Kategorie
co u mnie

Montaże, studniówki i walizki, czyli początek ferii

Drogi Czytelniku!
W piątek rano wypowiedziałam znane wszystkim zdanie: w tej torbie już się nic więcej nie zmieści! A potem musiałam zmienić zdanie i to ze cztery razy, za każdym razem bijąc własny rekord. Wszystko dlatego, że okazało się, że przed feriami trzeba albo wszystko zabrać do domu, albo przynajmniej spakować i wynieść do odpowiedniego pomieszczenia, bo w internacie będą goście. OK, rozumiem potrzebę, pakuję się. Okazało się, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić, choć teoretycznie walizka powinna zmieścić wszystkie rzeczy, które się w niej mieściły na początku września, no nie? No nie, okazuje się, że nie do końca. Pakowanie rozpoczęłam w czwartek, w nocy otworzyłam ciastka, bo uznałyśmy z Sylwią, że zasługujemy na nagrodę, o pewnej porze, której głośno nie wspomnę oznajmiłam, że mam dosyć, ja nie mam siły, że idę spać… I poszłam spać. Poranek składał się z kilku, powtarzających się i niezmiernie do siebie podobnych, dialogów.
– OK, już wszystko! –
– A ręczniki? –
– Nosz… – I tu padało kilka niecenzuralnych słów.
– Dobra, teraz, to już na bank wszystko! –
– Maja, a klapki? –
– Skończyłam, tu się nic więcej nie zmieści! –
– Yyyyyyyy, a w takim razie co zrobisz z tym kubeczkiem? –
Kiedy już opanowałam chęć zrobienia z tym kubeczkiem wielu różnych rzeczy, z których rzadna nie wiązała się z walizką, skończyłam pakowanie, ściągnęłam torbę do odpowiedniego pomieszczenia i pojechałam precz.

Mimo, że ostatnie tygodnie do najgorszych nie należały, wręcz przeciwnie, udało mi się zrobić kilka porzytecznych rzeczy, wszyscy się ucieszyli, że już mamy ferie. Wszystkie możliwe rady pedagogiczne, klasyfikacje, końce semestru, egzaminy i zmiany planu, wszystko to sprawiało, że wszyscy byliśmy dla siebie mili, ale jeszcze tydzień, a byśmy się pozabijali. Jak jednak wspominałam, tygodnie od nowego roku raczej wiązały się z sukcesami, skończyliśmy kilka projektów na montażu, ja sobie zdałam egzamin w muzycznej, następnie musiałam jeszcze zagrać na takim przesłuchaniu i na koncercie z okazji… nie wiem jakiej, chyba karnawału. Oczywiście koncert wyszedł najlepiej, bo był ostatni, w przeciwieństwie do pierwszego w kolejce egzaminu, o którym nie lubię wspominać. To był ciężki dzień. 😉
Na montażu kleimy krótkie słuchowiska, np. niedawno mieliśmy do roboty, czytany przez dość specyficznego lektora, wierszyk "na straganie". Powstał nowy przytyk: "pan gada, jak te warzywa na straganie!". Ciekawa też jestem, jak dla osoby postronnej musiałyby wyglądać nasze dialogi ze studia, zwykle odbywane podczas pracy.
– Sylwia, gdzie jesteś? –
– Eeeee, jeszcze tylko te warzywa poprzerzucam i będzie OK. –
– Maja, nie rób tego samego błędu, co ja, nie przesuwaj tych clipów osobno, bo ci się rozwali! –
– O nie, nie gadaj, te kroki? –
– No! –
– No nieeeee, a ja to już też tak pocięłam. Jak to zrobię na mono, to poziomy mi się rozwalą? –
– Rozwalą ci się, jasne, że rozwalą! –
– Proszę pana, no i gdzie są te pluginy? –
– Powinny tam być. O, nie ma? No nie wiem, ukradłaś, to teraz oddaj! – I takie inne różne.

Podczas percepcji dźwięku uczymy się o szumach, maskowaniu i kilku innych rzeczach, które nam wydawały się bardzo trudne, a okazały się dosyć Przyjemne. Dla postronnych nie wiem, ale często, jak komuś opowiadam o szkole, to słyszę cośo magii, także…

Na audio cyfrowym to my mówimy o magii, ja najczęściej wspominam o czarnej jej odmianie, gdy przychodzi do przetworników cyfrowoanalogowych. Chroń mnie, panie Boże, przed tymi przetwornikami! Z naszym audio jest jeszcze ten problem, że czasami są pewne trudności z salą.
– Proszę pana, a w sumie dlaczego my stoimy od kilku minut na tym korytarzu? –
– Nie wiem, skupisko mocy? Uznajmy, że tu sąramptopy. – Nawiązanie do "świata dysku" było ciekawym zabiegiem tym bardziej, że pierwszym zadaniem montażowym, jakim obdarował nas ten nauczyciel, był właśnie fragment od Pratchetta.

Jeśli chodzi o życie w internacie, zaistniał ciekawy efekt, mianowicie przez pewien czas wszystkie chodziłyśmy o dziesiątej… może nie spać, ale czytać, słuchać, coś robić w każdym razie, każda w swoim świecie odpoczywała, czasem nawet zdarzało się przysnąć. O godzinie dwunastej natomiast stopniowo wracałyśmy do siebie i wszystko zaczynało nas niesamowicie śmieszyć. I potem wpadają do nas ludzie o pierwszej: dziewczyny, wy gadacie do tej pory! Nie, my dopiero zaczęłyśmy, proszę pani… Nie wiem, skąd to się wzięło, ale widocznie potrzebowałyśmy chwili odpoczynku w samotności na koniec ciężkich dni, dwie godzinki nam w zupełności wystarczyły, a potem mogłyśmy wracać do normalnego stanu umysłu. No… normalnego, jak na nas.

Poza szkołą nauczyłam się tworzyć sesję i przeglądać instrumenty w logicu, który to program ma wiele chwalebnych cech, ale bycie logicznym na pewno do nich nie należy. Tak samo nielogiczna okazała się strona Avidu, czyli firmy obdarzającej świat protoolsem. Chciałam sobie zainstalować darmową wersję, to, jak ja się z tą stroną umęczyłam ludzkie pojęcie przechodzi. Chwaliłam się nawet tym trudnym doświadczeniem na montażu, podczas którego rozmawialiśmy również o poleceniach głosowych w komputerach applea. Nie wiem czemu, ale wyobraziłam sobie, jak mówię do mojego maca: komputer, zrób coś z tym, to jest strona avidu! A komputer na to: O Jeeeeeeeezu, znowu?
Oprócz tego wybrałam się na studniówkę moich znajomych z podstawówki, gdzie, jak większość rocznika, byłam uprzejma mocno się przeziębić. W ogóle studniówka ta była ciekawym wydarzeniem, bo na prawdę połowa występujących i tańczących poloneza zjawiła się na tej niezwykle ważnej imprezie z wysoką gorączką, druga połowa natomiast miała przynajmniej katar. Ja wtedy jeszcze byłam w miarę zdrowa, ale szłam z przekonaniem, że jak gdzieś się dorobię, to na pewno tam. Nie pomyliłam się, od trzech dni siedzę w domu, kaszlę i jest mi zimno. Mam za to czas, aby w spokoju poczytać, nadal męczę tego "cheruba" po angielsku, a także, żeby posłuchać muzyki. Czekam na parę płyt, więc dobrze jest. Przy okazji, muszę Ci powiedzieć, Czytelniku, że bardzo lubię obserwować, jak jakiś artysta, którego poznałam jako klubowy support kogośinnego i nawet nie zbyt dobrze pamiętałam jego imie, teraz wydaje debiutancki album. Dumna jestem, że zaczynam znać artystów od początku ich bytności na scenie muzycznej, miło na to patrzeć. Jak już jesteśmy przy debiutach, debiutancki album Aleca Benjamina zjawi się w kwietniu. Mam nadzieję, że do tej pory zjawi się też moja strona z recenzjami. A, no i jeszcze jeden muzyczny news, w Ostródzie będzie w tym roku Julian Marley!

Spadł śnieg. Muszę się wybrać kupić nową laskę. W przyszłym tygodniu pojadę na chwilę do Lasek. W piątek odwiedzam liceum. Nie no… serio, nie mam pojęcia, co ci tu jeszcze, Czytelniku, napisać. Myślałam, że mam więcej pomysłów na ten wpis, ale, jak na razie, początek ferii wygląda właśnie tak. Mam nadzieję, że niedługo pojawi się tu jakiś bardziej dopracowany tekst. Na razie kończę i zapraszam do dialogu.

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Kariera zaczyna się o czwartej rano. – WPis okazyjny.

Są na świecie ludzie, których nie tylko kocham całym sercem i przyjaźnię się z nimi całym umysłem, ale także mają obiecane, że jak dostanę kiedykolwiek życiową szansę na rozwój pasji w pracę, zabiorę ich ze sobą, albo nie pójdę w ogóle. Oto wpis okazyjny.

Niektórzy mówią, że w internecie nie można znaleźć prawdziwych znajomych. W pewnych przypadkach życie mi udowodniło, że to wierutne łgarstwo, choć rzeczywiście, zwykle wolę zaczynać od świata rzeczywistego. Nie zawsze jednak jest to możliwe, możliwe jest za to wpaść na siebie w odmentach wszelakich portali internetowych. I całe szczęście.

Bohaterka mojego dzisiejszego wpisu ma jedną charakterystyczną cechę, o której wie większość osób, które o niej słyszały. Pisze. Umie pisać, znaczy się. I umie pisać dobrze, co by sama nie opowiadała niegdyś na prawo i lewo. To rzuca się w oczy najpierw, rzuciło się i mi. Wszyscy znają moje zamiłowanie do Harrego Pottera, większość osób też wie, że odkąd zdałam sobie sprawę, żę istnieją fanficki, zaczęłam je czytać równie chętnie. Na serię takich fanficków natknęłam się też na pewnym blogu. Przeczytałam, spodobały mi się, przy okazji wiedziałam, że autorka bloga nie jest pozbawiona rozsądku, bo widziałam gdzieś jej wypowiedzi. Na razie było to tylko takie sobie przemyślenie. Potem weszłam na ff.net, (jedną z najbardziej popularnych stron z fanfickami), odnalazłam autorkę i zaczęłam czytać wszystko, łącznie z opisem użytkownika. Okazało się, że autorka jest po realizacji dźwięku! O! I Potter, i dźwięk, i w ogóle cośdo powiedzenia o świecie, pełen pakiet! No więc odważyłam się napisać… Swoją drogą, wiesz, jak śmiesznie mi się teraz patrzy na te nasze pierwsze wiadomości? Zaistniała tu ciekawa sytuacja, bo podczas gdy obie zwykle podchodzimy do nowych znajomości internetowych, jak pies do jeża, od razu udało nam się zamienić parę interesujących zdań o HP i kilku innych seriach. Zgodziłyśmy się co do pewnych wątków, postaci i sposobu pisania ficków, OK, wystarczy, wiemy tyle.

Cięcie. Nastąpił rok, w którym wiedziałyśmy o sobie mniej więcej tyle, co na blogu, ewentualnie to, co udało się powiedzieć na zebraniach, bo obie zaangażowałyśmy się w moderację portalu, na którym ten blog czytacie. I niby nic się nie działo, ale non stop były jakieś rzeczy, które nam się ogólnie zgadzały. A to jakiś komentarz do literatury czy filmu, a to pomysł, jakby można rozwiązać jakiś dźwiękowy problem… Ja oczywiście od razu zaczęłam o ten dźwięk pytać. COś mnie musiało tknąć, bo kiedy bohaterka wpisu autorka zjawiła się na krótką chwilę pod Warszawą, w celu załatwienia jakichś spraw powiedzmy służbowych, to ja wybrałam się ją poznać, pomimo, że od tygodnia leżałam w domu w towarzystwie antybiotyku. Wtedy okazało się, że kolejnym wspólnym tematem są papugi. I zwierzęta w ogóle. Natemat inteligentnych zwierząt, w tym niektórych ludzi, zaczęłyśmy sobie rozmawiać częściej.

Jakoś tak około roku po tym antybiotyku poszłam na dzień otwarty do szkoły w Krakowie, do której aktualnie chodzę. Tam dowiedziałam się kilku rzeczy, które wiedzieć powinnam, aczkolwiek w tamtym momencie bardzo wiedzieć nie chciałam. Wtedy schwyciłam się pazurami i zębami wszystkich, którzy o tej Tynieckiej mieli jakiekolwiek pojęcie. Najbliżej miałam dwie osoby, te dwie osoby zostały wtedy moimi najczęstrzymi korespondentami, miałam więcej pytań, niż mogę zapamiętać i w sumie szkoła została tematem numer jeden. Wróciłam sobie do tych wiadomości, wiesz? I zainteresowała mnie jedna rzecz, o której trochę zapomniałam. My rozmawiałyśmy wtedy o wszystkich innych ludziach, jednocześnie mówiąc sobie mnóstwo prywatnych rzeczy o sobie nawzajem. I jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. Świat wiedział, my jeszcze nie. 😉 Pod koniec wakacji padł na mnie blady strach i, jakby to napisał Makuszyński, serce moje było pełne przerażeń. No więc pytania się nie kończyły, wręcz przeciwnie, każda wątpliwość, od tego, czy trzeba mieć własne prześcieradła, ażdo reakcji na poszczególnych nauczycieli i wychowawców, wszystko musiało być prędzej czy później skonsultowane.

Nie wyjaśnię ani sobie, ani czytelnikom, jak to się stało, ale z tych rozmów o szkole, a trzeba pamiętać, że już będąc w szkole też non stop pisałam lub dzwoniłam z jakąś informacją, zrobiły się nam rozmowy o wszystkim. Przy okazji okazało się, że myślenie na temat pisania lub tworzenia zgadza nam się praktycznie w każdym momencie, że podejście do ludzi mamy dość podobne, albo przynajmniej warte konsultacji ze sobą, że samąszkołe też trzeba czasami przegadać, że to, czego ona o sobie nie wie ja jej mogę uświadomić i, rzecz jasna, odwrotnie….. Że nasze podobieństwa zaczynająnas już przerażać… I tu czas na podsumowanie wpisu.

Dzięki za tyle wypisanych słów, że same mogłybyśmy wydać siedmioksiąg, za wycieczkę do Dziurawego Kotła, za rady i opinie, za świadomość, że mam kogoś, kto się zapyta co robię nawet wtedy, gdy sam dzień ma beznadziejny, za rozmowy o sympatiach nieprofesjonalnych, dziwnych połączeniach i grze na skrzypcach, za to, że coraz częściej dajesz sobie pewne rzeczy przetłumaczyć i umiesz przetłumaczyć je mnie… Słowem, dzięki w ogóle, że mam z kim się życiem dzielić i karierę robić. A propos kariery, obiecuję, że będziemy dobrze współpracować:
Pięknie! Jak Finneas z Billie Eilish.
Z sukcesami! Jak Timberlake z Timbalandem, Macklemore z Ryanem Lewisem czy teżtych dwóch z Daft Punk.
Niezważając na to, jak dziwne rzeczy mogą wyjść! Przyszedł mi do głowy DIplo i Skrillex, no sorry.
Na wielu różnych scenach! Jak Kamil Bednarek ze Staffem.
Nieustająco! Jak Rahim z Fokusem.
Jak ja napiszę, to ty narysujesz i odwrotnie! Jak Rodrick Gordon i Bryan Williams.
Z pełnym zaufaniem! Jak McGonagall z Dumbledoreem.
Możesz dopisać własne, więcej tego miałam, ale wiesz, jak to jest, jak się czegoś nie zapisze od razu. :p

Życzę Ci, abyś była zdrowa. Abyśbyła szczęśliwa. Żebyś czasem odczuła też inne rzeczy, bo odczuwanie jest czasami najważniejsze, też po to, aby potem znów docenić szczęście. Żebyś uwierzyła w siebie, bo przysięgam, jak kiedyśspotkam tego kogoś, kto Ciebie tego oduczył, to zrobię mu coś takiego, że mu się wiele odechce. Żebyśmy za pięć lat miały coś, jak nie jedno, to drugie. Żebyś nadal budziła się o czwartej, ale tylko w celu przemyśleń. A, no i na koniec, oczywiście tego nie mogło zabraknąć, naszej światowej kariery! Ja bez Ciebie do żadnej wytwórni nie idę, ale ty też, jak będziesz pisać podziękowania na końcu powieści, to wiesz… 😉

Niech moc będzie z Tobą!
Ja – Majka

PS "Who am I to tell me who I am?" Mądre słowa. Naszczęście, jak ja nie wiem, to ty mi powiesz i nawzajem.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Jedyną stałą jest zmiana. Rok 2019

"Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana" Powiedział Heraklit z Efezu. Powiedział tak też Sheldon w ostatnim odcinku "the big bang theory". Powiedziała tak również Maja, zmieniając zadanie podczas matury z fizyki. Tego roku nie da się podsumować innymi słowami.

Szczerze mówiąc, nie mam zbytnio pomysłu, jak można w sposób porządny, dokładny i interesujący przedstawić wszystko, co się w tym roku wydarzyło. Nie ukrywam, że bardzo się cieszę, że wszystkie te rzeczy już się stały. Wspomnienia dobre, efekty pożądane, ale za powtórkę dziękuję bardzo. Są takie momenty w życiu, których wielu ludzi, w tym ja, się mocno obawia. Do tych momentów na pewno można zaliczyć zakończenie liceum, bo to i matura, i koniec roku, i wybór dalszej drogi kariery zawodowej, że tak powiem. Pomijając już to całe legendarne "wkraczanie w dorosłość", które mimo wszystko też potrafi wejść na mózg, nie należy zapominać o bardziej przyziemnych sprawach, takich jak: maturę trzeba zaplanować, ładnie się ubrać i zdać. Jedno bardziej irytujące od drugiego. Ale zacznijmy od początku.

Aż dziwnie mi jest pomyśleć, że dokładnie rok temu o tej porze miałam próbne matury, jakieś stresy związane z naukowo-społecznymi sprawami liceum, a także problemy z matmą. Niby tylko rok, a nie zawsze mogę sobie przypomnieć, kim wtedy byłam, bo od tej pory stało się tyle różnych rzeczy, że wydaje mi się, jakby to były ze dwa czy trzy lata co najmniej. Dużo osób powie, że przesadzam, pewnie będzie to nawet prawda, ale rok temu nie miałam pojęcia, gdzie pójdę uczyć się dalej, nie znałam wielu osób, których teraz nie wyobrażam sobie nie mieć w życiu, a także miałam dużo, dużo mniej godzin przejechanych pociągiem. ?
Jestem więc w stanie powiedzieć, że owszem, zmieniłam się dość mocno, bo i moje życie się zmieniło.

Na pierwszy ogień niech już pójdzie ta matura, bo to jednak jakiś tam graniczny moment w życiu, pamięta się go bardzo długo, śni się podobno jeszcze dłużej. Nadal jestem za tym, że maturę się strasznie przerysowuje i demonizuje. Nie przestałam tak uważać i myślę, że ludzie na prawdę nie powinni od tego uzależniać całego życia. Przyznaję jednak, że jest to bardzo ciężkie przeżycie. I to niezależnie od stanu przygotowania do egzaminów. Tak samo zmęczona byłam po polskim, matematyce i angielskim. No… matematyka rozszerzona się trochę wyłamała ze schematu, nie miałam gorszego egzaminu. ? Pamiętam drobne szczegóły, takie, jak oglądanie serialu między maturami, czy też ulgę, kiedy zobaczyłam, że na podstawowym angielskim mamy fragment Harrego Pottera. Jednak o tematach prac lub opinię na temat konkretnych egzaminów można sobie przeczytać na tym blogu trochę wpisów wcześniej. Doświadczenie potrzebne, cieszę się, że zdałam i że mam to za sobą.

Kolejna rzecz, to to, jakim rocznikiem byliśmy. Mówiono, że dobrym, ciężkim, leniwym, zdolnym, dziwnym… W kwietniu jednak sporo osób zaczęło mówić to samo, że trafiliśmy nieco niefortunnie. W kwietniu rozpoczął się strajk, wypadło to akurat przed naszą maturą. Moje prywatne zdanie na ten temat jest już znane, uważam, że jak się ktoś nie uczył przez poprzednie lata, to przez ostatni miesiąc niczego nowego sobie do głowy nie wbije nagle. Zwłaszcza, że to wcale nie był miesiąc, bo ostatni tydzień, to były święta, jeszcze poprzedni, to byłby ostatni tydzień szkoły, nikt mi nie wmówi, że byłyby normalne lekcje. Więc tak na prawdę, z takiej typowej nauki odpadły nam, powiedzmy, dwa tygodnie. Bardziej uciążliwa była niepewność, czy odbędzie się zakończenie roku. I koncert, i rozdanie świadectw… na oba wypadałoby się jakoś przygotować. Pamiętam, jak odwiedzaliśmy szkołę podczas strajku, pamiętam, jak przygotowaliśmy sporo szczegółów koncertu kilka dni przed nim samym… Byłam częścią historii. ?

Kolejną zmianą tego roku jest ten cały Kraków. W maju, między maturami, byłam na dniu otwartym i ten dzień, między wieloma innymi, mogę zaliczyć do tych przydatnych, aczkolwiek nie do powtarzania. Parę tygodni wcześniej dowiedziałam się, że prawdopodobnie pójdę do Warszawy, prawie płakałam z ulgi, że wreszcie wiem, co robić… hmmmm… a jednak nie. Czerwiec, mimo, że wypełniony jeszcze kilkoma wydarzeniami związanymi ze szkołą, czy to dyplom Beci w szkole muzycznej, czy ostatnie pozaszkolne lekcje angielskiego, jednak, kiedy nie miałam nic do roboty, dni zajmowało mi rozmyślanie, co właściwie mam zrobić, jak to wszystko się skończy.
Jak wiadomo, wybrałam Kraków, a moje powody, to materiał na cały osobny wpis, którego raczej nie napiszę. Przyznaję, że kiedy ktoś wyszedł z ośrodka dla niewidomych i jakoś dał sobie radę w szkole zwyczajnej, powrót do ośrodka może sprawiać wrażenie kroku wstecz. Uważam, że niepotrzebnie, ale jednak stereotyp myślenia jest właśnie taki. Mojego myślenia też, uwierzcie mi, że pierwszą moją myślą nie była ogromna chęć wybrania się do krakowskiej szkoły. Jednak, jeśli chodzi o naukę zawodu, człowiek musi się zastanowić, co dla niego lepsze. Dla mnie akurat było pouczenie się dwa lata tutaj, gdzie jestem, a dopiero potem zobaczymy. To nie musi być decyzja odpowiednia dla wszystkich, wcale nie twierdzę, że to jest jedyna droga do nauki zawodu. Mówię tylko, że czasami większej odwagi wymaga, żeby sobie życie na chwilę ułatwić, niż utrudnić, w moim przypadku tak akurat było. A to, ile się nauczę, raczej zależy ode mnie, a nie od tego, że jestem w środowisku niewidomych lub widzących. Przyznaję, że posiadanie dostosowanych materiałów czy testów jest przyjemne. Mam nadzieję, że po dwóch latach i po moich egzaminach wybiorę się gdzieś jeszcze w celu dalszej nauki. Zobaczymy.
Zmiana nie dotyczy wyłącznie szkoły. Do tej pory całe życie mieszkałam we własnym domu. Okazyjne wyjazdy miały zwykle związek ze szkołą, jedną lub drugą, i nie trwały nigdy więcej, niż dwa tygodnie. W Laskach zostawałam tylko jedną noc w tygodniu, resztę zaś mieszkałam w domu. Teraz natomiast musiałam się, przynajmniej częściowo, przeprowadzić do internatu. Nie wiem, czy to przez doświadczenie w Laskach, czy przez to, że lekcje mam interesujące i potrzebne, ale nie jest to dla mnie aż tak duży problem. Jasne, w poniedziałek nie zawsze chce mi się wstać, by zdążyć na pociąg, a w piątek wracam do domu z ulgą, bo w końcu weekend. Funkcjonowanie w tygodniu nie sprawia mi jednak problemu. Wiem, że niektórzy wątpią, więc podkreślę: tak, umiem sama do szkoły dotrzeć i z niej wrócić, tak, umiem sama sobie coś kupić, tak, umiem zalać herbatę i kilka innych, niezwykle potrzebnych umiejętności, też posiadam.

Internat już, to może teraz zmiany muzyczne. Po raz drugi w życiu grałam w zespole muzycznym. Miłe wspomnienia, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze ze sobą zagramy. Każde doświadczenie czegoś uczy, a granie w zespole może dać perkusiście tylko potrzebne doświadczenia.
Po raz pierwszy brałam udział w okazyjnym jam session, dzięki czemu zagrałam sobie przed ludźmi i nie miało to nic wspólnego ze szkołą. Miałam też okazję odwiedzić parę prób zespołu nieco profesjonalniejszego­ od moich i poprzypatrywać się ich pracy. To też dobre doświadczenie, podziękowania należą się Fidelowi. ?
Dalej: Pierwszy raz miałam okazję pracować w zawodzie, a przynajmniej zobaczyć przez chwilę, jak to jest. Warto było! Pozdrowienia dla Tomeckiego. Bycie moim nauczycielem wymaga pewnej ilości cierpliwości i pewnego rodzaju poczucia humoru. Gratuluję, witam w klubie itd.

Zmiany pozostałe:
1. Na początku mojego wieku pojawiła się dwójka. ?
2. Zaplanowałam stworzenie strony z recenzjami.
3. Dwa razy zarobiłam pieniądze. XD. No co, to też ważne!
4. Nauczyłam się jeszcze lepiej oceniać, kto chce ze mną rozmawiać, a kto nie. W 2018 kilka znajomości mi się skończyło. W tym, na szczęście, zaczęło i oby jak najdłużej. Nie wyobrażam sobie życia bez was. ?

O tym trzeba by zrobić osobne wpisy, więc chyba ten będę kończyć. W tym roku pokazywałam na blogu swoje instrumenty, wyrażałam opinię na temat płyt, których trochę wyszło, zobaczyłam kilka świetnych koncertów i doceniłam kilku artystów. To na plus. Na minus może w takim razie to, że nie wiele udało mi się w tym roku przeczytać. Preferowałam raczej czytanie rzeczy, które znam, lub oglądanie seriali. Przyznaję się do tego, jak i do tego, że w tym roku nie był nowy rok, nowa ja, a co za tym idzie byłam taką samą, leniwą Mają, jak zazwyczaj. Z tego powodu pewnych rzeczy, chociażby tej strony z recenzjami, jeszcze nie ma. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się to nadrobić.
Idzie nowe, a ja mam mnóstwo planów, które chciałabym zrealizować. Nie tylko z realizacją dźwięku, ale też ogólnie z muzyką, a może i z moją pracowitością również się coś da zrobić. ? A, no i ten FCE przydałoby się zdać… Aaaaaaa, nie mówiłam wam? Firsta nie zdałam, ale tym razem nie przez moje niedopatrzenie, tylko dlatego, że z Anglii przyszedł arkusz, owszem, w brailleu, ale z angielskimi skrótami. Jeśli ktoś nie wie, a w Polsce to całkiem możliwe, w angielskim brailleu używa się specjalnych skrótów, mających nieco zmniejszyć objętość drukowanych lub pisanych tekstów. Konkretne, popularne w języku i powtarzalne zbitki liter, zastępuje się jednym znakiem. Pomysł jest świetny! Świetnym pomysłem byłoby też nauczanie tych skrótów w Polsce. Chociażby w ośrodkach. Chociażby w liceach… gdziekolwiek! No nie naucza się tego nigdzie. Co za tym idzie, ja tego nie umiem. Mam zamiar się nauczyć, ale jeszcze nie umiem. Poinformowałam o tym Anglików, ale widocznie ktoś się pomylił i przysłał arkusz, dla nich zwyczajny, dla mnie nieodczytywalny. ? Także tak, egzamin w marcu, życzcie mi powodzenia. ?

I to chyba koniec podsumowania. Powinnam napisać o czymś jeszcze? Wiem, że czasami różni moi czytelnicy dziwią się, że o czymś nie piszę, albo piszę… w każdym razie się dziwią, bo coś im tam w obrazie mojego życia nie pasuje. Wyraźcie zdziwienie w komentarzach, chętnie się odniosę, bo może o czymś zapominam. ?

Pozdrawiam was serdecznie i, po czasie, ale jednak, życzę szczęśliwego nowego roku.
ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Nowe aplikacje, książki i przygody montażowe. Wesołych świąt!

Drogi czytelniku!
Obudziłam się dzisiaj i zauważyłam, że mój telefon jest poza futerałem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to ja musiałam go wyciągnąć, a w ogóle tego nie pamiętam. Jak następnym razem napiszę komuś cośgłupiego, to powiem, że zrobiłam to przez sen. Zdjęcie futerału było bardziej skomplikowane, a jakoś dałam radę. 😉

Dawno się nie odzywałam, ale w sumie nie wiem, dlaczego konkretnie. Praktyki skończyły się dobrze, nikogo więcej nie wystraszyłam fleksatonem, siebie wliczając do tego grona, nauczyłam się, jak to jest chodzić do pracy, a przez dwa tygodnie praktyk miałam tylko jeden większy kryzys, kiedy to system odmówił posłuszeństwa i albo nie działało nagrywanie, albo odsłuch. Kiedyś, podczas wycieczki do polskiego radia, ktoś mi powiedział, że każdemu musi się przydarzyć coś takiego. Dopiero to weryfikuje, czy chcesz kontynuować pracę, bo to może być dość stresujące. Rzeczywiście, zdenerwowałam się mocno, ale nie przeszkodziło mi to w dalszej robocie. Doświadczyłam też na własnej skórze, jak trudne może być prawidłowe odżywianie, kiedy przychodzisz do studia na drugą. Przyznaję, że McDonald zarobił więcej, niż zwykle. 🙂

Po powrocie do szkoły nie tylko wstawiono mi ocenę za praktyki, ale także mnóstwo innych ocen, które pojawiały się, nie zawsze wiadomo skąd i po co. Nie narzekam, bo nauka nie szła mi źle, nawet udało mi się dostać piątkę z referatu o musicalach, niemniej jednak odczuliśmy, że zbliża się koniec semestru. Poza tym, wreszcie, nie żartuję i wiem to już na pewno, rozpoczął się prawdziwy, stały plan. Razem z tajemniczym przedmiotem, zwanym audio cyfrowe. Domyślam się, że nie było innej możliwości, ale posiadanie wszystkich godzin audio cyfrowego pod rząd nie było i nie jest dobrym pomysłem. Kiedy jakiś przedmiot jest kilka razy w tygodniu, po dwie lub trzy godziny, jesteśmy w stanie cały ten czas spędzić na nauce. Absolutnie nie jest to możliwe w przypadku, kiedy przedmiot teoretyczny, dotyczący fizyki, dość ciężki, zaczyna się o 13:30, a kończy za piętnaście szósta. Dlatego ostatnio poruszyliśmy dużo więcej tematów, niż tylko przetworniki analogowo-cyfrowe i odwrotnie.
Inna sprawa, to montaż, montaż akurat musi byćw takich długich blokach, bo inaczej nie zdążyłoby się zrobić zadanych projektów. Poza tym, na montażu normalnym jest, że jak ktośzrobił częśćzadania, robi sobie krótką przerwę niezależnie od tego, czy dzwonek był, czy nie. Już parę razy zdarzyło mi się przegapić dwie pięciominutówki, żeby potem w połowie lekcji zagadnąć prowadzącego, czy przypadkiem nie mogłabym skoczyć na chwilę do automatu.
Te automaty, to w ogóle jest osobna legenda, jak wiadomo, automat z kawą jest najważniejszym urządzeniem w okolicy studia. Zaraz po nim jest komputer. :p
Zaopatrzeni w kawę lub cośsłodkiego możemy sobie pracować i do ósmej wieczorem. Co oczywiście nie oznacza, że podczas montażu nie zdarzają nam się wycieczki do innych spraw i tematów. Np. ostatnio bardzo nas zainteresowały możliwości Tap tap See. Tap tap see, to jest taka aplikacja, która rozpoznaje, co widzi na zdjęciu. Sprawdzanie zdolności rozpoznawania zajęło nam sporą część środy. Zdarzało się, że ja zrobiłam zdjęcie i powiedziało "srebrne urządzenie elektryczne", a potem nasz prowadzący zrobił i powiedziało "czarno-srebrny mikser audio". Ha, bo ty nie umiesz robić zdjęć! No cóż, ja zrobiłam zdjęcie kosza na śmieci, powiedziało kosz na śmieci, kiedy prowadzący zrobił, powiedziało, że to rodzaj jakiegoś kasku ochronnego. No bo pan nie umie robić zdjęć! I tak dalej, i tak dalej… Moje ulubione zdjęcie, to zrobiona z bliskiej odległości fotografia gąbek tłumiących na ścianie studia, którą aplikacja opisała jako: biało-czarne paski w paski. Paski w paski nam się spodobały i zabawa trwała dalej.
Zabrałam kilka projektów do domu, może wreszcie coś zrobię. :p Nie to, żebyśmy cały montaż spędzili na obfotografowywaniu całego studia, co to, to nie! No ale… projekty nie są przeze mnie dokończone. Pozdrawiam obu naszych nauczycieli montażu! 🙂 BHP mówi, że nie można pracować non stop.
O właśnie! Mieliśmy wymienić zagrożenia zawodowe jako pracę domową z BHP. Zaczęłam sięlękać. 😉

Oprócz tego, zbliżają się święta, więc ruszyły wszystkie, towarzyszące temu, atrakcje, takie jak koncerty szkoły muzycznej, grupowe pieczenie pierniczków, drobne prezenty i korki po drodze na dworzec. Tutaj czas na anegdotę.

Świąteczne wolne mamy aż do 7 stycznia, dlatego uznałam za stosowne wziąć do domu trochę więcej rzeczy, niż zwykle, w tym moją poduszkę z głośnikiem w środku. Ponieważ wszystko nie zmieściło by się do plecaka, musiałam wziąć coś jeszcze. Obrazek dla twej wyobraźni, Czytelniku Drogi. Na dworcu głównym w Krakowie, w piątkowe popołudnie, zjawiłam się ja. Zacznijmy od mojego imponującego wzrostu i postury, (maleńkie to to, drobne, niewiele ponad metr 50), do tego ciepła, zimowa kurtka, czapka i szalik poupychane po kieszeniach, no bo przecież jest ciepło, a na plecach plecak wypchany tak, że wetknięcie laski w boczną kieszeń graniczyło z cudem. TO nie koniec, bo przy boku miałam swoją małą torebkę na rzeczy podręczne, serio niewielką, ale wypchaną, niczym plecak, a na brzuchu, założony, jak plecak, niemniej wypchany worek z napisem "Kraków". Czułam się, jak wielbłąd, wyglądałam, jak dwa żółwie, a w autobusie poraz pierwszy w życiu zajęłam całe dostępne miejsce.
– I kawałek korytarza. – dopowiedziała przyjaźnie Sylwia, siedząca w tym autobusie przede mną. Do pociągu miałyśmy jeszcze mnóstwo czasu, udało mi się coś zjeść i nie pogubić tych rzeczy po drodze, także mamy sukces.

Jak już mówiłam, do końca przerwy świątecznej mamy jeszcze mnóstwo czasu, a ja już mam troszkę planów. Pierwszym z nich jest testowanie aplikacji od Voice Dream, bo kupiłam dziś dwie, reader (do czytania książek) i skaner, nie muszę tłumaczyć, do czego. Jest bardzo szybki i skuteczny, o czym również dowiedziałam się na montażu. Ten montaż to jednak jest bardzo przydatny przedmiot…

Jak już jesteśmy przy książkach, wspomnę, co czytam. Wróciłam sobie ostatnio do "Cheruba", długiej i interesującej serii o nastoletnich tajnych agentach, z tym, że tym razem czytam to sobie w oryginalnej wersji językowej. Jestem zdumiona, jak wiele różnic jest między wersją polską a angielską. Czasami ładunek emocjonalny, wydźwięk, a co za tym idzie, przedstawienie charakteru postaci może być nieco inne. Znajomi tłumacze, wyjaśnicie, po co to się robi? Wyjaśnicie, dlaczego tam, gdzie w angielskim jest "said", w polskim jest "uciął"? Albo czemu czasem dodaje się przymiotniki, albo wręcz całe komentarze tam, gdzie ich w ogóle nie było? 🙂 Interesująca sprawa. Niemniej serię bardzo polecam, zarówno w oryginale, jak i nie, bo w gruncie rzeczy tłumaczenie jest dobre.
Drugą książką, którą podczytuję równolegle, jest druga część cyklu "tunele" Gordona i Williamsa. Nie wiem, czy to ja dorosłam, czy tłumaczenie jest kiebskie, ale styl pisania podoba mi się znacznie mniej, niż kiedyś.
Z tymi książkami, to jest cała historia, bo jak ja byłam młodsza, a książki istniały dla mnie tylko w formie audiobooków, pozaczynałam mnóstwo różnych serii. Potem, ponieważ "niezmiernie mądrzy" polscy wydawcy wydawali tylko pierwszą częśćw formie audio, reszty zaś świat nie widział, musiałam przestać czytać, no bo jeszcze nie bardzo czytałam na komputerze. A kiedy już wreszcie zaczęłam na komputerze, co z całego serca wszystkim radzę, jeśli nie mogą czytać normalnego druku, to okazało się, że połowy z tych serii nie pamiętam i musiałabym zaczynać od początku, żeby je do końca znać. Nie pamiętam, który cykl zmusił mnie wreszcie do sięgnięcia po wersje tekstowe, jednak autorowi jestem niezmiernie wdzięczna za tę przysługę. No i teraz, czasami zdarza się, że o jakiejś serii sobie przypomnę i zacznę ją wreszcie kończyć. Tak było z "Percym Jacksonem" Rjordana, (przeszedł próbę czasu), a teraz przyszedł czas na "tunele", w tym przypadku jeszcze nie wiem. Pomysł fajny, wszystko dobrze, ale dialogi? Raaaaaany… Mam nadzieję, że potem będzie lepiej. Dochodzą mnie słuchy, że owszem, będzie, no więc czytam.
Za to książką, którą mogę z czystym sumieniem polecić, jest autobiografia Timbalanda. Jak ktoś się interesuje muzyką popularną, hiphopem, produkcją muzyczną, lubi Timbalanda, albo widzi jakikolwiek inny powód, to radzę przeczytać. Nie wiem tylko, czy dorobiła się ta książka wersji polskiej. Nazywa się"the emperor of sound".

Z książkami to na razie tyle, czas na świat muzyczny.
Trzeciego grudnia byłam na koncercie zespołu AJR, a supportem byłbrytyjski zespół Flaws, którego wcześniej nie znałam, ale cieszę się, że ten stan rzeczy się zmienił. O koncercie chyba napiszę oddzielny wpis, bo AJR na to zasługuje.
Co do płyt, co mi się ostatnio spodobało…? Hmmmmm… Brat Billie Eilish wydał EPkę. Jest dobrym producentem i całkiem fajnie pisze, więc lubię te kawałki. Dalej… Wyszło "fine line" Stylesa. Uważam, że wokalistom One Direction bardzo posłużyły solowe kariery. Dużo fajniejsze rzeczy robią, będąc solowymi artystami. Może oprócz Liama, ale to już tylko moje zdanie.
Alec Benjamin wydał nowy singiel.
Odchodząc trochę od tego popu, FooFighters non stop wydaje EPki, w tytułach są numery. Ktoś wie, co oznaczają te numery?
Gramatik wydał płytę, warto sprawdzić.
Warto teżposłuchać zespołu Bombay Bicycle Club, który polecił mi tata,
oraz Postmodern Jukebox, który polecił mi jeden z moich nauczycieli.
Podczas Ostróda Reggae Festival w tym roku w Polsce wystąpi Max Romeo z córką, to raz, a po drugie zespół Jamaram. Jak takie rzeczy są już na początku, to umieram z ciekawości, co jeszcze będzie później. Ale w końcu to dwudziestolecie festiwalu, to nie ma się co dziwić. 🙂 Tak przy okazji, Jamaram teżwydaje płytę, polecam zespół, na prawdę dobry.

I albo mi się wydaje, albo to będzie już koniec mojego wpisu. Teoretycznie chciałam tu więcej napisać o tym, co robię w szkole, ale coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że opisywanie tego jest dość trudne. Konkretne rzeczy dzieją się podczas lekcji, są to krótkie, anegdotyczne przebłyski, a poza nimi istnieje albo precyzyjna i długotrwała praca przy komputerze, albo przebywanie w internacie. Przebywanie w internacie składa się dla mnie z jedzenia, spania i picia herbaty. Z tym spaniem, to w ogóle mamy dziwnie. Często śpimy przed południem, co by odespać. Podczas tego spania często śnią mi się jakieś niespokojne sny, wtym dwa razy, bardzo realistycznie, przyśniło mi się, że byłam w domu. Tak realistycznie, że aż się wystraszyłam świadomości, że nie pamiętam, jak do tego domu wróciłam. Chore. Za to w nocy dzieje się coś dziwnego. Około dziesiątej każda na chwilę wchodzi we własny świat, czyta, słucha muzyki, uczy się, czy co tam jeszcze, nawet czasem śpi. Natomiast koło północy wszystko zaczyna nas śmieszyć, wychodzą nam najgłębiej filozoficzne tematy i najbardziej skomplikowane dyskusje o książkach, muzyce, ludziach, pracy i życiu w ogóle. A potem się nagle okazuje, że my do późna gadamy! :d Taki to mamy internat.

A, no i na koniec ogłoszenie: Ja MUSZĘ! Kupić klawiaturę bezprzewodową. Jak mi się jeszcze raz nie zrobi odstęp, toten laptop wyleci za okno. No cóż, już powinien lecieć, bo w ostatnim zdaniu odstępy nie zrobiły się kilka razy. 🙁

Pozdrawiam i życzę wesołych świąt!
Ja – Majka

PS: W dokumentalnym filmie o Jonas Brothers, na samym końcu, podczas napisów, była jedna, nie wydana wcześniej, piosenka. Bardzo mnie wtedy wzruszyła i żałowałam, że nie jest wydana, tylko jest wyłącznie w filmie.
Doczekałam się po pół roku, już jest wydana. Polecam nawet, jak ktoś zwykle ich nie słucha, serio.

Kategorie
muzyka

niewidomy przybywa do Hogwartu. Audio

Kategorie
muzyka

nowy awatar – kim jestem

Hej hej!

Postanowiłam zaprezentować tutaj tę piosenkę, bo ostatnio bardzo często ją słyszę, siedzi mi w głowie, no i ogólnie uważam, że jest warta zapoznania się. Także ja to tu zostawiam, a co to dla mnie prywatnie oznacza można sobie, jak na maturze, dośpiewać samodzielnie, bo ja tego jeszcze nie wiem. 🙂 Chyba po prostu mi się ten utwór podoba. Zespół Lipali, piosenka "kim jestem".

Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

Między maturą a robotą, czyli praktyki, dygresje i egzaminy

Pod ostatnim wpisem przeczytałam mnóstwo komentarzy, które nakłaniały mnie do listu do "tajemniczego opiekuna", co mnie nieco zaskoczyło. Dlatego postanowiłam posłuchać.

Drogi czytelniku!
U mnie wszystko w porządku. Tak powinien zaczynać się każdy list, od informacji, czy wszystko w porządku i czy wszyscy zdrowi. Ja nie do końca zdrowa od paru tygodni, ale to takie sobie tam przeziębienie, więc leczyłam je wytrwale różnymi metodami, które w końcu zaczęły odnosić jakieś skutki.

Pierwszym sygnałem, że na świecie zrobiło się zimniej, było to, że zmieniłam odzierz. Z piwnicy przyszły do nas rozmaite cieplejsze kurtki, a poza tym przyszedł czas adidasów nieśmiertelnych. Buty te w pełni zasłużyły na swoje miano, ponieważ posiadam je od lat prawie dziesięciu, rosną, maleją, schną, przepuszczają powietrze, nie przemakają, ale też nie jest w nich zbyt gorąco… słowem, są uniwersalne. Poza tym, są, jak powiedziałam, nie do pokonania, i choć lata użytku po nich już widać, ani myślą się rozlecieć. Obiecałam sobie, że będę je nosić ażdo chwili, kiedy dokonają żywota, nawet nie tyle z sentymentu, ile z ciekawości, kiedy ten przykry fakt w końcu nastąpi i w jakich okolicznościach. Przyodziana lepiej i cieplej wybrałam się parę razy do Krakowa, a w Krakowie od 10 do 15 stopni. Jak nie urok, to spóźniony autobus, w Krakowie dość częsty.

W szkole nic nowego się nie stało, cały czas plan istnieje sobie w dziwnym zawieszeniu, a my staramy się uczyć tego, co się da. Podczas montażu uwagi do naszych wątpliwej jakości dzieł przemieszane są z piosenką kabaretową, filmikami na youtubie, a także informacjami w stylu, że jak się "wall-e" z filmu disneya kończył ładować, to wydawał odgłos, jaki komputer applea wydaje przy włączeniu. Tak mnie ten fakt rozbawił, że aż obejrzałam cały film o tym cudownym robocie. Film mi się spodobał, a na dowód dźwiękowy krótki fragment. Mały Wall-e budzi się rano z bardzo niskim poziomem baterii, zmęczony jest tak bardzo, że nie może nogami trafić w opony… no… ten… w gąsinice. W końcu trafia, jedzie ostatkiem sił na taras na dachu i rozkłada bateryjki słoneczne. Do naładowania.

Na percepcji szczerze mówiąc dawno mnie nie było, bo raz ja byłam chora, a raz naszego nauczyciela nie było, w skutek czego mam jeszcze do zdania sprawdzian ze zjawisk fizycznych. Tego testu jakoś się wybitnie nie obawiam, ponieważ to jest fizyka, a z fizyki miewałam jużgorsze rzeczy. Niedługo przed licealnym wystawianiem ocen, będąc przekonana, że z fizyki mam na sto procent trójkę nawet jeśli z ostatniego sprawdzianu bym miała jedynkę, zaczęłam liczyć średnią, nie podejrzewając nic złego. I dobrze, że zaczęłam liczyć, wychodziło dwa. Przy okazji nauczyciel powiedział mi, że fajnie by było, jakbym ja jednak ten sprawdzian zaliczyła. W skutek czego, trzy godziny przed faktem dokonanym, dowiedziałam się, że będę pisać test z rozkładu promieniotwórczego. Matura maturą, do matury mnóstwo czasu, a tu się nagle okazuje, że mam pisać test TERAZ! Mało tego, ja z tego testu muszę coś wiedzieć, bo jak nie, będę miećna koniec roku dwójkę. Nie wypowiadałam się o mojej wiedzy w superlatywach, no ale bez przesady, na trójkę umiałam spokojnie. Nauczyłam się tego, co mogłam, czyli jakichś definicji i wzorów na czas połowicznego rozpadu. Liczyłam, jak mogłam, napisałam coś, cudem boskim trafiły mi się głównie zadania z tym czasem, no i mam tę trójkę na wieki wieków.
Koniec dygresji. Dygresja służyła ukazaniu, że przydarzyły mi się w życiu rzeczy dużo gorsze, niż definicje rezonansu, echa i interferencji, także nauką zajmę się bliżej powrotu do szkoły.

A propos nauki. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że jeśli chodzę do szkoły muzycznej, to jednak wypadałoby zagrać egzamin z instrumentu. Na początku roku dowiedziałam się, że z podstawy programowej realizacji dźwięku wypadł fortepian, nie spodobało mi się to i poszłam po ratunek do szkoły muzycznej. Główny instrument ma być inny, bo tamten jużzdawałam, dobrze więc, może być perkusja, to się nawet bardziej zgadza z rzeczywistością, fortepian jako dodatkowy, a teoria zdana, no bo przecież jużto miałam. Ha! Pamiętajmy jednak, że takie konsultacje z samego instrumentu możliwe nie są, egzamin trzeba zagrać. No OK, będziemy grać. Pan od fortepianu wykazał się przytomnością umysłu i miłosierdziem w sercu, zmieniliśmy program na szybszy… szybszy do nauczenia znaczy się, no i przystąpiliśmy do dzieła zniszczenia. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle.

Mam również nadzieję, że sprawa nie będzie się miała podobnie z językiem angielskim. Język angielski znam dośćdobrze na poziomie średnim, matura nie stanowiła problemu, postanowiłam więc sobie zdać FCE. Nie musi być żadną tajemnicą i uznałam, że to napiszę, bo kogo to w sumie zdziwi, że miałam go zdawać w wakacje, a zdam w grudniu. W wakacje raz ja nie dopilnowałam terminu, a raz termin mnie, bo mnie nie było w Warszawie. W październiku natomiast nie było miejsc. Na zdawaniu w październiku mi zależało, więc pomyślałam kilka nienadających siędo druku słów, gdy się zorientowałam, że z tymi zapisami, to tak trochę przy późno. Zapisałam się na grudzień. Instytut językowy wykazał się dużo większą przytomnością umysłu, niż nie jedna polska uczelnia wyższa. Sami do mnie zadzwonili i zapytali, czego ja właściwie od nich chcę i jakich dostosowań potrzebuję. Odpowiedziałam uprzejmie, że wszystkich i postarałam się wyjaśnić miłej pani, na czym te dostosowania mają polegać i jak je opisać. Żadnych brailowskich skrótów, poza tym wszystko co można. Pani się zgodziła, przykazała załatwiać w pośpiechu, załatwiłam i mam. Gdy pomyślałam po raz pierwszy, że będę musiała zdawać egzamin z instrumentu, mój mózg zrobił takie "oj… ojej…". Mam nadzieję, że podobne wykrzykniki nie przypomną mi się, na przykład, dwa dni przed egzaminem w grudniu. No ale bez przesady, ćwiczenia mam, tematy prac mam, ustnie ktośmnie spyta…
Dygresja numer dwa. Byłam, drogi czytelniku, w Belgii, o czym jużtu pisałam. Nie wspomniałam tam jednak o pewnym drobnym szczególe. A raczej wspomniałam, ale nie dostatecznie wyraźnie i obszernie, jak na skalę zjawiska. Ja w tej Belgii kompletnie przestałam umieć angielski. Rozumieć, co się do mnie mówi, rozumiałam, a i owszem, czemu nie. W mówieniu natomiast prezentowałam sobą jakąś niedojdę flegmatyczną, która nie mogła z siebie wydusić trzech zdań poprawnie i na raz. Istniało to w dwóch wersjach, albo niepoprawnie a dużo, albo odwrotnie. Wróciłam do kraju z mocnym postanowieniem poprawy, poszłam na pierwszą lekcję angielskiego i… jak ręką odiął, po prostu zaczęłam mówić. Rozumiała mnie Nowozelandka, nauczycielka raczej nie poprawiała i tylko raz poprosiłam z żalem, aby mi pozwolono powiedzieć jedną rozbudowaną informację po polsku, bo tego akapitu nawet nie wiedziałam, jak zacząć. Z resztą natomiast nie miałam problemu, słownictwo po prostu było, gramatykę znałam, wszystko było OK.
Mam nadzieję, że na egzaminie w grudniu zaprezentuję tę drugą opcję, choć to nie jest takie pewne, zważywszy, że egzamin ustny będę mieć na końcu całego dnia, wypełnionego egzaminami pisemnymi. Każdy egzamin językowy, czy to matura, czy certyfikat, składa się z czytania, pisania, słuchania i używania, w sensie "use of English". TO ostatnie, to uzupełnianie zdań, słów itd., tak w dużym skrócie. Rozumienie zasad. Na wszystkie te rzeczy ma się na maturze, powiedzmy, około półtorej godziny. Wszystkie te części są umieszczone w jednym arkuszu. Podczas zdawania certyfikatu natomiast, półtorej godziny poświęca się na jedną taką część. Części jest cztery, a na końcu 15 minut ustnego. Ja nie wiem, co ja im tam powiem. Natrętnie pcha mi się do mózgu pamiętne zdanie z mojej matury ustnej. Na pytanie o to, jak wygląda mój dzień w szkole, po opisaniu poranka powiedziałam cośw stylu: mam sześć albo siedem lekcji… no i… yyyyyy… uczę się na nich…? Dziwiłam się potem, że pozwolono mi dalej mówić, bo inteligentniejszy opis planu zajęć w dniu wygłosiłabym w klasie piątej podstawówki. Oczywiście przy następnych pytaniach odzyskałam rozum, ale jak się zamiast obrazka dostaje pytanie o dzień szkolny, to niby co można powiedzieć? I tu sprawdziła się rada nauczyciela, który kilkoro maturzystów uczył na dodatkowych zajęciach. Profesor, który przez ostatnie trzy lata, ze spokojem irytującym i rozbawieniem mniej lub bardziej ukrywanym wykazywał nam różne, popełniane w wypowiedziach idiotyzmy, przed samą maturą poradził uczciwie: słuchajcie, wy po prostu mówcie! Pomylicie się, na pewno się pomylicie, trudno, jedźcie dalej! Żeby mi nikt nie przestał mówić! Nie przestałam, zaczęłam odpowiadać na dalsze pytania, a że wtedy języka używałam nieco więcej, wybrnęłam ładnie i nawet potem usłyszałam o sobie miłą opinię. Wolałabym, żeby egzamin certyfikatowy też wyglądał tak, a nie, jak moje belgijskie konwersacje, opierające się głównie na "yyyyyyyy, like, you know…".
Przy okazji, czy ktośkiedyś zauważył, jak rozbieżne potrafią być wyniki matur z ocenami na koniec? Mój znajomy na matematycznej maturze umiał na piątkę, z lekcji miał trójkę. Ja z kolei na lekcjach miałam trójkę, maturę rozszerzoną natomiast położyłam pięknie. Z angielskiego zaś odwrotnie, wynik miałam zezwalający na studia, a z lekcji miałam czwórkę wywalczoną z trudem. Nasza nauczycielka jest kobietą surową, ale dobrą, i pod koniec roku pozwalała poprawiać przeróżne kartkówki z całych kolumn słówek, z przerażająco dziwnych działów i tematów. Zdawałam to kilka razy w przekonaniu, że nie będę mieć nawet czwórki, co mi się średnio podobało. Ocenę wywalczyłam i wtedy dopiero pożałowałam, że zachciało mi się tak późno, bo akurat angielski był jedynym przedmiotem, który mogłabym sobie spokojnie na piątkę zdać. 😉

Koniec tych dygresji maturalnych! Wyjaśniam Ci więc, Drogi Czytelniku, dlaczego nie piszę tych wynużeń z Krakowa. A no dlatego, że w dniu wczorajszym rozpoczęłam praktyki zawodowe. W wydawnictwie od razu udało mi się przyprawić koleżankę z kabiny obok o wybuch niepochamowanej wesołości, ponieważ znalazłam fleksaton. Fleksaton to jest takie przemyślne, metalowe urządzenie, które w kreskówkach często służyło za odgłos duchów, zaklęć i dziwów wszelkich tego rodzaju. Tu próbka.

No więc ja ten instrument magiczny wzięłam do ręki, a znalazłam go na biurku obok komputera. Doskonale wiedziałam, że należy on, fleksaton, nie komputer, do Tomka, mojego znajomego prywatnie i opiekuna praktyk służbowo, wiedziałam też, że nie będzie miał on nic przeciwko, abym sobie przetestowała urządzenie. Zapomniałam jednak, jak toto się potrafi drzeć. Fleksaton rzecz jasna drzeć, nie Tomek. Najpierw chciałam tylko szturchnąć jednąz kulek instrumentu, okazało się jednak, że bez wzięcia tego do ręki kulki nie bardzo chcą się ruszyć. Wzięłam poprawnie diabelskie urządzenie w dłoń i machnęłam na próbę. Instrument zawył przeraźliwie, Julka ryknęła śmiechem, a ja wyskoczyłam z rerzyserki, zapewniając, że to niechcący i że ja nie miałam pojęcia, że to tak walnie. Instrument pamiętałam jeszcze ze szkoły muzycznej, nie doceniłam jednak siły wyrazu.
Dziś poszło lepiej, nic nie rozkręciłam na pełen regulator, nic nie zepsułam, za to nauczyłam siępodstawowych czynności roboczych i jutro prawdopodobnie zasiadam za sterami. Trzymam kciuki, żeby pani lektorka miała do mnie cierpliwość. Ja do niej nie muszę mieć, ona sięprawie w ogóle nie myli. 🙂

Życz mi szczęścia, Czytelniku Drogi, a ja wracam do przerwanych lektur i filmików. TO moje twórcze zajęcie na dziś.

Pozdrawiam ja – Majka

PS: Macie, co chcieliście, czekam na listy zwrotne. 🙂

Kategorie
co u mnie

Autobusy, nieobecności, kosmici… co tam u mnie?

Pytanie "jaki to przystanek", to pytanie dość kluczowe, kiedy jest się niewidomym pasażerem autobusu. To pytanie jest jeszcze ważniejsze, jeśli ten autobus aktualnie nie dzieli się przydatną wiedzą o swojej lokalizacji przy użyciu umieszczonych gdzieś na górze głośników. Niestety, to niezmiernie ważne pytanie zadałam wczoraj w momencie, kiedy autobus ruszał właśnie… z tego właściwego przystanku w dalszą drogę. Wysiadłam sobie dwa przystanki dalej niż trzeba, mając niezbyt wysokie mniemanie o własnej inteligencji i zaczęłam szukać dobrych dusz. Dobra dusza się znalazła, w prostych słowach poinformowałam uprzejmego pana, że w sumie, to nie wiem gdzie jestem, więc jakby mógł mi wyjaśnić, gdzie jest przystanek w drugąstronę, byłoby super. Pan przeprowadził mnie na ten drugi przystanek, po drodze, o ile się zorientowałam, bardzo się starając, abym nie musiała iść po schodach. Jak wiadomo, schody są dla niewidomych półapką wręcz zabójczą.
Kilkanaście minut później niż zamierzałam wysiadłam z autobusu na przystanku Konopnickiej i, mrucząc pod nosem coś, co podejrzanie brzmiało jak: "dodupytakiewczasy", ruszyłam w drogę do szkoły.

To zdanie z powodzeniem mogłoby równieżpodsumować mój pierwszy tydzień listopada, w którym to tygodniu odmówiłam posłuszeństwa i nie pojechałam do szkoły, twierdząc, że jestem chora. Chora rzeczywiście byłam, bo gardło na zmianę z katarem leczyłam od dwóch tygodni, co dwa dni czułam się, jak przejechana czołgiem, a w prawym uchu co jakiś czas słyszałam dziwny, nie ciągły, nie głośny, ale nieco denerwujący odgłos. Na pocieszenie uznałam z mojąmamą, że to kosmici przekazują mi jakieś ważne informacje. No więc dni mijały, kosmici do mnie mówili, a ja siedziałam w domu i marnowałam czas, w celu wyleczenia się przed wyjazdem do Belgii.
Do Belgii wybierałam się na jeden z eventów związanych z ICC, drugi już ICC weekend. Taka niewielka wizytówka ICC, nieco mniej ściśle zorganizowana, niż wyjazd wakacyjny, mająca chyba bardziej służyć integracji. Choć oczywiście warsztatów też tam nie brakuje, w tym roku na przykład dostałam się na warsztat z HTML, który bardzo mi się podobał. Inna rzecz, która mnie tam ucieszyła, to okazja do zagrania w Dungeons and Dragons. Jeszcze nigdy nie grałam w grę RPG na żywo, teraz mam już pierwszą sesję za sobą.
Minusy? Minusem było na pewno, że było tam strasznie, masakrycznie, ekstremalnie wręcz zimno. Nie wiem czemu aż tak, tak trafiliśmy może, no ale zimno było non stop i bardzo. Dodatkowo nie wszyscy się zorientowali, że impreza, jaka będzie urządzana w sobotę wieczorem, odbędzie się w miejscu dosyć oddalonym od budynku, w którym spaliśmy. Fajnie by było jednak taką informację przekazać wszystkim, bo ja na przykład, nie wiedząc, że to nie jest po drugiej stronie ulicy, nie wzięłam nic na siebie. Okazało się, że idzie się tam koło dziesięciu minut, więc mój stan po powrocie można sobie wyobrazić. Cudem było, że się bardziej nie załatwiłam z chorobą. Mówiłam już, że zimno?
Drugim minusem było, choć to trochę dziwnie zabrzmi, że chyba tym razem było za dużo osób z jednego kraju. Nie to, żebym miała cośdo faktu, że w Belgii jest za dużo Belgów, ale… Nikogo nie winię, w sumie, gdybym miała przy sobie wielu Polaków, teżbym pewnie dużo mówiła po polsku… No ale na takim wyjeździe, jak się nagle okazuje, że jesteś w pokoju ty, a oprócz ciebie pięć osób z Belgii… I oni non stop mówią w swoim języku… no, prawie non stop… Można się zmęczyć. Wtrącić się do rozmowy w barze na dole też było dość ciężko, bo królował wszechobecny flamancki, ewentualnie francuski, czasem teżsłyszało się Włoski, bo jakieś osoby z włoch były. Tak dla porównania, z Polski osoby były cztery, z Anglii dwie, z Niemiec natomiast, tylko jedna osoba.
ICC weekend kończył się w niedzielę, natomiast ja zostawałam w mieście do poniedziałku, bo była tam też moja rodzina i chcieliśmy tam spędzić jeszcze trochę czasu. Moja siostra przechodzi właśnie, w końcu, etap Harrego Pottera. Na razie niestety tylko filmów, ale może uda mi się to zmienić. Ucieszyła się więc bardzo, kiedy się okazało, że lalki przedstawiające postaci z HP w jednym sklepie są tam dostępne za dużo niższą cenę, niż w Polsce. Zapłaciła tyle, ile za jedną taką lalkę, kupując sobie trzy. Wykazała się cierpliwością i nie otworzyła, dopuki ja nie dołączyłam do rodziny, cobym mogła dokonać tego uroczystego czynu wraz z nią. Przez ten zakup mamy już w domu Harrego, w stroju do quidditcha, oraz Rona, McGonagall i DUmbledorea, w strojach normalnych, szkolnych. Podejrzewam, że czeka nas jeszcze Ginny i Malfoy, no i będzie komplet.
Pozostały czas w Belgii spędziliśmy na spacerowaniu, oglądaniu miasta i jedzeniu, czyli na czynnościach, które sprawdzają się tam najlepiej. Zimno pozostawało nadal.

Do Polski wróciliśmy w poniedziałek, a w drodze powrotnej zatkały mi się uszy. Nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego gdyby nie to, że po pierwsze, kiedy leciałam do Belgii nie było aż tak źle i myślałam, że teraz też dam radę, a po drugie nigdy jeszcze nie było to dla mnie tak męczące. Może to z powodu choroby, ale uszy bolały mnie dość porządnie, źle słyszałam do następnego dnia, a kosmici w prawym uchu chyba urządzili imprezę urodzinową.

I tym sposobem wracamy do dnia wczorajszego, bo po powrocie z Belgii prawie od razu poszłam spać, a następnego ranka trzeba było udać się do szkoły. Z powodu zastępstw nie musiałam się obawiać spóźnienia na pierwsze dwie godziny. Same pociągi miały takie opóźnienia, że aż w nagrodę na dworcu zachodnim w Warszawie rozdawali darmowe żetony do automatów.

Jakich zastępstw? Co za zastępstwa? Już miało nie być zastępstw! Dziwi się teraz mój wierny czytelnik. Bardzo to jest zabawne… niezmiernie wręcz… Już tłumaczę.
Otóż, wersja na dzień dzisiejszy głosi, że zastępstw nie będzie od grudnia. Tak na prawdę, to od przyszłego poniedziałku, ale wtedy szkoła policealna ma praktyki, więc efektów raczej od razu nie zobaczymy. Na praktyki wybieram się do wydawnictwa audiobooków Storybox, w którym będę się uczyć wielu przydatnych umiejętności zawodowych, a także raz czy dwa razy odwiedzę różne punkty gastronomiczne, znajdujące się w bezpośrednim pobliżu lokalizacji studia. Jednego i drugiego już się nie mogę doczekać. 😉

A propos nie mogę doczekać, w nadchodzącym miesiącu wybieram się na dwa koncerty. Pierwszy to koncert… uwaga, bo sięnie spodziewałam… Aleca Benjamina. Te bilety, co to ich nie było, jednak były, tylko w jakiśdziwny sposób nie bardzo chciały się pojawić na ticketmasterze. Bez problemu na tomiast zdąrzyłam kupić bilety na drugi koncert, zespołu AJR. Trochę trudno mi ocenić i szybko opisać ich muzykę, powiem więc, że to coś pomiędzy twenty one pilots a imagine dragons, z tekstami oryginalnymi, a podkładami wręcz przekombinowanymi produkcyjnie. Tym bardziej chcę zobaczyć, jak to wygląda na żywo. Do obróbki swojego materiału używają protoolsa, dogadamy się. 🙂

Co do tego dogadania, po wyjeździe do Belgii uznałam, że odzwyczaiłam się od angielskiego. Dziwne to dla mnie, bo niby wszystko rozumiem, ale słowa uciekały mi jeszcze bardziej, niż zwykle. Wróciłam do Polski, zasubskrybowałam storytell i zaczęłam czytać książki. Możę pomoże, muszę wrócić do języka, bo za miesiąc się okaże, co pamiętam. Co do samego serwisu, angielskich książek dużo, polskich mniej, ale też nie jest źle. Dużo biografii, które ostatnio lubię. 🙂

Na koniec wpisu rekomendacje.
Książka: Ed Sheeran. Napisał to Sean Smith, szczegółowa i ciekawa biografia, w której nie tylko jest sporo o Sheeranie, ale też o zespołach, których słuchał, które słuchały jego, które akurat były popularne na rynku… no w ogóle sporo tam jest. Nie wiem, czy jest dostępna po polsku, obawiam się, że na razie nie.

Płyta: Nadal Daft punk – random access memories. Jak ktoś szuka bardziej stylu songwriterowego, to the scribt – sunsets and fullmoons. Też się parę ładnych utworów znajdzie. Labrinth też wydał płytę, wreszcie, po 7 latach.

Film: "yesterday". Już dostępny z audiodeskrybcją po angielsku. Napisy można pewnie znaleźć. Przypomnijmy sobie Beatlesów, bo warto. 🙂

No i to chyba tyle, jak na ten wpis. Coś mało o szkole było, ale to może dlatego, że i szkoły jakoś mało. Mam prace z BHP, wypisać zagrożenia związane z zawodem. I drugą, z wiedzy o muzyce, o jakimśgatunku z XX wieku. I sprawdzian z percepcji do zaliczenia, bo mnie nie było. I to wszystko za dwa tygodnie. 🙂

Pozdrawiam ja – Majka.

Kategorie
muzyka

nowy awatar – wszystko, wszędzie, zawsze… Ze specjalną dedykacją

Witajcie witajcie!

Oto piosenka Jasona Mraza, która podobała mi się już dawno, a teraz wiem, co oznaczała. 🙂 Tytuł utworu to "ewerywhere". A poniżej takie krótkie podsumowanie niektórych ludzi, których znam, do których owa piosenka nawet by mogła pasować.

On jest wszędzie, wszystko z nim,
wszystko widział, wszędzie był,
Każda z sław jego znajomym.
Świat, to w sumie jego pomysł.

Wszystko wie lepiej od ciebie.
Skąd? A po co ci to wiedzieć?
Nie oglądaj się za siebie,
będzie tam, gdy o tym nie wiesz,

a gdy chcesz, to go nie będzie,
bo jest, jak mówiłam, wszędzie.
Znajdzie cię na krańcu świata…
To dla ciebie ten awatar.

Miłego słuchania życzę i polecam, jak wszystko Mraza z resztą.

Pozdrawiam ja – Majka

PS Pozdrawiam osobę, która doskonale wie, że dedykacja jest dla niej. Do tablicy cię po nazwisku nie wywołam, no bo po co? 🙂

Kategorie
muzyka

piątkowy mix od apple, reakcja na playlistę

Hej hej!
Jak zobaczyłam, co mi apple przygotował w piątkowym mixie nowej muzyki, to uznałam, że aż wam o tym napiszę. Rzadko sięzdarza, żeby w jeden piątek było tak dużo nowych rzeczy od artystów, których znam albo i znam, i lubię. Zdziwiło mnie to niezmiernie, postanowiłam więc, przy pierwszym odsłuchu zapisywać wrażenia na bloga, bo dawno nie było wpisu muzycznego.
PS: Ponieważ ja streamingu używam najwięcej w podróży lub przerwach w dniu, często słucham na nim czegoś, co mnie uspokaja i rozluźnia, relaksuje i ogólnie nie wymaga zbyt wielkiej aktywności. Niech więc was nie zdziwi ilość popu na tej playliście. Ewentualnie obecni są teżsongwriterzy, których ambicja w tekstach jest zależna tylko od nich. 🙂
Jak ktoś chce się dowiedzieć, co mi dziśapple podrzucił, to zapraszam.

1. Cody simpson – golden think.
Cody Simpson ostatnio jest z definicji artystą raczej singlowym, niż albumowym. Ostatni album powstał z połączenia mnóstwa EPek, które wydawał. Przyzwyczaiłam się więc, że co jakiś czas, od 2 tygodni do 2 miesięcy, coś się od niego pojawia. Przez ostatnie miesiące odpoczywał, czekałam więc, ostatnio nawet zapomniałam. Ten mix jednak, jak mówiłam, jest pełen nowych rzeczy od moich ulubionych ludzi, Cody na pierwszym miejscu nie dziwi mnie więc zbytnio. 🙂 Co do piosenki samej w sobie, no cóż… Jak na niego typowa, ale już się zdążyłam stęsknić, także to dobrze. Tylko gitara i wokal z dodanymi sporymi efektami mnóstwa pogłosów.

Swoją drogą, nie wiem, czy już tu to mówiłam, ale mi się piosenki Simpsona zawsze kojarzą z morzem. To chyba dobrze, zważywszy, że on pływać umiał, zanim umiał chodzić, wychował się nad oceanem, zanim rozpoczął karierę trenował pływanie, a jak karierę utrzymał, zaangażował się w ochronę oceanów. Także z wodą ma dośćdużo wspólnego. 🙂

2. Selena Gomez – loose you to love me.
Słyszałam już, że Gomez wydała nową piosenkę. Internet miał świra na punkcie, że "o mój Boże to na pewno jest o Bieberze"… W sumie normalka. W ogóle to jest bardzo ciekawe. Ciekawe, jak wkurzające było dla niej być w centrum zainteresowania i, jak z nim chodziła, i jak zrywali, i potem, jak pisała cokolwiek, a cały świat pytał: "a to o nim? O nim? No na pewno o nim!". Rany! Zrywanie jest ciężkie samo w sobie, a jeszcze takie cośprzy okazji… Ale o nim, czy nie o nim? Jezu, nie wiem! Nie zdecydowałam się jeszcze!
W każdym razie, jak na Selenę, sztuka obroni się sama. Nie zważając na to, o kim jest ta piosenka, stwierdzam, że wyprodukowana jest bardzo ładnie… W ogóle ja chyba bardziej lubię te wolne piosenki Gomez.

3. Hayley Kiyoko – Demons.
Uuuuu, w sam raz na Halloween. Fascynuje mnie umiejętność pisania o rzeczach smutnych / strasznych w sposób tak wesoły i taneczny. Może to jest jakiś sposób na poradzenie sobie ze swoimi demonami?

4. Cimorelli – believe in you.
Po pierwszych taktach widzę, że piosenka motywacyjna. Siostry Cimorelli robiły kiedyś, no i w sumie teraz też, dość fajne covery, a czasem zdarzała im się i oryginalna piosenka. Tych coverów kiedyś sporo słuchałam, może dlatego apple uznał, że mi się spodoba i ta propozycja. Pomysł kupuję, ale chyba wolałabym acapella. Z tą muzyką, przynajmniej w drugiej części utworu, coś jest nie tak. Jakby się nie mogli zdecydować, czy chcą delikatnie, czy jednak nie. Wokal mocniej, a basu wcale… coś mi sięnie zgadza.

5. Alex Aiono – I can't be me.
Serio? Ja sobie dodałam jedną czy dwie jego piosenki! A teraz jest w każdym mixie! Co jest?
Piosenka może być w radiu, ale w mojej bibliotece chyba by się nudziła. Co do słów, chłopak śpiewa, że nie może być przy kimś sobą. Jak dla mnie, należy skończyć ten związek.

6. Sheppard – die young.
O! Nowy singiel, dawno nie było! Australijski zespół może i jest trochę monotonny w twórczości, ale mnie zwykle te ich piosenki jakoś tam urzekają. Lub może bardziej… porywają, bo większość utworów mają raczej energicznych. 🙂 Żyjmy tak, jakby każdy dzień miał być twoim ostatnim. Tak by można podsumować słowa tej piosenki. Chciałoby się powiedzieć, że interesujący moment na wydanie Takiego utworu. :p

7. The Black Eyed Peas & Anitta – eXplosion.
Zawsze wychodzę z założenia, że artyści w jakimś stopniu decydują, za co się biorą, więc to, że nagrywają w jakimś dziwnym dla siebie stylu, oznacza, że im się ten styl podoba. Więc, jak ktoś nagrywa coś, co kompletnie do niego nie pasuje, bardzo proszę, można miećpretensje, ale tylko do nich. Albo w sumie, to po co miećpretensje? Po prostu oni lubią inny styl, niż my, no nie? Nie mogę wymagać od takiego, na przykład, WIll-I-ama, żeby lubił zawsze to samo, co ja, prawda? W każdym razie, stanowczo wolę BEP w wersji starszej, hiphopowej, niż nowszej, klubowej. Te osie czasu już nam się troszkę pomieszały, bo już zdążyli po swoim powrocie z przerwy wydać album zdecydowanie bardziej w starszym stylu, ale… W każdym razie ta nutka jest mocno klubowa / radiowa. I jakoś tak nie moja.

8. Camila Cabello – easy.
To takie sobie, nie ma szału chyba.

Tak samo, jak ta nowa piosenka z Shawnem Mendesem – seniorita, strasznie tego nie lubię.
Za to bardzo bardzo bardzo słucham piosenki pt. "liar", też Camili. A już wykonanie w BBC live lounge? Super! Serio, byłam zaskoczona. Prawdziwe, żywe instrumenty? Co tu się wydarzyło?! Zobaczcie tutaj.

9. Josie Dunne – stay the way I left you ft. dahl.
Czyżby muzycznie pokazana komenda "zostań"? :p
ZOstawiła kogoś, ale chyba nie bardzo chce, żeby sobie kogośinnego znalazł.
Skąd ona w moim mixie? A no dlatego, że jest sobie jej piosenka "school for that", która nie tylko jest w mojej bibliotece, ale także figuruje w utworzonych przeze mnie playlistach.
Co do "stay the way I left you", całkiem przyzwoity duet.

10. Why don't we – mad at you.
Jaki śmieszny początek! Jak taka bajeczka. :d Ogólnie ten boys band mnie jakoś wybitnie nie zachwyca. Ta piosenka nie jest wyjątkiem, może sobie lecieć, ale nie robi na mnie większego wrażenia.
Jakbym miała polecić jakąś ich piosenkę bardziej wartą uwagi, to bym powiedziała o "trust fund baby". To miało przynajmniej dość oryginalny tekst. Nie to, żeby miał cośz tym wspólnego ten, co im ten tekst napisał… taki jeden Anglik, o którym na tym blogu już jest mnóstwo innych wpisów…

11. Anthem Lights – Stupid Deep.
Co to kto to? Nie mam pojęcia, ale utwór całkiem ładny. Od fortepianu się zaczyna i z fortepianem pozostaje, podkład jest wspierany licznymi chórkami. Ostatnio w ogóle używanie głosu do tworzenia muzyki robi się coraz bardziej popularne. Widzieliście, ile jest zespołów typu Pentatonix?

12. Tatiana Manaois – Love Me the Right Way.
Kolejna zagadka. Nie wiem, skąd ta pani się tu wzięła. Oryginalności mało, ale potańczyć można. W ogóle podkład w porządku. O…? Może podejście w tekście jest bardziej wyjątkowe, niżmi się zdawało? Hmmmm…

13. Anthony Ramos – figure it out.
Songwriter style, witamy w domu. Lubię, jak ktoś zawiera w tekstach jakieś takie zwykłe czynności, że słucha muzyki, co robi w ciągu dnia itd. Żeby pokazać to, o czym mówi. Myślę, że to bardziej charakterystyczne i ciekawsze. Bo w ten sposób każdy pisze o czym innnym, lepiej poznajemy autorów tekstów.

14. AJR – dear winter 2.0
Uuuuu, myślałam, że to druga częśćtej opowieści! Od początku zaczynając, to na ostatnim albumie AJR pojawiła się ta, na swój sposób wzruszająca, piosenka. Czemu wzruszająca i czemu ciekawa? To polecam sprawdzić samemu, uważnie słuchając tekstu lub czytając jego tłumaczenie. Wersja wydana na albumie składała się z gitary, wokalu i delikatnego pogłosu. Już. Tyle. Myślałam, że wersja 2.0 jest kolejną częścią tekstu, podczas gdy, tak na prawdę, jest po prostu tą samą piosenką z większą ilością instrumentów. No OK, całkiem fajna aranżacja, tylko trochę skojarzenie nie takie. 🙂

15. FRANKIE – Underdog.
Nie wiem. Pop. Może sobie być.

16. Ania Rusowicz – Fake.
O, lubię ją! Muzyka, jak dawniej, tekst jak dawniej, ale pisany dzisiaj i dzisiejszymi słowami. Super. Muszę się zabrać za ten jej nowy album, stanowczo.

17. Dawid Podsiadło – Najnowszy Klip (na żywo, akustycznie).
Piosenki nie oceniam, jako nową, bo ja jużsłyszałam i oryginał, i to wykonanie. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo lubię Podsiadło, jako autora tekstów. Bardzo dobrze udaje mu się uchwycić jakieś takie potoczne, trudno odtwarzalne elementy dialogu, które pozwalają sobie doskonale wyobrazić scenę, którą opisuje. Człowiekowi się wydaje, że to widział. Słuchając jego płyty mam wrażenie, że opowiada konkretnie mi o konkretnych wydarzeniach. Świetna sprawa.

18. Zbigniew Wodecki – my way.
Yyyyyyyy… OK? Jako album pokazuje mi się "dobra muzyka". Jeśli to jest w mixie z nową muzyką, oznacza to, że ta płyta weszła do serwisu niedawno. Nie widziałam jej jeszcze. Utwór ładny, trochę taki, że moglibyśmy go zagrać na koncercie dla maturzystów. 🙂

19. Bovska – Leżałam.
Będzie ciekawie. Słowa zmierzające do tego samego, co zawsze, ale napisane ciekawiej, niż większość radiówek. Bowska w swej dobrej formie. Jak mam posłuchać takiej muzyki po polsku, to na pewno ona znajdzie się wśród słuchanych. 🙂 Muszę się jej jeszcze przyjrzeć. Taki… alternatywniejszy pop?

20. O.S.T.R. – M****A Lisa.
O właśnie! Muszę sprawdzić, co nowego robi Ostry. CHociaż tej piosenki chyba nie ogarniam. No ale mistrzem słowa, to on jest.

21. Ben Platt – RAIN.
Ben Platt to jest ten, co grał w "dear evan hansen" na broadwayu. Tam mi się podobał. W niektórych swoich piosenkach też jest fajny. Tutaj… W sumie też ładnie. Wokal ma przyjemny i jakoś widać w nim cały czas ten teatr.

22. OneRepublic – Somebody To Love.
Ja chyba wolę starsze OneRepublic. "Apologize"… czy coś… To teraz, to takie jakieś… Jak wszystko.

23. Haschak Sisters – Call It a Day.
O, a one tu skąd? To jest taki niewielki zespół, chyba też rodzinny, jak Cimorelli, nagrywają takie śmieszne piosenki o swoim życiu. O różnych problemach, które sięma między, ja wiem? Dwunastym a szesnastym rokiem życia. :d

24. JP Cooper, Stefflon Don & Banx & Ranx – The Reason Why.
O, Emili by się spodobało, ona lubi JP Coopera. Doceniam. Można zrobić fajny cover akustyczny. Może do biblioteki nie dodam, ale… Może do którejś z playlist…?

25. Stormzy – Wiley Flow.
O, Stormzy! Kocham jego akcent. Jak go widzę, to widzę Londyn. No więc ten utwór też. :d

Oto skończyło mi się 25 piątkowych piosenek. Polecam apple music, jak nie znajdzie czegoś ciekawego, to chociaż pośmiaćsięmożna. 🙂
W komentarzach proszę o pytania muzyczne, bo chyba sobie niedługo o tym więcej popiszę. 🙂

Pozdrawiam was ja – Majka

EltenLink