Kategorie
co u mnie

krótkie ogłoszenie i zapowiedź audio

WItajcie!
Chciałam tylko uprzejmie donieść, że jestem już w Kątnie, czyli w naszej cudownej małej miejscówce koło Ostródy, a jutro zaczyna się festiwal. Wrzucę wam zaraz nagranie, które przed chwilą zrobiłam, żebyście zobaczyli, jak tutaj sobie świerszcze ćwierkają i to tyle. :d
Pozdrawiam i zobowiązuję się niedługo pisać o Irlandii
ja – Majka

Kategorie
co u mnie

życie po śmierci zaczyna się po matematyce, a piekło, jak nie ma zasięgu

Halo halo… pomoc techniczna? Wam się na górze kaloryfery zacięły?

Witajcie! Miałam wam napisać, że ptaszki ćwierkają, że było, jest i będzie gorąco. A gdzie tam?! Nawet nie mają siły ćwierkać. Chociaż nie. Nasze papugi, jak im się zachce, to sobie wesoło drą dzioby, niezależnie od pogody na zewnątrz. Swoją drogą, to przydało by się sprawdzić, co one robią, bo zostawiłam je same w salonie, na zewnątrz klatki. Chociaż… one sobie w sumie fajnie radzą, prawie w ogóle nie latają, jak są same. Gorzej, jak ja tam jestem z komputerem. Ostatnim razem Ozzy przyszła, wyjęła dolną strzałkę i wywaliła ją za stół. Jak to było powiedziane w pewnej bajce: "one bardzo dobrze selekcjonowują co się przyda, a co nie". Widocznie dolna strzałka nie była mi już do niczego potrzebna.

A propos komputerów, ostatnio miałam wielką przyjemność tłumaczyć koledze, jak się odbywał bunt lucyfera, za pomocą terminologii komputerowej. No bo wiecie, w sumie, jak ten lucyfer chciał być adminem całej sieci, umieszczać w niej wirusy, a na dodatek zachęcać do spamu, to ja się nie dziwię, że dostał tego bana, no nie? Widocznie nie jest takim dobrym informatykiem, żeby śladów po sobie nie zostawiać. I po co było pchać palce między drzwi…? No i wylądował w piekle, a oni tam mają takie łącze, że tylko mogą przeglądać te kartoteki w notatniku, bez przeglądarki tekstu. A ściągają to explorerem, żeby nie było. Poza tym, tam w ogóle techniki nie ma, oni nawet pieców nie mają z prawdziwego zdarzenia, tylko muszą palić pod tymi kotłami, męczą się, drewna narąbią i nawet nie mają czasu, żeby ten przeklęty router zresetować… Na co w końcu mój kolega rzucił pomysł: słuchaj, a może piekło, to po prostu jest takie miejsce, gdzie nie ma zasięgu!
Nie martwi was, że dla wielu ludzi tak jest? W tym momencie otworzyłam furtkę dla wielu komentarzy o temacie egzystencjalnym, mój Boże, jak to kiedyś było dobrze, a teraz jest źle, bo dzieci się nie bawią na dworze itd. No cóż, pozwólcie, że przymknę tę furtkę nieco, już to czytałam! Tak serio, to myślę, że nie należy wpadać w paranoję, jeśli chodzi o używanie internetu, bardziej trzeba po prostu szukać alternatyw. Jak dla mnie, to zawsze zaczyna się w domu i zależy od rodziców, bo nikt mi nie wmówi, że już nie ma takich dzieci, które nie umieją się bawić bez prądu. Moja siostra na przykład ostatnio wychodzi na dwór coraz częściej. Dlaczego teraz? No bo jest ciepło! No to po co ma wychodzić w lutym? W lutym rzeczywiście, siedzi więcej przy serialach, no ale umówmy się, ja też siedzę wtedy więcej.

Z drugiej strony, nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ja sobie zdaję, bo mi radio powiedziało. W Anglii z sal egzaminacyjnych znikają zegary. No wiecie, takie kółko, dwie wskazówki ma, godziny… Bo uczniowie nie wiedzą, jak odczytywać godziny! Ludzie, godziny? Z zegarka? Zwykłego zegarka… To jest problem! Nie tam żaden minecraft, olejcie minecraft! To przynajmniej myślenia jakiegoś uczy. Ale… zegarki? Nie wiedziałam, że dożyję czegoś takiego. Znaczy może nie, inaczej. Wiedziałam, że dożyję, no ale, żeby jużteraz? Kochane moje dzieci, uczcie się tych wskazóweczek. I mówię to zwłaszcza do moich niewidomych znajomych, ludzie, chociaż spróbować! To już nie chodzi o nas, tylko o wiedzę o świecie. Powinno się wiedzieć, jak wygląda… no nie wiem… jak wyglądają jakieś nieskomplikowane gatunki zwierząt, jak wygląda samochód i samolot, jak wygląda globus… i jak wygląda zegarek! Normalny! Nie mówię, żeby używać, ale wiedzieć. Trochę tak, jak ja z czytaniem braillea… hmmmm… nieważne.

Przechodząc dalej, ale nie do końca, powiem wam, że ostatnio doszłam do wniosku, że to wcale nie jest prawda, że przy grach się kondycję traci. A mieliście kiedyś xboxa? :p Xbox, to jest sobie taka konsola do gier, jakby ktoś tego nie wiedział, i tam można wgrać różne gry… I można w nie graćalbo za pomocą specjalnego urządzenia, z guziczkami, przełącznikami i jojstickami, albo za pomocą kamerki. Kamera widzi ciebie i to, co robisz i przenosi to do gry. W praktyce oznacza to tyle, że rzucając lotką na prawdę machasz ręką, boxując na prawdę możesz sobie nadwrężyć ręce, a grając w baseball na prawdę musisz się trochę nabiegać, co z tego, że w miejscu?
Moja siostra wydała swoje pieniądze na xbox one i kilka gier. Jedną z nich jest gra "just dance". Tańczą wszyscy oprócz mnie, a i to ostatnie tylko dlatego, że nie mogę ruchów powtarzać. Ja xboxem zajmę się w wakacje, bo muszę sprawdzić, czy na prawdę jest tam umieszczony system, który po odrobinie starań zacznie ze mną rozmawiać. Może i ja w coś pogram?

Przy okazji kupna tego wspaniałego urządzenia zastanowiłam się chwilę, co jest ze mną i moją siostrąnie tak. Normalne dziewczyny w jej wieku kupiły by sobie lalkę z wieloma akcesoriami, albo więcej lalek, ewentualnie zegarek, może nawet różowy…? Ona kupiła sobie… konsolę do gier! Normalne dziewczyny w moim wieku lubią chodzić po sklepach, żeby sobie znaleźć ładne ciuchy lub kosmetyki, buty ewentualnie, buty sąspoko. A, no i uczą się wosu, żeby zostać psychologiem, ewentualnie biologii, żeby na medycynę zdawać. Ja? Ja sobie zdaję fizykę, z której raz coś rozumiem, a raz nie, a gdy reszta jest w sklepie i szuka tych szpilek i spudniczek, to ja, w dżinsach i T-shircie, siedzę w domu i uczę się obsługi mojego maca mini, którego nawiasem mówiąc nazwałam Sheldon, no bo przecież tak miał na imię największy świr z "the big bang theory". Taaaaa… no fajnie. Fajnie jest.

Wracając do przebiegu wydarzeń, w tygodniu jest ciężko, ale w weekendy staram się coś robić. Np. w weekend przed Bożym Ciałem moja siostra miała komunię… no wtedy, to wszyscy cośrobili. OK, ale w jeszcze poprzedni pojechałam sobie do ZUzi. Zuziu, oficjalnie dziękuję za gościnę. Przyjechałam wraz z Zuzią do jej domu w piątek i położyłyśmy się już o siódmej. Rano, w sobotę. No ale cóż było robić, skoro impreza trwała właśnie w pokoju, w którym miałyśmy spać. Przegadaliśmy z Zuzią, jej braćmi i jeszcze kilkoma znajomymi, mnóstwo tematów dotyczących wszystkiego, od problemów całego świata, poprzez różne nasze sprawy życiowe, aż do klasycznego i mniej klasycznego hiphopu, który z resztą cały czas sobie leciał w tle. Nad ranem chyba byłam już troszkę mniej miła, coraz gorliwiej zachęcając brata Zuzi, żeby jednak udał się na spoczynek. Kiedy my zasnęłyśmy było, jak mówiłam, po siódmej. U Zuzi udało nam się jeszcze obejrzeć "marsjanina" (nigdy mi się nie znudzi ten film), oraz pograć w wybitnie inteligentną grę zwaną audio disc. Dla tych co nie wiedzą, gra ta polega na tym, że się ten audio disc odbija od jednego gracza do drugiego, z tym, że jest utrudnienie, dysk można rzucać i łapać na górze, na dole, i jeszcze po środku! Tak… A, no i wieczorkiem w sobotę oglądałyśmy "nianię" na youtubie. Proszę bardzo, śmiejcie się, hejtujcie sobie, ale przygody Frani od tamtej pory bardzo poprawiają mi nastrój. Dzięki, Zuziu! A już zapomniałam, że lubię ten serial.

Co tu się jeszcze u mnie działo? Na przykład, z drugą Zuzią i jej mężem odwiedziliśmy ostatnio Kamila, a ja zostałam zainspirowana i powzięłam mocne postanowienie poćwiczenia na klawiszach. Na razie skończyło się tylko na postanowieniu, no ale… może coś się w tej kwestii zmieni. Poza tym, chyba będzie to konieczne, bo moje granie na klawiszach podczas tej wizyty skończyło się dialogiem:
Ja: Ooooo, jakie ładne, jak ja ładnie gram, co nie?
Kamil: to jest demo, w ogóle, to jest moje demo, ja to nagrałem!
Ja: Aha… a teraz? Czemu nie gra?
Zuzia: a bo to jest twoje demo, Maju.
Za prawdę, zrozumcie tych ludzi, oni wiedzą, co czynią, oni musieli mnie słuchać! A ja na prawdę dawno nie ćwiczyłam.

Inaczej sprawa się ma z moim cajonem, ostatnio coraz bardziej się z nim zaprzyjaźniam i może nawet wam tu wrzucę jakieś demo niedługo, jak będę miała sposobność i umiejętność do nagrania jakiegoś fajnego rytmu. Polecam ten instrument z całego serca, a jak ktoś już wie, co to jest, zna się trochę na rzeczy, a spodoba mu się brzmienie, to ja dam kontakt do producenta z Żyrardowa, od którego ja kupiłam mój cajon. Pozdrawiam Michała! 🙂

Na koniec garść informacji szkolnych. Skończyłam "pana Tadeusza". Napisałam ostatnią rozprawkę na jego temat, przynajmniej tak mi się zdaje. Pani Profesor, jak to z tym jest? 🙂 Zaczęliśmy pozytywizm.
Na fizyce rozpoczęła się era grawitacji, co powoli sprawia, że mi się zaczyna mylić góra z dołem. Wedłóg prawa Gaussa natężenie grawitacyjne w samym środku kulistego obiektu jest równe zero, tak, Dawidzie? Zakładając, że Ziemia jest kulą… no bo nie jest, ale zakładając, że jest, to jak byście dotarli do środka Ziemi, to byście byli w nieważkości. Yyyyyyyyyyyyyy… co? Error. I patrzcie, że to się wszystko nie rozleci…

Na matematyce ostatnio panują nastroje filozoficzne, zastanawianie się nad sensem wszechrzeczy itd. Uznałam, że ustawienie nas w ławkach bardzo fajnie odzwierciedla nasze zaangażowanie w lekcje. W pierwszej ławce nikt nic nie mówi. W drugiej słychać litanię różnych dziwnych cyfr i liter wypowiadanych szeptem. To ja i pani, która mnie wspomaga. W trzeciej już jest ciekawiej, bo co jakiś czas jest takie: łoooooooo… W czwartej jesteśmy już na etapie: a co to niby jest?! Słyszałam coś o tym, że w ostatniej słychać komentarze typu: ale o co właściwie chodzi? Tego jednak nie potwierdzono. A, no i jeszcze, moje ulubione! Komentarz przy tablicy brzmi zazwyczaj: o, to tak można?
Nasze nastroje odzwierciedla też dialog, który ostatnio usłyszałam w ławce za sobą.
M: Co jest potem?
J: Polski. Jeżeli o to pytałaś.
M: Tak tak, o to pytałam.
J: No wiesz. Bo to pytanie można by potraktować filozoficznie!

Tak, moja droga, zapewne. Nasza koleżanka obojętnym pytaniem: "a co jest potem?" zadanym na lekcji matematyki wyraża swoje zainteresowanie życiem po śmierci. :d Chociaż… jak nie na matmie, to kiedy…? W sumie. Jak się rozgadamy patrząc na to, co się dzieje na tablicy, to potrafimy z Julką przejść od razu z etapu "to tak można?", do etapu "ale o co w ogóle chodzi?".

W szkole jest jeszcze goręcej, niż w domu, jak widać po stanie naszych umysłów. Dlatego ja jednak ostatnio wolę być w domu i oglądać jakiś serial, ewentualnie zachwycać się jakimś nowym lub starym odkryciem muzycznym. Ostatnio na przykład, jak widać po awatarze, odnowiłam znajomość z Jamesem Morrisonem, przy okazji dowiadując się, że jest Brytyjczykiem. Może być lepiej?

Moi drodzy, na koniec wpisu odrobina szczerości. Jasne, że może być. Ostatnio na prawdę z moim nastrojem nie jest najlepiej i samo to, że do was piszę świadczy już wybitnie dobrze. Jestem zmęczona, często nie chce mi się udawać ani zainteresowania, ani uśmiechu, a często muszę. Na dodatek boję się troszkę, bo w sobotę, 16 czerwca, wyjeżdżam. Czy ja już wam mówiłam, że na tydzień lecę do Irlandii na wymianę językową? Nie? Aha, no to właśnie. Lecę. I, z całym dla nich szacunkiem, Irlandczycy nie mówią, jak Anglicy! I to chyba dla nich dobrze, gorzej, przynajmniej na początku, dla mnie. Będziemy mieszkać z rodzinami, fajnie, co? Jak na erasmusie. Mówiłam, że się trochę boję, tak? Trochę… na razie trochę, przed samym wyjazdem będzie gorzej. Nie zrozumcie mnie źle, ja się z tego wyjazdu cieszę. W końcu po 1. tam będą lekcje angielskiego, po 2. różne warsztaty, po 3. w końcu za to zapłaciłam, to chyba chcę jechać, no nie? xd. Co nie zmienia faktu, że na razie mam trochę obaw. Opowiem wam, jak wrócę.

Dobra, kończę ten wpis i pozdrawiam was serdecznie
ja – Majka

PS Ozzy jest ostatnio w wybitnie gryzącym nastroju. Co ja mam robić? 🙂

Kategorie
co u mnie

opis Majowej majówki. PS: ten żart się nie starzeje!

Witam!
Moi drodzy, to już jest chyba normalne, że ja piszę na blogu o czymś po dwóch tygodniach od tego wydarzenia. Można by nawet powiedzieć, że jeśli ktoś z was oczekuje na jakiś wpis, to musi napisać podanie i czekać czternaście dni. Planuję tu niedługo wrzucić długi wpis, który będzie pewnego rodzaju niespodzianką, ale na razie chciałam wam przybliżyć aktualności, no bo przecież majówka minęła, a ja nic. A z tej prostej przyczyny, że jestem uporządkowany, matfizowy umysł, to sobie po prostu ponumeruję dni.

1. maja
We wtorek byłam z rodziną w Łodzi. Pewnie jeszcze tu o tym nie wspominałam, ale ja mam w Łodzi rodzinę, konkretnie mieszkają tam dwie siostry mojej babci, obie z mężami, dziećmi, wnukami… znaczy nie wszyscy razem mieszkają, tylko w Łodzi. I w okolicach Łodzi. I ogólnie jest ich tak dużo, że odpuszczę sobie wypisywanie, kto kim dla kogo jest, bo jeśli ja się łapię tylko do pewnego momentu, wy się nie złapiecie w ogóle. Dość powiedzieć, że mieliśmy rodzinny gril, wszyscy opowiadali o wszystkim, moje młodsze rodzeństwo cioteczne i nie tylko się wybawiło na dworze, a ja spotkałam jednego wujka, który bawił się z nami, jak byliśmy mali, a potem go nie widziałam z 10 lat. Przy okazji, plus dla wujka, że się o mnie nie obawia. Nie zrozumcie mnie źle, pewnie, że rozumiem, dlaczego przy niewidomych się bardziej uważa, ale nie rozumiem, czemu się obawia o każdy krok niewidomego. Wujek się nie bał. Przeszliśmy się na spacer do lasu, a mój brak wzroku wcale nam nie przeszkadzał w łażeniu po jakichś krzakach, dołach, górach i innych takich ciekawych urozmaiceniach terenu. Pierwszy dzień majówki więc spędziłam w więkrzości na dworzu. Plus dla mnie, bo ja ogólnie to jestem raczej dziecko miasta itd.

2. maja
Drugiego maja kolejna ciekawostka, wybrałam się do stolicy. Do stolicy wybrał się również Mikołaj, Mikołaja pozdrawiamy, no i razem z kolegą Mikołajem świętowaliśmy jego urodziny. W pizza hut. Pozdrawiam Mikołaja, a także Kamila, Tomka i Roberta, którzy zjawili się tam również, o którym to zamiarze dowiedziałam się 3 dni przed spotkaniem. 🙂 Przegadaliśmy dużo czasu o językach obcych, o tym, jak można i jak się nie powinno ich używać, o informatyce i elektronice, o przygodach związanych z podróżowaniem, a także gdzie się powinno studiować i w jaki sposób. Poniewarz niektórzy z kolegów są realizatorami dźwięku, miałam o co pytać. A, no i pizza bardzo dobra.
Ciekawostka: wiedzieliście, że przed dworcem śródmieście grają różne zespoły? Ja też nie, a grało sobie dwóch takich, na gitarze i perkusji. Perkusja, oczywiście, jak podejrzewam, w kawałkach, ale wrzucę wam tu chyba kawałek nagrania, aż się zdziwiłam.

3. maja
Już mamy czwartek, w czwartek wybrałam się w odwiedziny do Zuzi i Roka. Tutaj z kolei, prawdopodobnie ponieważ poprzedniego dnia przerobiłam temat studiów, wypłynął temat specjalizacji, pracy i dostawania się do tejże. To nie jest taka prosta sprawa, moi drodzy. Zuzia i Rok jużto wiedzą, dlatego przeszliśmy na mniej pesymistyczne tematy, co w tym przypadku oznaczało słuchowiska z bbc.
Aktualność: zaczęłam… i skończyłam! Słuchowisko z BBC nazywające się "cabin pressure". Długo miałam w planach posłuchanie go, ale jakoś się tak nie składało. Widocznie czekało na właściwy moment, bo kiedy już zaczęłam, to po kilku pierwszych odcinkach zapałałam do niego wielkim uczuciem, nauczyłam się cytatów, a także zaczęłam myśleć, czy umiem to przetłumaczyć, czy nie. Historia linii lotniczej… linii, to za dużo powiedziane. Historia jednego samolotu, wynajmowanego przez różnych ludzi i czwórki bohaterów. Carolyn, właścicielka tej kropki lotniczej, Martin – kapitan, którego każdy uznaje za drugiego pilota, Douglas – drugi pilot, którego każdy uznaje za kapitana, a także Arthur – syn Carolyn, który… jakże by to ładnie ująć… nie grzeszy inteligencją. Napisane świetnie, zagrane jeszcze lepiej i maksymalnie brytyjskie. I jak tego nie kochać?

4. maja
W piątek było już na prawdę gorąco, postanowiłam więc wyjść na dwór. A konkretnie, to wyszłam na dwór z Zuzą, tzw. moim humanem, aby się z nią przejść. Przeszłyśmy się na rynek… w tym mieście każdy wie, co to znaczy "na rynek", rynek jest jeden i to są nasze prywatne złote tarasy. Jak wygląda, nie opowiem, ale mogę wam powiedzieć, że co jakiś czas przez głośniki są czytane ogłoszenia. Takie reklamy różnych firm itd. I każde takie ogłoszenie zaczynało się zwykle słowami: "halo! Uwaga!". Nie istnieje nic innego, co by mi się tak bardzo kojarzyło z domem i dzieciństwem. Jak kiedyś miałabym napisać wiersz o małej ojczyźnie, o którym by się później na maturze pisało, to ten utwór na pewno zaczynał by się od słów: halo, uwaga!
Inna sprawa, że uznałyśmy z Zuzią, że kupimy sobie koszulki z napisem: mam 18 lat! Zuzia jest dokładnie taka mała, jak ja, choć ja utrzymuję, że jeszcze mniejsza, w skutek czego wszyscy się do nas zwracają tak, jakbyśmy były przynajmniej 8 lat młodsze, niż w rzeczywistości. To… dziiiiiiiwne.
A tak poza tym, to oglądałyśmy sobie filmiki o papugach… co te stworzenia wygadują…

5. maja
W sobotę udało mi się to, co mi się nie udało od kilku miesięcy, czyli trafiłam na moment, kiedy Becia miała czas! I wybrałam się do niej, a potem ona wybrała się do mnie. Słuchałyśmy muzyki, oglądałyśmy baaaardzo dziwne rzeczy na instagramie… Beciu, musimy sobie kiedyś uczynić notatnik z tymi mądrościami, a także trochę pograłyśmy.
Tu uwaga na przyszłość. Kiedy wymyślicie sobie, że chcecie ze znajomymi trochę pomuzykować, sprawdzicie wszystkie możliwe konfiguracje umożliwiające podłączenie instrumentu, specjalnie z tej okazji wymyślicie jakieś niesamowicie cudowne i zaskakujące ustawienie i sposób podłączenia kabli, kiedy już wszystko wam się w głowie ułoży i zajaśnieje jako wizja cudownej przyszłości z wami jako gwiazdami na przeogromnej scenie… to sprawdźcie, czy wam się bateria w gitarze basowej nie wyładowała. Zong!
Ale cajon się przydał. I moja gitara, klasyczna, zwyczajna, mała, też się przydała. Moja gitara. Moja! TO wyobrażacie sobie, jakiej jest wielkości, no nie? :p

6. maja
W niedzielę… cobyło w niedzielę? Myślę, myślę… Aaaaa! W niedzielę przyjechał Mateusz! Mieliście nawet nagranie. A, dobra, to nie będę opowiadać, już było mówione. Oglądaliśmy "marsjanina" z audiodeskrybcją, już jest po polsku, zapraszam serdecznie do oglądania. Na prawdę, świetna książka i świetny film. Polecam ja – Majka.

7. maja
W poniedziałek pojechałam do stolicy poraz drugi, żeby się spotkać z kolegą Robertem, a także odwiedzić Laski. Roberto, obiecuję, że posłucham wszystkiego, co mi wysłałeś, zobowiązuję się publicznie, ale daj mi czas. xddd. Na placu Wilsona są dobre naleśniki. Takie nowe hasło. :d
Po drodze do Lasek natomiast wpadłam do McDonalda, żeby przywieźć Klaudii obiad, co by nie musiała wracać do internatu, tylko od razu siedziećsobie ze mną. Klaudi, nie zapomnę ci tego dłuuuugo! Poszłam do maca, owszem, poszłam. A że tam wcześniej nie byłam, to inna sprawa. Rany, co ci ludzie mająw głowie?! Tłumaczą, sami nie wiedzą, prowadzą, zostawiają, jednak nie prowadzą… i najlepsze, że jak już dotarłam na mój przystanek, już z jedzeniem, to autobus przybył dokładnie minutę później. I niech ktoś mi powie, że opatrzność nade mną nie czuwa. :p
Dotarłam do Lasek i jak zwykle spotkałam się z ciepłym przyjęciem w szkole muzycznej. Pierwsze, co zrobiłam, to poszłam do pani Moniki, która kiedyś uczyła mnie audycji muzycznych (Boże, daj jej cierpliwość), a następnie już tylko chodziłam do niej na muzykoterapię. Jeśli to czyta, to dziękuję jej nie tylko za rozmowę, ale także za wodę, było tak gorąco, że myślałam, że umrę. Spragnionych napoić!
Klaudia przyszła, gdy tylko skończyła się pilnie uczyć o masarzu. Wielki podziw dla ciebie, Klaudi, że tobie się to chce… no nieważne. W każdym razie dostałyśmy herbaty, zjadłyśmy obiad i mogłyśmy sobie wreszcie trochę pogadać.
Choćbym nie wiem ile razy była w Laskach i nie wiem, co miała tam do roboty, zawsze odpoczywam. W hałasie, rozgardiaszu, zmianach planów, ale także w atmosferze ogólnego dobrego przyjęcia, z panią Beatą, która daje nam cukierki i panią ELą, która robi herbaty. A, no i jeszcze: Klaudi, jak będę chciała jakiś klucz, wiem, kogo wysyłać. Dzięki!

8. maja
Wtorek był jedynym dniem, w którym nie miałam planów. I serio, posiedziałam, poczytałam, nie pamiętam nawet, co robiłam, w każdym razie nie spędzałam tego dnia z całąresztą ludzkości, co w sumie przed samym powrotem do szkoły jest dość wskazane. Wracaliśmy dziewiątego.

Ostatni tydzień mija pod znakiem matur i jeśli czyta to ktoś, komu jeszcze jakieś egzaminy zostały, to życzę powodzenia. A jeśli już pisaliście, no to cóż… niezależnie od wyniku, już jest po wszystkim! 🙂
U nas w szkole również egzaminy trwają w najlepsze, nikt nie wie gdzie ma lekcje, a poza tym jest piekielnie gorąco. Z tej okazji niektóre drzwi pozostają zawsze otwarte, bo można by się udusić. Po tym, jak w środku lekcji polskiego przeciąg zatrzasnął drzwi, ogromnym hukiem budząc trwogę w sercach i umysłach, nasza polonistka stwierdziła, że: ogromne siły są w naturze! I, niedługo potem, pokonała je, stawiając krzesło w drzwiach.
Ostatnio w komentarzach Dawid opowiadał o pewnym zbiegu okoliczności, ja ostatnio miałam podobny. Omawiamy "pana Tadeusza", mówiliśmy o tradycjach i nasza pani tłumaczy: w podtrzymywaniu tradycji trzeba się skupić na tym, co w niej szlachetne, co w niej dobre, co w tym najlepsze… W tym momencie, doskonale wiedząc, co robi, dzwonek obwieścił przerwę. Gratuluję, Pani Profesor, po raz kolejny niesamowite wyczucie czasu.

Dobra, aktualności są, a co więcej, to będzie później. O słuchowisku wam mówiłam, o "panu Tadeuszu" wspominałam już wcześniej, myślę więc, że będę kończyć.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

wpis audio, ptaszki chodzą po stole

Kategorie
co u mnie

nowy użytkownik mojego domu – wpis głosowy

Kategorie
co u mnie

rozmyślania jeszcze przedmajówkowe

Witajcie!

Dawno mnie nie było, a miałam być już wcześniej. A że właśnie pokochałam cały świat, bo pojawił się audiodeskrybowany "the greatest showman", po polsku "król rozrywki", no to postanowiłam teżcoś dla świata uczynić, włączyłam płytkę zespołu 1973 i zaczęłam pisać. Do dzieła!

Kawał na początek wpisu, to nie do końca dowcip, tylko przeczytana anegdotka z wykładu. Podobno kiedyś wykładowca zwrócił się do wchodzących, spóźnionych i hałasujących studentów: "panowie, trochę szacunku! Już nie mówię, że dla mnie, mnie macie gdzieś, ale dla tych, co śpią w tylnych rzędach!".

Moje życie jest o tyle bliskie tej sytuacji, że ostatnio koleżanka, której z szacunku dla niej nie wspomnę z nazwiska, zasnęła nie w tylnym, a w przednim rzędzie, na matematyce. Samo to wybitnie świadczy o stanie naszych ciał i umysłów pod koniec nauki przed majówką. Ten wpis w ogóle chciałabym poświęcić temu, co się działo przed majówką, bo troszkę tego było, a majówka, to chyba osobny wpis będzie.
No więc, jak już powiedziałam, wszyscy mieli dość. Każdy był zmęczony i chodził, jak takie zombie, czego na logikę nie da się zrozumieć, no bo przecież niedawno były święta. Tylko, żę trzeba pamiętać o tym, że to jest: połowa semestru, koniec roku maturzystów, wiosna, więc ludziom się nie chce, przygotowania do koncertu, do odbioru świadectw, do matur, do sztandarów… Koncert wyszedł bardzo dobrze, tak przynajmniej twierdziła publiczność. Grałam na nim na wszystkim, na czym grać umiem, czyli na perkusji, na fortepianie, śpiewać mi się zdarzyło, a na próbach, to i pewnie na nerwach zagrałam, więc ogólnie byłam dumna. Rozśpiewka na słowie "despacito" zawsze spoko.
Nie można jednak zaprzeczyć, że wśród tych wszystkich przygotowań, symulacji, pocztów, prób i testów, szlag trafiał i uczniów, i nauczycieli.

O czym tu muszę wspomnieć, to o tym, że szlag najwidoczniej trafił również kolegęDawida, czyli autora portalu, w którym to umieszczam ten blog. Dawid bowiem, zmęczony przygotowaniami do matury, podiął decyzję, że przyjedzie sobie do Warszawy na jeden dzień. Mieszkając nad morzem, jadąc pociągiem, do nieznanego miasta i to jeszcze mając w perspektywie, że to ja będę go po tej Warszawie prowadzić. Drogo, daleko i trochę przerażająco. A wszystko dlatego, że musiał odpocząć od nauki przedmaturalnej, bo jak on jest w domu, to nie potrafi się nie uczyć. Poważnie, ja wiem, co mówię, on NIE UMIE odpoczywać! No więc przyjechał do Warszawy, a tam jużczekałam ja. Świetny wybór! Oto ostoja spokoju, obtymizmu i ostrożności, a już przede wszystkim zdrowego rozsądku.
Nie wiem, jak Dawid, ale ja jestem z tej wizyty zadowolona. Wybraliśmy się na przykład na plac Wilsona, żeby zjeść coś w Galerii Wypieków. Tutaj dygresja, wegetariańska pizza tam jest na prawdę bardzo dobra! To jest w ogóle taki lokal, w którym jest wszystko, możesz zamówić naleśniki, pizzę, jajecznicę, a nawet kupić ich produkcji pieczywo. Ten ostatni nie testowany, ale prawdopodobnie dobry, bo kolejki dłuuuuugie. Po tej pizzy natomiast pojechaliśmy sobie do Lasek. Tak w ogóle, to my pojechaliśmy na pętlę Młociny już wcześniej i tam spotkał nas niezwykły osobnik, który zapytał nas z 6 razy, czy my jedziemy do Lasek i czy z tego powodu udajemy się do 708. Ja tyleż razy mu odpowiedziałam, ze zmniejszającą się dozą cierpliwości, a co za tym idzie również uprzejmości, że ja nie wiem, że muszę zadzwonić do kogośi dopiero wtedy zdecydować. Najpierw skrutowo to powiedziałam, potem normalnie, potem powtórzyłam, następnie zaczęłam mówić dużymi literami: proszę pana… ja NIE wieeeem, jaaa się zdecyduuuuuuuuuję… W końcu widocznie coś do osobnika dotarło, ponieważ udał się w swoją stronę.
W ogóle do Lasek najpierw mieliśmy nie jechać, ale zmieniliśmy zdanie i dobrze się stało, ponieważ Dawid mógł doświadczyć wiosny w Laskach, zjawiska na prawdę bardzo przyjemnego w odbiorze. Na jego blogu zjawiło się nawet nagranie tego, jak pięknie śpiewały tam różne ptaszki. Potem natomiast przedstawiłam kolegę siostrze Agacie, jednej z wychowawczyń w internacie w Laskach, nawiasem mówiąc siostra również jest człowiek niezwykły i wybitnie zainteresowany ewenementami. No więc jej przywlokłam taki ewenement jeden i chwilę pogadaliśmy we trójkę. Dawid się wyspowiadał, z czego zdaje maturę i co chce z tym dalej zrobić, a siostra opowiedziała o Laskach niezwykle obiektywnie i jeszcze bardziej szczerze.
Podsumowując, fajnie, Dawidzie, że odpoczywasz poza domem, skoro nie umiesz w domu. Dobrze też, że zdążyliśmy na autobus powrotny, tu podziękowania dla pani Asi, która nas podwiozła samochodem. :d

Wracając do przebiegu wydarzeń, to nie opowiem wam nic chronologicznie i po kolei z tego prostego powodu, że nie pamiętam, co się działo i kiedy. Mogę wam ewentualnie wspomnieć jakieś ciekawe rozkminy z tych przedmajówkowych dni. Jedną z nich jest dyskusja zaistniała po jednej z lekcji religii. Ksiądz opowiadał nam o swojej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Mieli przewodnika, Jordańczyk mówiący po polsku z powodu studiów w Łodzi, to samo w sobie jest ciekawe zjawisko. Ale rozmawialiśmy o różnicach kultur, że tam dużo teżkultury arabskiej, kobiety poubierane od góry do dołu itd. No i ksiądz w pewnym momencie powiedział nam o tym, że on z przewodnikiem o tym nie gadał, ale ten przewodnik… no wiecie, tę drugą żonę miał. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie i doprowadziło do specyficznego stanu mózgu, bo tóż po lekcji Magda zadała mnie i Julce pytanie: słuchajcie, a kim jest dla mnie druga żona mojego męża? Yyyyyyy, no nie wiem, Madziu, chyba wrogiem! A jak ty myślisz? Choć z drugiej strony, patrz, wreszcie masz z kim o nim pogadać! Masz z mężem problem, to powiesz jej, ona pewnie też ma, no nie? Powiesz jej na przykład, wiesz co? A ten mój mąż, to non stop do jakiejś innej baby chodzi!
Magdę pomysł niezmiernie rozbawił, ale zaraz wyraziła przypuszczenie, że może do jakiejś trzeciej! Uznałyśmy, że w takim wypadku, to nawet lepiej, bo obie pójdziemy z tą trzecią w bój o terytorium. Potem natomiast przeszłyśmy do rozważań, czy lepiej jest, jak się jest żoną pierwszą, czy drugą. Ja powiedziałam, że drugą, no bo to znaczy, że już miał ten mąż jedną żonę, ale tak bardzo chciał być ze mną, że oświadczył się też mnie. Magda natomiast uznała, że raczej pierwszą, bo przecież to oznacza, że przez jakiś czas miało się tego męża samemu, tylko dla siebie. Hmmmmmm… kwestię pozostawiam do rozważenia przez czytelnika.

Inną rzeczą, nad którą wszyscy zastanawiali się bardzo usilnie, było: dlaczego my w poniedziałek idziemy do szkoły?! Ja nawet w piątek , czy tam w weekend, napisałam na facebooku post z zapytaniem, czy na prawdę wszyscy muszą wypisywać na wszystkichdostępnych portalach, że mają wolne, kiedy ja jeszcze nie mam! Natychmiast zjawiło się mnóstwo komentarzy od moich drogich znajomych i przyjaciół, mówiących, że mająwolne i jak to wykorzystają. Ja na prawdę lubiłam tych ludzi… serio.
Jedna koleżanka spytała mnie potem, czemu się z tego braku wolnego wyżalam na facebooku. Moja droga, gdybym ja zaczęła w internecie pisać o moich prawdziwych problemach, to byście dopiero mieli tutaj krzyż pański! To było na prawdę lekkie tylko i jednorazowe narzeknięcie na rzeczywistość. :d
Niemniej jednak wszyscy się zastanawiali, ile osób w ogóle zjawi się w szkole i okazało się, że nie bez powodu. U nas było 15 osób. Na 26. I tak dobrze, w klasie B było 9, o ile wiem. Zaletą tego jest, że wtedy na niektórych lekcjach plusuje się samą obecnością na nich. Do tej pory pamiętam lekcję w pierwszej klasie, gdzieś pod koniec roku, kiedy to na 7 godzinie zostało chyba z 7 czy 8 osób, a nauczyciel kazał podpisać listę i puścił nas do domu. Tutaj tak nie było, ale w poniedziałek trzydziestego jakośdotrwałam do końca lekcji, a potem przywitałam początek przerwy spotkaniem z Kamilem, Zuzią i Rokiem, z czego bardzo się cieszę. Nie ma to, jak inteligentna konwersacja przy grillu na początek weekendu. 🙂 A początek weekendu w poniedziałki to jest to, co tygryski lubią najbardziej!

Na koniec śpieszę z wyjaśnieniem, że ten wpis nie będzie ostatnim w najbliższych dniach, bo zamierzam po 1. zmienić awatar, po 2. opisywać majówkę, albo dłuższym, albo kilkoma krótszymi wpisami. Więc piszcie coś w komentarzach, choć wiem, że ten wpis nie grzeszy składnością, a ja spróbuję się poprawić.
Pozdrawiam ja – Majka
PS Płyta tamtych tygodni? Artur Andrus – Sokratesa 18

Kategorie
co u mnie

powrót do zdrowia w wielkim stylu

No bo niby kto powiedział, że trzeba wracać do żywych powoli? Można. Ale można też po prostu, jednego dnia leżeć i się nie ruszać, drugiego pojechać gdzieś na pół dnia, a trzeciego już być w trybie normalnej pracy. Ale, może zacznijmy od początku.

Dni powrotu do żywych rozpoczęły się w czwartek. Ze względu na sprawdzian z matmy musiałam wreszcie wyjść z domu i, już na piątej lekcji, być w szkole. Na hisie film, to w sumie OK, potem ten sprawdzian, a potem próba do szesnastej. Odbyło się to wszystko dosyć spokojnie, dopiero potem się dowiedziałam, że na sprawdzianie z matematyki udało mi się na przykład pominąć cały mianownik w równaniu… no ale nic. Po próbie byłam tak zmęczona, pewnie jeszcze nie przyzwyczajona do pracy, że nie poszłam na angielski. Łapiecie? Ja. Na angielski!
W piątek byłam już w stanie funkcjonować dosyć normalnie, choć byłam trochę śpiąca. Ludzie, pierwsza noc bez tego antybiotyku, dawno mi się tak dobrze nie spało! Miałam 7 lekcji, na wszystkich byłam i nawet wiem, o czym tam rozmawialiśmy, więc piątek uznaję za osobisty sukces. A po południu odwiedziłam teamtalka, co by sprawdzić, co słychać w szerokim świecie i pograć w Survive The Wild.

Prawdziwe przygody małego krecika rozpoczęły się w sobotę. Byłam umówiona z moją panią od orientacji na, pierwsze od długiego czasu, zajęcia. Jeśli Pani, Pani Aneto, to czyta, to… na prawdę, będzie lepiej!
Ruszyłyśmy przed jedenastą i już na przystanku autobusowym rozpoczęły się różne przygody. Po pierwsze okazało się, że bus, którego się spodziewałam, jeździ, owszem, ale w niedzielę. W sobotę przyjeżdża nieco później. OK, zmiana planów, pojedziemy późniejszym pociągiem. W autobusie próbowałam usilnie przekonać pewną starszą panią, że serio, ja mogę stać, na prawdę, nie trzeba ustępować akurat mnie. Nie, nie, nie, dobra, trzy razy się mnie wyprzesz, siadam. Na moje pytanie przy jakimś przystanku, czy to już PKP, odpowiedziała, że nie. I to by jeszcze nie było dziwne, ale na moje następne pytanie, to w takim razie ile jeszcze przystanków, otrzymałam niezwykle inteligentną odpowiedź: jeszcze nie tu. OK… W trakcie podróży dosiadały się do nas różne inne panie w podobnym wieku. Podjęłam więc następną próbę dobrego uczynku.
– Proszę pani, może sobie pani usiądzie… –
– Nie nie… –
– Nie no, ale ja mogę wstać… –
– Nie nieeee, siedź sobie, dziecko. – Palec wbijający mi się między rzebra świadczy o tym dobitnie. OK, usiadłam, mówiąc, że przecież ja nie mam tak daleko, będę wysiadać.
– Oj nie, pani wcale nie będzie zaraz wysiadać! – wtrąciła się do rozmowy poprzednia pani, ta, która o przystankach wie, że "to nie tu". Dobrze, poddaję się, już! I to by jeszcze nie było dziwne. OK, każdy to przeżył, że siedział, mimo, żę to on powinien ustąpić, jasne, mi to nawet nie przeszkadzało aż tak bardzo. Gdyby nie to, że te panie, nad moją głową, zaczęły sobie rozmawiać. O tym, że ciasno, żę gorąco, że miejsc nie ma, że może się zwolnią… No to ludzie! Chciałam wstać? TO nieeee. Przy każdym otworzeniu drzwi w autobusie poruszał się cały tłum ludzi na raz, bo inaczej nie dałoby się wysiąść. Tata z dzieckiem musiał się odsunąć na tył, no bo przecież tutaj nie ma miejsc, a być powinny, ktoś trzymał się nie tylko barierki, ale i mojej laski, a torba pani, która słowem i pchnięciem nakazała mi siedzieć, wylądowała na moich kolanach. Zaczęłam się zastanawiać, czy, jak dojedziemy do stacji PKP, będę w stanie wydostać się z tłumu, zanim drzwi się zamkną. Dotarłam nawet do etapu rozważania, co gorzej kobiecie wypomnieć: wygląd, czy wiek. Były dwie opcje: "Proszę pani, ja wstanę, bo jestem młodsza." lub "Proszę pani, ja wstanę, bo wtedy będzie mniej ciasno!". Zachowałam się bardzo ładnie i nie powiedziałam nic.
Wydostałam się z autobusu, dotarłam do stacji, zakupiłam bilety. Czekam sobie za jakimś panem w kolejce, ten pan jużkupuje, a tu komunikat zza szyby: tam jest dalej kasa wolna! Sądząc po tonie tej pani, powinnam natychmiast się udać do tamtej wolnej kasy, bo tu zaraz spotka mnie nagła i bolesna śmierć. OK, idę. Wcale wolna nie była, tam teżbyła jedna osoba licząca drobniaki, także trochę nie wiem, o co chodziło. Mój pociąg opóźniony godzinę, dooooobrze, ja mogę pojechać osobowym.

W pociągu wpadłyśmy z panią Anetą na doskonały pomysł powtórzenia sobie, co właściwie chcemy zrobić. To w którą stronę musimy się udać po opuszczeniu pociągu, żeby dojśćdo metra? Yyyyyyyyyy… no i to by było na tyle. Nasza rozmowa w sposób błyskawiczny z formy eleganckiej konwersacji, przeszła w formę: To gdzie tam jest północ? Jaka północ, gdzie tam jest drugi dworzec po prostu! ALe jak to gdzie? No… który bliżej? ALe bliżej czego? My jedziemy na wschód! No to właśnie, no i… moment, tu ma pani wejście na dworzec… nie, do metra, wychodzi pani z metra i…
Po kilku minutach takiej rozmowy, pokazywaniu planów w powietrzu i na dłoni, prawdopodobnie robiąc dziwne sztuki z liniążycia, po zadaniu po tysiąc razy tych samych, wybitnie inteligentnych pytań, doszłyśmy do wniosku, że w sumie, to od początku wszystko nam się zgadza. Poza tym, jak się może nie zgadzać komuś, kto drogę na śródmieście opisuje tak. Wychodzisz z metra centrum. Na górę. No i tam, jak jużwyjdziesz, to skręcasz w prawo. Idziesz tymi poprzerywanymi schodkami na górę, na plac. Idziesz prosto, potem przy tych, no… przy raperach w lewo. No i tam już masz wejście do śródmieścia!

Przestało mi się zgadzać w metrze, kiedy znowu mi się kierunki pomieszały. Miałam za zadanie dojechać do mojej babci, a trzeba wam wiedzieć, żę do mojej babci jedzie się wdośćinteresujący sposób. Trzeba dojechać na centralny lub śródmieście, przesiąść się w metro, przesiąść się w drugą linię, dojechać do końca, przesiąść się w autobus, po kilku przystankach wysiąść i jeszcze sobie dojść. Fajnie. Ta trasa jest spoko, dużo się ćwiczy przy okazji. Po rozważeniu za i przeciw zdecydowałyśmy się wejść do babci na krótki odpoczynek.
– Halo, babciu? Jesteś w domu? –
– No jestem, jestem w domu. A ty gdzie? –
– A ja na dole. – Fajnie. Skąd babcia wiedziała, żę przyjdę? Midichloriany pewnie miały w tym swój udział. No nieważne.

Razem z panią Anetą uczyniłyśmy za dośćjeszcze jednej tradycji, mianowicie, po powrocie na dworzec centralny udałyśmy się do wybitnie popularnej i niesamowicie wykwintnej restauracji, jaką jest restauracja McDonalds. Uznałam, że nadaję się do pracy przy tych zamówieniach. Bo ja, jak ktoś do mnie mówi, na prawdę, cztery rzeczy na krzyż chciałam, to ja to rozumiem, mało tego, przez krótki czas nawet zapamiętuję. Nie no, ale szacun dla tych ludzi. Oni pracują, w gorącu, w tłumie, te wszystkie alarmy im pikają nad głową, ja rozumiem, można trochę zwariować. Zjadłyśmy, ja zabrałam picie na drogę i ruszyłyśmy na śródmieście, bo z centralnego nie ma pociągów do Żyrardowa w soboty. Jużkolejna osoba tak twierdzi. ZNaczy są, tylko mało ich jest. W pociągu do domu spałam. A właściwie zrobiłam moją ulubionąsztuczkę w komunikacji, czyli przysypiałam z przerwami na nazwy stacji. Ja na prawdę nie wiem, jak mózg człowieka wchodzi w ten tryb, ale zauważyłam, że po kilku latach jeżdżenia do Lasek trasą autobusu 708, ja potrafiłam, będąc bardzo zmęczona i przysypiając na oknie, budzić się akurat wtedy, kiedy ten gadacz z pod sufitu mówił coś ważnego. W pociągu było to jeszcze łatwiejsze, ponieważ trafił mi się ten mój ulubiony pan, który oznajmia, że "Warszawa ochota!" albo "Warszawa zachodnia!", takim tonem, jakby go największe szczęście z tego powodu spotykało. Co oni biorą, ci ludzie?

Wracałam do domu już nieco mniej przeludnionym autobusem, a jedyną ciekawą rzeczą, jaka mniejeszcze spotkała podczas drogi, było to, że, kiedy wysiadłam, jadące ze mną, a jakże, starsze panie, zapragnęły mi pomóc.
– A pani teraz gdzie chce iść? –
– No… tam, znaczy… w tamtą stronę. – Pokazałam.
– Aha, aha… bo tam jest kaufland! –
– Wiem, proszę pani, właśnie tam chcę iść. – Wytłumaczyłam spokojnie i poszłam. Podobno, jak już poszłam, to jedna pani do drugiej zwróciła się z przeuroczym komunikatem: jakie to nieszczęście… Powiem wam, że to społeczeństwo w naszym mieście musi byćbardzo szczęśliwe, skoro największym nieszczęściem jest brak wzroku i to w dodatku mój. Pani Aneta uznała, że skoro takie nieszczęście, to aż mnie odprowadzi do samego domu. No i dobrze, a nóżbym sobie jaką krzywdę zrobiła po drodze. 😉

Kiedy wróciłam do domu, było jakoś przed piątą. Czy to już koniec dnia, a gdzie tam! Po godzinie przybyła do mnie Julka, aby podyktować mi te notatki z fizyki, których nie miałam szans zapisać z powodu nieobecności. Ponieważ był to nowy dział, zeszło nam się trochę na rozkminianie, o co tam właściwie chodzi.
– Suma energii oddanej przez pewnąsumę cząstek jest równa sumie energii odebranej przez pozostałe cząstki… –
– Jula, czekaj. Czyli to znaczy, że… że jak ja dam Julce jabłko, to Julka dostanie Jabłko? –
– Taaaak, dokładnie tak! –
– I ja mam się właśnie tego tak pilnie uczyć? –
– Dkładnie tak. –
– Ale… ale… dlaczego?! –
Na takich rozmowach zeszła nam większa część wieczoru, a większość dyktowanych definicji kończyła się komentarzami w stylu:
"Nooo, tak żę tak." Julka.
Lub też: "Yyyyyyyyy, OK.". Ja.
Julu, musiałaś mieć niezły ubaw patrząc na mnie w tamtej chwili, sądząc po audiodeskrybcji typu: No dobra, jak tak mówisz… OK… zgadzasz się ze mną? Widzę to po twoim wyrazie twarzy!
Ewentualnie, mój ulubiony komentarz: Julu, czekaj, ja to nietylko muszę słyszeć, ja to jeszcze pisać muszę!

Oczywiście nie dałyśmy rady gadać ciągle o lekcjach, omówiłyśmy zachowanie moich papug, zachowanie naszych wspulnych znajomych, to, co jest albo nie jest zadane z angielskiego, to, czy to w ogóle jest do zrobienia, czy tylko do zerknięcia, a także zdążyłyśmy parę razy zacytować Abelarda Gizę, co jest jednym z naszych ulubionych zajęć w ogóle. A, no i umówiłyśmy się, że "in touch", bo w sumie, to warto by było zacząć gdzieś wychodzić. ZNaczy ja muszę zacząć, Julka już zaczęła. Ona zrozumie tę potrzebę, ona jest harcerka, przecież ci ludzie żyją w dziczy, to muszą z domu wychodzić. A propos dziczy, Julka uczy się mierzyć wysokość drzew. Za pomocą ciekawej modyfikacji twierdzenia talesa. ZNaczy, to my do tego doszłyśmy, że to jest twierdzenie talesa, bo ją nauczyli tego sposobu do połowy i w sumie nie wiadomo do końca było, o co chodzi. Julu, zmierzyłaś już szerokość rzeki?
Oooo taaaak, life of matfiz! Matfiz for life!

Pozdrawiam ja – Majka

PS Streszczenia lektur od Mietczynskiego może nie są zbyt konwencjonalne, ale wszystko się tam zgadza! :d

Kategorie
co u mnie

a oto nowy wpis, bo już było zbyt nudno

Dawno mnie tu nie było, co? Nie pisałam wam ani o tym, co Emila dostała na urodziny, ani o tym, że byłam w Warszawie na święta wielkiej nocy, ani o tym, że we wtorek, czyli w dzień, zwany przeze mnie i Klaudię trzecim dniem świąt, odwiedził mnie Kamil. A no, nie pisałam, bo nie pisałam o niczym w zasadzie.
No i prawda, EMila miała dziewiąte urodziny, co już zdążyłam ogłosić całemu światu poprzez tego bloga. Prawdą jest też to, że w niedzielę wielkanocną pojechaliśmy do wujka i cioci, była tam też babcia z dziadkiem, wszyscy z Warszawy, no i siedzieliśmy sobie tam większość dnia. To jest w ogóle ciekawe doświadczenie, być w domu wujka i cioci, bo tam jest Elwis. Ich pies. Ich pies Elwis jest bardzo młodym i bardzo dużym labladorem, który ludzi lubi bardzo, jeszcze bardziej lubi się z nimi bawić, co ludzi może wprawić i wprawia w niejaki popłoch. Nie ma się co dziwić, jak ci takie 35, czy ile tam, kilo, skacze na kolana. On na prawdę, jak poda łapkę… łapę, to masz ślad przez następne trzy dni, już nie mówiąc o tym, że jak się jest mojego wzrostu i niższym, trzeba dokonać niebywałych sztuk, aby się po prostu z nim razem nie wywalić. To, że Elwis, przepychając się obok mnie, przestawia mnie wraz z kszesłem, na którym siedzę, jest już całkowicie normalne i w pewnym stopniu zrozumiałe. Pierwsza zasada, nie zwracać uwagi! Ludzie, serio, on się położy, tylko nie okazujcie zainteresowania! :d

Dalej, o czym jeszcze nie mówiłam? A, tak, przyjechał Kamil. Kamil przyjechał we wtorek i było to o tyle dziwne, że dowiedziałam się o tym zamiarze w poniedziałek wieczorem. No bo jak oboje nic nie robimy, no nie…? No i już robiliśmy. Przegadaliśmy pięćset tematów, jak zwykle, wysłuchaliśmy jednego odcinka "cabin pressure", cudownego brytyjskiego słuchowiska, a także odwiedziliśmy ZUzię, aby z nią przerobić nie tylko ważne kwestie szkół, studiów i wspulnych znajomych, ale też: "dlaczego na jednym telefonie da się napisać braillem znak zapytania, a na innym nie". Kochani, przecież to są kwestie życia i śmierci! :d

Od środy teoretycznie zaczęła się szkoła. Mówię, teoretycznie, i nie cofnę, ponieważ ja do tej szkoły nachodziłam się wybitnie, zaharowałam się i umęczyłam… przez dwa dni. A dlaczego? Już wyjaśniam.

Tak gdzieś koło świąt wielkanocnych zaczęłam sobie kaszleć. Nie no, sorki, trochę wcześniej, sami słyszeliście mój cudowny głosik. Kto nie słyszał, odsyłam do wpisu z Emilką.
https://elten-net.eu/blogs.php?post=13003

No i potem, to już raczej się skończyło moje nagłe zainteresowanie blogiem. Powoli też zaczęło się kończyć zainteresowanie czymkolwiek, ponieważ zaczęłam się czuć nieco gorzej, niż tylko chrypka. Kiedy człowiek kaszle dzień, oznacza to, że zdarł sobie gardło. Jeśli kaszle trzy dni, oznacza, że się podziębił. Jeśli kaszle tydzień i ni cholery nie wie, dlaczego, oznacza, że… no właśnie, tego nie wiedziałam, więc w czwartek po świętach poszłam do lekarza. Pani doktor powiedziała, że prawdopodobnie dlatego, że mam zapalenie oskrzeli i odesłała mnie do domu z antybiotykiem. No i tak sobie przebywałam w jego cudownym towarzystwie do zeszłego czwartku, a po każdym wzięciu lekarstwa czułam się gorzej, niż przed. Mój nastrój wtedy jest, no… nie za dobry.
Trzy etapy czucia się źle:
Etap 1. O rany, jużby się mogło coś zadziać, nudno jakoś, chcę wyjść!
Etap 2. Mamo, cośjest chyba nie tak.
Etap 3., zwykle poantybiotykowy: Przejechał mnie czołg, a ja nie wiem, za co i dlaczego.

Interesujące i w sumie uspokajające było to, że przez ten cały wolny tydzień starałam się, gdy tylko nie leżałam pod tym czołgiem, zająć się czymś fajnym. Wiedząc, że będę siedzieć w domu na pewno i że ogólnie nie chce mi się ruszać, równocześnie umawiałam się z (na eltenie) ELanor, że się z nią spotkam w środę. I, co do mnie niepodobne, mimo samopoczucia we wtorek, które nic dobrego nie wróżyło, ani mi się śniło spotkanie odwoływać. Poza tym wybrałam się na ten, sławny już, zespół nauczycielski w szkole, no bo jak mówią o mnie, to niech chociaż mówią do mnie.
Oprócz tego zajmowałam się tak inteligentnymi zajęciami, jak granie w gry, za co podziękowania należą się Denisowi, który zachęca mnie do tego dość skutecznie. Poprzez niego również spotkałam na teamtalku kilku przemiłych realizatorów, którzy zgodzili się, biedni ludzie, pokazać mi trochę funkcji garagebanda. A, jak wiadomo, na macu melodie same się tworzą!
Poza tym stworzyliśmy z Mikim koncepcję naszej "listy książek koniecznie przeczytanych", która wyląduje na dropboxie i będzie sobie tam wisieć i przypominać sumieniu, że jeszcze tyle lektur nieruszonych. Na razie moją książką "must read" jest "Pan Tadeusz". Wiem, Pani profesor, pamiętam!

Cóż ja tam jeszcze robiłam? No co, przejechałam się do tych Lasek w zeszłą środę, aby zobaczyć, czy Elanor jest tą, za którą się podaje. I wiecie co? Nawet była. :d Okazało się, że jeszcze nie zapomniałam nie tylko, jak prowadzić niewidomego, ale też, gdzie w "domu przyjaciół" są schody~!
Wyjaśnienie: Dom Przyjaciół Niewidomych, to pełna nazwa tego przybytku. O tym, prawdę mówiąc, nie pamiętałam. No i jest to taki ważny w ośrodku w Laskach budynek, gdzie odbywają się różne konferencje i spotkania, biuro szkolne tam jest, gabinety dyrektorstwa i, jak się okazało, pokoje gościnne! Najważniejsza rzecz, czajnik. Przybywam z zapewnieniem, czajnik też mają! Przegadałyśmy z Weroniką wszystko, co nam się przypomniało, od szkoły i pracy, poprzez wspulnych znajomych i wspomnienia z nimi, ażdo przeżyć z naszymi papugami. Łącznie z cudownymi filmikami, na których jedna papuga surowo zwraca drugiej uwagę: nie wolno gryźć!
W ogóle filmiki z papugami, to jest jakaś magia, serio. Wrzucę kilka linków, to sobie zobaczycie.

Ponieważ rzeczą, której nie porzucam nigdy, nawet w razie choroby, jest muzyka, pragnę donieść, że Timbaland robi fajne beaty. Ja wiem, że komercja, ja wiem, że niektóre są takie, że ja mam wrażenie, że oni grają kapciem na pustym pudle, ale… no mają to coś. Niektóre przynajmniej. I teraz uwaga dla kogoś, kto ma pojęcie o graniu na perkusji, albo przynajmniej, na czym takie granie może polegać. Pierwsza piosenka z płyty "shock value". Jakie tam są trudne akcenty na hihacie! Nie brzmią na takie, ale weź to, człowieku, zagraj!

A propos zagraj, mam kilka propozycji, czego cover bym chciała zrobić, jestem w trakcie zbierania się do tego.

Aaaa, no i najważniejsze, to tak na podsumowanie wpisu! Zapomniałam kompletnie, a miało być na początku! Ostatnio jeden z moich przyjaciół po raz kolejny powtórzył, że przeżyć złych nie powinno się układać w kolejności ważności, wartościować czy w ogóle próbować określać, kto tak na prawdę ma gorzej. I może i nie zgodzę się z tym zawsze, ale słowom tym słuszności odmówić nie można. No bo proszę was, czy my możemy zawsze z ręką na sercu powiedzieć, że umiemy określić kto ma gorzej? A może ten z lepszą sytuacją jest bardziej wrażliwy? I co wtedy?
Z tego powodu chciałam wszystkim tym, którym ostatnio ciężko i źle, mało tego, już ich to trochę wkurza, przybliżyć pewną piosenkę. Wielu moich czytelników pewnie nie słucha akurat tego gatunku, ale jak mi się ten tekst czasami pomaga wyładować! 🙂
Mi jest już lepiej, a było bardzo ciężko. Wcale nie przez chorobę. Życzę, żeby wam teżbyło i przesyłam tę dedykację.
Cała góra Barwinków, piosenka pt. szmerc. Linku nie ma, bo to nowa rzecz, ale kto ma inne źródło niż youtube, zapraszam do zerknięcia.
Pozdrawiam ja – Majka
PS Już niebawem następny wpis!

Kategorie
co u mnie

szybkie sprawozdanie z dwóch weekendów

Witajcie!
Minęły już dwa weekendy, o których chętnie wam opowiem.
Pierwszy rozpoczął się drugiego marca, w piątek. Wtedy to zadzwonił do mnie Fidel (mój nauczyciel od bębnów) i powiedział, że koncert jest dziś. Miał być jutro. No nic.
Sprawa z koncertem jest dość prosta, od paru miesięcy cały Żyrardów wspiera finansowo małą Natalkę, która choruje na raka i musi się leczyć w Meksyku. Zbiórki, licytację, a także, jak ten, koncerty charytatywne. Grali po kolei Leski – Paweł Leszoski, który gra muzykę specyficzną, spokojną i… sami musicie posłuchać. Dużo akustycznych gitar, ale nie tylko. Plusem są też bębny, na których gra Robert Rasz (dla mnie znajomy Fidela). :d I Leski i muzycy z Żyrardowa, jestem dumna!
Dalej grał Paweł Domagała, podejrzewam, że wiele osób go zna z jego ról w filmach. Niedawno nagrał płytę, którą mogłabym określić jako "niezwykle dobrą, jak na nagraną przez kogoś, kto nie jest muzykiem". Kto nie wierzy, że aktor z komedii możę nagrać coś poważnego, niech posłucha piosenki pt. "Hiob".
A na końcu grał Janusz Radek, jaką ten facet ma skalę głosu! I ze względu na tego ostatniego na koncercie spotkałam koleżankę Zuzię z mężem. Zuzia uwielbia Janusza Radka.
Całą imprezę prowadził Wiesław Tupaczewski, znany z kabaretu ot.to. Tóż po koncercie zwróciłam się do Fidela z prostym komunikatem: rozumiem, że teraz mnie prowadzisz do tego perkusisty?
Rzeczywiście! Najpierw poszliśmy do pana Roberta, z którym miałam przyjemność zamienić kilka słów, życzył mi dużo muzyki. A potem przyszedł czas na autografy głosowe, od pana Tupaczewskiego… Na marginesie, niesamowite wrażenie, jak sięwychodzi za kulisy, a twój nauczyciel wita się: ooo, cześć, Wiesiu! 🙂 Dalej autografy od Leskiego i Janusza Radka, byłam bardzo zadowolona.
Koncert zorganizowany bardzo szybko, zagrany bez basu… ja nie wiedziałam, że można tak dobrze zagrać bez basu! No i, rzecz jasna, szczytny cel.

Przy okazji koncertu umówiłam się z Zuzią i jej mężem – Rokiem, na spotkanie w sobotę. Przyszłam, pogadaliśmy sobie, co u nas słychać, jak idzie mi w szkole, a im na studiach, gdzie kupują mieszkanie i kiedy, a Rok podzielił się ze mną angielskimi audiobookami i bibliotekami dźwięków, za co jestem niezmiernie wdzięczna, bo jedno i drugie zawsze się przyda. Aaaaa, no i nasza zabawa! Rok w pewnym momencie napisał coś na komputerze i odczytał to syntezatorem mowy tak, że brzmiało to, jakby głos wtrąciłsiędo rozmowy. I tak się kłuciłam z "Bryanem" po angielsku. Ponad pięć minut tak sobie z nim rozmawiałam. :d To jużświadczy o pewnym stanie umysłu.

Drugi weekend, to weekend w Laskach. Miałam jechać dwa tygodnie temu, no ale się pochorowałam, pojechałam teraz. Jużw tygodniu planowałyśmy spotkanie z przyjaciółką, też Zuzią, która miała przyjechać w sobotę. Przy okazji chciałyśmy się umówić z panią Anią, naszą wychowawczynią z internatu. Próbowałam się do niej dodzwonić, dzwonię, dzwonię i nic. W końcu udało mi się w sobotę. Beznadziejnie, ale z nadzieją zapytałam, czy może, jakimś cudem, nic nie robi. Dowiedziałam się, że właśnie jedzie odbierać dyplom z uczelni. To doskonale! Może chce to pani oblać, czy coś? Bo akurat jest okazja! Całe sobotnie popołudnie spędziłam więc z Zuzią u pani Ani, jadłyśmy ciasto, piłyśmy kawę i herbatę i słuchałyśmy, co Zuzia ma do powiedzenia o swoich studiach psychologicznych. Zuziu, jak się uzależnię i przestanę odczuwać lęk, niezwłocznie się do ciebie udam!
W piątek natomiast, po południu, odwiedziłam siostrę Agatę, też kiedyś była moją wychowawczynią w internacie. A, no i chciałabym ją tu powitać, jako ewentualną czytelniczkę, bo blogiem się pochwaliłam. Siostro, tam jest opcja komentowania! 🙂 Bardzo się cieszę, żę Siostra jest!
Resztę weekendu, trochę piątek, trochę sobotę i w sumie całą niedzielę, spędziłam z Klaudią, która w tygodniu uczy się o tym, jak należy, a jak nienależy masować ludzi, a po godzinach odpoczywa, czyta i poprawia mi nastrój. Tutaj komunikat specjalny: Klaudi, przypomnij mi, że trzy godziny snu, to zdecydowanie za mało. Szczególnie, jak się śnią takie rzeczy… bez sensu.

Inna sprawa, wiecie, jak trudno się wraca do szkoły, jak się jest tak potwornie zmęczonym? xd. Pogoda piękna, ale spać się chce niemożliwie. Beata zadała na początku tygodnia bardzo mądre pytanie: kto wymyślił poniedziałek od razu po niedzieli? Bardzo dobre pytanie, Beciu, you've won one point! No i na koniec, niespodzianka! Moce jedi nadal działają!
Pani na angielskim w poniedziałek pyta: czy to jest już czas na dzwonek? W tym momencie dzwonek dzwoni. Tego samego dnia pan od angielskiego mówi, że ksero nie działa, więc mi na razie nie da materiałów, a daje tego samego dnia. Rozumiem, że naprawił Pan to swoją mocą, która, jak wiadomo, już niektóre ekrany gasi. We wtorek, znów pani na angielskim, tym razem mówi o smsach. Właśnie wtedy przyszedł do mnie sms! Dalej, tym razem, nareszcie, ja, byłam na basenie. ZNaczy nie do końca na basenie, ale w budynku basenu, bo akurat wtedy nie pływałam. Siedziałam sobie i przeglądałam, co się dzieje w internecie. W pewnym momencie opowiadałam mojej pani wspomagającej, jaki instrument chcę sobie kupić, pokazywałam jej filmiki… W pewnym momencie chciałam powiedzieć, że muszę się spytać o coś Fidela… Miałam to już na końcu mózgu, właśnie chciałam mówić, a tu Fidel! Właśnie wychodził z basenu. :d Przy okazji, to niesamowite, jaką ciekawostką jest dla niego brajlowski zegarek. Sama lubię ten zegarek, ale nie wiedziałam, że jest przedmiotem tak wartym uwagi. Zostawiłam go u Fidela w ostatnią środę i dotąd rozkminiają, jak go otworzyć. 😉 Powodzenia!

U mnie chyba tyle ciekawostek, niedługo kolejny wpis, tym razem o moich planach i inspiracjach muzycznych.
Pozdrawiam was ja – Majka

Kategorie
co u mnie

W kim, w czym się zakochałam? – miejscownik

Ostrzeżenie: przed przeczytaniem przygotujcie się na długi wpis lub skonsultujcie się z autorką. Przy okazji otwórzcie notatnik, jeśli chcecie komentować wszystko. Za dużo tego będzie. Zapraszam do komentowania!

Hej hej!
Słuchajcie, miałam wam napisać o ostatnich tygodniach. Jak to zwykle bywa, miało to nastąpić jakieś trzy, cztery dni temu. A wyszło, jak zwykle. W ogóle miałam taki ambitny plan, żeby po prostu ustalać sobie dni i pisać regularnie, co dwa tygodnie na przykład. Ha, ha… wierzycie w to? Ja nie bardzo. Swoją drogą, czy u was też wszyscy chorzy? U nas ja się położyłam, Emila się położyła, rodzice się położyli… nawet Ozzy! Trochę słabo. No ale dobra, wróćmy sobie do momentu, od którego miałam ten ambitny zamiar opowiadać wcześniej.
Miałam zamiar zacząć od walentynek. Tak się troszkę niefortunnie może złożyło, że w tym roku walentynki wypadły na początek Wielkiego Postu, no więc na początek, to już tradycja, kawał:
Rozmawia dwóch kumpli:
– Co jest 14 lutego?
– A ty masz żonę czy kochankę?
– Żonę!
– w takim razie środa popielcowa.

No cóż… To by było na tyle, jeśli chodzi o "cierpienia młodego męża". Wracając do wydarzeń, w szkole można było napisać walentynkę i wrzucić ją do takiego pudła, co by ją potem posłańcy przekazali we właściwe ręce. Nie napisałam, więc i nie dostałam, w sumie sprawiedliwy układ, no nie? :p Okazało się jednak, że zabawa była popularna, bo Julka, która między innymi zajmowała się doręczaniem niezwykłej poczty, wróciła do nas mówiąc coś w stylu: słuchajcie, ja myślałam, że tego będzie z siedem! A tu całe mnóstwo!
Kolejnym pomysłem na spędzenie walentynek w naszej szkole było zrobienie sobie zdjęcia ze swą drugą połówką, wrzucenie fotki na samorządową grupę na facebooku i walka o polubienia. Jak dla mnie, powinien wygrać chłopak, który zrobił sobie zdjęcie w towarzystwie swojej książki od matmy. Dawid, jak tam rakieta? Jak to usłyszałam, zaczęłam się na poważnie zastanawiać, czy nie zrobić sobie z moimi słuchawkami, no bo co w końcu… 🙂

A w ogóle, nie mówiłam wam jeszcze, że zostałam jedi. Przynajmniej tak mi sięwydaje, bo po raz kolejny objawiają się u mnie moce podobne, jak u mojej babci. Mówiłam już, że babcia doprowadza urządzenia elektryczne do szaleństwa, raz je psuje, raz naprawia i ogólnie nigdy nie zachowują się przy babci tak, jak przy innych, szarych użytkownikach. I tak już jest odkąd pamiętam i odkąd pamięta cała reszta rodziny. Ale od kilku lat zaczynamy się powoli zastanawiać, czy ja nie przejmę biznesu. Już pomijam to, że, odkąd zaczęłam o tym myśleć, to na wszystkich moich kontrolach lekarskich zacinał się papier w drukarce. Lepszą akcją było, jak i tacie, i wujkowi przegrzały się aparaty, kiedy grałam dyplom w szkole muzycznej. OK, no ale może cośbardziej aktualnego? Proszę bardzo! Nasz nauczyciel na dodatkowym angielskim poskarżył się ostatnio, że nie działają mu jakieś klawisze w komputerze. Bardzo proszę, spieszę z pomocą; jak ja jestem w pokoju, to działają. :p Nie ma za co. 🙂

Może przejdźmy dalej, następną datą, jaką pamiętam, był 16 lutego, piątek, widzicie, jak szybko idzie? :p Rano poprawiałam fizykę… i tutaj pierwszy raz dochodzimy do tytułu mojego wpisu! Chociaż tutaj by bardziej pasowało pytanie pomocnicze do narzędnika: z czym do ludzi? W ogóle często na fizyce zadaję sobie to pytanie, gdy tak patrzę na moją wiedzę… w ogóle mojej wiedzy na jakiekolwiek tematy, wolę się ostatnio nie przyglądać, bo nie widzę tam więcej, niż… no cóż, niż zwykle. W każdym razie, wracamy do piątku.

Miałam pojechać do Lasek i co? Nie pojechałam, bo się rozchorowałam. W ogóle dzień był ciężki. Byłam w szkole na fizyce, żeby poprawiać ten sprawdzian… i akurat pan mówił o akustyce! Jasne, że tak! Potem poszłam do domu z powodu mojego samopoczucia, zorientowałam się, jak mało umiem na ekonomię, dostałam małego ataku paniki i wielkiego ataku histerii… Swoją drogą, wielki podziw, wielkie oklaski i wielkie przeprosiny dla mojej koleżanki z zespołu, która musi znosić to, że nie ogarniam praktycznie niczego, sorki… No a potem się okazało, że pani nie ma dla mnie kartkówki!

Mój tata, jakby wyczuwając mój stan organizmu i umysłu, przywiózł mi wieczorem prezent. (Pewnie mu midichloriany powiedziały!) Dostałam słuchawki bluetooth! Jest to pierwszy obiekt moich uczuć z tytułu wpisu, ponieważ są one wynalazkiem cudownym, potrafią obsługiwać nie tylko odtwarzacz, ale też, w razie potrzeby, wezwać Siri (sztuczną inteligencję z iphonea), a także bardzo dobrze wyciszają tło. Ja czasami muszę wyciszyć tło. Przy okazji dygresja, bo dawno nie było.
Kiedyś miałam otrzymać jakiśprezent, słowo daję, nie mam bladego pojęcia na jaką okazję ani jaki, ale wiem, że ktoś z mojej rodziny był w jakimś sklepie, gdzie sprzedawali różne rzeczy dla niewidomych. No i ktoś reklamował im jakiś czytak, odtwarzacz muzyki, czy coś takiego. Podobno jedną z zalet, które wymieniła przemiła pani było to, że można zwiększyć głośność, gdyby użytkownik był niedosłyszący. Od tej pory, kiedy w naszym domu pojawia się coś, co ma wszystkie bajery, jakie mieć można, dodajemy jeszcze: no, i można zrobić głośniej / ciszej! Pragnę uprzejmie donieść, że za pomocą moich cudownych słuchawek "ciszej / głośniej" zrobić MOŻNA! Jak tak dalej pójdzie, to nadam słuchawkom imię. Mój mac ma imię, telefon Beci ma imię, czemu moje słuchawki mają nie mieć?
Weekend spędziłam w domu, chorując i, w końcu po to są, ciesząc się moimi nowymi słuchawkami. Okazało się nawet, że mogę się nimi pocieszyć dłużej, bo w poniedziałek i większą część wtorku teżzostałam w domu.
Kiedyś podobno wierzono, że gdy ktoś wygaduje niestworzone historie, musiało mu coś zaszkodzić, bo, jak wiadomo, chory żołądek uderza na mózg. Na szczęście teraz mądrzy ludzie odkryli, że w większości przypadków, w moim też, to mózg uderza na żołądek. No więc ja się troszkę źle czułam, nie tylko z powodu choroby, ale i stresu, co przeszło mi dopiero w czwartek. Szczerze mówiąc, to w środę musiałam się chyba stresować sprawdzianem z niemieckiego i poprawą z matematyki. Podczas obu tych wydarzeń prezentowałam wiedzę iście narzędnikową, jak na fizyce.

W czwartek natomiast od samego rana wiedza była mi przekazywana w sposób osobliwy. Mianowicie, co mi się bardzo spodobało, na angielskim przerabialiśmy pewną formę strony biernej. I nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie to, że ktoś w pewnym momencie pomylił have z was. Zdanie: "She was given it as a gift." oznacza: ona dostała to w prezencie. Jak powiecie: she has given it as a gift, można pomyśleć, żę to ona to komuśdała, a nie dostała. No więc tłumaczymy koledze, że to przecież nie ona dawała, tylko ona była… znaczy… no, że to ona dostała… na co nasza pani: No właśnie! Pamiętajcie, że w języku angielskim zdanie: "Mary była dana kwiatkiem przez Johna", to jest bardzo ładne zdanie! Taaaaa… zapamiętam na całe życie, to się na pewno przyda.

W piątek nie działo się nic ciekawego, być może dlatego, że ja chyba wzięłam dwa proszki na sen, albo po prostu wzięłam jeden, ale za późno. Ten przykry fakt miałmiejsce w czwartek, z tego powodu zaś w piątek przypominałam zombie. Dawno nie byłam tak przytłumiona i śpiąca. Mózg rozumiał, co się dzieje, ale wyprodukować jakąśreakcję? Zbyteczny wysiłek, do prawdy. :p Toważyszył mi przy tym taki stan umysłu, że wieczorem odbyłam z mamą rozmowę przedziwną. Przez 5 minut mówiłam, bardzo szybko i z wszelkimi przymiotnikami, jakich wobec windowsa zwykł używać zniechęcony użytkownik, dlaczego używam notatnika, a nie worda, i dlaczego inni tak robią, i czym się posługują w zamian, i że na pewno nie wordem, bo word jest wolny, wolno się otwiera, i że ja bym chciała wcisnąć klawisz i mieć ten tekst, a on zamiast tego mówi, że nieznane, że uruchamianie, że brak odpowiedzi… no jasne, że brak odpowiedzi! Np. na pytania na sprawdzianie, jak w tym tempie to będzie działać! A zamiast tekstu mi się kręci to nieszczęsne kułeczko, i kółeczka autobusu kręcą się, kręcą się… ca! Ły! Dzień! No i powiedziawszy to wszystko dokładnie, ze szczegółami, ze dwa razy, zamilkłam na chwilę, żeby wziąć oddech. A wtedy dostałam pytanie: słuchaj, a jak macie prace pisemne? Aaa… a wtedy, to w wordzie! :d Gratuluję. Nie ma to, jak wygrać bitwę tylko po to, żeby przegrać wojnę.
Podobny dialog przeprowadzony został również w pracy mojej mamy. Mama, wraz z pracującą z nią koleżanką, panią Martą rozmawiały sobie spokojnie, albo i nie, o tym, jak to możliwe, że różne elementy wyposarzenia, w tym wypadku chyba worki na śmieci, tak szybko się kończą. Co oni z tymi workami robią, żrą je? Na to weszła inna mamy koleżanka, która miała od mamy odebrać wielką paczkę pierogów. Wiem, dziwny towar na wymianę, jak się w podstawówce pracuje, ale to była przesyłka, że tak powiem, z zewnątrz, więc nikt się przesadnie nie zdziwił. No może oprócz Marty, która spojrzała na ogromną ilość pierogów i niewiele myśląc wypaliła. "Słuchaj, a można wiedzieć, po co ci tego tyle? Co ty z tymi pierogami robisz, żresz je?". Yyyyyyyyyyy… no…?

Ponieważ z dialogów z mamy pracy można by napisać oddzielną książkę, wrócę do przeżyć moich. A właściwie, to już chyba będę kończyć wpis, no bo cóżtu jeszcze opowiadać? I tak będę musiała niedługo zmienić awatar i tak dalej, więc długo nie poczekacie na nowy wpis.
Pozdrawiam was serdecznie
ja – Majka

PS Tutaj ciekawostka. Miałam wam zamiar opowiedzieć również o drugim obiekcie moich uczuć, na co będzie miejsce w awatarze, tak myślę. James TW, wokalista z Wielkiej Brytanii, więc kocham go jakby z zasady, przy okazji śpiewa podobnie do Sheerana, zasada numer dwa. Ale nie o tym chciałam. Widzieliście kiedyś płytę widmo? On ma epkę, z 2014 roku, słyszałam wywiad, w którym o niej mówił, prowadzący miał ją w ręku! I co? I jej nie ma. Nigdzie. Youtube, deezer, itunes, amazon, różne portale, których nazw nie wymienię, bo są nielegalne… nigdzie! Jej! Nie ma! Jak to możliwe? Podobno nic nie znika z internetu!

EltenLink