Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

My się nie przeprowadzimy do mniejszego domu, my ten duży dom wypełnimy ludźmi! Czyli dużo metrów kwadratowych niebieskiego nieba

Państwo Bernie i Tim Websterowie mieszkają w typowym jak na tamtą zabudowę domu, który jest wielki, a nie wygląda. :d Na dole macie niby tylko salon połączony z jakby jadalnią, a w dół się schodzi do części z kuchnią. Ale co z tego, jak potem macie klatkę schodową z chyba 6 zakrętami, a na każdym z tych półpienterek musi być jakieś pomieszczenie, chociażby łazienka. Kiedy pierwszego dnia otworzono nam drzwi i prawie od razu pokazano pokój, muszę przyznać, że się nieco wystraszyłam. Wcale nie akcentu ani nowych wrażeń, odniosłam po prostu wrażenie, że będzie to bardziej coś w stylu hotelu, niż domu. Przecież jest duży, dużo może być do roboty, nie znam ani tych ludzi, ani ich zwyczajów, może my wcale nie będziemy spędzać czasu z nimi, tylko ze sobą. Nie mogłam się bardziej pomylić.

Pan Tim Webster, kiedy kilka dni później rozmawialiśmy przy posiłku, jak zwykle z resztą, opowiedział mi taką historię.
"Kiedy mieszkała tu z nami trójka naszych dzieci, zrozumiałe było, że mamy taki duży dom. Kiedy oni się od nas wyprowadzili wszyscy się zastanawiali i my się zastanawialiśmy, czy by nie znaleźć czegoś mniejszego. I wiesz co? Powiedziałem, że nie, nie będziemy się przeprowadzać do mniejszego domu. My po prostu wypełnimy ten dom ludźmi."

Mieliście całkowitą rację, świetny pomysł! I tak to się zaczęło, a teraz państwo Webster przyjmują u siebie różnych turystów ze świata od jakichś 15 lat. Może nawet więcej, nie pamiętam, wybaczcie. Co może być też źródłem mnóstwa ciekawych opowieści, ponieważ oni coś opowiedzą gościom, goście im… I tak żyją w zgodzie z mnóstwem krajów, co mnie wcale nie dziwi. Bernie zawsze ma rękę na pulsie, wie doskonale, co gdzie jest, dzięki Bogu. Zawsze miała dla mnie uśmiech, dobre słowo i, rzecz jasna, torbę z lunchem, którą wręczała mi każdego ranka przed wyjściem do szkoły. Tim natomiast od razu zrozumiał, co jest dla mnie najważniejsze, co w sumie nie jest dziwne zważywszy na ich kulturę narodową. "Would you like a cup of tea?" – "Chciałabyś herbaty?". Kto zna mnie lepiej ten wie doskonale, że herbata jest jedną z rzeczy niezbędnych do egzystencji. Tim wpadł na to też dość szybko i po kilku dniach, tuż po zadaniu tego pytania, oboje wybuchaliśmy śmiechem, uznając, że pytanie było niepotrzebne. Cóż można jeszcze o nim powiedzieć? Być może to, co sam o sobie mówił, to znaczy, że uwielbia notesy (dostał od nas notesy z Żyrardowa) oraz to, że często gubi różne rzeczy. I to by sięnawet zgadzało.

I szczerze mówiąc, właśnie skończył mi się pomysł, jak wam oddać mój pobyt w tekście. Chciałabym wam opowiedzieć, o naszych śniadaniach, wszyscy lekko śpiący, ale zamiast na to narzekać, śmiejący się z tego. O naszych obiadach o osiemnastej, to w ogóle jest magia w ich kraju, że się wtedy je. Siadaliśmy do stołu i rozmawialiśmy o tym, jak nam mijał dzień, co udało nam się zrobić, jak nam smakuje jedzenie. Mój kolega zabiłby mnie, gdybym tego nie napisała, więc piszę. Na obiad często były takie dania, które mi najbardziej odpowiadają, czyli kurczak z czymś. Z ryżem, z różnymi sosami, z warzywami i przyprawami. Bardzo smaczne! Jak po dniu w szkole, po lekcjach i warsztatach, zasiadasz sobie do stołu, dostajesz super lasagne, dostajesz dokładkę, dostajesz truskawki z lodami na deser, a potem bez pytania otrzymujesz herbatę w salonie… ludzie, jesteście w raju. Mogę wam też wspomnieć o naszym kominku w salonie, w którym czasami gospodarze rozpalali ogień. Można sobie tam było siedzieć na miękkich sofach, pić herbatę, jeść te truskawki i… po prostu istnieć sobie w spokoju. Miłe było to, że czasami moi gospodarze siedzieli sobie i oglądali serial, ja siedziałam z nimi i robiłam coś na komputerze i już. Mogliśmy sobie wspólnie odpocząć, czasem wymieniając opinie na temat swoich zajęć. Nie było tam żadnego wymuszenia czy sztywnej atmosfery, co w ogóle zdaje się być ich cechą charakterystyczną. Nie chcę być źle zrozumiana, ale powiedzcie mi, jakby to wyglądało w Polsce? Wyobraźcie sobie, że są goście, z innego kraju, na tydzień, w waszym domu… umawiamy się na 8:30 na śniadanie. No to Polacy już przynajmniej kwadrans wcześniej są na dole, żeby już wszystko było ustawione, jak goście zejdą, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik… A moi Irlandczycy wstawali wraz ze mną i wraz ze mną schodzili, przynajmniej w niektóre dni. Śniadanie? Bardzo proszę, my zwykle jemy płatki, chcesz płatki? Upadła też teoria tych ciężkich, tamtejszych śniadań. Ja jadłam płatki lub tosty, zdaje mi się, że Websterowie też. A po śniadaniu oczywiście herbata.

Innym ciekawym zjawiskiem w Derry była oczywiście tamtejsza pogoda. Kiedy w czwartkowy poranek wyszłam przed dom, pan Webster spojrzał w niebo i oznajmił nieco zamyślonym tonem: "Na niebie jest taka okrągła, jasna rzecz. To świeci. Wygooglowałem to i oni to nazywają Słońcem.". Uznaliśmy, że to musi być jakiś nowy wynalazek. Następne dni witaliśmy takimi komentarzami jak: "Jaki śliczny dzień. Dziewięć centymetrów kwadratowych niebieskiego nieba!". Jeśli aktualnie w waszym otoczeniu, drodzy czytelnicy, pada deszcz, to bardzo was proszę, zastanówcie się dwa razy, czy to na pewno jest deszcz. Deszcz, to ja widziałam w Derry. Tam, jak wyszłam na duży deszcz, po powrocie miałam mokrą kurtkę, bluzę pod kurtką, T-shirt też, nie wiem, jak deszcz tam dotarł, a także prawie całe spodnie. Ja nie wiem, ten deszcz pada w poprzek, czy jak? Kiedy Bernie mnie zobaczyła od razu wyraziła podejrzenie: "to chyba nie był zbyt dobry moment na wychodzenie, co? Ja ci dziś podłączę łóżko, odłączysz sobie, jak będziesz szła spać.". Tu należy się wam wyjaśnienie, my tam mieliśmy elektryczne łóżka. Ponieważ określenie elektryczne łóżko nasuwa mi od razu dziwaczne skojarzenie z elektrycznym krzesłem, pozwolicie, że wyjaśnię. Gospodarze nazywali to "electric blanket" i polegało to na tym, że podłączaliście do kontaktu odpowiedni kabel, a wasz materac się nagrzewał! Świetne to było! Zwłaszcza po tym deszczu.
W ogóle Bernie dzielnie dbała nie tylko o to, żebym była najedzona, ale też, żebym była zdrowa. Może dlatego, że sama posiada wykształcenie medyczne. Nie omieszkałam jej, rzecz jasna, opowiedzieć mojego ulubionego żartu o szkołach medycznych. Kazali się studentom nauczyć na pamięć książki telefonicznej. Studenci z uniwerku zapytali, po jaką cholerę. Studenci z politechniki zaczęli robić ściągi. A ludzie z medyka zapytali: a na kiedy? Bernie się śmiała, a ja jej dorzuciłam kilka informacji o mojej przyjaciółce, pilnie uczącej się masażu i łaciny zawodowej. Dodałam też, że ja jej kompletnie nie rozumiem. :d Przy okazji omówiłyśmy też kwestię mojego niewidzenia, a Bernie dopytywała, czy śledzę doniesienia medyczne na temat oczu. Będąc przy temacie oczu muszę przyznać, że moi gospodarze bardzo fajnie sobie poradzili z problemem mojej niepełnosprawności, a raczej z brakiem jakiegokolwiek problemu. Bernie bardzo dobrze tłumaczyła, jak ominąć kuchnię, żeby na nią nie wleźć, Tim dosyć obrazowo opisywał te cudowne, maleńkie kwadraciki nieba, a obojgu należą się podziękowania. Dzięki, że nie dostawaliście ataku paniki, jak ja latałam z moimi rzeczami w tę i z powrotem po tych schodach. 😉
Podziękowania należą się też za pomoc w zresetowaniu systemu wtedy, kiedy komputer przestał do mnie mówić. Tim tłumaczył mi, co jest na ekranie, nie znając ani windowsa, ani polskiego. I to jest wyczyn, zasłużyliśmy na herbatę! :d

Godnym zapamiętania momentem był też nasz ostatni wieczór. Siedzieliśmy sobie w salonie, a w telewizji leciał "the biggest weekend", jak zrozumiałam, festiwal muzyczny z BBC. Jednym z występujących tam artystów był Ed Sheeran, więc musiałam zostać do końca koncertu, żeby to zobaczyć. Tim powiedział później, że po raz pierwszy miał okazję na prawdę przysiąść i posłuchać tekstów Sheerana. Cieszę się, że zafundowałam taki eyeopener. 😉 Kiedy koncert trwał miałam coś do powiedzenia prawie o każdej piosence, a kiedy się skończył pożegnałam się, jak należy. Reakcja Tima bezcenna: "machasz mu na dowidzenia? To jest program radiowy!"

Tak oto mijał mi tydzień z ludźmi, których na początku oceniłam inaczej, niż trzeba. Jechałam do poważnych, starszych państwa, którzy na pewno będą mieli mnóstwo zajęć oprócz nas. Mhm… a przyjechałam do państwa Websterów, którzy: zawsze spytali, co miałam w szkole i jak mi się podobało, prawie każdego dnia spotykali się z jakimiś ludźmi i jechali do miasta, w wolnym czasie oglądająseriale, np. "grę o tron", a kilka tygodni wcześniej byli na koncercie Rolling Stonesów. Dobrze było!
A teraz garść ciekawostek na koniec.
Prąd. W naszych ścianach znajdowały się gniazdka na przycisk. Dobrze czytacie, gniazdko, żeby działało, trzeba było włączyć małym przyciskiem, takim, jak od światła.
Woda. Pomijając już dwa krany, jeden od zimnej, a drugi od ciepłej wody, to pokonał mnie prysznic na sznurek. Polega to na tym, że zanim wejdziesz pod prysznic i normalnie odkręcisz wodę, musisz pociągnąć sznurek, który uruchamia całe to urządzenie. Zawsze zapominałam albo tego włączyć, albo tego zgasić.
Światła. Jak już wspomniałam w pierwszej części wpisu zasada ruchu brzmi: zielone – idź, czerwone – rozejrzyj się i idź. Tak jak w Anglii, tak i w Irlandii odnoszę wrażenie, że ludzie chodzą, jak chcą. Nic nie jedzie? No to niby po co mam czekać, aż mi się cykl świateł skończy, idziemy! Ciekawe jest też to, że nie ma tam pasów na drodze, są tylko takie kwadraty przy krawędziach, więc ja nie wiem, jak oni to ogarniają. Ciekawym obrazkiem było, jak staliśmy przy krawędzi ulicy i próbowaliśmy określić, czy to ten samochód puszcza nas, czy to my puścimy ten samochód. Zawsze mieliśmy wrażenie, że podejmiemy tę decyzję jednocześnie z kierowcą samochodu. W moim domu powstała teoria, że kiedy chcemy przejść przez ulicę lub włączyć się do ruchu, prowadząc auto, za zakrętem czeka 13 samochodów. To jest zawsze te same 13 samochodów i one tylko czekają, żeby wyjechać przed was. Zawsze sobie poczekacie. 🙂
Fish and chips. Jadłam ostatniego dnia, w piątek. Na prawdę, było tego dużo. Bardzo dużo. Nie zjadłam całego, nikt chyba nie zjadł do końca. Denis, człeniu, ty byś zjadł!
Na koniec język polski. Słowa, których nauczyli się moi gospodarze to: Dzień dobry, Warszawa oraz do zobaczenia.

Polecieliśmy do domu w sobotę, no i o tej podróży już za dużo wam nie opowiem, bo nic wybitnie ciekawego się nam nie przydarzyło. No może poza tym, że sygnał puszczony na końcu w ryanerze wybitnie przypominał nam sto lat. Kiedy z pod sufitu rozległo się to charakterystyczne: bim, bom, bim, bom… pani pedagog natychmiast odśpiewała: niech żyje, żyje nam! To bardzo jasno świadczy o stanie naszego umysłu po tak wczesnym, porannym wstawaniu, no nie? 🙂

Wróciliśmy do Polski szczęśliwie, więc i ja szczęśliwie skończę ten wpis. Pozdrawiam was serdecznie i zapraszam do komentowania.

Ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

czerwonym szlakiem jest szybciej! Czyli czego się nauczyłam w Irlandii

Hello!
Jutro. Jutro? Uwierzyliście w to? Na prawdę? Nie jesteście realistami? Kto był, przyznać się w komentarzach! Kto wiedział, że minie tydzień, zanim ja to napiszę? :d

W każdym razie, siedząc sobie w domku, w którym spędzimy razem z rodziną 9 dni naszych wakacji, kiedy za oknem nadal jest słońce, mimo, że wieczór i jakoś inna pogoda się nie zapowiada, jakoś łatwiej mi wrócić do naszej cudownej, deszczowej Irlandii.

Zostawiłam was, czytelnicy, w niepewności, podczas gdy ja przysypiałam w busie ze słuchawkami na uszach. Natychmiast naprawiam niedopatrzenie. Po przybyciu na miejsce okazało się, że za naszą grupę odpowiedzialny jest Konrad, Polak pracujący w NorthWest Academy, który przywitał nas, ku naszemu zaskoczeniu, w naszym ojczystym języku. Taksówki zabrały nas i nasze bagaże do domów, w których mieliśmy spędzić nadchodzący tydzień. Byliśmy podzieleni na pary i jedną trójkę, a każdą z takich par przygarnęła jedna tzw. hosting family. Dawali nam jeść, spać i pogadać, a my grzecznie chodziliśmy na lekcje i zajęcia. 😉
I to właśnie o tych zajęciach chciałabym wam opowiedzieć w pierwszej kolejności, a dopiero potem, w następnym wpisie, o przebywaniu w domu.

Biorąc pod uwagę, że w anglojęzycznym kraju byłam drugi raz w życiu, a pierwszy raz w Irlandii Północnej, zrozumiałym było, że miałam pewne obawy. Pierwsza z nich dotyczyła akcentu, no bo jednak jedno miejsce drugiemu nie równe, a w Derry spodziewałam się już raczej słów bardziej irlandzkich. Derry, to jest czwarte co do wielkości miasto w irlandii, zaraz po Dublinie, Belfaście i, o ile pamiętam, Cork. Jeżeli oczywiście bierzemy Irlandię jako całość, łącznie z północną częścią, administracyjnie znajdującą się w UK. Przyznaję, że kolejna moja obawa dotyczyła kompletnego niezrozumienia historii. Zanim tam nie pojechałam na prawdę nie miałam bladego pojęcia o co chodziło z tym całym konfliktem. Wiedziałam, że pewna część jest oddzielona od drugiej, ale kiedy, dlaczego i w jakim stopniu? To było dla mnie zagadką. I to była pierwsza rzecz, której się tam nauczyłam, powtórzyli nam to z 5 razy. Pierwszy raz w sobotę, podczas wycieczki po Belfaście. Drugi podczas warsztatów dotyczących historii miasta, odbywających się w środę popołudniu. Trzeci natomiast w czwartkowe popołudnie, kiedy to mieliśmy wycieczkę po mieście, aby obejrzeć murale. Murale, gdyby ktoś nie wiedział, to są takie spore obrazy malowane na murach, jak nietrudno się domyślić. Murale w Derry, a także w Belfaście często przedstawiają sceny związane z tzw. "the troubles", czyli z konfliktem pomiędzy katolicką społecznością pochodzącą z Irlandii, a protestantami, będącymi równocześnie za unią z Wielką Brytanią. Trwało to długo i niezbyt ładnie wyglądało. Dużo ładniej za to wyglądało zakończenie konfliktu, gdy oba państwa dogadały się, wiedząc, że dotarli do punktu, w którym jeden drugiego nie pokona. Bez sensu było więc stać w miejscu.

Sporo osób pyta, jak wyglądał typowy dzień na tym moim wyjeździe, już tłumaczę. Wstawało się rano, ale nie tak rano, jak zwykle, bo tam, drogie dzieci, lekcje zaczynały się o 9:30. Zwykle najpierw mieliśmy 3 godziny języka angielskiego, potem o 12:30 przerwę na lunch, trwającą do drugiej, a od drugiej do czwartej lub piątej różne warsztaty.

Lekcje, to był w dużej części speaking i zawsze praca w mniejszych grupach. Czy to rozmowy o prace, przeprowadzane z odgrywaniem ról, czy to przygotowywanie swoich opinii na temat prawa w danym kraju, czy formułowanie pytań i odpowiedzi w dowolnym temacie, wszystk oto było mniejszym lub większym projektem do wykonania wspólnie. Dwa razy nawet mieliśmy zadanie, żeby wyjśćna ulicę i mniej więcej 10 osobom zadać sformułowane przez nas lub otrzymane od pani pytania. Raz nawet, podczas takiej ankiety, zatrzymaliśmy inną nauczycielkę z NorthWest Academy, nie mając pojęcia, że tam pracuje. Nie wiedzieliśmy również o tym, że ta pani pochodzi z Polski i rozmawialiśmy z nią przez ponad 5 minut, dopytując się o uzasadnienia jej odpowiedzi. Dopiero potem wyszło na jaw, że: ahaaaaa, tak tak, ja jestem z Polski! Yyyyyyyyyyy… OK, nie mam pytań. Pani za nas poświadczy, że zadanie wykonaliśmy!
Innym ciekawym zadaniem było dawanie kar za przewinienia. Były obrazki albo opisy sytuacji, w których ktoś cośzrobił. No i trzeba było powiedzieć, jak prawo powinno winowajcę karać, ale nie tak prosto: więzienie, grzywna, nic, upomnienie… Jak więzienie, to ile czasu, jak grzywna, to ile pieniędzy, wszystko trzeba uwzględnić! Na jednej z lekcji natomiast nasza nauczycielka – Meghan, przygotowała dla nas listę popularnych słów w slangu, którego używa się w Irlandii, w odróżnieniu od zwykłej dla nas, brytyjskiej odmiany angielskiego. W połączeniu z jej akcentem brzmiało to bardzo autentycznie, ponieważ Meghan z Derry pochodzi, w Derry się uczyła i, muszę przyznać, to było słychać.

Teraz wróćmy sobie do tych warsztatów i atrakcji dodatkowych. Mówiłam już wam o naszych warsztatach w środę i czwartek, ale co jeszcze? W poniedziałek typowych warsztatów nie było, ponieważ zamiast nich była orientacja w terenie, czyli pokazali nam, gdzie w naszym mieście znaleźć można centrum handlowe, a także, w których miejscach szkoły nam wolno być, a w których raczej nie. Wieczorem natomiast zaczęła się zabawa, ponieważ pierwszą naszą wieczorną aktywnością była… nauka tańca irlandzkiego. To muszą być bardzo sprawni ludzie, ci obywatele. :d
We wtorek były warsztaty muzyczne. Składały się w dużej części z ćwiczeń rytmicznych typu powtarzanie, albo pytanie i odpowiedź, w sensie ktoś gra jedno, wy drugie. Po przerwie natomiast mieliśmy coś w stylu "songwriting session". Polegająca na skojarzeniach nauka pisania tekstów. Piszecie na kartce słowo i podajecie osobie po lewej. Potem do tego słowa, które sami dostaliście, dopisujecie swoje skojarzenie, na innej kartce. Jedną z tych kartek podajecie w prawo, drugą w lewo. O ile pamiętam, tych wymian było kilka, a potem dzieliło się kartki na dwie grupy, w zależności od ich koloru. Mazaki były różowe i zielone, podzieliliśmy się więc na zielonych i różowych, a następnie mieliśmy przekręcić tekst jakiejś znanej piosenki, używając w naszej wersji wylosowanych słów. Taaaaaa… W sumie spoko było, śmialiśmy się z tego bardzo. W ogóle pani, która prowadziła te warsztaty powiedziała na początku coś fajnego. Wspólna praca, jakieś aktywności wymagające współpracy, a zwłaszcza aktywności wywołujące śmiech, pobudzają w nas empatię. I rzeczywiście, na początku tych warsztatów mieliśmy zadania typu: dostawaliśmy takie woreczki napełnione ziarenkami, każdy po jednym, i musieliśmy je sobie w rytm muzyki podawać. Te woreczki nam wypadały, ktoś zamulił i nie podał, ktoś inny podawał za szybko… W końcu wychodziło na to, że po jednej stronie kółka jest u kogoś z 6 tych worków, a po drugiej w ogóle jest taka przerwa… No i poważnie, to tam nikt nie wysiedzi. A jeśli już zaczniecie się śmiać, to znika to całe napięcie, jakie się ma na początku przy niezbyt znajomych ludziach. No bo jużcoś musieliście robić razem. To samo, jak dostajecie nagle małe, drewniane pałeczki i powtarzacie coraz trudniejsze rytmy, w różnych układach i na różnych elementach otoczenia je wystukujecie. Mylicie się w tych samych miejscach, wypada wam to i ogólnie na początku jest rozgardiasz. Ale to pozwala zapomnieć o tym, że poznaliście się 3 dni wcześniej. Ogólnie warsztaty uważam za udane. Podobno kiedyś ta pani prowadziła warsztaty z chyba trzydziestką dzieciaków, takich 7 / 8 lat. No i zasada jest taka, że ona z takiej torby im te pałeczki podaje i one tak w krąg idą, podają sobie te pałeczki dotąd, aż wszyscy nie będą mieć. W ten sam sposób odbywa się potem odkładanie ich do torby, one idą dookoła. No i oni tak sobie podają, podają, podają, wrzucają do tej torby, jużto ze dwie minuty trwa… Dużo ich było, no ale bez przesady, więc w końcu ta prowadząca pokazuje to nauczycielce i pyta, o co chodzi, przecież to niemożliwe, żeby oni przez dwie, teraz już 4 minuty, nie mogli tego pozbierać. Okazało się, że jeden z małych chłopców siedział koło tej torby i te patyczki sukcesywnie wyjmował. One wracały, a on je znowu wyjmował… I myślicie, że oni tego nie widzieli? A guzik, cała grupa wiedziała! To się nazywa solidarność!

We wtorek wieczorem mieliśmy tzw. quizz night. Ja nie wiedziałam, że to taka popularna zabawa na wyspach, oni uwielbiają te quizzy. Podobno w pubach można zobaczyć takie ogłoszenia, że np.: quizz night organizujemy w każdy czwartek. No i przychodzisz i grasz. Pytania były z różnych kategorii, a nawet w jednej kategorii zakres możliwości był dosyćszeroki, ponieważ np. w muzyce można było trafić na takie rzeczy jak: powiedz, jak się nazywali członkowie the beatles, powiedz, za jaką piosenkę Adele dostała Oscara, a także, gdzie się urodziłBieber. To ostatnie wiedziała większość, a ja mam teorię, że to ze zwykłej przekory. Pewnie wszyscy na początku myśleli, że on jest z USA, no to się specjalnie nauczyli na pamięć, że właśnie z Kanady. Nasza grupka wygrała w quizach, otrzymałyśmy wielką paczkę żelków. Jejjjjjj!

W środę i piątek wieczory były spędzane z rodziną, ale w czwartek cała nasza grupka wybierała się na kręgle. Mimo moich obaw nie szło mi najgorzej, mój wynik nie był wcale taki ostatni. :d Oprócz rozmowy o kręglach, pomiędzy naszymi kolejkami przy naszym stole toczyły się dialogi praktyczne, w celu niezmarnowania pożywienia. W skrócie można by to ująć w słowach: "Pani profesor, chce pani frytkę? Pani profesor, pani je, bo my i tak te kalorie zaraz spalimy. Proszę pani, pani je, przecież my to musimy zjeść do końca, jak ja to potem zabiorę?!"
Skończyło się na tym, że z tym koszyczkiem trzeba było obejść wszystkie stoliki polskie, co by się poczęstowali frytką.

Teraz czas na wycieczki i na wyjaśnienie tytułu wpisu. Tytuł ten nawiązuje do wycieczki, która miała miejsce na drugi dzień po naszym przyjeździe, w niedzielę. Pojechaliśmy wtedy do miejsca, które nazywa sięGiant's Causeway. Teraz się doczytałam, że po polsku mówią na to grobla olbrzyma albo droga olbrzyma. Jest to niezwykła formacja skalna, można tu znaleźć ogromne kolumny bazaltowe, całe to miejsce wygląda tak, jakbybyło stworzone przez człowieka, a jest efektem wybuchu wulkanu. Jest to jednak nudniejsza wersja wydarzeń, ponieważ legenda głosi, że była to droga, którą zbudował tamtejszy olbrzym o imieniu Finn, kiedy wybierał się do Szkocji, żeby walczyć z olbrzymem ze Szkocji – Benandonnerem.
Finn odwalił kawałdobrej roboty, o czym przekonałam się wraz z kolegą Hubertem. Przy okazji w tym miejscu podziękowania dla kolegi Huberta, który dość często brał na siebie obowiązek prowadzenia mnie, który to obowiązek może być dosyć wymagającym zajęciem, zwłaszcza, jak się łazi po formacjach skalnych. Wymieniając poglądy na temat wycieczki ogólnie, jak i okropnej pogody, oraz książek fantastycznych, przemierzaliśmy szlak, nie bardzo zastanawiając się, czy idziemy z grupą, czy nie. W końcu uznaliśmy, że jak tamci w lewo, to my w prawo i udaliśmy się w dalszą drogę. Trasa była dość męcząca, pamiętam, że kiedy jużdotarliśmy do zwykłych, zrobionych już prawdopodobnie ręką ludzką, schodów, musieliśmy się po drodze na górę zatrzymać, bo jakoś nam tak się zrobiło… niewyraźnie. Po dotarciu nagórę i przejściu jeszcze kawałka trasy, postanowiliśmy wracać na dół… i to był błąd. Gdy tylko postawiliśmy jeden krok za daleko na niewłaściwej ścieżce, stało się coś dziwnego. Audioprzewodniki, które dostaliśmy przy samym wejściu, a które teraz mieliśmy poutykane po kieszeniach, zaczęły wyć, piszczeć, wibrować, wyświetlać różne niezrozumiałe kody… słowem, dostały świra. Przezornie się cofnęliśmy, podejrzewając, żę może gps zwariował i biedne urządzonka pomyślały, że my zeszliśmy ze szlaku, chodząc już tam, gdzie chodzić się nie powinno. Do tej pory jednak nie wiemy, co ten warjacki alarm na prawdę miał oznaczać. Wróciliśmy do punktu wyjścia mokrzy, zmarznięci, ale zadowoleni. Co ciekawe, dopiero schodząc ze szlaku zorientowaliśmy się, że był to szlak czerwony – trudny. Ahaaaa…? A i tak byliśmy przed naszą grupą! :p

Po drodze do domu odwiedziliśmy jeszcze miejsce, gdzie kręcili jedną ze scen w "grze o tron", ale zabijcie mnie, nie wiem jaką. Wiem, że była dłuuuuuga droga, z wysokimi, powykręcanymi drzewami… tam podobno straszy, wiecie?

A w piątek popołudniu udaliśmy się do dwóch fortów, znacie mój stosunek do historii, więc, jak ktoś jest ciekawy, to proszę zapytać, wtedy wygrzebię, do jakich. Pamiętam z wizyt w fortach to, że było duuuuużo schodów, duuuuużo chodzenia i wiało okropnie. Morze i góry na raz, to robi sfoje. Chociaż, w jednym miejscu były armaty, zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcie. Podjęliśmy równieżpewne działania, by sprawdzić, czy działa działają. Niestety, działa nie działały. Będąca z nami na tym wyjeździe nauczycielka fizyki i angielskiego popisała się wtedy znajomością mowy ojczystej, rozpoczynając: wstąpiłem na działo… spojrzałem na pole…
W sumie się zgadzało.

Podczas tych wycieczek można było poobserwować piękne widoki i porobić zdjęcia, to niestety nie ja, oraz doświadczyć pięknej, irlandzkiej pogody, to już jak najbardziej ja. Z naszą pogodą nie możesz się nudzić!

I to jużchyba wszystko, co wam mogę opowiedzieć o naszych lekcjach i zajęciach w Derry. A nie, przepraszam, jeszcze jedno. Nikt mi nie wmówi, że one direction, to tylko dla małych dziewczynek. Byłam w pubie i leciało! :p
A, no i coś dla fanów muzyków ulicznych, melduję, że w Derry też są. Kamil, jedziemy!

Kończę wpis i zapewniam, że drugi już na pewno będzie jutro, bo już jest gotowy, tylko się czyści.
Pozdrawiam ja – Majka

Kategorie
co u mnie

wpis audio, przed domkami w Kątnie

Kategorie
co u mnie

krótkie ogłoszenie i zapowiedź audio

WItajcie!
Chciałam tylko uprzejmie donieść, że jestem już w Kątnie, czyli w naszej cudownej małej miejscówce koło Ostródy, a jutro zaczyna się festiwal. Wrzucę wam zaraz nagranie, które przed chwilą zrobiłam, żebyście zobaczyli, jak tutaj sobie świerszcze ćwierkają i to tyle. :d
Pozdrawiam i zobowiązuję się niedługo pisać o Irlandii
ja – Majka

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

wy się zachwycacie, a to zwykły Belfast! Czyli wyprawy do Irlandii część pierwsza

Hej hej!

Od paru dni mnie męczą, a i ja się męczę, o napisanie tego wpisu, bo jak nie, znowu zapomnę i nie napiszę w ogóle, a to by była szkoda.

W sobotę wróciłam do domu koło drugiej, dostałam jeść, zjadłam, położyłam się na kanapie i przegapiłam półtorej godziny. Potem byłam w sumie zdolna do współpracy z ludzkością, ale jeszcze nie na tyle, żeby pisać. Następne dni upłynęły mi na decydowaniu, co przeczytać i co właściwie robić. Była to o tyle trudna decyzja, że poraz pierwszy w życiu opuściłam zakończenie roku szkolnego i nie bardzo do mnie docierało, że już mam wakacje. Mój mózg sobie egzystował w stanie pt. musisz czytać lalkę, musisz czytać lalkę! Ale to już! Trochę trudno mi było zająć się czymkolwiek innym, ale w końcu zdołałam samą siebie przekonać, żę tak, możesz chwilę odpocząć. Wróciłam sobie więc do czegokolwiek Chmielewskiej, żeby zresetować mózg. Czytam więc, czytam, natknęłam się po drodze na malowanie deski o powierzchni trzy czwarte metra kwadratowego. Zaczęłam odruchowo liczyć, jak by ta deska miała wyglądać, gdzieś tam mi po drodze wyszedł pierwiastek z trzech… i niby z trzech czego, chyba metrów, i na dwa… ile to jest pierwiastek z trzech metrów? TO był pierwszy moment, kiedy pomyślałam sobie, że może jednak powinnam zrobić coś porzytecznego, bo mój mózg zachowuje się niezbyt dobrze. No i oczywiście nagle się okazało, że wszystkim się świat wali i pali, że ja tutaj mam niezaplanowane, a zaplanować muszę, że muszę poćwiczyć, a i tak tego nie zrobiłam, a także, że znalazłam książkę o Sheeranie. No to jakże tu w takich warunkach pisać wpis na blogu? Ale teraz się staram i piszę. A było tak.

Kiedyś, na lekcji, chyba hisu, weszła do nas pani pedagog i powiedziała o wymianie językowej, a raczej kursie językowym za granicą. Nie wiem czemu, ale od razu wiedziałam, że to jest takie coś do koniecznego zrobienia. Mimo, że byłam pewna, że będę się bać, a poza tym, że trochę kasy na to pójdzie. Potem były różne rozmowy, formularze, następne formularze, oznaczanie w rubryczkach zdrowotnych, że stałych leków nie biorę, za to mam tzw. visual problems, a na końcu test poziomujący, w celu przydzielenia do grup. Minęło to jakoś szybko, najpierw do terminu były 2 miesiące, a potem jakoś tak… tydzień. Sprawdziany pozaliczane, oceny do piętnastego, średnia, sprawowanie, podomykać wszystko i jedziemy, a raczej, lecimy.

Do Irlandii Północnej wybrałam się16 czerwca. Było to w sobotę, o nieludzkich godzinach rannych, pamiętam wychodzenie o trzeciej piętnaście i ładowanie się do samochodu dziadka koleżanki, który zabierał mnie i moją mamę na lotnisko. Ja, nie bardzo wiedząca, co się za moment stanie, na przednim siedzeniu Ada, wyrażająca swoje zdanie na temat godziny i mama, podtrzymująca rozmowę… piękny obrazek. Miałam niewielką ryanerową walizkę, plecak pożyczony od siostry, żeby go nosić do szkoły… i w sumie tyle. Najważniejsze, żeby żadnych kabli nie zapomnieć.

W kraju, w którym obiad jedzą na kolację i odwrotnie, w którym jeżdżą po niepoprawnej stronie ulicy i na rądach jadą pod prąd, w kraju, w którym zasada korzystania ze świateł brzmi: zielone, idź, czerwone… rozejrzyj się i idź… A wreszcie, w kraju, w którym pogoda jest taka, jakby ktoś w niebie odkręcił kurek, a potem o tym zapomniał… właśnie w tym kraju spędziłam następny tydzień.
Dla waszej informacji, będąc w zeszłym roku w Londynie nie widziałam deszczu ani razu. No, może raz, przez trzy minuty, jak wracaliśmy i dosłownie przechodziliśmy z lotniska do samolotu. I to nie był duży deszcz. Dopiero tutaj mogłam więc zaobserwować tę wszędzie reklamowaną angielską pogodę.

A propos angielską. Przyznam się szczerze, że nie bardzo wiedziałam, czy mi tam jest wolno lubić Brytyjczyków. No bo wiecie, upodobania swoją drogą, a druga strona medalu to to, że zakochać się w kulturze całych wysp, to trochę tak, jak przyjaźnić się z hucznie rozwodzącym się małżeństwem. Szybko jednak okazało się, że miałam szczęście.
Państwo Webster, wspaniali ludzie, o których potem powiem dużo, są pół na pół, co oznacza, że, szczęśliwie dla mnie, Bernie jest z Irlandii, a Tim z UK. Lepiej trafić nie można było, można się bezkarnie zachwycać i Galway i Londynem. :p

Ciekawostka. Po wylądowaniu od razu ruszyliśmy na wycieczkę po Belfaście, co, biorąc pod uwagę nasz stan umysłu i organizmu, było nielada wyczynem. Już same wspomnienia z lotniska bardzo lubię, kiedy to ja, nieco zirytowanym tonem pytam, stojąc nad walizkami.
– Pani profesor, czekamy? –
– Myślę, żę tak. – odpowiedziała ze wspułczuciem pani pedagog.
– Aha, w takim razie, nie wiem, jak pani, ale ja jem. – Trochę nam zajęło odnajdywanie się po tej kontroli paszportowej, odszukanie i ściągnięcie walizek, po drodze zjedzenie i pójście do łazienki, w końcu odnalezienie wyjścia i autobusu. Cała grupa, rzecz jasna, podeszła do autobusu od złej strony. Kilka razy. Dobrze, że kierowca miałpoczucie humoru.
Po wymienieniu wstępnych "dzień dobry, jak się macie" itd. przyszedł czas na trudniejsze pytania.
– A rozumiecie irlancki akcent? – zapytał wesoło kierowca autobusu. Yyyyyyyyyyy….
– Nooooo… tak… mniej więcej. – Tak można było zinterpretować odpowiedź całej grupy.
– A, to tak jak ja, też nie rozumiem. Jestem ze Szkocji. – Cudownie! Pierwsza trudność już za nami. Okazało się, że pan kierowca urodził się w Irlandii, ale w Szkocji wychował, co sprawiło, że mówił do prawdy ciekawie, zwłascza, gdy nie zwracałsię do nas, tylko, na przykład, do trąbiących na niego kierowców. Ciekawie mówił też o muralach i miejscach do odwiedzenia w Belfaście, bo oprócz kierowcy był naszym przewodnikiem. W czasie pozostawionego nam czasu wolnego, wraz z kilkoma osobami z grupy wybraliśmy się na kawę. Przypominam, stan umysłu. Kawa dobra, nie żałujemy, wychodzimy.
– Chodźcie, zrobimy sobie zdjęcie! – ucieszyła się Roksana, która była i jest gwiazdą naszej grupy, w kwestiach życia celebrytów na pewno.
– Czekajcie, musimy znaleźć kogoś, kto wygląda, jakby chciał nam pomóc. O, może ona! – Roksana bez wachania zaczepiła dziewczynę w naszym wieku i zapytała po angielsku, czy zrobi nam zdjęcie. A tak, jasne, nie ma problemu. A skąd jesteście, a z wymiany, aha, to spoko… wymiana grzeczności, no i to magiczne pytanie.
– Where are you from? –
– From Poland. –
– Aaaa, to czekajcie, też jestem z Polski! – Niespodzianka…? Co ciekawe, napotkana w Belfaście Martyna łaziła z nami przez następne półtorej godziny, po sklepach i różnych takich. Pewnie tego nie czytasz, ale dzięki za bycie naszym prywatnym przewodnikiem, fotografem i towarzyszem podróży. Najlepszy tekst: Jezu, wy się tak zachwycacie, a dla mnie, normalny Belfast! 🙂 Wiadomo, o co chodzi.
W Belfaście byliśmy też w muzeum Tytanica i… powiem tak. Jeśli ktoś się tym interesuje, bardzo fajnie. Można zobaczyć te wszystkie rysunki techniczne, etapy budowy itd. Z tym, że raz, nie dla niewtajemniczonych, dwa, na pewno nie bardzo dla niewidomych. Ekrany, rysunki, prezentacje, nawet interaktywne, no ale co z tego? Inna sprawa, że pewnie więcej byśmy z tego wynieśli, gdybyśmy więcej spali. Wychodząc z tego budynku wszyscy marzyliśmy tylko o dotarciu na całkiem wygodne fotele w autobusie, do naszego celu – miasta Derry się jednak troszkę jedzie.

Zostawię więc was, drodzy czytelnicy, w autobusie, który troszkę do Derry jechał. Myślę, że następna część wycieczki w następnym wpisie. Chciałam tylko zacząć, żeby się zmusić do pisania dalej. Teraz już nie zostawię niedokończonego. :d Więc zapraszam do wyrażania zainteresowania lub niezainteresowania dalszą częścią, może ewentualnie co byście chcieli na pewno wiedzieć, a ja sobie będę sukcesywnie pisać. 🙂

Pozdrawiam ja – Majka

PS Druga część najpewniej jutro.

Kategorie
wspomnienia i dłuższe opisy

Witaj na pokładzie, my friend!

Witajcie!

I oto jest, kolejny wpis z dedykacją. Chciałam wrzucić wczoraj, serio. Chciałam. Ale wiesz, jak to jest… trochę, jak z pracą domową…

Przechodząc do rzeczy, mam dla was kolejną ciekawą opowieść. Kiedy byłam w przedszkolu, traf chciał, że wybrałam się kiedyś na koncert. Chyba szkoły muzycznej, choć nie przysięgnę, co to właściwie było. Tam spodobał mi się ksylofon, a jeśli ktoś chce wiedzieć więcej o dalszej części przygody z nim związanej, zapraszam do mojego wpisu na forum eltena, w wątku pt "kto gra na bębnach". Omijając pewną jej część, wybrała się wtedy mała Maja do szkoły muzycznej i rozpoczęła naukę o nutach. Nie wiem, na prawdę nie mam pojęcia, w jakim celu, nie jestem wam w stanie powiedzieć. Ważniejsze od tego były zajęcia z perkusji, na których Maja mogła się bawić w grę na ksylofonie. Nie ważne, ważniejsze dla tego wpisu jest, co się działo na tych nutkowych, teoretycznych lekcjach. Poznała tam mała Maja małą Zuzię i jeszcze mniejszą Beatkę. Mała Maja bawiła się z nimi, nawet odwiedziła ich dom, a one jej. Nawiasem mówiąc, Beciu, musimy odnowić to zdjęcie.

Potem mała Maja wyruszyła w podróż życia do Lasek i została tam na 10 lat. I przysięgam, że przez ten czas… zero kontaktu z Zuzią i Beatą. Nie mam pojęcia czemu, tak po prostu wyszło.

Mija 10 lat, Maja jest teraz nieco większa… Dawid, Mateusz, Kamil, Klaudia… nawet nie zaczynajcie, powiedziałam, że Trochę większa! Jest starsza i idzie do liceum.

Kiedy poszłam do liceum, wszystko było dla mnie nowe i kompletnie pogrążone w haosie. Oczywiście, że tutaj o tym nie pisałam, było za późno, ale jednak, kto mnie lepiej zna, ten wie. Jedną z interesujących rzeczy było to, że na lekcje językowe klasa chodziła podzielona na 3 grupy, wedłóg poziomu zaawansowania. Wylądowałam w najwyższej z nich, wraz z innymi osobami z klasy mojej i z klasy B. W naszej grupie często dostawaliśmy zadania do zrobienia w podgrupach, np. w 4 / 5 osób. Pewnego dnia pojawiło się zadanie polegające na wymyśleniu, o ile pamiętam, co chcemy mieć w takim pomieszczeniu dla uczniów w naszej szkole. No wiecie, w czymś w rodzaju świetlicy. Nauczyciel sam zabrał się do podzielenia nas na grupy, a w mojej grupie zjawiła się Beata. Beatę znałam z imienia i nazwiska, przecież pan odczytywał listę. A gdzie tam?! Kiedy musieliśmy się skontaktować przed następną lekcją, żeby się przygotować do prezentacji, Beata mnie oświeciła. Znamy się już całkiem długo, byłyśmy u siebie w domach, zdjęcie mamy na dowód, a tak w ogóle, to można by zrobić jakieś reunion party, musimy się umówić! To były nasze pierwsze wnioski, ale jednak, na razie były luźnymi pomysłami, które nic nie dawały.

Myślę, Beciu, że tak serio, to zaczęłyśmy się mocniej zgrywać przy okazji koncertu dla maturzystów. Musicie wiedzieć, że Beata potrafi grać nie tylko na instrumentach perkusyjnych, ale także na gitarze zwykłej i basowej, a także śpiewa. Z jej umiejętności grania na basie trzeba było czym prędzej skorzystać podczas koncertu dla maturzystów. Hasło z tytułu wpisu pojawiło się po jednej z prób do tego koncertu. Doskonale pamiętam naszą wyprawę ze sprzętem. Beata była chyba pierwszą osobą w tej szkole, która pozwoliła sobie pomóc akurat mi. Trzeba wam wiedzieć, że Becia nie jest dużo większa ode mnie, musiało to więc wyglądać pięknie, gdy po schodach, a potem przez nasz szeroki hall szła najpierw Beata z wielkim piecem, a potem ja, z jej basową gitarą. A kiedy wreszcie doczłapałyśmy się do drzwi od strony szatni okazało się, że…? Że są zamknięte!
"No nieeeeee… nie żartujcie sobie ze mnie!" Becia jęknęła z rezygnacją, stawiając jej bagaż na podłodze. Pielgrzymka musiała się odbyć w drugą stronę, znów przez całe piętro, do innych drzwi. Pierwszym moim pomysłem było rozbicie w połowie drogi obozu numer jeden. Przecież musimy się aklimatyzować! To nie można tak… na raz… Potem natomiast szłam za Beatą i przekonywałam usilnie, że: dasz radę, lekkie jest, lekkie! Mogę być twoim motywatorem!
"Dobra, będę pamiętać." Od tego się chyba zaczęło.

Potem był koncert dla maturzystów, na którym pan, który nas nagłaśniał ciągle mówił: Beata, nie graj, a nie, Beata, graj! Ucieszyliśmy się: aha, Beciu, gratulujemy, możesz z nami grać! Witaj na pokładzie!
Jeszcze potem były wakacje i wreszcie udało nam się umówić poza szkołą. Okazało się, że jak żeśmy się zaprzyjaźniły w przedszkolu, tak teraz również jest to możliwe.

Gdymym się chciała trzymać wzorca, musiałabym opowiedzieć parę wspomnień. Bardzo proszę. Ten moment, kiedy przyszłam do Beaty, a ta nauczyła mnie przez 5 minut grać piosenkę o kokosach. Na gitarze basowej. Nie pytajcie. ("the cocotun nut is a giant nut…") Again: nie pytajcie.
Ten moment, kiedy Becia przyszła do mnie, przytargała gitarę i wszystkie możliwe kable, a u mnie okazało się, że nie ma w gitarze baterii… (But you're very lucky, cause I love you… anywayyyyyyy…)
Ten moment, kiedy kibicowałam całym sercem, a Becia mówiła poważnie do swojego telefonu: Beciu, dasz radę! To nie jest takie trudne! To jest tylko gra! Jesteś od niej mądrzejsza! (You won one point!)
Ten moment, kiedy grałyśmy "from eden" Hoziera, podczas gdy powinnyśmy ćwiczyć nasze utwory na konkurs.
Ten moment, kiedy Becia zjawiła się na mojej osiemnastce dla starych znajomych i była jedyną osobą obdarzoną zmysłem wzroku. Medal z aodwagę!
Wszystkie nasze korytarzowe wymiany poglądów na tematy egzystencjalne, takie jak: jest za zimno, jest za gorąco, jest za wcześnie, kto to w ogóle wymyślił… I inne niezmiernie ważne rzeczy. Nasze mądrości z instagrama, nasze linki do pięknych utworów, nasze wfy, nasze angielskie, na których przewinęło się już więcej tematów, niż zmieści jakikolwiek program, nasz angielski akcent, nasza rodzina, do której oficjalnie należysz, nawet jeśli to tylko apple music…

A to wszystko jest opisywane tutaj, ponieważ… Ponieważ Becia skończyła wczoraj osiemnaście lat. Beciu, najlepszego! Żebyś była uśmiechnięta, żebyś się wyspała, żebyś miała czas na czytanie i na ćwiczenie, żebyś przetrwała dyplom i żebyś przetrwała ten motor… Motocykl! Nie zabijaj! Słuchajcie, właśnie. Becia dostała motocykl. Robi prawko na motocykl. Cool! I życzę ci, żebyś zaczęła czym prędzej żyć z tego, co kochasz robić. Witaj na pokładzie naszego kraju!
Inna sprawa, dawaj! Jedziemy do Irlandii, będziemy grać! :d A konto youtube czeka…
I podziękowania. Dzięki, że mam co robić. Dzięki, że nauczyłaś mnie, jak ważne jest ćwiczenie na instrumentach. Dzięki, że pokazałaś mi, że nawet ja mogę cośrozumieć z gitary. Dzięki, że miałam sposobność robić z tobą zadanie z opisywania osób na niemieckim i, z braku lepszego pomysłu, przyjąć imiona najsłynniejszych youtubowych przyjaciółek. To do czegoś zobowiązuje. Dziękuję, że mam przyjaciółkę. Tutaj, w moim mieście, w mojej szkole i w ogóle.
A, i jeszcze jedno! Kiedy uczyłam się grać na tych różnych gitarach, nie wiem czemu piosenki o kokosach, Beata powiedziała, że musimy napisać własną piosenkę. Beciu, zadanie wykonane! Może ci nawet dam, jak wrócę. 🙂

Chyba nie wymyślę nic lepszego. Pozdrawiam i piszcie w komentarzach.
Ja – Majka

PS Nie wyprowadzaj się do Stanów, to za daleko! Group hug!

Kategorie
muzyka

nowy awatar – wielkie nadzieje

Na początku wyjaśnienie tytułu. Najpierw miałam nazwać ten wpis "nadzieja matką głupich", jednak potem wymyśliłam sobie, że w sumie "nadzieja umiera ostatnia, więc prawdopodobnie żyje dłużej nawet niż ci, których jest matką". Zadługie na tytuł, ale na wnętrze wpisu się nada. A teraz awatar.
Nowy awatar to piosenka zespołu Kodaline – high hopes. Po 1. pokładam wielkie nadzieje w tym wyjeździe do Irlandii i jakoś mi się skojarzyło. Po 2. poznałam tę piosenkę na konkursie twórczości irlandzkiej, więc tym bardziej. Po 3. po prostu utwór jest bardzo ładny i jeszcze go tu nie było.
Więcej wyjaśnień na razie nie planuję, więc po prostu wrzucę wam link i zapowiem, że spróbuję coś napisać już z Derry.

Pozdrawiam i życzę miłego słuchania
ja – Majka
PS Pozwólcie, że umiejscowienie i historię Derry zostawię waszym przeglądarkom, przynajmniej na razie. 😉

Kategorie
muzyka wspomnienia i dłuższe opisy

po drugiej stronie

Miałam to wrzucić bez wyjaśnień. No bo co tu wyjaśniać? Świat jednak potrzebuje wiedzieć, więc coś powiem.
Ed Sheeran napisał "supermarket flowers" po tym, jak umarła babcia. Napisał tekst z perspektywy swojej mamy i zawarł w nim wszystko, o czym zwykle się nie pamięta. Ja zawsze przy tej piosence płakałam, jak z resztą wszyscy, dziś jednak będę płakać ponownie.
Ostatnio dwie osoby z mojego otoczenia straciły osobę z rodziny. Nawet sobie nie chcę wyobrażać, co muszą czuć, zwłaszcza, że jedna z osób, które odeszły do Pana, była młodsza ode mnie. Znałam ją… pamiętam… To chore, wiecie? Na prawdę, to jest coś ponad moje wyobrażenie.

Będę o Tobie pamiętać i Tobie będę dedykować tę piosenkę. W końcu Sheeran gra to na koncertach… To dla Ciebie.

Bądźcie silni…

Kategorie
co u mnie

życie po śmierci zaczyna się po matematyce, a piekło, jak nie ma zasięgu

Halo halo… pomoc techniczna? Wam się na górze kaloryfery zacięły?

Witajcie! Miałam wam napisać, że ptaszki ćwierkają, że było, jest i będzie gorąco. A gdzie tam?! Nawet nie mają siły ćwierkać. Chociaż nie. Nasze papugi, jak im się zachce, to sobie wesoło drą dzioby, niezależnie od pogody na zewnątrz. Swoją drogą, to przydało by się sprawdzić, co one robią, bo zostawiłam je same w salonie, na zewnątrz klatki. Chociaż… one sobie w sumie fajnie radzą, prawie w ogóle nie latają, jak są same. Gorzej, jak ja tam jestem z komputerem. Ostatnim razem Ozzy przyszła, wyjęła dolną strzałkę i wywaliła ją za stół. Jak to było powiedziane w pewnej bajce: "one bardzo dobrze selekcjonowują co się przyda, a co nie". Widocznie dolna strzałka nie była mi już do niczego potrzebna.

A propos komputerów, ostatnio miałam wielką przyjemność tłumaczyć koledze, jak się odbywał bunt lucyfera, za pomocą terminologii komputerowej. No bo wiecie, w sumie, jak ten lucyfer chciał być adminem całej sieci, umieszczać w niej wirusy, a na dodatek zachęcać do spamu, to ja się nie dziwię, że dostał tego bana, no nie? Widocznie nie jest takim dobrym informatykiem, żeby śladów po sobie nie zostawiać. I po co było pchać palce między drzwi…? No i wylądował w piekle, a oni tam mają takie łącze, że tylko mogą przeglądać te kartoteki w notatniku, bez przeglądarki tekstu. A ściągają to explorerem, żeby nie było. Poza tym, tam w ogóle techniki nie ma, oni nawet pieców nie mają z prawdziwego zdarzenia, tylko muszą palić pod tymi kotłami, męczą się, drewna narąbią i nawet nie mają czasu, żeby ten przeklęty router zresetować… Na co w końcu mój kolega rzucił pomysł: słuchaj, a może piekło, to po prostu jest takie miejsce, gdzie nie ma zasięgu!
Nie martwi was, że dla wielu ludzi tak jest? W tym momencie otworzyłam furtkę dla wielu komentarzy o temacie egzystencjalnym, mój Boże, jak to kiedyś było dobrze, a teraz jest źle, bo dzieci się nie bawią na dworze itd. No cóż, pozwólcie, że przymknę tę furtkę nieco, już to czytałam! Tak serio, to myślę, że nie należy wpadać w paranoję, jeśli chodzi o używanie internetu, bardziej trzeba po prostu szukać alternatyw. Jak dla mnie, to zawsze zaczyna się w domu i zależy od rodziców, bo nikt mi nie wmówi, że już nie ma takich dzieci, które nie umieją się bawić bez prądu. Moja siostra na przykład ostatnio wychodzi na dwór coraz częściej. Dlaczego teraz? No bo jest ciepło! No to po co ma wychodzić w lutym? W lutym rzeczywiście, siedzi więcej przy serialach, no ale umówmy się, ja też siedzę wtedy więcej.

Z drugiej strony, nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ja sobie zdaję, bo mi radio powiedziało. W Anglii z sal egzaminacyjnych znikają zegary. No wiecie, takie kółko, dwie wskazówki ma, godziny… Bo uczniowie nie wiedzą, jak odczytywać godziny! Ludzie, godziny? Z zegarka? Zwykłego zegarka… To jest problem! Nie tam żaden minecraft, olejcie minecraft! To przynajmniej myślenia jakiegoś uczy. Ale… zegarki? Nie wiedziałam, że dożyję czegoś takiego. Znaczy może nie, inaczej. Wiedziałam, że dożyję, no ale, żeby jużteraz? Kochane moje dzieci, uczcie się tych wskazóweczek. I mówię to zwłaszcza do moich niewidomych znajomych, ludzie, chociaż spróbować! To już nie chodzi o nas, tylko o wiedzę o świecie. Powinno się wiedzieć, jak wygląda… no nie wiem… jak wyglądają jakieś nieskomplikowane gatunki zwierząt, jak wygląda samochód i samolot, jak wygląda globus… i jak wygląda zegarek! Normalny! Nie mówię, żeby używać, ale wiedzieć. Trochę tak, jak ja z czytaniem braillea… hmmmm… nieważne.

Przechodząc dalej, ale nie do końca, powiem wam, że ostatnio doszłam do wniosku, że to wcale nie jest prawda, że przy grach się kondycję traci. A mieliście kiedyś xboxa? :p Xbox, to jest sobie taka konsola do gier, jakby ktoś tego nie wiedział, i tam można wgrać różne gry… I można w nie graćalbo za pomocą specjalnego urządzenia, z guziczkami, przełącznikami i jojstickami, albo za pomocą kamerki. Kamera widzi ciebie i to, co robisz i przenosi to do gry. W praktyce oznacza to tyle, że rzucając lotką na prawdę machasz ręką, boxując na prawdę możesz sobie nadwrężyć ręce, a grając w baseball na prawdę musisz się trochę nabiegać, co z tego, że w miejscu?
Moja siostra wydała swoje pieniądze na xbox one i kilka gier. Jedną z nich jest gra "just dance". Tańczą wszyscy oprócz mnie, a i to ostatnie tylko dlatego, że nie mogę ruchów powtarzać. Ja xboxem zajmę się w wakacje, bo muszę sprawdzić, czy na prawdę jest tam umieszczony system, który po odrobinie starań zacznie ze mną rozmawiać. Może i ja w coś pogram?

Przy okazji kupna tego wspaniałego urządzenia zastanowiłam się chwilę, co jest ze mną i moją siostrąnie tak. Normalne dziewczyny w jej wieku kupiły by sobie lalkę z wieloma akcesoriami, albo więcej lalek, ewentualnie zegarek, może nawet różowy…? Ona kupiła sobie… konsolę do gier! Normalne dziewczyny w moim wieku lubią chodzić po sklepach, żeby sobie znaleźć ładne ciuchy lub kosmetyki, buty ewentualnie, buty sąspoko. A, no i uczą się wosu, żeby zostać psychologiem, ewentualnie biologii, żeby na medycynę zdawać. Ja? Ja sobie zdaję fizykę, z której raz coś rozumiem, a raz nie, a gdy reszta jest w sklepie i szuka tych szpilek i spudniczek, to ja, w dżinsach i T-shircie, siedzę w domu i uczę się obsługi mojego maca mini, którego nawiasem mówiąc nazwałam Sheldon, no bo przecież tak miał na imię największy świr z "the big bang theory". Taaaaa… no fajnie. Fajnie jest.

Wracając do przebiegu wydarzeń, w tygodniu jest ciężko, ale w weekendy staram się coś robić. Np. w weekend przed Bożym Ciałem moja siostra miała komunię… no wtedy, to wszyscy cośrobili. OK, ale w jeszcze poprzedni pojechałam sobie do ZUzi. Zuziu, oficjalnie dziękuję za gościnę. Przyjechałam wraz z Zuzią do jej domu w piątek i położyłyśmy się już o siódmej. Rano, w sobotę. No ale cóż było robić, skoro impreza trwała właśnie w pokoju, w którym miałyśmy spać. Przegadaliśmy z Zuzią, jej braćmi i jeszcze kilkoma znajomymi, mnóstwo tematów dotyczących wszystkiego, od problemów całego świata, poprzez różne nasze sprawy życiowe, aż do klasycznego i mniej klasycznego hiphopu, który z resztą cały czas sobie leciał w tle. Nad ranem chyba byłam już troszkę mniej miła, coraz gorliwiej zachęcając brata Zuzi, żeby jednak udał się na spoczynek. Kiedy my zasnęłyśmy było, jak mówiłam, po siódmej. U Zuzi udało nam się jeszcze obejrzeć "marsjanina" (nigdy mi się nie znudzi ten film), oraz pograć w wybitnie inteligentną grę zwaną audio disc. Dla tych co nie wiedzą, gra ta polega na tym, że się ten audio disc odbija od jednego gracza do drugiego, z tym, że jest utrudnienie, dysk można rzucać i łapać na górze, na dole, i jeszcze po środku! Tak… A, no i wieczorkiem w sobotę oglądałyśmy "nianię" na youtubie. Proszę bardzo, śmiejcie się, hejtujcie sobie, ale przygody Frani od tamtej pory bardzo poprawiają mi nastrój. Dzięki, Zuziu! A już zapomniałam, że lubię ten serial.

Co tu się jeszcze u mnie działo? Na przykład, z drugą Zuzią i jej mężem odwiedziliśmy ostatnio Kamila, a ja zostałam zainspirowana i powzięłam mocne postanowienie poćwiczenia na klawiszach. Na razie skończyło się tylko na postanowieniu, no ale… może coś się w tej kwestii zmieni. Poza tym, chyba będzie to konieczne, bo moje granie na klawiszach podczas tej wizyty skończyło się dialogiem:
Ja: Ooooo, jakie ładne, jak ja ładnie gram, co nie?
Kamil: to jest demo, w ogóle, to jest moje demo, ja to nagrałem!
Ja: Aha… a teraz? Czemu nie gra?
Zuzia: a bo to jest twoje demo, Maju.
Za prawdę, zrozumcie tych ludzi, oni wiedzą, co czynią, oni musieli mnie słuchać! A ja na prawdę dawno nie ćwiczyłam.

Inaczej sprawa się ma z moim cajonem, ostatnio coraz bardziej się z nim zaprzyjaźniam i może nawet wam tu wrzucę jakieś demo niedługo, jak będę miała sposobność i umiejętność do nagrania jakiegoś fajnego rytmu. Polecam ten instrument z całego serca, a jak ktoś już wie, co to jest, zna się trochę na rzeczy, a spodoba mu się brzmienie, to ja dam kontakt do producenta z Żyrardowa, od którego ja kupiłam mój cajon. Pozdrawiam Michała! 🙂

Na koniec garść informacji szkolnych. Skończyłam "pana Tadeusza". Napisałam ostatnią rozprawkę na jego temat, przynajmniej tak mi się zdaje. Pani Profesor, jak to z tym jest? 🙂 Zaczęliśmy pozytywizm.
Na fizyce rozpoczęła się era grawitacji, co powoli sprawia, że mi się zaczyna mylić góra z dołem. Wedłóg prawa Gaussa natężenie grawitacyjne w samym środku kulistego obiektu jest równe zero, tak, Dawidzie? Zakładając, że Ziemia jest kulą… no bo nie jest, ale zakładając, że jest, to jak byście dotarli do środka Ziemi, to byście byli w nieważkości. Yyyyyyyyyyyyyy… co? Error. I patrzcie, że to się wszystko nie rozleci…

Na matematyce ostatnio panują nastroje filozoficzne, zastanawianie się nad sensem wszechrzeczy itd. Uznałam, że ustawienie nas w ławkach bardzo fajnie odzwierciedla nasze zaangażowanie w lekcje. W pierwszej ławce nikt nic nie mówi. W drugiej słychać litanię różnych dziwnych cyfr i liter wypowiadanych szeptem. To ja i pani, która mnie wspomaga. W trzeciej już jest ciekawiej, bo co jakiś czas jest takie: łoooooooo… W czwartej jesteśmy już na etapie: a co to niby jest?! Słyszałam coś o tym, że w ostatniej słychać komentarze typu: ale o co właściwie chodzi? Tego jednak nie potwierdzono. A, no i jeszcze, moje ulubione! Komentarz przy tablicy brzmi zazwyczaj: o, to tak można?
Nasze nastroje odzwierciedla też dialog, który ostatnio usłyszałam w ławce za sobą.
M: Co jest potem?
J: Polski. Jeżeli o to pytałaś.
M: Tak tak, o to pytałam.
J: No wiesz. Bo to pytanie można by potraktować filozoficznie!

Tak, moja droga, zapewne. Nasza koleżanka obojętnym pytaniem: "a co jest potem?" zadanym na lekcji matematyki wyraża swoje zainteresowanie życiem po śmierci. :d Chociaż… jak nie na matmie, to kiedy…? W sumie. Jak się rozgadamy patrząc na to, co się dzieje na tablicy, to potrafimy z Julką przejść od razu z etapu "to tak można?", do etapu "ale o co w ogóle chodzi?".

W szkole jest jeszcze goręcej, niż w domu, jak widać po stanie naszych umysłów. Dlatego ja jednak ostatnio wolę być w domu i oglądać jakiś serial, ewentualnie zachwycać się jakimś nowym lub starym odkryciem muzycznym. Ostatnio na przykład, jak widać po awatarze, odnowiłam znajomość z Jamesem Morrisonem, przy okazji dowiadując się, że jest Brytyjczykiem. Może być lepiej?

Moi drodzy, na koniec wpisu odrobina szczerości. Jasne, że może być. Ostatnio na prawdę z moim nastrojem nie jest najlepiej i samo to, że do was piszę świadczy już wybitnie dobrze. Jestem zmęczona, często nie chce mi się udawać ani zainteresowania, ani uśmiechu, a często muszę. Na dodatek boję się troszkę, bo w sobotę, 16 czerwca, wyjeżdżam. Czy ja już wam mówiłam, że na tydzień lecę do Irlandii na wymianę językową? Nie? Aha, no to właśnie. Lecę. I, z całym dla nich szacunkiem, Irlandczycy nie mówią, jak Anglicy! I to chyba dla nich dobrze, gorzej, przynajmniej na początku, dla mnie. Będziemy mieszkać z rodzinami, fajnie, co? Jak na erasmusie. Mówiłam, że się trochę boję, tak? Trochę… na razie trochę, przed samym wyjazdem będzie gorzej. Nie zrozumcie mnie źle, ja się z tego wyjazdu cieszę. W końcu po 1. tam będą lekcje angielskiego, po 2. różne warsztaty, po 3. w końcu za to zapłaciłam, to chyba chcę jechać, no nie? xd. Co nie zmienia faktu, że na razie mam trochę obaw. Opowiem wam, jak wrócę.

Dobra, kończę ten wpis i pozdrawiam was serdecznie
ja – Majka

PS Ozzy jest ostatnio w wybitnie gryzącym nastroju. Co ja mam robić? 🙂

Kategorie
muzyka

nowy awatar – to musiało boleć

Hej hej!
Miałam napisać wpis na blogu… Jezu, wszystkie moje wpisy się tak zaczynają? Podziwiam was, że jeszcze to czytacie. No nieważne, w każdym razie. WPis poprzedzony będzie awatarem, ponieważ tak mi się to podoba, że muszę.

Wokalista James Morrison nagrał w roku 2008 płytę pt. "songs for you, truth for me". Już tytuł wiele mówi o moim życiu… doesn't matter. Na tym albumie była między innymi piosenka "broken strings", ktoś kojarzy? No eeeeej, na pewno znacie, takie to było ładne, popularne w sumie w różnych eskach i takich tam innych. Śpiewał to z Nelly Furtado. Pamiętam, że jak był w radiu taki konkurs, kto zgadnie, co będzie na szczycie listy, to chyba trzy tygodnie pod rząd żałowałam, że nie zadzwoniłam, bo było to i byłam tego pewna. Nie wiem, czy warto się przyznawać, że wtedy zwróciłam uwagę na tę piosenkę zwłaszcza dlatego, że….
Że ten wokalista jest z Angli! Maja, wiemy!
No właśnie nie, nie dlatego, a dlatego, że zdawało mi się, że on ma bardzo podobny głos do Zacka Efrona. Haha, bardzo śmieszne. Ale nie tylko ta piosenka przypadła mi do gustu, bo tata ściągnął mi niedługo potem cały ten krążek.
Dobra, wstęp zrobiony, dlatego muszę przejść do wyjaśnienia, że "broken strings", nie jest moim awatarem. Moim awatarem jest szósta piosenka z płyty, która nazywa się "nothing ever hurt like you", co wyjaśnia tytuł wpisu. 🙂 Ostatnio jakoś tak ta płyta mi się przypomniała, sentyment do tego albumu miałam i mam ogromny, ale ta piosenka spodobała mi się bardziej dopiero teraz. Zapraszam do wysłuchania.

A, no i prywata: są tu przynajmniej dwie osoby, które, jak tylko posłuchają tekstu, nie dadzą mi żyć. Litości! Liczę do czterech…

Pozdrawiam ja – Majka

EltenLink