak pakowanie przy końcu roku! Dlaczego?! Sylwia, pomocy!

Jak już jesteśmy przy pomocy, ostatnio wykształciła się u mnie i Emili forma współpracy polegająca na tym, że ona jest przewodnikiem, a ja dorosłym opiekunem i w ten sposób chodzimy np. na koncerty. To tak przy okazji sprzętów do tworzenia muzyki. Ostatnio np. byłam z nią na koncercie kogoś, kogo absolutnie nie znałam, to ona musiała mnie wprowadzać w historię. Całkiem zabawnie zaczyna być już w kolejce, zwłaszcza, że kolejka jest tak długa, że stojący na końcu ludzie, mam wrażenie, nie zawsze wiedzą, co tam na początku właściwie jest. Wewnątrz lokalu natomiast okazało się, że naszym ulubionym zajęciem jest wyszukiwanie takich miejsc, żeby dało się jednocześnie patrzeć i siedzieć. Ja byłam bardzo zmęczona, EMilę bolał brzuch i obie byłyśmy jakieś takie niezbyt rozentuzjazmowane, do momentu, kiedy:
– Majaaaa, idziemy kupić kazoo! – Stwierdziła Emila, podnosząc się z podłogi.
– Cooo, żartujesz? A są? To czekaj, to ja też chcę! – Okazało się, że nie działa nam aplikacja banku, w skutek czego mamy jedno ,wspólne kazoo. Nasi rodzice mają dość ciekawe życie. Spodziewają się, że wrócimy, opowiadając o wokaliście i jego gitarze, a zamiast tego, po powrocie, ja z dumą opowiadam, na co wydałyśmy te samotne dwie dychy, podczas gdy Emila wygrywa… Wygrywa? Wyśpiewuje? Czy co to tam się robi na kazoo, o ile pamiętam, careless whisper.

A propos wykonawców, Misha usłyszał AJR. Nie ma za co. 🙂 Nie znałeś ich, a teraz słyszysz ich piosenki w dźwiękach metra. I z kim ja mam takie dziwne rozkminy mieć, jak nie z tobą? Ciekawe, czy to się leczy, no nie?
Na koncercie AJR też ostatnio byłam, to jest nie po realizatorsku głośne, ale zawsze jest warto. To jest zespół, który na pierwszej płycie wspomniał o protoolsie, drugą płytę nazwał "the click" i przynajmniej w dwóch piosenkach metronom występuje, jako równorzędny instrument, na płycie trzeciej umieścił piosenkę o przeprowadzce z rodzinnego domu z prośbą, żeby może jednak nie wyrzucali lego, a na ostatnio wydanym albumie w jednej piosence występuje facet, który jest głosem nowoyorskiego metra. Jak ja mam ich nie kochać? Jedyne czego żałuję, to, że nie wyszli rozdać autografów po koncercie. I jak oni się teraz dowiedzą, że też używam protoolsa?

Właśnie, muszę poogarniać parę rzeczy muzycznych, w pro toolsie i poza nim. Poinstalować wtyczki, pograć, generalnie zasłużyć na ten Londyn. Ehhhhh… a miałam się uczyć… Ale do czwartku jeszcze trochę czasu… Jak w takich warunkach skupić się na studiach? A skupić się jednak trzeba, miesiąc temu świętowałam z Zuzią Human jej obroniony licencjat, swoją drogą dzięki za zaproszenie, Zuzu, a ja co? A ja siedzę i tiktoki oglądam. :d

Kończę, idę nie pracować.
Życzę Nam naprawdę dobrze.
ja – Majka

PS: No nie, bez tej piosenki nie da rady, proszę bardzo.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Nowe etapy, stare znajomości i któryś z kolei tramwaj, czyli strumień świadomości człowieka nieco zestresowanego.

Drogi Czytelniku,

Nie wiem, jak zacząć ten wpis, ale myślę, że niezłym pomysłem jest umieszczenie go dzisiaj. Zaraz zacznie się tyle nowych rzeczy, że zapomnę, co chciałabym opisać, a i z siłą do pisania może być różnie. Opowiem więc o tym wrześniu, puki jeszcze go pamiętam.

Wrzesień zazwyczaj był dla mnie miesiącem trudnym i to wcale nie dlatego, że się wracało do nauki. Szkoła zwykle mi nie przeszkadzała, przeszkadzały mi okoliczności towarzyszące. Tak się jakośdziwnie składało, że dużo było takich razów, kiedy we wrześniu coś traciłam. Jakąś możliwość, dobry kontakt, wiarę w ludzi… Wiesz, Czytelniku, takie różne. Tegoroczny wrzesień skończył się piątek. Co działo się przez ten czas?

Po pierwsze, to najbliżej początku września, odebrałam papiery! Jestem technikiem realizacji nagrań, oficjalnie, legalnie, po polsku i po angielsku, jakby ktoś wymagał. Muszę przyznać, że robi to na mnie wrażenie. Powiedziałam, że zrobię realizację. Powiedziałam to już 10 lat temu. No i mam, zrobiłam. A to nie jest takie częste, Czytelniku, że ja mówię, że coś zrobię i potem to dochodzi do skutku. Jeszcze tylko teraz mieć jakieś zlecenia, to by było dobrze.
Po papiery wybrałam się do Krakowa, miasta królów, dźwiękowców i gadatliwej komunikacji miejskiej.
Wszyscy byli mili. Zaczynając od środy, kiedy to Piotr wyszedł po mnie na dworzec tylko dlatego, że wiedział, że nie do końca wiem, jak dotrzeć do tramwajów. Widzieliśmy się krótko, ale cóż, w tych czasach żyje się szybko. Pod swój dach przyjął mnie Kuba, z którym, niestety niestety, tym razem nie obejrzeliśmy kolejnej części Avengersów. Nie było na to czasu, bo rano wyruszałam do szkoły. Przyjechałam, odebrałam dokumenty i… i co, i koniec? Gdzie tam, do dwudziestej tam chyba siedziałam. Może i nie u siebie byłam, ale na pewno byłam w domu.
W studiu przywitali mnie moi mistrzowie zawodu. Akustyki mistrzu nasz, ojcze naszej klasowej zbieraniny, zrobił Pan najlepszą EPkę tego roku! Fajnie, że się udało spotkać. Panie Damianie, Pan mnie do Krakowa przyprowadził, a teraz, kiedy z niego wychodzę, też mnie Pan szanowny musiał wysłuchiwać. Żeby na jedynym okienku nie iść jarać, tylko gadać ze mną? TO! To jest poświęcenie! No i Szefie, dziękuję za kawę. Nie musiałam przynosić własnej, poświęcenie, jak wyżej. 😉 No i za wszystkie godziny dostępności, wiadomo, dziękuję również.
Tym razem przeszkadzałam w lekcjach czwartej klasie technikum.
– Ej, no i co, no i co, nauczyłaś się już wkręcać kartkę do perkinsa? – Takie pytanie od kumpla przywitało mnie praktycznie w drugiej minucie zajęć. Wyjaśnienie, perkins to jest taka maszyna brailowska, do pisania, akurat ja miałam inną i faktycznie, obsługa ustrojstwa pozostaje dla mnie zagadką. To ja do ciebie szłam po pomoc, po wspomożenie, jako do członka naszej realizatorskiej rodziny, a ty mi tutaj wypominasz takie… No nieeeee… Trrrrrragedia. Ale na zajęciach fajnie macie. Szef przywiózł egzotyczne instrumenty i wszyscy próbowali grać. Próbowali, to jest dobre słowo, nikt nie umiał. Do pewnych rzeczy trzeba odpowiednich mistrzów, nie konkuruję z nimi. Najlepiej szło naszemu wychowawcy, panie Marcinie, jak Pan nagra te ćwierćskrzypce, to ja czekam na efekty. 😉
W internacie też mnie jeszcze pamiętali, ciekawe czemu. Przecież nie dlatego, że złamałam klucz… Albo, że ciągle zamawiałam ubereats i sobie jadłam w gospodarstwie te makarony… Napewno też nie dlatego, że kiedyś się spóźniłam… 45 minut, co to jest? ;p
Mam wrażenie, że będąc tam widziałam wszystkich, i z policealnej, i z internatu, i z muzycznej. Kiedy wracałam, lał deszcz. Miasto płacze wraz z nami, Czytelniku.

Ale na smutek nie ma czasu, rano pociąg do Gdyni i na próbę do koncertów. Jak ja na tę próbę dotarłam, to ludzkie pojęcie przechodzi, bo zawirowania były różne. Oszczędzę Ci tego, Czytelniku, ale klasy pierwszej w expressach, mimo, że pierwsza, NIE polecam. Serio, zimno i niewygodnie, jak w całej reszcie pociągu! A herbatki dają, owszem, dokładnie tyle, że to się w nakrętce od termosu zmieści i mniejsze prawdopodobieństwo, że ze stołu zleci. A mój laptop, swoją drogą, zleciał. Naszczęście podróż przeżył, czego nie można było powiedzieć o mnie.
Z tego dnia \najlepiej pamiętam McDonald w Gdyni Głównej, w którym siedziałam i tłumaczyłam przez telefon różnym bliskim osobom, że generalnie, to ja mam dosyć świata.
Od razu ogłaszam, szczególne podziękowania należą się tutaj Adrianowi. Podziękowania, przeprosiny, wyrazy uznania i jeszcze co tam chcesz. Nie dość, że jechałeś bez biletu, jakby nie patrzeć, przeze mnie, to jeszcze wytrzymywałeś potem mnie zmęczoną, smutną i, to chyba najgorsze, głodną. Adrian pojechał z nami na próbę, aby zostać naszym dodatkowym basistą, dorywczym perkusjonalistą, pierwszym widzem i głównym kablowym. Oddzielny realizator, to jednak jest KTOŚ! Wspieraliśmy się dzielnie, ja go teorią, on mnie praktyką, a i tak wyszło na to, że jak nie ma kabelka, to nie ma kabelka i nie poradzisz. No cóż, pół akustycznie też powinniśmy umieć grać. Próbę zaliczam do pracowitych, dość dziwnych, ale udanych. Dziewczęta, ile my mamy z sobą do obgadania, o, sympatyczny Boże!
Dobrze, że tam jeździmy. To zdanie podzielają chyba wszyscy członkowie zespołu. Każdy w innym momencie życia i prywatnego, i zawodowego, jedni chętni do pracy od początku do końca, inni zmęczeni ogółem wszechświata, ale jak raz czy dwa mają pomysł, to NIKT takiego nie ma… My się musimy raz na czas spotkać, razem pograć, razem zmarznąć, razem wypić i razem zrobić coś fajnego. A tematów tabu nie ma, zwłaszcza, jak się gra w tabu przed obiadem. 😉

Z próby wróciłam w poniedziałek, w drodze powrotnej pękając ze śmiechu, bo kierownik pociągu miał głos bardzo podobny do Adriana.
"Ej, Adrian, nie chwaliłeś się, że dorabiasz w pendolino." Napisałam na grupie zespołowej. Niebawem nadeszła odpowiedź: "Cicho, nie przeszkadzaj, zaraz znowu będę czytać!"
Cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętym tygodniem? Właśnie niezbyt pamiętam ,co to tam się wtedy działo, wiem, że plany zmieniały mi się, jak w kalejdoskopie, dużo było ustaleń troszkę na ostatnią chwilę, a przy okazji zaczęło do mnie docierać, że już jest połowa września. Czyli, że niedługo październik, w październiku studia, Jezus Maria, nic nie wiem, nic nie umiem, boję się…
Trudno jest byćnerwowym człowiekiem w takim momencie. Początek studiów nie wygląda dla mnie, jak nowa, ciekawa przygoda, tylko, jak taki strumień świadomości:

O Jezu, nie działa usos, ale on rzadko działa, a jeśli tylko mnie nie działa? To nie będę czegoś wiedzieć, i będę musiała pytać, i ktośmi odpowie, a tej odpowiedzi nie zobaczę, bo tam jest tyle wiadomości na tym messengerze. O, oni też piszą, że nie działa, wysyłają zdjęcia, co jest na zdjęciu? Pewnie coś ważnego, na pewno coś ważnego! A nie, to mem, bo są reakcje z uśmieszkami, pewnie jakiś o studiach… Trzeba aktywować maila uczelnianego, niemogęzmienićhasła, oni mogli, dlaczego, pewnie coś źle robię, ale nie, wszystko dobrze… To konto microsoft nieistnieje! A właśnie, że istnieje, ja widziałam! Oni chcą się spotkać przed adaptacyjnym dniem, ja też chcę, ale przecież jeszcze dwa tygodnie, to po co umawiać godzinę, za dużo informacji! TO wycisz grupę…? Nie mooooogęwyciszyć gruuuuupy, tam może być coś ważnego! O, mem…
I tak dalej, i tak dalej, swoją drogą na fundacyjnej potrafimy odwalić coś całkiem podobnego, jak nam się szykuje coś trudnego organizacyjnie.

A jeszcze do poniedziałku trzeba się było ogarnąć, bo w perspektywie wycieczka do Krakowa. Przy ostatniej mojej tam wizycie zostałam poproszona o poprowadzenie lekcji. Nie na darmo się na pedagogikę idzie, no nie? Tak konkretnie, to miałam kilku ósmym klasom powiedzieć na lekcji edukacji dla bezpieczeństwa, jak niewidomi radzą sobie w życiu i z czym, jak należy im pomagać, a jak, co ważniejsze, NIE należy. Do takiej lekcji trzeba się przygotować, dobrze wyspać…
Z tej okazji napisałam sobie 5 punktów notatki w braillu, spakowałam plecak i zorganizowałam weekend ze znajomymi.
Klaudi, nie ma słów, którymi jestem w stanie opowiedzieć, jak to dobrze, że mogę być przy Tobie sobą. I wierzę całym swoim sercem, że nie tylko ja mogę docenić tę możliwość.
A w ramach wysypiania się, to ja nie wiem, czy ja przez ten weekend przespałam więcej, niż 6 godzin w całości, w tym większość z niedzieli na poniedziałek. Przy okazji niedzieli i poniedziałku, Kuba, życie mi ratujesz poraz kolejny. A przed noclegiem zajrzałam na chwilę do EMila, kumpla z różnych internetowych rozgrywek RPG. Sorki, że jak w końcu udało się pogadać, to byłam do tego stopnia nieprzytomna, że rozmawiałam o czymś 15 minut, a potem nie pamiętałam, o czym była konwersacja. Poprawię się.
Przez te dwie krakowskie wizyty musiałam się jeszcze bardziej zaprzyjaźnić z komunikacją miejską, zazwyczaj o jakichś nieludzkich godzinach wieczornych / porannych. Przyznaję jednak, że całkiem chętnie wspominam te chwile, kiedy wiózł mnie ten pięćdziesiąty z kolei tramwaj, w jakieś miejsce, w którym byłam może raz w życiu. Kraków, to jest jednak ciekawe miasto.
Tak na marginesie, poprowadziłam trzy lekcje i już byłam zmęczona, nie wiem, co ja robię na tej pedagogice. 😉 Chociaż, po zastanowieniu dodać muszę, że to mogło być związane z trwającym wtedy procesem ocieplania budynku. Czyli, że cały czas darły się jakieś wierrrrrtarrrrki, a żeby je przekrzyczeć musiałam drzeć się i ja.
Po tych fantastycznych wydarzeniach nadszedł czas na wybieranie się do domu. Pogoda nie mogła się zdecydować. Niby miasto płacze, ale nie do końca, bo słońce jest… Kawa na dworcu głównym też jest, bardzo dobra. Wyszło na to, że jak nie wiadomo, co zrobić, to trzeba napić się kawy. W pociągu mnóstwo pracy fundacyjnej, głównie po to, żeby się jakoś trzymać.

I cóż, Czytelniku, generalnie tygodnie września polegały na tym, żeby się trzymać, bo, co by nie mówić, trochę się stresuję. Przy czym "trochę" jest tu takim blogowym złagodzeniem sytuacji, żeby nie musieć ośmiu wpisów o tym pisać. Od paru tygodni wnętrze mojego wygląda, jak strumień świadomości opisany powyżej. Także mówię, tu można przeczytać złagodzony wycinek świata. Nowe miejsce, nowe sytuacje, nowi ludzie. Miejsce można poznać na orientacji i ja to niby robię, choć ostatnie zajęcia podsumowałam słowami: proszę pani, nadejdzie kiedyś taki dzień, że ja przejdę tę trasę i nie zrobię idiotyzmu! Ludzi też pewnie się stopniowo pozna, choć będą musieli się przyzwyczaić do uprzejmego: a przypomnisz swoje imię? Będzie im to towarzyszyć przez jakieś pół roku teraz. 😉 Nowe sytuacje, to chyba na razie po prostu szkoła, a uczyć się akurat w miarę umiałam. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę umieć jeszcze coś poza tym, bo z tym robieniem muzyki jak było ciężko, tak jest nadal. Dwa presety na syntezatorku zrobiłam, to ważne! :d

Podsumowując miesiąc. Dziękuję tym, co mi przypominali, że pamiętają, że myślą, że są. Werka, przyjeżdżaj częściej i nie resetuj mi psa, bo szczeka na obcych. Juli, Dawid, wasz dom gości mnie niespodziewanie często, dobra jest ta kawa! I Herbata też! :d Misha, witaj w kraju, zobaczysz, jakoś się tych studiów nauczymy. Mati, dzięki za gościnę twoją, miło było nadrobić parę miesięcy nie gadania.
A to są akurat ludzie, z którymi się ugadałam w ostatnich dniach na krótrze lub dłuższe spotkania. Są też osoby, z którymi akurat nie mogłam. Ale oni wiedzą, że byli, są i będą, więc wymienię ich następnym razem. :d

W każdym razie, trzymajcie kciuki. Jutro zaczynam nowy etap. A czy stare etapy się kończą? Jak dla mnie mało co w życiu się tak serio kończy. Jak w jakimś wierszu, przynajmniej można usiąść na ławce, powspominać… A jeśli zapytają mnie, ile razy jeszcze będę siedzieć na tej przysłowiowej ławeczce i wspominać, odpowiem: tyle, ile mi życie pozwoli, to pewnie będę. Bo etapy u mnie rzadko się kończą, po prostu przychodzą nowe.
Na takie drobne szczegóły, jak stres, nie ma co zwracać uwagi. Trudno, żeby słońce przestało świecić, czy coś. Ale czy coś w tym wrześniu straciłam? Chyba nie, a jeśli nawet, z bólem się to nie wiązało.

Pozdrawiam ja – Majka.

Kategorie
co u mnie

Kilka tematów, co je miałam poruszyć, czyli koncerty, sentymenty i NGO

Witajcie!

Wpis ten powstaje z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że mam jakąkolwiek siłę go pisać, a po drugie, parę osób mówiło mi w różnych momentach, że powinnam napisać o konkretnych rzeczach. Pomyślałam więc, że to zrobię teraz.

Po pierwsze, koleżanka mi powiedziała, że powinnam napisać o koncercie, jak było i dlaczego lubię koncerty, bo ona, to w sumie nie lubi.
Dwudziestego szóstego byłam na koncercie Sheerana w Warszawie. Ehhhh, ten nasz narodowy stadion… Fajnie, że jest, ale o Chryste… Gdzie…? Jak…? DLACZEGO…?! No akustyką dobrą to nie grzeszy. I to nie jest kwestia, że cośjest źle zmiksowane od ich strony. Od ich jest dobrze, to pomieszczenie odpowiada, jak odpowiada. A organizatorzy, jak widać, za nasz słuch NIE odpowiadają. Sheeran, jak już kiedyś pisałam, i tak wychodzi z tego obronną ręką, konkretnie tą ręką, którą gra na gitarze. Zwykle jest tylko on, gitara i looper, wtedy stadion zachowuje się jakotako przyzwoicie. Na koncercie byłam z EMilą i zgodnie stwierdziłyśmy, że supporty słychać było lepiej nie z sektorów, tylko z przed tych bramek przed wejściem do konkretnych sektorów. Bardzo dobrze, można sobie w spokoju zjeść. Kolejek zero, taki koncert, to ja rozumiem! 🙂 Oczywiście na główny występ już poszłyśmy zająć miejsca.
Sam występ Sheerana nieco inny, niż w 2018, bo już nie tylko on był na scenie. Czy sprawił to aranż niektórych piosenek, czy po prostu pomysł na urozmaicenie, faktem jednak jest, że przyszedł czas na zespół. Do tej pory Sheeran występował z zespołem tylko w telewizji, teraz wyruszyli z nim w trasę. Nie grali jednak we wszystkich utworach i myślę, że równowaga między zespołowymi a looperowymi była bardzo fajnie zachowana. To, co mogło być ulepszone ulepszyli, jeśli coś było przyspieszane, nie szkodziło, jeśli cośbyło zmieniane, zmieniali z głową, a to, co powinno być nadal grane z loopera i pozostać w swojej niezmienionej, ulicznej formie, właśnie takie było. Setlista zróżnicowana, cofnął się do starszych numerów, za to nie zagrał niektórych nowych. Pewnie też dlatego, że przez pandemię trasa nastąpiła po dwóch płytach, a nie jednej. Pewnie, że brakowało mi niektórych kawałków z "equals", np. "leave your life" czy "first times". Z drugiej strony usłyszałam te bardziej rockowe kawałki, całe dwa, jakie ma w dyskografi, czy też, ze starszych rzeczy "I’m a mess", które na samym początku koncertu fajnie pokazało możliwości zapętlania głosu. Nie można teżzapomnieć, że, z rzeczy najstarszych, zagrał "lego house", a że to była moja pierwsza ulubiona piosenka Sheerana, nawet ja się wzruszyłam, a ja rzadko mam łzy w oczach podczas wydarzeń.
I to jest chyba odpowiedź na pytanie, czemu lubię koncerty. W przypadku Sheerana na pewno dochodzi do głosu też to dziwne wrażenie pt. o, ten gość jest w tym samym pomieszczeniu, co ja! Oczywiście w tym przypadku, to troszkę duże pomieszczenie, ale jednak. Po drugie samo uczucie, które towarzyszy słuchaniu muzyki na żywo, to, że nie tylko słyszysz dźwięk, ale teżgo odczuwasz, przekonujesz się, czy i jak ktoś umie grać, ale też sam / sama odbierasz muzykę inaczej. No i trzecie, najważniejsze, właśnie te emocje. Jak jesteśmy emocjonalnie związani z czyjąś muzyką, taki koncert może być porównywalny np. do pójścia na premierę kolejnej części ulubionego filmu, kiedy wiesz nie tylko, że wreszcie się doczekasz, ale też, że cała sala ludzi wokółciebie tak samo na to czeka, każdy może mieć z tym inne skojarzenia i wspomnienia, ale jednak czeka z tobą. Nic nie przebije wrażenia, kiedy słyszysz na żywo bardzo ważny dla ciebie utwór. Miałam tak na festiwalach, kiedy słyszałam coś, co lubiłam mając 10 lat i nie spodziewałam się, że usłyszę na żywo. Miałam też na ostatnim występie festiwalu tegorocznego, kiedy artysta, na którego czekałam, zagrał mój ulubiony utwór na samym końcu koncertu. No i miałam tak teraz, kiedy Sheeran zagrał"lego house", utwór u mnie bardzo silnie związany z pobytem w Londynie, a takżez tymi lepszymi wspomnieniami z liceum. I tu już ewidentnie chodzi o sentyment, bo te utwory nie muszą być nasze ulubione, nie muszą być nadal popularne, wcale też nie muszą być najlepsze z dyskografi! Ale jak przyjdzie sentyment… Co by nie mówić o takim, na przykład, Jonas Brothers, to jak kiedykolwiek zabiorę EMilę na ich koncert i zagrają s.o.s., ja się popłaczę na bank. 🙂
Wracając do Sheerana, zespół chwalę, ballady na Eda i fortepian również, gościnny występ wykonawcy z Ukrainy świetny. Nie żałuję piątku, nawet, jeśli mówiono, że w czwartek publika była lepsza.

Koncert był w piątek, od poniedziałku natomiast robota. I mówili mi tyle razy, Maja, napisz na blogu o tej naszej pracy w NGO, bo ty to tak, tym "swoim" językiem, opiszesz i będzie fajnie. Nigdy nie wiedziałam, co by tu pisać, bo po pierwsze, ja nigdy nie ukrywałam, że nie chciałam, żeby to był mój pierwszy zawód i sens życia. Życie zrobiło swoje i okazało się, że po pierwsze, trzeba, po drugie, ma to swoje plusy, o których zaraz. Z tym, że o czym tu pisać? O tym, że nie lubię dzwonić do obcych? O tym, że muszę w konwersacji internetowej napisać: ej, słuchajcie, weźcie mi to przetłumaczcie na oficjalny język? O tym, jak często nie wiedziałam, czy to ze mną jest coś nie tak, bo miałam zupełnie inne zdanie i w ogóle nie odczuwałam potrzeby jego zmiany, a tu cały pokój na mnie patrzy i mówi: no ej, ale to oczywiste?
Od ostatniego sierpniowego poniedziałku jednak zaczęło nam się zebranie. A po zebraniach już wiem, o czym tu pisać i dlaczego nadal działam w organizacji, mogę więc spokojnie się tu wypisać na ten temat, bo moim językiem chcieli, co generalnie jest miłe.

My się bardzo rzadko widujemy, też jako ludzie, nie jako pracownicy. No więc pobódka na 9 rano, to nie jest najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Ja naprawdę, naprawdę nie lubię świata o 9 rano. Świat jednak, w tamtym wydaniu przynajmniej, zaczął mnie do siebie przekonywać bez większych ceregieli, troszkę tak, jak Kraków. Prywatny dom to jest, nie powiem czyj, bo nie wiem, czy mogę, w każdym razie nie mój. Jest tam teżprywatna rodzina i od tej rodziny ja np. dostaję naleśniki na śniadanie. I, jakby nie patrzeć, to już jest jakiś argument, żeby świat był weselszym miejscem.
– Kto chce kawy? Maju, a ty? –
– Wie pani co…? Ciężkie czasy wymagają nietypowych metod, poproszę. –
Faktycznie, rzadko piję kawę, ale wtedy musiałam.
Ważnym punktem spotkania… było kilka ważnych, ale jednym z punktów była nasza drukarka. Wreszcie miałam okazję dokładnie i na spokojnie zobaczyć, jak to ustrojstwo wygląda. Stół, dysza, zwój kabla, apotem z tego gry, pudełka i figurki wychodzą. To jak to jest możliwe? I powiem wam, że gdybym miała możliwość, chciałabym przy tej drukarce siedzieć więcej. Spodobałyśmy się sobie. Mimo, że Dawid, chcąc mi uświadomić, na czym polega prawdziwa praca, oznajmił w pewnym momencie: no, wydrukowałem ci te pionki, proszę je sobie teraz oderwać. I tak 64 małe guziczki: pyk, pyk, pyk, odrywamy od stołu i zbieramy w… Dawiiiiiid, masz jakiś woreczek?
Drugi ważny punkt, o Chryste, zdjęcia musieliśmy zrobić. Wiecie, jak trudno dobrać sobie ciuchy, jak każda z dziewczyn musi prosić o mniejszą lub większą pomoc kogoś, kto widzi? Ba, wiecie jak trudno znaleźć błękitną gładką koszulę? Normalnie, w sklepie kupić! Czy ja o tak wiele proszę? Za to mam dwie pary nowych butów, świetne są. Ta fundacja generuje niespodziewane koszty, ale jednak w innym wypadku nie znalazłabym takich butów, także coś za coś.
W ogóle same nowe itemy z tego zebrania przywożę. Dawid, a dostaniemy taką grę, żeby pokazywać? A weź sobie. Dawid, a używasz tego? Nie, a co? A weź mi to daj.

Czy zawsze jesteśmy na tych zebraniach dla siebie mili? Niech odpowiedzią będzie zacytowany dialog:
– Niby nie ma głupich pytań, ale od każdej reguły jest jakiś wyjątek. –
– Słuszna uwaga, sorki, to było głupie pytanie. –
– Eee, nie przejmuj się, każdemu się zdarza! –
Przy okazji dowiedziałam się, że niby węże na dziko w Polsce nie żyją, ale na moim przypadku można dostrzec, że jednak zdarzają się przedstawiciele gatunku…
Na zebraniu właściwym byłam skrybą. Jak to jest być skrybą, dobrze? Po kilku szklankach herbaty i kilku ciężkich godzinach dyskusji byliśmy usprawiedliwieni i upoważnieni do obejrzenia filmu. Lubię to nagłośnienie, lubię ten salon, ten dom, Jezu, jakie tam dobre żarcie jest! A wstawanie rano… No cóż, to nie świat robi, jak mój mózg chce, tylko mój mózg powinien się przekonywać do świata, no nie?
Zaprojektowaliśmy dwie rzeczy, na trzy inne spisaliśmy pomysł, podyskutowaliśmy sobie donośnymi głosy o modzie, pieniążkach i etyce pracy… Koniec zebrania wypadał pierwszego września.

I teraz kolejny temat, o który ktoś mnie kiedyś prosił. Może nawet nie prosił, a sugerował, po drodze przy pisaniu mi się przypomniało. Mówiono, że: przecież twoje wpisy nie zawsze muszą być wesołe. Ale czy mi się niewesołe chciałoby czytać? A po co mam wam pisać rzeczy, których sama bym nie czytała?
No ale dobrze, napiszę, ciężki ten wrzesień dla mnie chyba. Zaraz się zaczną różne rozjazdy, dużo rzeczy muszę zrobić, ale to był, jakby nie było, pierwszy września i pierwszy wrzesień od 16 lat, kiedy nie poszłam do szkoły. I dziwnie jest, Czytelniku Drogi, dziwnie. Zwłaszcza, że ja jestem nauczona działania zadaniowego. Ktoś powie, co mam robić, jak mam robić, ja to zrobię i jeszcze ktoś mi to oceni i wytłumaczy, czy dobrze, czy źle. Powodzenia w byciu artystą, jak mi takie myślenie zostanie. Na pewno coś zrobię, jak będę siedzieć na tyłku i czekać, aż ktoś mi powie, czy dobrze. Takie to, rozumiesz, Czytelniku, pozytywne myśli mam w głowie aktualnie.
Więc jeśli czegoś mi życzyć, było nie było na "nowy rok szkolny", to chyba tego, żeby mi się jakoś bardziej przypomniało kim ja, sama, jestem. I żeby mi się chciało to realizować. O czasie na to nie wspominam, bo tego życzymy wszystkim, no nie? Każdy czasami potrzebuje przystanku.

Pozdrawiam was ja – Majka

PS: Kto mi opowie o integracji na studiach? Istnieje? Nieistnieje? Jak to u was było?

PS2 Serdecznie dziękuję tym różnym ludziom, z którymi pod koniec sierpnia podgrywałam w państwa miasta przez internet. Ratowaliście nie jeden wieczór. Bo wiecie, wieczorami się myśli.

Kategorie
co u mnie

Przystanek za widoku, czyli co nowego w moim domu, na „ulicy” i w życiu.

– Zaczekaj, podaj mi jeszcze A, bo ja tu nie mogę! – Jęknęła Natalka, a jej skrzypce jęknęły wraz z nią. Z trzech różnych miejsc w pokoju rozległ się dźwięk. Dodam, że każdy inny.
– Yyyy, a moglibyście się zdecydować na jedno? –
– No, Natalka, wybierz sobie jedno A! –
Tak było w ostatni weekend, ale jeszcze trzeba było do tego weekendu dożyć, no nie? W tym wpisie trochę o tym opowiem.

Miałam pisać już w czwartek, ale przecież świeciło słońce! Czyli, że w sensie nie miałam siły wstawać. Bo wcześniej byłam na dworze, a słońce na mnie tak działa, że potem pół dnia muszę odsypiać. Witamina D jest spoko, ale reszta korzyści, troszkę uciążliwa. Jako i z resztą lipiec bywał.

Skończył się, jak wiadomo, rok szkolny i miałam taki śmiały plan, że w lipcu pojadę do Wrocławia, a w sierpniu do Krakowa, ewentualnie odwrotnie. Okazało się jednak, że świat zawsze znajdzie trzecie wyjście. A covid wejście, w skótek czego od połowy lipca leżałam sobie w łóżku i przeklinałam gardło, głowę, gorączkę… W ogóle wszystko było jakieś takie niezbyt fajne. Przez chorobę poprzesuwało mi się wszystko, łącznie z wyjazdami, które trzeba będzie rozplanować inaczej.
Możliwe też, że organizm przywitał wirus jako możliwość wzięcia urlopu, bo do połowy lipca życie było dość intensywne. Zaraz po końcu roku okazało się, że dobrze by było skończyć dwa utwory do piątego lipca, a jeszcze gdzieś po drodze była próba fundacyjnych koncertów, więc 4 dni mi z tego planu wypadły. Ja te utwory, powiedzmy, nawet skończyłam, z wielką pomocą Mishy, który został wtedy mikserem na chwile ostateczne, w sensie, że ja mu wysłałam ścieżki i powiedziałam: masz trzy godziny, ja to nagrywam od sześciu i nie mogę tego słuchać, zabieraj to ode mnie i rób, co chcesz. Poprzez dokończenie i wysłanie tych dwóch utworów chciałam się dostać na jedne fajne warsztaty. Warsztaty się nie odezwały, ale przynajmniej wreszcie skończyłam dwie wersje demo własnych piosenek. Nie będę się dzielić jeszcze, podzielę się, jak będą skończone, a, że okazało się, że kończyć ich sama nie muszę, to i może czego posłuchać będzie.
Posłuchać czego na pewno było na festiwalu w Ostródzie, na który również w tym roku się wybrałam. Nowe miejsce, nowa rzeczywistość pocovidowa, a także cudowne ceny wszystkiego w tym kraju, to wszystko dało się we znaki zarówno słuchaczom, jak i artystom. Nie wszyscy byli, nie wszystkich było też łatwo znaleźć i spotkać. Na szczęście zobaczyliśmy kilka wspaniałych koncertów, a poza tym udało mi się porozmawiać z jednym z moich ulubionych artystów na tym wydarzeniu. Facet jest niezły. Wyszedł na scene po świetnym koncercie bardzo dużego zespołu. Wyszedł sam, potem dołączył do niego saksofonista. I już. On ma saksofonistę i swoją walizeczkę sprzętu. Jest producentem i wokalistą, który zaczął od występów na ulicy, z looperem i paroma efektami, a potem mniej więcej to, co robił na ulicy, wyniósł na wielkie, festiwalowe sceny. Coś takiego, jak Sheeran w popie, on zrobił w reggae, tylko może bardziej od strony produkcji, niż pisania tekstów. Kończył festiwal, nie wiem, czy to najłatwiejszy czas do grania, a i tak wierni fani pozostali, mimo deszczu i późnych godzin. A potem podszedł do barierek, porobić sobie zdjęcia i zapewniam was, że dla tej półtorej minuty rozmowy warto było moknąć do drugiej w nocy. Uwielbiam.

Po powrocie z festiwalu miałam zamiar ogarniać te wyjazdy i, gdzieś po drodze, wyruszyć w drogę na zajęcia z orientacji przestrzennej. Jak już wspominałam, mnie zepsuło się zdrowie, za to mojej instruktorce orientacji zepsuł się samochód. Plany uległy aktualizacji. Ale, jak już jesteśmy przy zmianach…

Miałam to po prostu pokazać wpisem audio, ale wiesz, Czytelniku, taki wpis trzeba montować i obrabiać. No to przecie to by trwało 3 lata z moim tempem pracy. Ja to po prostu napiszę. W lipcu minął rok odkąd mieszkamy w nowym domu. I gdzieś w okolicach tej daty, przybył nam jeden mieszkaniec. Nazywa się dante, cieszy się, jak nas widzi, zabiera nam zabawki i kapcie, jak się nie zamknie drzwi na górze, no generalnie jest kundelkiem z ponad rocznym starzem. Jak to psy, Dante świetnie nas wyczuł. Za mamą łazi wszędzie i piszczy, jak jej nie ma. Niektóre rzeczy, czasem spacery, czasem żarcie, idzie załatwiać z panem tatą, ale wie też, że jak coś przeskrobie, to pana trzeba przeprosić. Emilce ładuje się i do pokoju, i na łóżko, jak chce, ona też uczyła go różnych sztuczek i jej słuchał najpierw. Jeśli chodzi o mnie… Do mnie do pokoju owszem, przyjdzie, ale wie, że na łóżko, to niezbyt bardzo wolno, raczej tylko da znać, że jest, powącha, sprawdzi, czy wszystko OK i pójdzie. Jak wołam, raczej przychodzi, wie, że oboje nie grzeszymy cierpliwością. Jedyne, czego jeszcze się nawzajem uczymy, to to, że on leży na środku wszystkiego i to źle. Ostatnio przepuścił mnie na schodach, wstał, jak szłam. Dobry pies! Dałam mu jego chrupka na zachętę wtedy. No to od tego momentu cały dzień za mną chodził.
– Co ty się, Maja, jemu dziwisz? – Zapytała mnie Emila. – Jasne, że za tobą łazi, jak ty mu dajesz chrupki za chodzenie! – No ale tak, owszem, czasem muszę, bo to, w czym muszę tresować go akurat ja, to jest właśnie fakt, że ja tym bardziej nie wiem, jak on się po cichutku tóż koło mnie położy. Każdy pies, co ma w domu niewidomego, musiał się kiedyś nauczyć, że tak, jak go każdy ominie, tak niewidomy, chcąc nie chcąc, kiedyś na niego wejdzie.

A propos wchodzenia i tresowania, wróćmy do tej orientacji. Wyzdrowiałam ja, wyzdrowiał pani samochód, trzeba ruszać w drogę! Zajęcia z orientacji, to są, Drogi Czytelniku, takie fantastyczne lekcje, które polegają na tym, że widzący instruktor pomaga niewidomemu się nauczyć najpierw chodzenia z laską, a potem np. poruszania się po jego własnym mieście. Chodzić z laską akurat już umiem, takie inne ciekawostki, jak podpis czy rozpoznawanie monet też mi jakoś idzie, mogłyśmy się więc zająć tym chodzeniem po miasteczku.
W ogóle ciekawostka numer dwa, ta pani zna mnie od przedszkola. Tam była tyflopedagogiem, uczyła mnie podstaw braillea, podstaw chodzenia z laską, podstaw podstaw ogólnie. To ona musiała mi wyjaśnić, że jeden i jeden, to jednak nie jest jedenaście, tylko dwa, mimo, że tak się to pisze… Mój mózg odmawiał posługi przy tak trudnej logice. Uczyła mnie jeszcze przez fragment podstawówki, potem długo nie, a potem znowu, w trzeciej gimnazjum i liceum, tak. Okazuje się, że jej niedola nadal trwa. I do tej pory, jak komuś ją przedstawiam, to mówię: to jest właśnie pani, która nauczyła mnie czytać. Uważam, że zajęcia z nią są dla mnie bardzo dobre właśnie dlatego, że mnie tak dobrze zna. Ja przy niej nic nie muszę udawać, mało tego, pewnie by się nie dało, przecież ona już gorsze rzeczy widziała! Ona mnie znała zarówno, jak miałam sześć lat, jak i wtedy, gdy zbliżałam się do matury. Tu NIE ma jużczego ukrywać.
Nie dało się też ukryć, że moja okolica do najprostrzych nie należy.
– Nie no, Maja, ja się chyba poddaję! – Stwierdziła na samym początku swojej pierwszej wizyty w moim nowym domu. – Przecież tu się w ogóle nie da normalnie dojść! – Pies już skończyłszczekać, zajęłyśmy się więc rozmową na ten trudny temat, następnie zaś ruszyłyśmy zbadać teren. Okazało się, że, mimo trudności, trasa nie jest aż tak niemożliwa, a aplikacje do nawigacji coraz bardziej mi się podobają. Jak to zwykle bywa z wynalazkami ułatwiającymi życie niewidomych, każda z aplikacji sprawdza się w innym zastosowaniu i mieście, zero uniwersalności. Dobrze jednak, że są, lazarillo np. bardzo fajnie sprawdza się w naszych, żyrardowskich autobusach. Tak tak, MAMY autobusy! Z tym, że nie gadają, a o tym, jak i kiedy jeżdżą, możnaby napisać książkę.
– TY, no przecież on mi powiedział, – Mówiła do mnie pani po powrocie z rozmowy z kierowcą na pętli, – on mi mówi, że normalnie, to się wsiada tam, przy sklepie, tam się też wysiada, tutaj nie. Tutaj, to on tylko za widoku skręca. –
– Za co? –
– Za widoku, no jak jasno jest. TO co, ja mam ci wytłumaczyć, kiedy jest jasno? –
Inna rzecz, to nasze opisy krajobrazu.
– No i widzisz, tu w prawo masz tę ulicę… ZNaczy wiesz, to brzmi dumnie, ta ulica, to jest przez jakieś dwa metry, potem jest taka droga, jak u was. – Taaaa… Żyrardów, cudowne miasto. Moja ulica też taka jest. Przyszedł walec i wy… A potem spadł deszcz.
Ostatnio, zamiast normalnego, małego, miejskiego autobusu, podjechał autokar. Taki na moooże 20 osób, wycieczkowy, wązki autokar z trzema, dość wysokimi, stopniami przy jednych drzwiach. Drugie się nie otwierały. Zwykły autobus się zepsuł.
– No kto to widział, taki autobus żeby po mieście jeździł… – Komentarze ze wszystkich stron były dość słuszne, z tym, że…
– Wy się cieszcie, że jest, bo jakby w ogóle nie było, to byście płakali, że nie ma! – No, też fakt, z argumentem kierowcy trudno się nie zgodzić. Tylko trudno o tym pamiętać, kiedy po tych schodkach ładuje się pół miasta, o kulach i z wózeczkami zakupów, no bo oczywiście średnia wieku 75 plus, to jest jakieś 90 procent pasażerów…
– Dziewięćdziesiąt siedem procent. – Poprawia spokojnie kierowca, słuszność mając. Ehhh, Żyrardów, kochany Żyrardów. Na PKP lazarillo zgłupiało totalnie, wiem tylko, że sklepy i usługi 7 metrów stąd. Też dobrze.
Oczywiście na Żyrardowie się świat nie kończy, dzięki Bogu. Podczas orientacji zajmowałam się więc też drogą na uczelnię… A wiesz, czytelniku, że na studia idę?

OK, nie pisałam oficjalnie w sumie nigdzie, miejmy to za sobą. Od jakiegoś miesiąca przyjętą jestem na APS – Akademię Pedagogiki Specjalnej. I teraz, o ile wiem i znam ludzi, połowa osób zadaje pytania, rzadko kiedy mnie, czemu mi się wszystko pozmieniało i skąd pedagogika, skoro miał być dźwięk i tak się zarzekałam, że będzie. Wyjaśniam, żeby nie było niedomówień, dźwięk nadal będzie! Z tym, że i dźwięk, i język angielski lubię tłumaczyć ludziom… W tym momencie mój kochany głos wewnętrzny pyta: aaa, czyli mądrzyć się lubisz? W każdym razie no… coś tam… lubię ludziom coś wyjaśnić, więc chcę sobie zostawić furtkę do tego cudownego, powszechnie szanowanego i dobrze opłacanego zawodu, jakim jest zawód nauczyciela. A propos zawodu, to jak jeszcze będę tym zawiedzionym nauczycielem po tyflopedagogice, to i w fundacji się przydać może, więc to generalnie dobry plan. A dlaczego od razu? A no dlatego, że kiedyś była taka przydatna rzecz, jak przygotowanie pedagogiczne, dwa lata to chyba trwało i było. Teraz już nie ma, teraz trzeba robić całość. Zrobię więc całość od razu i będę mieć, a co potem, to już się zobaczy, co będzie wymagane.

Na razie wiem, że przy docieraniu na APS wymagana jest anielska cierpliwość. Po pierwsze, jak mi ktoś wyjaśni, jak z Zachodniego dostać się do tunelu pod alejami, to ja mu dam kwiaty. Tunel super, Zachodni też niezły, a pomiędzy trzy światy z okolicami. Niby przejście przez jezdnię, no dobra, szeroką, ale jednak przejście… No tak, tylko tam są jakieś barierki, roboty, wysepki, broń Boże iść prosto, normalnie. Trzeba lawirować między tym wszystkim, bez pytania ludzi chyba nie do zrobienia, nie pamiętam, czy nie dołożyli do tego sygnalizacji świetlnej. Kiedyś było do tego tunelu przejście wprost z dworca, od peronów. A potem były sławne remonty na Zachodnim. Jak już to przejdziemy mamy tunel, jak mówiłam, tunel jest spoko, a po wyjściu chodniczki przez park. Chodniczki już też w miaręOK, może tylko drzewo na środku ścieżki jest nieco dziwne. Można przejśćchodniczkiem, który się rozwidla, przechodzi po obu stronach majestatycznego pnia i schodzi się na powrót po drugiej stronie. Być może na znak, że: czy na prawo, czy na lewo, nie uważasz, wliziesz w drzewo. Nie wiem tego, ja już umiem omijać, mam już nawet swoją ulubioną stronę. APS zapowiada się nieźle, jeśli chodzi o dostępność. Jeśli chodzi o studia, jako takie, oczywiście jestem do granic możliwości przerażona, albo raczej będę pod koniec września. Na razie jeszcze są wakacje.
Mam tylko taki niewielki apel do ludzi, którzy, podczas studiów, mają albo mieli asystentów. Zgłoście się, mam wiele pytań.

Jak tu podsumować taki wpis? Napisałam, że pochodziłam sobie po mieście w piekielnym gorącu, o tym, że posłuchałam muzyki i że trochę jąrobiłam, a także, że jeśli chodzi o wirusy, to już mi starczy.
Zapytać można, jak tam po końcu roku. Tyle się pisało o tym, jak to się świat zmienia, jak to nam smutno było itd. Czy mi przeszło? Oczywiście, że nie, Drogi Czytelniku, nie przeszło mi. Myślę tak samo i do tego samego wracam. Nadal przyzwyczajam się do myśli, że plan lekcji od września już nie jest mój, że plany na koniec roku już nie będą mnie dotyczyć i wszystko, co pomiędzy. Nadal niezbędni do życia i zdrowia psychicznego są mi tamci ludzie, nadal przypominają mi się tamte miejsca. I ludzi, i miejsca będę odwiedzać, więc przetrwamy, Czytelniku Drogi. Tak myślę.

A na razie jestem w domu i, jak się już zmotywuję do wstania z łóżka, to trochę działam w fundacji, trochę się uczę orientować, a czasami i poczytać się coś uda.
Żałuję tylko, że często mówiłam o tym, jak bardzo chcę robić muzykę, a wychodzi na to, że albo jestem chora, albo nie mam czasu, albo nie mam… nie wiem, czego, chyba energii. Ostatnio koleżanka powiedziała mi, że chciałaby umieć montaż dźwięku, żeby robić pamiątkowe filmiki z wydarzeń albo sklejać urywki różnych rzeczy w zabawny sposób… Wiecie, dokładnie to, od czego ja zaczynałam, od czego mi się zaczęła w ogóle chęć do dźwiękowej roboty. Odpisałam jej wtedy, że ja, umiejąc, chciałabym to robić. Bo taka jest prawda, czasami w momencie, kiedy dopiero zaczynamy, nie wiemy nic, ale chcemy wiedzieć, chce nam się bardziej. A potem wiemy więcej, mamy dobre programy, fajne instrumenty i może nawet trochę umiejętności, a zamiast z nich korzystać gapimy się w youtube, nie chcąc wstawać. Nigdy nie pozwólcie komuś, albo sobie samym, zepsuć sobie zabawy z tego, co robicie. Róbcie to dalej. Starajcie się, jak tylko wam się chce, usiąść do czegoś, do tej waszej pasji, którą macie. I chciejcie mieć ją dalej. Jeśli chodzi o muzykę, to np. dobrze by było też robić to najpierw dlatego, że to lubicie, a potem z każdego innego powodu. Robiąc coś, co jest teraz tak dostępne musimy sobie zdawać sprawę z faktu, że prawdopodobnie ani nie będziemy pierwsi, ani nie będziemy lepsi, przynajmniej na początku. I ja też muszę cały czas pamiętać, że ani jedyna nie jestem, ani wyjątkowego nic nie wynajduję na razie, po prostu chcę to robić. I mogę to robić. I może jeszcze się komuś spodoba, to już w ogóle fajnie, nie? Nie traćmy czasu! Apel do wszystkich, do mnie głównie.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Ten początek wpisu, to była nasza próba koncertowa w długi, sierpniowy weekend. Uwielbiam z wami wszystkimi grać kolędy, grać folk, grać chymny ośrodków, grać w karty, w ogóle grać wszystko!

PS2: I to jest życie dźwiękowca! Dostaje się maila, że drzwi po 19 dolców, a potem się okazuje, że chodzi o efekty dźwiękowe. ;p

Kategorie
co u mnie

Trochę koncertów, a trochę internatu, czyli z kim i w czym ja się specjalnie kształcę.

Myślę, że sporo osób zna uczucie, kiedy nie pamięta, co właściwie zrobiło. Zazwyczaj wiąże się to z jakimś urazem, albo nadużyciem niektórych substancji, zwykle też dotyczy dnia poprzedniego. Ja jestem lepsza, ja potrafię stracić orientację w trzy minuty.
– Sylwia, śpisz? –
– Nie wiem… zaraz sprawdzę… a co? –
– Mam pytanie. –
– No, już nie śpię, co? –
– czy ja coś do ciebie przed chwilą mówiłam? –
– Yyyy… kurcze, chyba tak, ale ja absolutnie nie pamiętam, co. –
– Ojjj, to dobrze, bo ja też nie pamiętam. –
– A, no to widzisz, nikt się nie dowie! –
Takie właśnie dialogi odbywają się w naszym pokoju w internacie. Dzieci, naprawdę, nie śpijcie w ciągu dnia, to jest niezdrowe! Ja już kiedyś opisywałam na tym blogu, że właśnie taki stan umysłu nam się przytrafia po dwóch tygodniach w internacie, no ale bez przesady! A ja mówiłam, że ja się boję odpisać komuś przez sen?

A tak, ostatnie dwa tygodnie byłam w Krakowie.
– Rany, dlaczego jest poniedziałek? – Zdenerwowała sięSylwia na początku drugiego tygodnia. – Już tydzień siedzimy w tej szkole, a ciągle jest poniedziałek! –
Dwutygodniowy pobyt był głównie z okazji urodzin obu moich koleżanek z pokoju. Czyli podwójna impreza. Uczty, koncerty, wycieczki, cały festiwal! Nie ma się co śmiać, każdą z tych rzeczy mogę potwierdzić. Już w pierwszym tygodniu doczekaliśmy się koncertu naszych mistrzów realizacji, którzy ćwiczyli z nami nagrania kilku osób na raz.
– Weź, podaj mi E. – Powiedział basista do gitarzysty.
– Eeee, czekaj, ja tu mam E?! – Rozległ się z budki wokalowej głos perkusisty, który aktualnie grał na cajonie. Uczył się grać, przepraszam. Czyli nasi nauczyciele przy instrumentach, więc nieosiągalni, ja z Sylwią i Natalią na studyjnej kanapie, gramy na tamburynie i takich innych, Misha w reżyserce… Pro Tools żęził ostatkiem siiiiił… … Co tu się dzieje? Niestety nie zjawiła się wycieczka, a czekałam na to.

Przy koncertach będąc nie można również zapominać o tym, co my wyprawiamy w internacie. Kiedy wyśpiewujemy na cały głos "statki na niebie" i takie różne inne… W ogóle nie wiem, czemu się z Natalką tak uparłyśmy na De Mono, ale strasznie nas jakoś bawi, jak pod wieczór śpiewa się: "Kroki na schodach! w bezruchu zamierasz!" Tak wygląda nasz internat nocą.
Sylwia natomiast poleciła mi ostatnio disneyowskie Encanto. Już pomijam to, że to naprawdę piękna bajka, ale soundtrack współtworzył Lin Manuel Miranda. No to Musiało być COŚ! I jest, jak najbardziej. Najciekawsze jest to, że największym hitem tego filmu została piosenka, która zupełnie nie jest uniwersalna. Nie jest to jakaś disneyowska ballada o nieszczęśliwej miłości lub decydowaniu, kim się naprawdę, w głębi serca jest. Nie jest to też mocno gitarowa piosenka disneyowo rockowa o tym, że możemy wszystko… A mieli tam taką. Jest to piosenka maksymalnie związana z fabułą, niezbyt zrozumiała, jak ktoś nie wie, o co chodzi, dodatkowo, nietypowo, jak na disneya, ten największy hit śpiewają praktycznie wszyscy bohaterowie. I świat ich pokochał.

Także na ekranie to, a w rzeczywistości ja z Sylwią, dwie dorosłe baby, idące środkiem najdłuższego korytarza w szkole i wyśpiewujące: Nie mówimy o Bru-nie, nie, nie, nie…

OK, koncerty mamy, teraz wycieczki krajoznawcze. Sylwia napisała pewnego pięknego dnia do swojej rodziny: dziś byliśmy pod mostem, żeby tam poskakać, potupać i pokrzyczeć. Już dawno mówiłyśmy, że szkoła policealna, to coś między studiami a przedszkolem. A tak poważnie mówiąc, no to faktycznie, ostatnio Misha znalazł w okolicy most, obok którego jest taki fajny delay. W sensie no… Echo takie. Powtarza wszystko, co robimy i nawet w jakimś określonym tempie mu to wychodzi. Cała zabawa polegała na tym, żeby znaleźć jak najlepsze dźwięki, które można tam wyemitować i sobie nagrać. Tak tak, moi drodzy, to równie dobrze mógłby być projekt naukowy! Taką mamy pracę! My się tylko zastanawiamy, czy tam gdzieś nie było tego jednego, normalnego człowieka, który się zatrzymał, patrzył na nas i myślał, pod jaki numer zadzwonić najpierw. To kształcenie specjalne, to może jednak nie jest taki głupi wymysł…

O, a propos! Czy ktoś z moich czytelników może jest na, albo po, APS? Ja byłam na stronie tej akademii i albo ja potrzebuję kształcenia specjalnego, albo oni, albo obie wymienione strony konfliktu, bo ja nic nie rozumiem z tego, co czytam. I tak to się kończy, jak próbuję pomyśleć o przyszłości. Ostatnio ktośmi poradził, żebym myślała o swoich marzeniach, planach… Nawet nie wiesz, Czytelniku Drogi, jakie to czasem trudne… No tak, ale ja nie wiedziałam, że to się może wiązać z problemami technicznymi! 🙂

To może, żeby poprawić nastrój, wrócę do koncertów. Oprócz organizowania niespodziewanych koncertów w studiu 03 byłam w maju na dwóch koncertach w Warszawie. Na pierwszym, na Torwarze, byłam z siostrą. Emilia gdzieś koło lutego / marca powiedziała, że Conan Gray przyjeżdża do Polski. Różnych słucham, ale jego akurat znałam trzy piosenki na krzyż, co nie zmieniało faktu, że obowiązkowe "WOW" trzeba było zrobić. Potem się zastanowiłam, no ej, przyjeżdża do Polski! Dawaj Emila, idziemy? No co mamy nie iść, jak już jest? Zwykle dlatego, że nie ma biletów tak późno, a tu niespodzianka, były!
Conan Gray, to jest taki raczej popowy songwriter, który teksty pisze sam, co szanuje samo w sobie, a tematyka jest dość znana w tych czasach, czyli, w skrócie mówiąc, czemu obecnej generacji jest smutno i że generalnie smutno jest. Znaczy OK, nie zawsze, ale dużo się teraz mówi o samotności, nawet w największym tłumie i z największymi zapasami gotówki. I muzykę można sobie lubić albo nie, ale tematów, wg. mnie, bagatelizować nie wolno. Zastanawiałam się, co tu wrzucić, bo, jak mówiłam, ja jego piosenek znam mało. Swoją drogą pierwszy raz chyba byłam na występie kogoś, kogo nie do końca znam, szłam bardziej z Emilą, niż na Graya. Na szczęście występ zaczął od czegoś, co znałam, a utwór sam w sobie ciekawy o tyle, że w muzyce popularnej, która stereotypowo dotyczy miłości, imprez, alkoholu, a najlepiej tego wszystkiego na raz, nieco może zdziwić tytuł, który na polski przetłumaczyłabym jako: wolałbym, żebyś była trzeźwa. A ponieważ ja też niezmiernie doceniam ludzi, którzy mówią do mnie miłe rzeczy nie tylko wtedy, kiedy są pijani, zdecydowałam się wrzucić link do tego, mimo ilości popu w popie, jaka tu występuje.

Drugi koncert, na jakim byłam, to był koncert Shillera. Ja bardzo długo nie wiedziałam, że ten niemiecki zespół, to jest zespół. Ja byłam pewna, że Shiller to Schiller, był Jarre, był… nie wiem, dj Shadow, jest i Schiller… No nie, drodzy państwo, nie jest tak. :d Znaczy inaczej, faktycznie, za kształt ogólny odpowiedzialny jest teraz Christopher von Deylen, ale nie występuje on sam. Ma na scenie jeszcze perkusistę, gitarzystę i dwie wokalistki, przynajmniej tak wygląda to show w tym momencie. Na marginesie napiszę, że syntezatory syntezatorami, ale ja kocham jego głos. W sensie OK, jakby mi się odezwał nagle, w środku nocy, z tym swoim: guten abend, herzlich willkommen, to bym się bardzo wystraszyła. Ale tak poza tym, to jest cudowny!
https://music.youtube.com/watch?v=F3q73283rRE&list=OLAK5uy_mSdMOeh8QrXTKYAHvcE_zxSP0gFYx9LmM

Te dwa koncerty uświadomiły mi coś ważnego, mianowicie, odzwyczaiłam się. Muszę ruszyć tyłek. Naprawdę, będąc z Emilą na Torwarze poczułam się staro, bo oni się tam wszyscy pchają do przodu, oddychać nie ma czym przypominam, a ja się już zastanawiam, czy naprawdę będziemy stać przez najbliższe 3 godziny z kawałkiem? Gdzie te festiwalowe czasy? Halo! Ja koło trzeciej, to dopiero wracałam z koncertów! Które się zaczęły o szesnastej! Może to nie był Woodstock, ale jednak!
I teraz Drogi Czytelnik myśli, że sex, drugs, rock&roll… Ja akurat reggae miałam na tapecie, jeśli chodzi o festiwale u mnie bardziej było pytanie, kto ile jara. Widzicie, tak jest w lipcu! A w maju, po dwóch koncertach i dwóch tygodniach w szkole, to ja, jeśli chodzi o drugs, stwierdzam, że acodin jest za mocnym lekiem dla mnie. To są granice moich szaleństw młodości. :p

No właśnie, przeziębiłam się. Miesiąc do końca ostatniego roku szkoły,a ja ten tydzień, co właśnie mija, spędzam w domu. W łóżku, tak konkretnie, próbując pozbyć się kataru i kaszlu. Nie covid, spokojnie, ale jednak trzyma się cholerstwo. No ale cóż, może czasem trzeba naładować baterię, żeby mieć siłę na czerwiec. A w czerwcu na pewno zamkniemy nie jeden pierścień aktywności na apple watch. ;p

Pod koniec tego wpisu bilans osiągnięć i porażek.
Osiągnięcie: Zagrałam dyplom z perkusji! Zdane! I nawet sztabkowe wyszły nie najgorzej. W prawdzie o jednym utworze nauczyciel powiedział, że jakoś mi to pod koniec dość nowocześnie szło… Co oznacza, że nie trafiałam w to, co powinnam… Ale ogólnie OK. Fortepian też zdałam, bez świadomości, że gram egzamin. Czyli najlepszy sposób!

Porażka: Mogłabym dokończyć kiedyś jakiś własny utwór, nie? Trochę mnie przeraża stan, w którym nie mogę się zebrać do jedynej rzeczy, którą chcę w życiu robić. Co z tego, że chcę robić muzykę albo jąmiksować, jak odpalenie kontrolera graniczy z cudem w tym momencie? Jak już zacznę, jak usiądę, jak zagram dźwięk… Wtedy pójdzie. Ale zanim…?

Osiągnięcie: Współpracuję przy wpisach na fundacyjną stronę. No i generalnie biorę udziałw fundacyjnych dyskusjach ostatnio. Jakby to moi współzarządowcy powiedzieli, na razie ogarniam rzeczywistość. Chyba.

Porażka: Podobnie, jak wyżej. Na jeden post napisany przypada 5, o których myślę. Na jeden wykonany telefon przypada pół dnia zastanawiania się, co wtedy powiedzieć. I zbieramy te siły, zbieramy. Możesz nie wierzyć, Czytelniku Drogi, śmiało. Może, jak nie będziesz wierzyć, to ja też kiedyś zapomnę o tym, że tak mam i, tak zupełnie niechcący, już tak mieć nie będę.

Siły wam życzę, drodzy. I tego, żeby przyszłość wam się sama układała.
Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Co dalej? Czyli taka moja pochwała zatrzymania postępu.

– Proszę pana, pomocy, ja mam zły bilet! – Ten inteligentny komunikat wygłosiłam ostatnio do kierownika w pendolino, ruszającego z Warszawy Centralnej o 9:40. W sensie pociąg ruszał, nie kierownik. I faktycznie, miałam, i to, co ciekawe, nie do końca z mojej winy. Według mnie kupiłam dobrze. Kliknęłam w skycashu na to połączenie, na które powinnam i jakież było moje zdumienie, jak się okazało, że mam bilet na niewłaściwy pociąg. Akcja tego cudownego filmu nabierze tempa, kiedy wam powiem, że okazało się to 7 minut przed odjazdem. Zdążyłam kupić nowy… I wiecie co? Ten nowy teżbył zły! Nie wiem, co się stało, konduktor widocznie też nie wiedział, bo mi nie wyjaśnił. Ja tu problem zgłaszam, mówię, że aplikacja, że voiceover… A pan do mnie:
Ale czy pani chce jechać do Krakowa? Tak. Czy pani chce jechać TYM pociągiem? No tak… Czy pani chce kupić bilet, czy pani ma środki, żeby kupić bilet? No tak! Jezu, to ja aż tak źle wyglądałam? Przecież nie ukradłam tego biletu! Pierwszy raz miałam fizycznie wypisywany bilet na express. W ogóle dziwny byłten pociąg. Raz wezwali kogoś z działu obsługi, pierwszy raz coś takiego widziałam, a potem parę razy rozległ się taki głośny gong, trochę jak dzwonek do drzwi, nie taki, jak przy ogłoszeniach o stacji, tylko inny, głośniejszy. Nie wiem, czy to ich alarm wewnętrzny, czy co, bo nie wyjaśnili, o co chodziło. Po prostu, podzwonili sobie i przestali. Ja rozumiem, że już w mieście będąc ja przegapiam przystanki, mylę trasy do autobusów, już nie wspomnę o tramwajach, których się w ogóle boję… Ale w pociągach zazwyczaj byłspokój! Człowiek sobie spokojnie wraca z praktyk… A właśnie, praktyki.

Miałam ostatnio plan, żeby coś tutaj napisać. Tak o, bo akurat miałam trochę pomysłów, chciało mi się… Mnie, wiecie, MNIE się chciało pisać. Z tym, że może i dobrze, że zaczekałam, bo gdybym ten wpis pisała parę dni temu, to byłby to wpis bardzo smutny. Miałam nawet taką myśl, żeby coś takiego wrzucić w piątek. To by było całkiem spoko, nie? Taki blog, który stara się jednak być zabawny, czasami jakoś tam uśmiechnąć ludzi, trochę im umilić dzień… Pierwszy kwietnia, wpis o tym, że nie ma przyszłości, teraźniejszość taka sobie i w ogóle najlepiej, to se w łeb strzelić. Jak w lekturach z liceum.
Wiecie, że nawet nie wiem, dlaczego? ZNaczy nie no, dlaczego, to wiem, ale nie wiem, czemu aż tak. No bo teoretycznie, to ja od 21 marca miałam praktyki. Praktyki udało mi się załatwić fajne, bez rzadnego problemu, w dobrym towarzystwie, żyć nie umierać… Pamiętałam o tym wszystkim dwa dni. Ten weekend przed praktykami. Sporo spałam wtedy, odsypiałam, mam wrażenie, ze dwa miesiące, generalnie wolnym człowiekiem byłam. Nawet wtedy wrzuciłam tutaj post, więc faktycznie, musiałam mieć na coś siłę. A od poniedziałku… Tu trzeba wyjaśnienia pojęć.

Nazywają mnie ekspertem. Nie nie, ja broń Boże ekspertem nie jestem… jak ten ekspedient za ladą… Po prostu raz czy drugi Misha rzucił ironicznie, albo i nie, że trzeba zapytać eksperta, niech ekspert powie… Może dlatego, że coś z tych lekcji pamiętam, a może dlatego, że, było nie było, powtarzam rok, więc coś jużwiedzieć powinnam, nie? ;p Powstał z tego nawet mały konflikt absolwencki, bo jużbył jeden taki, co na niego wołali ekspert i nie może się pogodzić z tym, że kto inny może mieć taki tytuł. Mówił mi, że popyta innych, niech oni roztrzygną! Ja wiedziałam, kogo spyta, więc oczywiście pękałam ze śmiechu i zrobiłam sobie zdjęcie z poduszką od naszego fotela z reżyserki, na której jest napisane "expert". W końcu Misha się zlitował i, pewnie z racji wzrostu, przechrzcił mnie na minieksperta. Krzysiu, spokojnie, teraz już ekspert z miniekspertem mogą iść w pokoju. Np. do mediaexpertu.
Co ciekawe i Sylwia, i Misha znają ksywkę ekspert, co absolutnie nie przeszkadza im wiedzieć o mnie, że gubię rzeczy, zostawiam wszystko wszędzie, wątki rozmowy też gubię i nie kończę zdania…
Jakoś im to się nie kłóci jedno z drugim, że z jednej strony na pewno wiem, z drugiej na pewno nie załatwię…

Jak już przedstawianie tych zespołów eksperckich mamy za sobą, to muszę przyznać, że od praktyk stanowczo nie byłam ekspertem. Nagle się okazało, że ja mam mnóstwo jakichś przemyśleń o przyszłości… W ogóle przyszłość, co to jest, mój Boże, przecież ja zaraz kończę szkołę, co ja zrobię, i gdzie, i po co… Nienawidzę pytania "po co"! Ratunku, przecież nic nie umiem, nic nie wiem… To się dzieje w moim mózgu, ja jeszcze nie zaczęłam mówić o tym, co się dzieje na zewnątrz. Po pierwsze, to ja w takich momentach nie usiedzę cicho, ja o tym, niezwykle inteligentnie, mówię ludziom. No i prawda, niektóre rzeczy trzeba przegadywać, przecież inni też o tym myślą, tylko, że może nie do końca powinnam od ludzi wymagać czegoś w stylu: ja tu sobie będę kompletnie nie wiedzieć, czego chcę i o co mi chodzi, a ty sobie poczekaj, nie zadawaj trudnych pytań i lub mnie nadal. No więc konwersacje mamy za sobą, a jeszcze dokładamy do tego praktyki (reaper z voiceoverem na macu i sterowniki do interfejsu na windowsie), a także mnie we własnym domowym studiu. O tym ostatnim mogę powiedzieć tyle, że się od miesiąca mówiło. OK, jak przyjedziesz, nagramy wokal! I wiecie co? Nie miałam kabla. Mikrofon tak, interfejs tak, ze 3 komputery mieliśmy do dyspozycji… Nie miałam kabelka, bo zostawiłam w futerale od cajonu, którego z kolei nie ma teraz w domu. Powinnam jeszcze zgubić po kolei laskę, pieniądze i dokumenty i byłby komplet. Bardzo, bardzo nie byłam ekspertem wtedy.
I żeby nie było, że blogiem zakłamuję rzeczywistość, przyznaję publicznie, że ja tak miewam. Miewam te swoje momenty stresu i strachu, momenty takie, że nie umiem durnych kabli podłączać, momenty, że o mój Boże, proszę, zatrzymaj świat, bo za szybko leci. Swoją drogą uwielbiam przycisk w MacOS o interesującej nazwie: zatrzymaj postęp. Nie przerwij, nie anuluj, zatrzymaj postęp.
Do punktu kulminacyjnego dojechałam w weekend po pierwszym tygodniu praktyk, ja chciałam wtedy być naprawdę kimkolwiek, tylko nie sobą, myśleć oczymkolwiek innym prócz wszystkiego. I tutaj rada, uwaga, geniusz przemówi, trzeba sobie znaleźć coś, co chociaż trochę pomaga. Coś, co, jeśli nawet nie poprawia nastroju, to zatrzymuje postęp. Czytałam kiedyś, że przy takim natłoku myśli, dużym stresie itd. trzeba się skupić na rzeczywistości i teraźniejszości. Tak fizycznie na tu i teraz, wiecie, tykanie zegara, ciepła herbata, coś, co teraz odczuwamy. Ten zegar faktycznie działa, przynajmniej u mnie. A jeszcze lepiej, okazało się, działa las. Jak nie ma lasu, to jakieś inne zewnętrze, w każdym razie spacer. Ja też podejrzewam, że trochę w tym pomagała temperatura, jak człowiekowi jest chłodno, to mózg, chcąc nie chcąc, skupia się na tym i nie ma czasu sobie wkręcać tych wszystkich głupot.
I niby nie było od razu lepiej z tymi wszystkimi rzeczami, które próbowałam przemyśleć i zrozumieć, ale zaczął do mnie docierać świat zewnętrzny. A to nagrywałam wodospad, tak tak, przy naszym domu jest wodospad. Dobra, wodospadzik. A to znaleźliśmy z tatą rdest, a rdest ma takie gałązki puste w środku, może można na tym grać? A to zadzwonił facet, że chce kupić keyboard… O właśnie, sprzedałam keyboard!
Uwaga na marginesie: smutna Maja i przypływ gotówki, będzie cośnowego! Telefon, tak konkretnie, wymienić chciałam odkąd zapowiedzieli nowy SE, no i okazja przyszła sama.
Przyszedł też kolejny tydzień praktyk, a z nim sesję, ten, niezbyt mi jeszcze znany, reaper na macu… Swoją drogą czy to jest tak, że jak się program odczytu ekranu maksymalnie zciszy, tak do jednego procenta, to on się umyślnie z powrotem podgłaśnia? To jest takie zabezpieczenie, żebym się nie pozbawiła możliwości pracy? Sąsiedzie, tak ma być? Bo trochę zdziwiło mnie, jak mi się voiceover rozdarł na głośnikach, a to były monitory studyjne, które względem darcia się mają niezłe umiejętności, na cały regulator i musiałam go, uwaga, podgłośnić, żeby wrócił do normy. Długo mi zajęło samo wpadnięcie na ten pomysł. A to tylko jedna z wielu przydatnych rzeczy, jakich się nauczyłam. I teraz serio, co by nie mówić o moim nastroju i dziwnym stanie, to te praktyki dużo mnie nauczyły. I to wcale nie tylko takich pesymistycznych rzeczy, jak jeszcze większa świadomość mojego niewłaściwego podejścia do pracy, jako takiej, deadlinów itd., ale też sporo o podejściu do klienta. Jednego dnia nagrywaliśmy lektorów, oni tylko czytali! A do każdej z tych pięciu osób trzeba było inaczej mówić, żeby wszystko udało się dobrze nagrać.
I tu, a propos dobrze, przechodzimy do drugiej połowy tamtego tygodnia. Bo gdzieś pomiędzy nagrywaniem fortepianu, a siłowaniem się z systemami komputerowymi, powoli zaczęło mi przechodzić. Zaczęło mi się przypominać, że no dobra, wszystko mi z rąk leci i sypie się kilka niezależnych spraw na raz, ale jednak! Na przykład zrobiłam piosenkę. Albo może inaczej, skończyłam pierwszy etap robienia piosenki. Mam i wokal i podkład! To już coś, no nie? To jest nadal takie dziwne uczucie, jak coś wcześniej NIE istniało, NIE było tego po prostu na świecie, a teraz jużjest i mam to na komputerze, bo to zrobiłam. A co oprócz piosenki? Ogarnęłam ten telefon. Udało mi się sprzedać ten keyboard. Wybrałam się na więcej spacerów, niż przez ostatnie 2 miesiące razem wzięte. Co tam jeszcze… O, nauczyłam się dwóch zdań w obcym języku! ;p
W każdym razie tygodnie, mimo, że ciężkie, przynosiły jakieś korzyści, tylko po prostu musiało to zacząć do mnie docierać. I powoli zaczyna, być może też dlatego miałam ochotę ten wpis napisać. Żeby sobie zachować taki moment, kiedy jeszcze nie do końca wszystko było OK, ale już mniej czasu poświęcałam na przejmowanie się i rozkminianie mnóstwa spraw na raz, a więcej na jakieś twórcze zajęcie. Albo na oglądanie odprężających rzeczy. Ja nie wiem, czy po tym wpisie widać, że byłam ostatnio na moim etapie stand upu, ale owszem, byłam. Książki, seriale albo stand up, to są trzy etapy uspokajania. A, no i zakupy, jak widać. Wcale nie taki zły ten SE 3, jak się wszyscy boją. Chyba, że ja tak mam, bo się przesiadłam z pierwszego SE i widzę samo przyspieszenie działania. 😉 Ktośby może chciał iPhone SE pierwszej generacji? Bo ja mogę oddaćw dobrej cenie. 😉

Cenię sobie spokój, dlatego teraz trochę go sobie jeszcze podaruję. Zwłaszcza, że nie mam dziś rzadnego sprawdzianu, więc niczego nie olewam. 😉
Na koniec wpisu podziękuję wszystkim, którzy musieli ze mną przez te tygodnie wytrzymać. Praca pracą, ale potem trzeba wrócić do domu, a tam już się rzeczy dzieją. Moje głosy serca, rozumu, podświadomości i nierozsądku, moi ludzie, którzy pójdą ze mną do kawiarni czy pizzeri tylko po to, żeby potem wysłuchiwać o dylematach życiowych, będą gadać ze mną do dowolnej godziny nocnej i powtarzać, że jest dobrze, przecież dobrze jest, nawet, jak nie jest, a także dopilnują, żebym wstała, zebrała się, zjadła śniadanie i wyszła z domu, niczego nie zapominając. Nie zapominam wam tego nigdy, nawet, jak zapominam oddzwonić.

Przed samym końcem wpisu anegdotka, bo mi się przypomniało, a propos sprawdzianów i nauki zawodu.
W sobotę mieliśmy rodzinne spotkanie, ponieważ moi dziadkowie mieli 50 rocznicę ślubu. To w sumie przywraca wiarę w to, że takie rzeczy są możliwe. Jak to na spotkaniach rodzinnych, padło do mnie pytanie: i co dalej? Pytanie "co dalej" jest tylko troszkę niżej od "a po co?" w rankingu najtrudniejszych pytań. Ale odpowiadałam. Że chcę pracować z tym dźwiękiem, że zrobię certyfikat z angielskiego, że po tym certyfikacie można uczyć, to by może sobie zrobić pedagogiczne… No i widzicie, brawa dla tej pani, trzy zawody i ani jeden nie gwarantuje hajsu! Tak się pochwaliłam właśnie. Haha, no dobra, pośmialiśmy się, nastąpiła zmiana tematu, nawet o tym zapomniałam. Gdzieś tam wrócił temat szkoły, egzaminów, trochę stresu z tym związanego. No i widzisz, wujek, jakby mi tego było mało, to w maju mam dyplom do zagrania, wreszcie będę mieć papier na to, że gram na perkusji! A mój nieoceniony wujek, serdecznie go teraz pozdrawiam, bez namysłu dopasował się do mojej konwencji i zauważył: o, no to jużczwarta fucha tego typu! I TO! Się nazywa obtymistyczne podejście do życia! Realizator / muzyk, anglista / nauczyciel. I wy się mnie jeszcze pytacie, co dalej? I ważniejsze pytanie: To co? Ktoś chce tego iPhone? 😉

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

O świętach rozmaitych, syntezatorach xd i takich innych dowodach anegdotycznych

Chyba dobry.
A jak u was? Bo ja miałam wolną sobotę. Wiecie, co to jest? W sensie, no, taki dzień, że się NIC nie musi robić i z NIKIM nie jest się umówionym na Żadną godzinę. Bo nie wiem czemu, ale jakoś dawno nie miałam takiego dnia, żeby jednocześnie był dobry i wolny. Albo coś miałam, albo było beznadziejnie źle z jakiegoś, zazwyczaj głupiego, powodu. To, że wolne mam w sobotę okazało się dosłownie dzień przed faktem i, aczkolwiek powód jest złą wiadomością, nielubię go i mnie smuci, tak sam fakt, że dziśnic nie robię był mi bardzo na rękę. Zrobiłam pierwsze, co mi do głowy przyszło, spałam. Ponieważ już nie śpię, spróbuję znaleźć coś ciekawego, co też mi było na rękę i co mogłoby zaciekawić czytelników tego bloga.

Ostatni wpis poszedł w świat szóstego marca, co się działo od tamtego czasu? Jak to co? Same święta były!
Na przykład… O, dzień kobiet był. Kolega z klasy przyniósł mnie i Sylwii snickersy. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że w sumie miło, ale z drugiej strony, to trochę tak, jakby powiedział: ej, zjedzcie snickersa! No ale, jak wiadomo, nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny, także… Propos snickersa, to kolega Misha, znany tutaj już, jako moja niezmordowana podświadomość, z wspominaną już poprzednio anielską cierpliwością, uczy mnie tego zdania po ukraińsku. U nich to brzmi ładniej, niż to nasze "nie jesteś sobą", jakoś tak bardziej marketingowo. To jednak nie zmienia faktu, że moje umiejętności językowe najwidoczniej wyczerpały się na angielski. Pewnych rzeczy po prostu NIE jestem w stanie, jeszcze, powtórzyć. Całe życie się człowiek uczy.

Ostatnio uczę się nie tylko języków, ale także syntezy i obsługi sprzętu. Albowiem nastąpił ten szczęśliwy dzień, dzień piękny i zdawna oczekiwany, kiedy… zaoszczędziłam 900 złotych! Ale tak serio, to ważniejsze było to, że wreszcie kupiłam wymarzony instrument, którym jest syntezator Korg Minilogue xd. Uprzedzam komentarze, tak, to się naprawdę tak nazywa. Z tym xd na końcu. I niby jak miałam nie kupić rzeczy, która sama do mnie pisze xd? 😉 Dla zainteresowanych syntezą, to chybrydowy instrument, dwa oscylatory analogowe, filtr oczywiście też, jeden oscylator cyfrowy z możliwością ładowania przez komputer nowych i modyfikowanych jego wersji, sekcja efektów, także z możliwością załadowania własnych, fajny sequencer, jest w wersji modułowej i zwykłej. Dla ludzi zainteresowanych sprzętem tak ogólnie, również od strony dostępności i używalności, klawiatura taka sobie, ale da się grać, większość funkcji na szczęście poprzypisywane do konkretnych gałek i przełączników, więc obsługiwalny bardzo dobrze, tylko się trzeba nauczyć, co do czego. Jak przyszło co do czego, podstaw nauczyłam się dość szybko. Z tego miejsca wielkie podziękowania dla jednego z moich nauczycieli, który mi tę okazję do kupienia wyczaił, dał znać i pomógł załatwić. Zajęcia mamy w poniedziałek i wtorek. W jeden poniedziałek pomógł, w drugi już grał i chwalił. 🙂 Równolegle z syntezatorem kupiłam do niego torbę i okazało się, że dobrze zrobiłam, bo przez ostatni tydzień mój korg kawał świata zobaczył. Głównie podróżował ze mną z pokoju do studia i z powrotem, co nie byłoby złe, gdyby tych miejsc nie dzieliły cztery piętra. Na szczęście jest dość lekki. Mam zamiar zaprezentować go na tym blogu również dźwiękowo, z tym, że potrzebuję na to nagranie troszkę czasu. Spokojnie, to nie będą dwa lata, jak ostatnio, czy ile tam czekaliśmy na rolanda. Ja wiem, że ja na rozmaite recenzje potrzebuję mnóstwo długich tygodni, ale spokojnie, Czytelniku zniecierpliwiony i oczekujący, ja dotrzymuję słów.
Na realizacyjnych zajęciach w czwartek mój korg również był obecny i grał. xd. Ponieważ jeden z naszych mistrzów zawodu już wcześniej upatrzył sobie swoją ulubioną barwę, zagrał pierwszy, a na tym motywie my staraliśmy się tworzyć dalej. Oczywiście zagrał dopiero wtedy, kiedy udało nam się rozplątać wszystkie potrzebne kable, wszystko odpowiednio podłączyć, ustawić, przygotować sesje w programie… W ogóle ostatnio w studiu zadano nam pytanie, czy my z własnymi urządzeniami też tak dużo rozmawiamy. I faktycznie, przedmioty w naszym studiu okazują się nie tylko mieć dusze, ale najwidoczniej także rozumieć doskonale ludzką mowę. Normalnym jest usłyszeć: oooo, jaki jesteś kochany, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! Skierowane to jest do syntezatora. Zdarza się również: No i co zrobiłeś, hamie jeden?! Skierowane do komputera lub nawet programu na nim. Już nie wspominam o, kierowanym do głosu odczytu ekranu: zamknij się wreszcie!
A przypominam, że ci biedni ludzie, którzy nas uczą, muszą się zawsze orientować, czy my mówimy do nich, czy może jednak nie… Ale spokojnie, jeden z nich również gada ze swoim voiceoverem, drugi nadaje urządzeniom imiona, trzeci mnie ostatnio oskarża, żę stawiam termos na rogu stołu, a chciałabym zwrócić uwagę, żę to jest okrągły stół… Generalnie zabawnie jest.

Czy zawsze jest zabawnie? A jak ma być? Przecież za parę miesięcy kończę szkołę, gdybym się nie śmiała, musiałabym płakać. Na pewno za parę miesięcy pojawi się na tym blogu wpis, w którym napiszę, czytelniku drogi, co zamierzam robić ze swoim życiem dalej, już po ukończeniu szkoły. I zazdroszczę Ci, Czytelniku. Ty o tym tylko przeczytasz, ja najpierw będę musiała się tego dowiedzieć. A rozmowy na ten temat nawet w studiu rzadko kończą się śmiechem.

Wróćmy do tych świąt! Jakie jeszcze były? A, dzień chłopaka! Przyjęła się robocza nazwa "święto męczenników i mężczyzn", a my, wraz z Sylwią, postanowiłyśmy się na tę okazję ubrać, określmy to, bardzo jak kobiety. Jak siędobierze odpowiednie elementy stroju, to nawet wygodnie potrafi być. Ciekawa rzecz się zadziała, bo na akustyce dostałyśmy słodycze na dzień kobiet i pana, który nam to podarował, od razu tym poczęstowałyśmy, oczywiście z okazji dnia mężczyzny. Cóżza cudowna i opłacalna transakcja! Ale nie no, bez przesady, kawę też przyniosłam i chciałam częstować, także to nie jest tak, że nie miałyśmy NIC. No i strój jakże uroczysty; padło kilka pytań, czy taki dzień nie występuje częściej, więc rozumiem, że źle nie było. ;p A potem, to jużtrzeba było robićrealizatorskie zadania i uwierzcie mi, kto ich nie słyszał, jest znacznie zdrowszy na umyśle.

Dzień po tym pięknym wydarzeniu było moje prywatne święto. Jedenasty marca, to od jedenastu lat, cóż za jubileusz, moje prywatne święto muzyki w moim życiu. Właśnie nie tyle muzyki, jako takiej, tylko muzyki dla mnie, ponieważ właśnie jedenastego marca 2011 roku pierwszy raz świadomie byłam na koncercie. W sensie OK, wiadomo, kojarzę, że wcześniej były w mieście jakieś koncerty, na jakichś też pewnie byłam. Ale wtedy to był pierwszy raz, kiedy znałam zespół, wiedziałam, że ja go lubię, a przyjaciółka w tamtym czasie lubiła jeszcze bardziej… No i poszłyśmy. Towarzyszył nam mój tata i na zawsze pozostanie on świadkiem tego, co się od tego dnia zaczęło. A zaczęło się coś ważnego. O ile pamiętam, to właśnie on wpadł też na pomysł z audio autografami, które od razu zebraliśmy od występujących wtedy artystów. Jedenaście lat później z tamtymi artystami nadal mam kontakt, poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, czy to na festiwalach, czy na pojedynczych koncertach, a o naszym pomyśle z audio autografami i całej historii z tym związanej mój tata usłyszał kiedyś od zupełnie innej osoby i okazało się, że faktycznie mówiono o nas. Pamiętam, jak wracaliśmy o trzeciej w nocy na pole namiotowe, pół godziny chyba, a padało. Pamiętam rozmowę z jednym z najbardziej znanych niemieckich artystów reggae, a tę szansę z kolei dało mi uczestnictwo w dokumencie o festiwalu, na którym wtedy byłam chyba siódmy raz. Pamiętam, jak w wieku lat 13 zmontowałam dźwiękowy prezent na dwunastolecie mojego ulubionego zespołu, a potem mogłam im to po prostu przysłać mailem. Pamiętam, że przez te wydarzenia polubiłam koncerty tak w ogóle, nie tylko reggae, i zaczęłam ich szukać i na nie chodzić. Pamiętam, jak jeden wokalista nagrywał ze mną wiadomość na whatsappie dla mojego przyjaciela, który nie mógł pojawić się na występie. Z drugiego końca spektrum, a propos przyjaciół, pamiętam, jak w gimnazjum robiliśmy we czwórkę projekt o reggae, z wypowiedziami artystów i przykładami muzycznymi, mieliśmy nawet takie same koszulki! A wszystko dlatego, że mi kiedyś ktoś coś puścił, potem na święta dostałam album, a potem dowiedziałam się, że jest koncert i spytałam: Zuza, idziesz?
Chciałabym kiedyś napisać większy wpis na ten temat.

W ogóle, jak już jesteśmy przy pisaniu, znów się zastanawiam, czy nie zacząć pisać więcej o muzyce. Nawet nie tu, może gdzie ińdziej…? O, mogłabym pisać recenzje sprzętu, ja tak lubię nowe rzeczy… Poza tym, jak kiedyś na systemy midi mieliśmy napisać referat o jakiejś firmie, produkującej sprzęt, to zrobiłam taką pieśń o Rolandzie, że nawet mnie się w miarę podobało. 😉
Ostatnio usłyszałam, że ja w ogóle powinnam raczej pisać, niż grać. No ale przecież muzyki nie zostawię. Raz, że kocham, a dwa, że czasami nawet coś umiem. No to może o muzyce pisać…? 😉 Się pomyśli. Jak czytelnicy mają jakieś pytania, podpowiedzi, zażalenia czy inne komentarze, to mile widziane, bo generalnie każda inspiracja na dalsze życie jest teraz spoko.

Jak tu zgrabnie przejśćdalej… O, dalsze życie! Telefon muszę zmienić! A tak serio, to dzień kobiet dniem kobiet, ale wtedy była też konferencja applea, na której zapowiadali mniej lub bardziej zaskakujące nowe premiery. My to oglądaliśmy ze Stivim. To było lepsze niż film akcji. On to przeżywa wraz z nimi! I tam zapowiedzieli nowy telefon, który chyba chcę i nowy komputer, który, po zastanowieniu, nie wiem, czy też nie chcę. Wygląda, jak trzy macki mini… O właśnie, anegdota:
Ostatnio opowiadałyśmy koleżance z Sylwią, jak to było, jak do studia przyjechały nowe komputery.
– No i wiesz, Natalia. – Mówiłam. – Oni postawili wszystkie te stare macki, tak jeden na drugim, na stole przed kanapą, żebyśmy tam siedli i sobie pozgrywali, co trzeba… –
– Taka mac wieża. – Powiedziała nagle Sylwia i zaraz dodała. – Mac zestaw! A ciekawe, czy można podjechać na rowerze do drajva, nie? –
I taki właśnie mamy strumień świadomości w internacie.

Internat, to w ogóle jest kopalnia anegdot. Zawsze lubię myśleć o tym, co sobie myślą ludzie z zewnątrz. Wiecie, takie wycieczki, jak się ich oprowadza. Albo goście, którzy przychodzą z zamiarem przyjścia do ośrodka i nauki tamże. I oni widzą, jak wyglądają pomieszczenia. Aaaale oni nie znają życia!

Siódma rano:
– Dziewczynki, idziecie na śniadanie? –
– Mmmmmmm… –

Siódma wieczorem:
– Dziewczynki, wszystko w porządku? –
– Nieeeee! –

Ewentualnie mój ulubiony obrazek, to ja, siedząca na podłodze przy łóżku, o jedenastej wieczorem i mówiąca z niezwykłym wzruszeniem:
– O raaaany… O mattttttko… Dziewczyyyynyyyy, knopers! – Słuchajcie, jak człowiek jest głodny, a znajdzie w szafce coś takiego, to to jest najbardziej magiczne przeżycie całego tygodnia!

Teraz mam inne przeżycie magiczne, mianowicie troszeczkę czasu dla siebie i ludzi, ponieważ czekają mnie dwa tygodnie praktyk. Warszawo, przybywam! Ale na szczęście dopiero w poniedziałek. Dobrze, że natalka jechała do domu samochodem i jej rodzinka zgodziła się mnie zabrać. Mój plecak, jakieś torby, mój syntezator, jeszcze jakiś sprzęt, który wzięłam do testów i zrobiło się z tego pół bagażnika mnie. Ten sprzęt do testów największy z tego wszystkiego, teraz zajmuje honorowe miejsce na moim biurku, nie pozostawiając wiele miejsca na inne rzeczy, a służy, w skrócie mówiąc, do sterowania protoolsem oraz każdym innym programem, działającym na protokole HUI. A ciężkie to, jak… jak ten protokół. Do testów zabiorę się niebawem.

Także ja wszystkich żegnam i życzę miłego marca, tudzież tego, co z niego zostało. Żebyście mieli wokół siebie samych szczęśliwych i zdrowych ludzi, jako i ja pragnęłabym mieć w tych momentach, kiedy wszyscy myślą, że wszystko jest kompletnie i zupełnie zawsze w porządku. 🙂
Ale serio, nie dajcie się zwariować, miejcie dobre dni, a sny nie gorsze. Ja mam ostatnio jakieś dziwne, Werka, jak ma mi się przyśnić ten szaleniec z siekierą, to powodów ma mnóstwo. Mam nadzieję na lepsze.
Pozdrawiam was i dobrze wam życzę ja – Majka

PS: Byłam ostatnio na koncercie Voo Voo.
1. Tak, wokalista mi się nagrał, dziękuję bardzo.
2. Jak słyszę ich perkusistę, zdaje sobie sprawę, jak wielu rzeczy jeszcze NIE umiem.

Kategorie
co u mnie

Stylem dowolnym o mieszanych uczuciach. Albo odwrotnie.

Drogi Czytelniku

Oto wpis z dawna rządany… Wpis o tym, jak ważne są deadliny, czyli o tym, czego nigdy nie zapomnę i o tym, o czym już mi się udało pozapominać… Tak na marginesie, moja mama dziś rano zapytała mojej siostry, o ile się założą, że zgubię kolejną rzecz jeszcze w tym tygodniu i kiedy dokładnie to będzie. Także wiesz, Czytelniku, ludzie mnie znają. I nie to, żebym się jakoś bardzo zmieniła, chociażby dzisiejszy wieczór może posłużyć za dobry przykład. Muszę się spakować, napisać dwa maile, napisać na ten blog… A naprawdę bardzo chciałabym pograć w takie dźwiękowe memory, co dzięki Sylwii odzyskałam. Każdy przeklina sentyment do starych, lubianych gier komputerowych. Kto nie przeżył, NIE zrozumie. :d

Mówiąc o przeżyciach, zastanawiam się właśnie, o czym napisać w tym wpisie. Postu o codzienności nie było od grudnia, co oznacza, że, gdybym chciała zawrzećwszystko, musiałabym zrobić tu większy bałagan, niż w podsumowaniu roku. Swoją drogą informacja dla ludzi, co powtarzają, że NIC nie piszę. Napisałam! Podsumowanie roku. Długie to nawet było… Nie starczy?

A gdzie tam?! Piszemy więc o codzienności. Zacznę od codzienności z grudnia / stycznia, bo była ona głównym powodem tego, że blog poszedł w odstawkę. ZNaczy dobra, drugim, pierwszym jestem ja.

Jak czytelnicy bloga wiedzą, od września brałam udziałw projekcie, który potem został nazwany Ścieżka do Betlejem, a jego efektem była seria świątecznych koncertów na rzecz fundacji, w której jestem. Przyniosło nam to trochę zysku, mnóstwo radości i pracę. O Chryste, ile pracy?! Zrozumiałam, jak niegotowa jeszcze jestem na zostanie i muzykiem, i menadżerem… w ogóle do zostania KIMŚ. Przy okazji zrozumiałam też, czemu ludzie podpisują pakt z… znaczy ten, Kontrakt, z wytwórnią. Przecież oni wtedy nie muszą sami tego wszystkiego załatwiać! Ja teżbym za to wiele oddała! A i tak miałam do zrobienia jedną trzecią tego, co moi wspólnicy w zbrodni.
Także mędrcy, pasterze, my i inni wierni dążyliśmy tą ścieżką do świętości. I do odpoczynku, bo, jako i świętość, ujrzymy go chyba dopiero po przeniesieniu się na świat lepszy.

Oprócz projektu koncertowego, o którym naprawdę, naprawdę ukaże się szerszy artykuł, było też trochę innych projektów fundacyjnych. Największy z nich pomógł nam nie tylko wspomóc różne instytucje w różnych miejscach Polski, ale też spotkać wielu ciekawych ludzi z wieloma ciekawymi pytaniami, na które sami byśmy nie wpadli. No i papiery, oczywiście, że w fundacji są papiery. Dużo papierów. Papiery NGOwców przykryją ten kraj, przykryją Europę, cały świat przykryją!
A, no i jeszcze do szkoły chodzę, w szkole są sprawdziany i takie audycje / koncerty w szkole muzycznej, w których dwa dni przed faktem dowiadujecie się, że bardzo chcecie brać udział. ;p W sumie, to szkoła muzyczna, mimo, że to dość męczące zjawisko, przynosi mi ostatnio radość o tyle, że wreszcie coś mi sięprzestawiło w głowie i zaczęło mi jakby troszeczkę lepiej wychodzić na marimbie. Nie wiem, co się stało i od czego to zależy, może mi weszła wreszcie w ręce ta pamięć mięśniowa w odpowiedniej ilości, może ćwiczenie robi różnicę, w każdym razie jest lepiej. No i dobrze się składa, bo, było nie było, muszę w tym roku zagrać dyplom. I wcale tu nie chodzi o egzamin, ale o moją własną satysfakcję. Jeżeli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie. A że ja generalnie mało wiem…

Pod koniec stycznia mieliśmy ferie. Zaraz na początku dwa koncerty z fundacją, w drugi weekend kolejne dwa, pomiędzy natomiast się rozchorowałam. Ponieważ jestem niesamowicie logiczna i stała w uczuciach, to z okazji stanu podgorączkowego, kaszlu i generalnie samopoczucia beznadziejnego, zrobiłam remiks na konkurs. Midi dali, pliki oryginalne dali, to można było się pobawić. Nie to, żebym wygrała, ale wyrobiłam się na deadline (wspominałam coś o deadlinach?), a także kawałek na youtubie jest.

W miesiąc luty weszłam zmęczona. Ze zmęczenia zaczęłam, jak zwykle, gubić terminy, wątki, a także przedmioty. Dużo, dużo przedmiotów. Moi współklaścy niedługo dołączą się do domowych zakładów. Kiedy ostatnio napisałam, że nie mogę znaleźć jakiegoś filmiku, dostałam odpowiedź: no, typowa ty. Czyli gubię nawet filmiki na youtubie, faaaajnie. W trudnych chwilach zawsze wspiera mnie literatura Chmielewskiej, która i tu przychodzi z pocieszeniem. Otóż, jak wszyscy wiemy, ALicja zgubiła kiedyś we własnym domu pręt o nieznacznej długości 6 metrów. Ja i moje rzeczy, to jest NIC!
A tak poza tym, to chcę się wyspać! Koszmary mi się śnią.
Zmęczenie moje nie zmieniało jednak faktu, że już było po koncertach, po zebraniach, nawet semestr już się skończył, zaczęłam więc trochę wracać do siebie. I naprawdę żałuję, że nie napisałam tego wpisu wtedy. Miałabym mnóstwo tematów. O tym, że jak coś zgubię, to też znajdę. Że mamy w studiu mnóstwo fajnego sprzętu do testowania. Że znowu zaczęłam czytać! Że odzyskuję zaufanie do świata i na nowo zakochuję się w dźwięku. Dostałam dobre info, że przyjaciółka odwiedza Kraków, też świetnie! Przyjaciółka ma niezwykle rozwinięte zdolności w sianiu zniszczenia w elektronice, dlatego dziwi mnie, że nasze studio (jeszcze) działa. Ale działa, zapraszamy ponownie! Odbyłyśmy mnóstwo fajnych rozmów podczas tych odwiedzin, zjadło się dwa dobre obiady w dwóch dobrych towarzystwach, a także zrobiło niezłe zdjęcie już przy odjeździe, na dworcu. Dzięki tym ludziom i tym spotkaniom wierzę, że przez Kraków zyskałam niesamowicie dobrą i interesującą sieć kontaktów. Tyle dobrych wiadomości! Teraz, to jużwszystko powinno być…

Wojna. Tylko tyle. Krótka wiadomość na messengerze, o ile pamiętam jakoś po szóstej rano. Bez wyjaśnień i dopisków. Zapytałam Werkę, o czym mówi konkretnie, bo oczywiście to ona pilnuje, abym jednak ignorantem nie była i miała kontakt ze światem. Wyjaśniła mi.
I w sumie zastanawiałam się, czy coś tu o tym pisać. Bo ciężko jest określić, co czuję. W ogóle w ciężkich sytuacjach ludzie mogą odnieśćwrażenie, że u mnie jest kiebsko z ludzkimi uczuciami. Ja też czasami odnoszę takie wrażenie, bo wtedy, może w ramach obrony przed światem, wszystko się wyłącza. Przyjmuję informacje, po prostu. A że te informacje potrafią niszczyć wiarę w ludzkość…? Nie należy też zapominać, że każda sprawa ma dwie strony. Jak nie więcej, w końcu życie to interesująca powieść.
Z jednej strony żyć trzeba. Mamy taką szansę i trzeba to doceniać. I robić, co do nas należy, nietylko pomagając ludziom, ale też rozwijając się dalej w tym, w czym rozwijaliśmy się wcześniej. Żyć, powtarzam.
Z drugiej strony nadal czuję się winna, że pisałam do przyjaciela z Ukrainy nie dlatego, że nie mogłam do niego przyjść, ale dlatego, że nie wiedziałam, jak i co mam powiedzieć. No bo co, mam spytać, jak tam? Przecież wiadomo, że ch… Cholernie źle, powiedzmy.

Minęło półtora tygodnia. Jesteśmy na etapie pieśni bojowych i pytań, przez jakie H pisze się Putin. Jest Troszkę lepiej. Nie wiem, jak ty, ja się troszeczkę odblokowałam, choć to zimno nadal mi towarzyszy.

Propos towarzyszy, to na pewno na któryś z przyszłych weekendów zamierzam pozostać w Krakowie, także, jak ktoś z Krakowa chce mi gdzieś potowarzyszyć, to proszę się odzywać do mnie. Bo czas przyszły wykorzystać zamierzam! Zwłaszcza, że uważnemu Czytelnikowi umknąć nie mogło, że w czerwcu skończy się moja pewność przyszłości, przynajmniej w pewnym sensie.
Nie zajmujmy się tym w tejchwili. Zajmijmy się tym, że szykują się fajne koncerty, fajne płyty, fajne poniedziałki / piątki, fajne praktyki… Wiesz, Czytelniku, że mam szansę na popracowanie sobie w zawodzie? Pierwszy raz! I nawet otrzymanie za to jakichś pieniędzy! A właśnie, ostatnio syntezator zamówiłam. I jak tu mówić o takich sprawach w obecnych czasach? Zdaje mi się, że niestety trzeba również normalnie.

Kończę wpis, bo dziś albo nie idzie, albo ja mam takie wrażenie. Serdecznie dziękuję tym, którzy robią za mój mózg zewnętrzny, rozum, podświadomość, ale także serce i głos nierozsądku. I to wszystko to są osobne osoby! Dzięki, że jednak mam jakąś tam swoją ucieczkę.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Napisałam. W końcu. I co, dobrze było?
Bardzo dobrze, siadaj, trzy plus.

Kategorie
co u mnie wspomnienia i dłuższe opisy

Co się robi i po co. Czyli z dwóch miesięcy notatnik

Przy początku listopada wracałam sobie do domu z Krakowa, pociągiem, jak zwykle, a na dworcu zdarzyła się ciekawa sytuacja. Otóż ze znalezieniem peronu i właściwego pociągu pomogły mi dwie osoby, obie nie z Polski, obie nie wiedzące, gdzie jest wspomniany peron, już pomijając pociąg… DO samego pociągu dotarłam z przemiłym panem z Walii, który mówił do mnie, uwaga, bo to niespodziewana niespodzianka, PO ANGIELSKU, z własnym akcentem, i ja go ROZUMIAŁAM! Nie dotrzymał tradycji dworców i nie spytał, czy mam chłopaka, nie rozumiem dlaczego, bo nadal nie mam, a przyznaję, że z jego strony to pytanie byłoby milsze, niż ze strony nieco wspartych substancją pomocniczą mieszkańców dworca.
Fajnie było, nawet na facebooku napisałam, że nie opuszcza mnie moje szczęście… W tym momencie moje szczęście prawdopodobnie śmiało się ze mnie pod nosem… I już wtedy wiedziałam, że fanie by było wreszcie coś na tego bloga napisać. Tyyyyyle nie pisałam… swoją drogą to bardzo miłe, jak ci nagle ktoś potrafi napisać, że co tak dawno nowych historyjek na blogu nie było. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że czytacie! To tym bardziej mnie skłaniało do myślenia, że no tak, faktycznie, coś napisać będzie wreszcie trzeba. Wiele mówi o mojej pracowitości i słowności to, że te fakty miały miejsce półtora miesiąca temu, prawda?
Mogli byście teraz, z resztą słusznie, zapytać, co mnie w takim razie wreszcie skłoniło do wklepania tych kilku słów w klawiaturę. Co takiego się stało, że w końcu zebrałam się, miałam jednocześnie wenę, siłę i czas… co to w ogóle jest czas? I napisałam! Odpowiadam, otóż było to TLK bez elektryczności. Tak tak, Czytelniku Drogi, nie zmusiło mnie sumienie, nie przekonał dobry temat lub wiadomości od komentujących, zmusiła mnie… NUDA. Telefonu potrzebuję w Krakowie, a już ma mało baterii… A ja mam jeszcze półtorej godziny jazdy! To co ja mam robić? Jeść, skarbie, jeść, głodna jestem straszliwie…
Ale, ponieważ czasu mam dużo, z chęcią opowiem: co znaczy być muzykiem, jak to jest być uczniem, co się robi w fundacji… Ooooo, padło magiczne hasło!

###Co się robi?
Na początek wyjaśnienie anegdoty. Kiedyś moja koleżanka została w jakimś środku komunikacji publicznej zagadnięta przez jedną panią: co się robi?! Pytanie nieco zbiło ją z tropu, czemu z resztą niezbyt się dziwię. Sama ,gdy mi to opowiadała, na nagłe: CO się robi?! Odpowiedziałam szczerze: NIE WIEM! Okazało się, że ta pani chciała się dowiedzieć, co koleżanka robi w życiu, czy studiuje, czy pracuje, takie tam… Wiecie, na dworcu to pytanie by brzmiało: co i z kim się robi?
W każdym razie uznałam, że to pytanie jest tak cudowną formą wypowiedzi, że naprawdę, pod to można wszystkie posty pisać, blog tak można nazwać!

## Co się robi na zebraniach?
A zacznę od tego dlatego, że to właśnie na październikowym zebraniu fundacji usłyszałam poraz pierwszy z kilku w ostatnich miesiącach, że: Maja, musisz to opisać! To jest niezmiernie miłe, jak ktoś twierdzi, że lubi moje opisy rzeczywistości. I równie niezmiernie mija się z celem, kiedy ja tę rzeczywistość opisuję ponad miesiąc za późno. Czasami już nie pamięta się panującego wtedy klimatu, nastrojów, zbiegów okoliczności i gier słów temu towarzyszących. Mogę tylko powiedzieć, że wszystkie wielkie rzeczy, kariery sławnych artystów, lata działania ogromnych firm, wszystko musiało się od czegoś zacząć. Ozzy Osbourne stroił klaksony. Apple computers były składane w garażu. My mieliśmy swoje, weekendowe spotkanie, na którym, oprócz podpisywania papierów i ustalania dalszego toku działania organizacji, ważną kwestią było też, gdzie niby ten dmuchany materac ma się zmieścić, a także, dlaczego prezes rzuca mięsem. Tym razem był to kurczak w pięciu smakach… Generalnie bajzel. A, i czytaliśmy sobie w ramach rozrywki… Zauważcie, w ramach ROZRYWKI. Czyli, że właśnie to robimy ze swoim życiem. Czytaliśmy sobie zasady savoir-vivreu na różne okazje. To Oni nam to zrobili! Tam jest napisane, że przy niewidomych NIE powinno się poruszać tematu niepełnosprawności! Jezu, to niby jak ludzie… A z resztą, osobny post chyba o tym kiedyś będzie, to się nie będę rozdrabniać. Teraz siedzę w pociągu, klepię ten post, i jestem całkiem ciekawa, ile osób zastanawia się, jak to robię, że trafiam w literki. I NIE zapyta! No bo co? Bo dobrze wychowani! ;p Swoją drogą wiedzieliście, że w pociągu można mieć obok siebie więcej, niż 10 cm wolnego miejsca? Ja już zapomniałam, głupie expresy. :d
Niezłe nawet to TLK… To się nadal wiąże z zebraniami, macie pojęcie, ile my się musieliśmy ostatnio po Polsce TLK najeździć? Wracając: niezłe to TLK, jedzie, nie spóźnia się, ciepło w nim jest… Tylko jakby jeszcze gniazdka działały… No i głośno trochę.

## Co się robi, będąc dźwiękowcem?
W sobotę wraz z jednym z moich współklaśców, którego serdecznie pozdrawiam, byłam na warsztatach. Warsztaty były w Krakowie i dotyczyły scratchu. Było dwóch DJów, mieli dwa gramofony… Nie, czekaj, dwóch? To cztery… No nie ważne, po dwie płyty mieli… Jeszcze inaczej: po dwa stanowiska na płyty mieli! I uczyli nas, co z tymi płytami można robić, a czego nienależy. Bardzo było fajnie, nietylko dlatego, że panowie bardzo pomocni i nowe kontakty mamy, ale też dlatego, że kolega z klasy dokładnie rozumie, co ja mam w głowie i odwrotnie. Jeśli znajdę fajny dźwięk, wymyślę ciekawy efekt albo coś mi się z czymś skojarzy, to na pewno albo podpowie mi to moja podświadomość, albo ON. 🙂 W każdym razie tam, na tych warsztatach, miała miejsce pierwsza z dostępnych opcji, mianowicie znaleźliśmy fajny dźwięk. "No geniusz, faktycznie, na winylu fajny dźwięk znalazł!" Myślisz sobie teraz Drogi Czytelniku. Ale NIE! My znaleźliśmy szklaną butelkę z wodą, co brzmiała, jak fleksaton. Musimy nagrać! Kolega słusznie zauważył, że to bez sensu, bo tu trochę głośno. Zaczęłam kusić: no weeeeź, przecież oni chcą być DJami, nie? Im chodzi o to samo co nam! Daaaawaj, poprośmy! Kolega przytomnie zdjął z siebie odpowiedzialność: No to proś! Ponieważ ja jużbyłam w trybie, który roboczo nazwę The Greatest Showman, wstałam i poprosiłam. Te 10 obcych osób. Żeby zciszyli to, po co tu przyszli, bo my jesteśmy porąbani i chcemy sobie COŚ nagrać. I to właśnie jest stan mojego umysłu na dzień dzisiejszy. A propos umysłu…

## Co się robi w szkole?
Parę tygodni temu mieliśmy zapowiedziane dwa testy. Z percepcji dźwięku i z akustyki. Jeden w jednym tygodniu w poniedziałek, drugi w drugim, we wtorek. Ja się jeszcze specjalnie dopytałam, który mamy kiedy, zapytałam w pewien poniedziałek, czy dziś percepcja czy akustyka, dostałam odpowiedź, że akustyka i to jutro. Super, mam dużo czasu! I nauczyłam się percepcji. Ja zauważam, że to jest już pewnego rodzaju norma, ja w bardzo podobnym czasie mam ten stan we wszystkich latach nauki. Przełom listopada / grudnia, niebezpieczny okres. Ja nie wiem, co mi się wtedy dzieje, co za głos wewnętrzny się uaktywnia, ale moja zdolność logicznego rozumowania i pojmowania wszechświata zaczyna się i kończy na: chcę nagrać, chcę posłuchać, chce się wyspać! A mówiłam wam już, że głodna jestem?

## Jak się robi?
Nagłówek tego akapitu kryje w sobie pytanie, jak jest. Bo my się tu śmiejemy, jest fajnie, nawet dobrze to pisanie idzie i możnaby pomyśleć, że wiadomo: ekspert, szczęściarz, pełen energii… No nie. Oświadczam, że nie jest najlepiej. Od paru tygodni jestem w momencie, w którym w obu szkołach (muzycznej i dźwiękowej) przypomniano sobie, że istnieje koniec semestru, w fundacji zrobiliśmy jednocześnie konkurs dla instytucji porzytku publicznego i koncert charytatywny… ZNaczy jeszcze nie zrobiliśmy, wciąż robimy chciałam powiedzieć. Czyli, że jednocześnie próby do koncertu, ogłoszenia do konkursu, dublerzy i przestawianie dat do koncertu, umowy do konkursu… Ja nie wiedziałam, że w Polsce jest tak wiele pięknych miejscowości! Które nie mamy pojęcia, gdzie są, a z umową pojechać trzeba… 😉 Dochodzi to, że ja bardzo odbieram ludzkie emocje, a to nei jest tak, że jak ja mam sporo rzeczy, to świat się zatrzymuje. Nadal w domu ktośmoże być zestresowany, nadal przyjacielowi się mogą na głowę walić same problemy, a przyjaciółka nie będzie wiedzieć, w co ma ręce włożyć i co pierwsze naprawić… I niby nie moje zmartwienie, a jednak…
I zaraz mi ktoś powie, słusznie, że ten tekst NIE jest odkrywczy. Że to są normalne obowiązki, z którymi każdy się musi mierzyć… No tak. Prawda, ja się z tym nawet zgadzam, to jest zwykła codzienność! I ta zwykła codzienność mnie troszkę zaczęła przerastać. Ostatnio się trochę poprawia, dlatego może mam siłę o tym pisać. No bo o takiej ZWYKŁEJ codzienności ,to po co pisać?
W ogóle O, kolejne moje ulubione pytanie: po co? Stresuję się. Poooo co? Kupiłam coś. Poooo co? Mam wrażenie, że jak komuś powiem, że go darzę ogromnym uczuciem, też zapyta po co! Inna sprawa, że ja takie piękne słowa jestem zdolna wykrztusić chyba tylko wtedy, kiedy ktoś mi przyniesie herbatkę… O właśnie, dostałam na urodziny termos! Kolejne wielkie odkrycie, doceniaj doceniaj, Czytelniku, będzie takich więcej. Od Sylwii dostałam, a będąc przy Sylwii przejdę do:

## Co się potem robi?
I po co? Wiadomo. 😉 Wyszło na to, że mamy sporo zajęć w tym roku. Bo i szkoła jedna, i muzyczna też (muszę chodzić na kształcenie słuchu, wiecie?), a poza tym parę spraw każda z nas ma do załatwienia. Po godzinach natomiast próbujemy nadrobić zaległości. Nie śniło się filozofom to, co my potrafimy wtedy wygadywać. Nie umiem dokładnie opowiedzieć mojego ciągu myśli, ale pewnego wieczoru jednocześnie coś się mówiło o wodzie, która się lała, jednocześnie ja mówiłam, że jak mi jakaś iskra od tych wszystkich kabli pójdzie, to mi się zapali kapa na łóżku i na głos powiedziałam rozwiązanie: Nieee no, spoko, mam suszarkę, ,to się wysuszy! Do tej pory Sylwia się ze mnie śmieje, że chciałam suszarką suszyć pożar. Ona ostatnio, otwierając okno, zawołała: raaaany, jaki mokry deszcz! I zamknęła okno. Także ja nie wiem, kto ma lepsze.
Nieee no, tego się nie da opowiedzieć normalnym ludziom… O, wiem, co opowiem. Doszłyśmy do wniosku, że u nas wszystko słychać odwrotnie. Jak jesteśmy w miarę cicho, rozmawiamy po prostu, to zaraz ktoś przychodzi, że jest po 22, że za głośno, że to się niesie! Co się niesie? Przecież my po cichu, to tamte, z innego pokoju… Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, cicho być! Ale jak zakładałam poszewkę na kołdrę, baaaardzo jązakładałam, a Sylwia się chowała po kątach z informacją, że ona się duchów lęka? Albo jak miałyśmy taką dłuuuugą rurę od papieru na prezenty i tąrurą ćwiczyłyśmy szermierkę, a koniec wymachu czasaaami nam wypadał na drzwiach wejściowych? To NIKT nie przyszedł! Znaczy, żebyśmy się źle nie zrozumieli, kontynuujmy tę tradycję! Róbmy tak dalej! Ale jednak dziwna sprawa.
A potem ludzie się dziwią, że na realizacji trzeba mi było zadać pytanie: ej, a gdzie ty widziałaś mikrofon dynamiczny ze zmienną charakterystyką? A na zastępstwie, na którym akurat byliśmy u naszej pani od angielskiego, nasza niezmordowana nauczycielka spojrzała na nas w ostatniej ławce, spojrzała jeszcze raz, nie wierząc w to, co widzi i w końcu zareagowała: nieeee no, nie mówcie, że wy teraz będziecie w karty grać! Tacy to z nas pilni uczniowie!
Też czekacie na święta?
Boże, czego ja o tych świętach, głodna jestem! O, widzicie? Głodna. Czyli JEM. Czyli, że nie jestem zakochana. Bo pamiętam, że w tym moim magicznym okresie nieprzytomności w zeszłym roku, jak właśnie tak wszystko gubiłam, o wszystkim zapominałam i NIE jadłam, to mi diagnozowali miłość. Nie chcieli powiedzieć, do kogo. To ja wymyśliłam. Do MUZYKI…

I dokładnie w tamtym momencie moja trasa pociągowa zaczęła zbliżać się do końca. No więc przerwałam wpis, przeżyłam dzień i teraz, wieczorem, mam dla niego czas. Zagrałam ten egzamin z fortepianu, ,co to się o nim dowiedziałam całkiem niedawno, jutro próba, po drodze wyjdzie jeszcze pięćset innych rzeczy… Chyba zacznę kończyć wpis.
A było jeszcze tyle rzeczy… I to, jak sięwybrałam z Kamilem do teatru na "Waitress", nie powiem, tłumaczenie całkiem niezłe. Komentarze chórków najlepsze! I to, jak, z resztą tóż przed tym teatrem, poszłyśmy z Klaudią na festiwal pizzy i miałyśmy wrażenie, że nie zjemy już nic więcej. NIGDY! I to, a propos jedzenia, że z Zuzią, moim Humanem niezmordowanym, odkryłyśmy nową, żyrardowską knajpę, bardzo fajną. Fidel, odbierz telefon! Werka, kiedy ty mi ten rozdział dasz? O czym zapominam?
W jednym wpisie się nie da, serio. Ja się postaram w innych, ja nadrobię!

A na razie, wreszcie, pozdrawiam i zapraszam do komentowania.
Ja – Majka

PS Komentuj, Drogi Czytelniku, komentuj. Tylko błagam, Czytelniku Drogi, kochany mój, nie pytaj, po co! 🙂

PS2 Wyszła płyta live Zalewskiego. Polecam. A przy okazji też polecam to, uwielbiam tę nutę!

EltenLink