WItajcie!
Chciałam tylko uprzejmie donieść, że jestem już w Kątnie, czyli w naszej cudownej małej miejscówce koło Ostródy, a jutro zaczyna się festiwal. Wrzucę wam zaraz nagranie, które przed chwilą zrobiłam, żebyście zobaczyli, jak tutaj sobie świerszcze ćwierkają i to tyle. :d
Pozdrawiam i zobowiązuję się niedługo pisać o Irlandii
ja – Majka
Hej hej!
Od paru dni mnie męczą, a i ja się męczę, o napisanie tego wpisu, bo jak nie, znowu zapomnę i nie napiszę w ogóle, a to by była szkoda.
W sobotę wróciłam do domu koło drugiej, dostałam jeść, zjadłam, położyłam się na kanapie i przegapiłam półtorej godziny. Potem byłam w sumie zdolna do współpracy z ludzkością, ale jeszcze nie na tyle, żeby pisać. Następne dni upłynęły mi na decydowaniu, co przeczytać i co właściwie robić. Była to o tyle trudna decyzja, że poraz pierwszy w życiu opuściłam zakończenie roku szkolnego i nie bardzo do mnie docierało, że już mam wakacje. Mój mózg sobie egzystował w stanie pt. musisz czytać lalkę, musisz czytać lalkę! Ale to już! Trochę trudno mi było zająć się czymkolwiek innym, ale w końcu zdołałam samą siebie przekonać, żę tak, możesz chwilę odpocząć. Wróciłam sobie więc do czegokolwiek Chmielewskiej, żeby zresetować mózg. Czytam więc, czytam, natknęłam się po drodze na malowanie deski o powierzchni trzy czwarte metra kwadratowego. Zaczęłam odruchowo liczyć, jak by ta deska miała wyglądać, gdzieś tam mi po drodze wyszedł pierwiastek z trzech… i niby z trzech czego, chyba metrów, i na dwa… ile to jest pierwiastek z trzech metrów? TO był pierwszy moment, kiedy pomyślałam sobie, że może jednak powinnam zrobić coś porzytecznego, bo mój mózg zachowuje się niezbyt dobrze. No i oczywiście nagle się okazało, że wszystkim się świat wali i pali, że ja tutaj mam niezaplanowane, a zaplanować muszę, że muszę poćwiczyć, a i tak tego nie zrobiłam, a także, że znalazłam książkę o Sheeranie. No to jakże tu w takich warunkach pisać wpis na blogu? Ale teraz się staram i piszę. A było tak.
Kiedyś, na lekcji, chyba hisu, weszła do nas pani pedagog i powiedziała o wymianie językowej, a raczej kursie językowym za granicą. Nie wiem czemu, ale od razu wiedziałam, że to jest takie coś do koniecznego zrobienia. Mimo, że byłam pewna, że będę się bać, a poza tym, że trochę kasy na to pójdzie. Potem były różne rozmowy, formularze, następne formularze, oznaczanie w rubryczkach zdrowotnych, że stałych leków nie biorę, za to mam tzw. visual problems, a na końcu test poziomujący, w celu przydzielenia do grup. Minęło to jakoś szybko, najpierw do terminu były 2 miesiące, a potem jakoś tak… tydzień. Sprawdziany pozaliczane, oceny do piętnastego, średnia, sprawowanie, podomykać wszystko i jedziemy, a raczej, lecimy.
Do Irlandii Północnej wybrałam się16 czerwca. Było to w sobotę, o nieludzkich godzinach rannych, pamiętam wychodzenie o trzeciej piętnaście i ładowanie się do samochodu dziadka koleżanki, który zabierał mnie i moją mamę na lotnisko. Ja, nie bardzo wiedząca, co się za moment stanie, na przednim siedzeniu Ada, wyrażająca swoje zdanie na temat godziny i mama, podtrzymująca rozmowę… piękny obrazek. Miałam niewielką ryanerową walizkę, plecak pożyczony od siostry, żeby go nosić do szkoły… i w sumie tyle. Najważniejsze, żeby żadnych kabli nie zapomnieć.
W kraju, w którym obiad jedzą na kolację i odwrotnie, w którym jeżdżą po niepoprawnej stronie ulicy i na rądach jadą pod prąd, w kraju, w którym zasada korzystania ze świateł brzmi: zielone, idź, czerwone… rozejrzyj się i idź… A wreszcie, w kraju, w którym pogoda jest taka, jakby ktoś w niebie odkręcił kurek, a potem o tym zapomniał… właśnie w tym kraju spędziłam następny tydzień.
Dla waszej informacji, będąc w zeszłym roku w Londynie nie widziałam deszczu ani razu. No, może raz, przez trzy minuty, jak wracaliśmy i dosłownie przechodziliśmy z lotniska do samolotu. I to nie był duży deszcz. Dopiero tutaj mogłam więc zaobserwować tę wszędzie reklamowaną angielską pogodę.
A propos angielską. Przyznam się szczerze, że nie bardzo wiedziałam, czy mi tam jest wolno lubić Brytyjczyków. No bo wiecie, upodobania swoją drogą, a druga strona medalu to to, że zakochać się w kulturze całych wysp, to trochę tak, jak przyjaźnić się z hucznie rozwodzącym się małżeństwem. Szybko jednak okazało się, że miałam szczęście.
Państwo Webster, wspaniali ludzie, o których potem powiem dużo, są pół na pół, co oznacza, że, szczęśliwie dla mnie, Bernie jest z Irlandii, a Tim z UK. Lepiej trafić nie można było, można się bezkarnie zachwycać i Galway i Londynem. :p
Ciekawostka. Po wylądowaniu od razu ruszyliśmy na wycieczkę po Belfaście, co, biorąc pod uwagę nasz stan umysłu i organizmu, było nielada wyczynem. Już same wspomnienia z lotniska bardzo lubię, kiedy to ja, nieco zirytowanym tonem pytam, stojąc nad walizkami.
– Pani profesor, czekamy? –
– Myślę, żę tak. – odpowiedziała ze wspułczuciem pani pedagog.
– Aha, w takim razie, nie wiem, jak pani, ale ja jem. – Trochę nam zajęło odnajdywanie się po tej kontroli paszportowej, odszukanie i ściągnięcie walizek, po drodze zjedzenie i pójście do łazienki, w końcu odnalezienie wyjścia i autobusu. Cała grupa, rzecz jasna, podeszła do autobusu od złej strony. Kilka razy. Dobrze, że kierowca miałpoczucie humoru.
Po wymienieniu wstępnych "dzień dobry, jak się macie" itd. przyszedł czas na trudniejsze pytania.
– A rozumiecie irlancki akcent? – zapytał wesoło kierowca autobusu. Yyyyyyyyyyy….
– Nooooo… tak… mniej więcej. – Tak można było zinterpretować odpowiedź całej grupy.
– A, to tak jak ja, też nie rozumiem. Jestem ze Szkocji. – Cudownie! Pierwsza trudność już za nami. Okazało się, że pan kierowca urodził się w Irlandii, ale w Szkocji wychował, co sprawiło, że mówił do prawdy ciekawie, zwłascza, gdy nie zwracałsię do nas, tylko, na przykład, do trąbiących na niego kierowców. Ciekawie mówił też o muralach i miejscach do odwiedzenia w Belfaście, bo oprócz kierowcy był naszym przewodnikiem. W czasie pozostawionego nam czasu wolnego, wraz z kilkoma osobami z grupy wybraliśmy się na kawę. Przypominam, stan umysłu. Kawa dobra, nie żałujemy, wychodzimy.
– Chodźcie, zrobimy sobie zdjęcie! – ucieszyła się Roksana, która była i jest gwiazdą naszej grupy, w kwestiach życia celebrytów na pewno.
– Czekajcie, musimy znaleźć kogoś, kto wygląda, jakby chciał nam pomóc. O, może ona! – Roksana bez wachania zaczepiła dziewczynę w naszym wieku i zapytała po angielsku, czy zrobi nam zdjęcie. A tak, jasne, nie ma problemu. A skąd jesteście, a z wymiany, aha, to spoko… wymiana grzeczności, no i to magiczne pytanie.
– Where are you from? –
– From Poland. –
– Aaaa, to czekajcie, też jestem z Polski! – Niespodzianka…? Co ciekawe, napotkana w Belfaście Martyna łaziła z nami przez następne półtorej godziny, po sklepach i różnych takich. Pewnie tego nie czytasz, ale dzięki za bycie naszym prywatnym przewodnikiem, fotografem i towarzyszem podróży. Najlepszy tekst: Jezu, wy się tak zachwycacie, a dla mnie, normalny Belfast! 🙂 Wiadomo, o co chodzi.
W Belfaście byliśmy też w muzeum Tytanica i… powiem tak. Jeśli ktoś się tym interesuje, bardzo fajnie. Można zobaczyć te wszystkie rysunki techniczne, etapy budowy itd. Z tym, że raz, nie dla niewtajemniczonych, dwa, na pewno nie bardzo dla niewidomych. Ekrany, rysunki, prezentacje, nawet interaktywne, no ale co z tego? Inna sprawa, że pewnie więcej byśmy z tego wynieśli, gdybyśmy więcej spali. Wychodząc z tego budynku wszyscy marzyliśmy tylko o dotarciu na całkiem wygodne fotele w autobusie, do naszego celu – miasta Derry się jednak troszkę jedzie.
Zostawię więc was, drodzy czytelnicy, w autobusie, który troszkę do Derry jechał. Myślę, że następna część wycieczki w następnym wpisie. Chciałam tylko zacząć, żeby się zmusić do pisania dalej. Teraz już nie zostawię niedokończonego. :d Więc zapraszam do wyrażania zainteresowania lub niezainteresowania dalszą częścią, może ewentualnie co byście chcieli na pewno wiedzieć, a ja sobie będę sukcesywnie pisać. 🙂
Pozdrawiam ja – Majka
PS Druga część najpewniej jutro.
Witajcie!
I oto jest, kolejny wpis z dedykacją. Chciałam wrzucić wczoraj, serio. Chciałam. Ale wiesz, jak to jest… trochę, jak z pracą domową…
Przechodząc do rzeczy, mam dla was kolejną ciekawą opowieść. Kiedy byłam w przedszkolu, traf chciał, że wybrałam się kiedyś na koncert. Chyba szkoły muzycznej, choć nie przysięgnę, co to właściwie było. Tam spodobał mi się ksylofon, a jeśli ktoś chce wiedzieć więcej o dalszej części przygody z nim związanej, zapraszam do mojego wpisu na forum eltena, w wątku pt "kto gra na bębnach". Omijając pewną jej część, wybrała się wtedy mała Maja do szkoły muzycznej i rozpoczęła naukę o nutach. Nie wiem, na prawdę nie mam pojęcia, w jakim celu, nie jestem wam w stanie powiedzieć. Ważniejsze od tego były zajęcia z perkusji, na których Maja mogła się bawić w grę na ksylofonie. Nie ważne, ważniejsze dla tego wpisu jest, co się działo na tych nutkowych, teoretycznych lekcjach. Poznała tam mała Maja małą Zuzię i jeszcze mniejszą Beatkę. Mała Maja bawiła się z nimi, nawet odwiedziła ich dom, a one jej. Nawiasem mówiąc, Beciu, musimy odnowić to zdjęcie.
Potem mała Maja wyruszyła w podróż życia do Lasek i została tam na 10 lat. I przysięgam, że przez ten czas… zero kontaktu z Zuzią i Beatą. Nie mam pojęcia czemu, tak po prostu wyszło.
Mija 10 lat, Maja jest teraz nieco większa… Dawid, Mateusz, Kamil, Klaudia… nawet nie zaczynajcie, powiedziałam, że Trochę większa! Jest starsza i idzie do liceum.
Kiedy poszłam do liceum, wszystko było dla mnie nowe i kompletnie pogrążone w haosie. Oczywiście, że tutaj o tym nie pisałam, było za późno, ale jednak, kto mnie lepiej zna, ten wie. Jedną z interesujących rzeczy było to, że na lekcje językowe klasa chodziła podzielona na 3 grupy, wedłóg poziomu zaawansowania. Wylądowałam w najwyższej z nich, wraz z innymi osobami z klasy mojej i z klasy B. W naszej grupie często dostawaliśmy zadania do zrobienia w podgrupach, np. w 4 / 5 osób. Pewnego dnia pojawiło się zadanie polegające na wymyśleniu, o ile pamiętam, co chcemy mieć w takim pomieszczeniu dla uczniów w naszej szkole. No wiecie, w czymś w rodzaju świetlicy. Nauczyciel sam zabrał się do podzielenia nas na grupy, a w mojej grupie zjawiła się Beata. Beatę znałam z imienia i nazwiska, przecież pan odczytywał listę. A gdzie tam?! Kiedy musieliśmy się skontaktować przed następną lekcją, żeby się przygotować do prezentacji, Beata mnie oświeciła. Znamy się już całkiem długo, byłyśmy u siebie w domach, zdjęcie mamy na dowód, a tak w ogóle, to można by zrobić jakieś reunion party, musimy się umówić! To były nasze pierwsze wnioski, ale jednak, na razie były luźnymi pomysłami, które nic nie dawały.
Myślę, Beciu, że tak serio, to zaczęłyśmy się mocniej zgrywać przy okazji koncertu dla maturzystów. Musicie wiedzieć, że Beata potrafi grać nie tylko na instrumentach perkusyjnych, ale także na gitarze zwykłej i basowej, a także śpiewa. Z jej umiejętności grania na basie trzeba było czym prędzej skorzystać podczas koncertu dla maturzystów. Hasło z tytułu wpisu pojawiło się po jednej z prób do tego koncertu. Doskonale pamiętam naszą wyprawę ze sprzętem. Beata była chyba pierwszą osobą w tej szkole, która pozwoliła sobie pomóc akurat mi. Trzeba wam wiedzieć, że Becia nie jest dużo większa ode mnie, musiało to więc wyglądać pięknie, gdy po schodach, a potem przez nasz szeroki hall szła najpierw Beata z wielkim piecem, a potem ja, z jej basową gitarą. A kiedy wreszcie doczłapałyśmy się do drzwi od strony szatni okazało się, że…? Że są zamknięte!
"No nieeeeee… nie żartujcie sobie ze mnie!" Becia jęknęła z rezygnacją, stawiając jej bagaż na podłodze. Pielgrzymka musiała się odbyć w drugą stronę, znów przez całe piętro, do innych drzwi. Pierwszym moim pomysłem było rozbicie w połowie drogi obozu numer jeden. Przecież musimy się aklimatyzować! To nie można tak… na raz… Potem natomiast szłam za Beatą i przekonywałam usilnie, że: dasz radę, lekkie jest, lekkie! Mogę być twoim motywatorem!
"Dobra, będę pamiętać." Od tego się chyba zaczęło.
Potem był koncert dla maturzystów, na którym pan, który nas nagłaśniał ciągle mówił: Beata, nie graj, a nie, Beata, graj! Ucieszyliśmy się: aha, Beciu, gratulujemy, możesz z nami grać! Witaj na pokładzie!
Jeszcze potem były wakacje i wreszcie udało nam się umówić poza szkołą. Okazało się, że jak żeśmy się zaprzyjaźniły w przedszkolu, tak teraz również jest to możliwe.
Gdymym się chciała trzymać wzorca, musiałabym opowiedzieć parę wspomnień. Bardzo proszę. Ten moment, kiedy przyszłam do Beaty, a ta nauczyła mnie przez 5 minut grać piosenkę o kokosach. Na gitarze basowej. Nie pytajcie. ("the cocotun nut is a giant nut…") Again: nie pytajcie.
Ten moment, kiedy Becia przyszła do mnie, przytargała gitarę i wszystkie możliwe kable, a u mnie okazało się, że nie ma w gitarze baterii… (But you're very lucky, cause I love you… anywayyyyyyy…)
Ten moment, kiedy kibicowałam całym sercem, a Becia mówiła poważnie do swojego telefonu: Beciu, dasz radę! To nie jest takie trudne! To jest tylko gra! Jesteś od niej mądrzejsza! (You won one point!)
Ten moment, kiedy grałyśmy "from eden" Hoziera, podczas gdy powinnyśmy ćwiczyć nasze utwory na konkurs.
Ten moment, kiedy Becia zjawiła się na mojej osiemnastce dla starych znajomych i była jedyną osobą obdarzoną zmysłem wzroku. Medal z aodwagę!
Wszystkie nasze korytarzowe wymiany poglądów na tematy egzystencjalne, takie jak: jest za zimno, jest za gorąco, jest za wcześnie, kto to w ogóle wymyślił… I inne niezmiernie ważne rzeczy. Nasze mądrości z instagrama, nasze linki do pięknych utworów, nasze wfy, nasze angielskie, na których przewinęło się już więcej tematów, niż zmieści jakikolwiek program, nasz angielski akcent, nasza rodzina, do której oficjalnie należysz, nawet jeśli to tylko apple music…
A to wszystko jest opisywane tutaj, ponieważ… Ponieważ Becia skończyła wczoraj osiemnaście lat. Beciu, najlepszego! Żebyś była uśmiechnięta, żebyś się wyspała, żebyś miała czas na czytanie i na ćwiczenie, żebyś przetrwała dyplom i żebyś przetrwała ten motor… Motocykl! Nie zabijaj! Słuchajcie, właśnie. Becia dostała motocykl. Robi prawko na motocykl. Cool! I życzę ci, żebyś zaczęła czym prędzej żyć z tego, co kochasz robić. Witaj na pokładzie naszego kraju!
Inna sprawa, dawaj! Jedziemy do Irlandii, będziemy grać! :d A konto youtube czeka…
I podziękowania. Dzięki, że mam co robić. Dzięki, że nauczyłaś mnie, jak ważne jest ćwiczenie na instrumentach. Dzięki, że pokazałaś mi, że nawet ja mogę cośrozumieć z gitary. Dzięki, że miałam sposobność robić z tobą zadanie z opisywania osób na niemieckim i, z braku lepszego pomysłu, przyjąć imiona najsłynniejszych youtubowych przyjaciółek. To do czegoś zobowiązuje. Dziękuję, że mam przyjaciółkę. Tutaj, w moim mieście, w mojej szkole i w ogóle.
A, i jeszcze jedno! Kiedy uczyłam się grać na tych różnych gitarach, nie wiem czemu piosenki o kokosach, Beata powiedziała, że musimy napisać własną piosenkę. Beciu, zadanie wykonane! Może ci nawet dam, jak wrócę. 🙂
Chyba nie wymyślę nic lepszego. Pozdrawiam i piszcie w komentarzach.
Ja – Majka
PS Nie wyprowadzaj się do Stanów, to za daleko! Group hug!
nowy awatar – wielkie nadzieje
Na początku wyjaśnienie tytułu. Najpierw miałam nazwać ten wpis "nadzieja matką głupich", jednak potem wymyśliłam sobie, że w sumie "nadzieja umiera ostatnia, więc prawdopodobnie żyje dłużej nawet niż ci, których jest matką". Zadługie na tytuł, ale na wnętrze wpisu się nada. A teraz awatar.
Nowy awatar to piosenka zespołu Kodaline – high hopes. Po 1. pokładam wielkie nadzieje w tym wyjeździe do Irlandii i jakoś mi się skojarzyło. Po 2. poznałam tę piosenkę na konkursie twórczości irlandzkiej, więc tym bardziej. Po 3. po prostu utwór jest bardzo ładny i jeszcze go tu nie było.
Więcej wyjaśnień na razie nie planuję, więc po prostu wrzucę wam link i zapowiem, że spróbuję coś napisać już z Derry.
Pozdrawiam i życzę miłego słuchania
ja – Majka
PS Pozwólcie, że umiejscowienie i historię Derry zostawię waszym przeglądarkom, przynajmniej na razie. 😉
Miałam to wrzucić bez wyjaśnień. No bo co tu wyjaśniać? Świat jednak potrzebuje wiedzieć, więc coś powiem.
Ed Sheeran napisał "supermarket flowers" po tym, jak umarła babcia. Napisał tekst z perspektywy swojej mamy i zawarł w nim wszystko, o czym zwykle się nie pamięta. Ja zawsze przy tej piosence płakałam, jak z resztą wszyscy, dziś jednak będę płakać ponownie.
Ostatnio dwie osoby z mojego otoczenia straciły osobę z rodziny. Nawet sobie nie chcę wyobrażać, co muszą czuć, zwłaszcza, że jedna z osób, które odeszły do Pana, była młodsza ode mnie. Znałam ją… pamiętam… To chore, wiecie? Na prawdę, to jest coś ponad moje wyobrażenie.
Będę o Tobie pamiętać i Tobie będę dedykować tę piosenkę. W końcu Sheeran gra to na koncertach… To dla Ciebie.
Bądźcie silni…
Halo halo… pomoc techniczna? Wam się na górze kaloryfery zacięły?
Witajcie! Miałam wam napisać, że ptaszki ćwierkają, że było, jest i będzie gorąco. A gdzie tam?! Nawet nie mają siły ćwierkać. Chociaż nie. Nasze papugi, jak im się zachce, to sobie wesoło drą dzioby, niezależnie od pogody na zewnątrz. Swoją drogą, to przydało by się sprawdzić, co one robią, bo zostawiłam je same w salonie, na zewnątrz klatki. Chociaż… one sobie w sumie fajnie radzą, prawie w ogóle nie latają, jak są same. Gorzej, jak ja tam jestem z komputerem. Ostatnim razem Ozzy przyszła, wyjęła dolną strzałkę i wywaliła ją za stół. Jak to było powiedziane w pewnej bajce: "one bardzo dobrze selekcjonowują co się przyda, a co nie". Widocznie dolna strzałka nie była mi już do niczego potrzebna.
A propos komputerów, ostatnio miałam wielką przyjemność tłumaczyć koledze, jak się odbywał bunt lucyfera, za pomocą terminologii komputerowej. No bo wiecie, w sumie, jak ten lucyfer chciał być adminem całej sieci, umieszczać w niej wirusy, a na dodatek zachęcać do spamu, to ja się nie dziwię, że dostał tego bana, no nie? Widocznie nie jest takim dobrym informatykiem, żeby śladów po sobie nie zostawiać. I po co było pchać palce między drzwi…? No i wylądował w piekle, a oni tam mają takie łącze, że tylko mogą przeglądać te kartoteki w notatniku, bez przeglądarki tekstu. A ściągają to explorerem, żeby nie było. Poza tym, tam w ogóle techniki nie ma, oni nawet pieców nie mają z prawdziwego zdarzenia, tylko muszą palić pod tymi kotłami, męczą się, drewna narąbią i nawet nie mają czasu, żeby ten przeklęty router zresetować… Na co w końcu mój kolega rzucił pomysł: słuchaj, a może piekło, to po prostu jest takie miejsce, gdzie nie ma zasięgu!
Nie martwi was, że dla wielu ludzi tak jest? W tym momencie otworzyłam furtkę dla wielu komentarzy o temacie egzystencjalnym, mój Boże, jak to kiedyś było dobrze, a teraz jest źle, bo dzieci się nie bawią na dworze itd. No cóż, pozwólcie, że przymknę tę furtkę nieco, już to czytałam! Tak serio, to myślę, że nie należy wpadać w paranoję, jeśli chodzi o używanie internetu, bardziej trzeba po prostu szukać alternatyw. Jak dla mnie, to zawsze zaczyna się w domu i zależy od rodziców, bo nikt mi nie wmówi, że już nie ma takich dzieci, które nie umieją się bawić bez prądu. Moja siostra na przykład ostatnio wychodzi na dwór coraz częściej. Dlaczego teraz? No bo jest ciepło! No to po co ma wychodzić w lutym? W lutym rzeczywiście, siedzi więcej przy serialach, no ale umówmy się, ja też siedzę wtedy więcej.
Z drugiej strony, nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ja sobie zdaję, bo mi radio powiedziało. W Anglii z sal egzaminacyjnych znikają zegary. No wiecie, takie kółko, dwie wskazówki ma, godziny… Bo uczniowie nie wiedzą, jak odczytywać godziny! Ludzie, godziny? Z zegarka? Zwykłego zegarka… To jest problem! Nie tam żaden minecraft, olejcie minecraft! To przynajmniej myślenia jakiegoś uczy. Ale… zegarki? Nie wiedziałam, że dożyję czegoś takiego. Znaczy może nie, inaczej. Wiedziałam, że dożyję, no ale, żeby jużteraz? Kochane moje dzieci, uczcie się tych wskazóweczek. I mówię to zwłaszcza do moich niewidomych znajomych, ludzie, chociaż spróbować! To już nie chodzi o nas, tylko o wiedzę o świecie. Powinno się wiedzieć, jak wygląda… no nie wiem… jak wyglądają jakieś nieskomplikowane gatunki zwierząt, jak wygląda samochód i samolot, jak wygląda globus… i jak wygląda zegarek! Normalny! Nie mówię, żeby używać, ale wiedzieć. Trochę tak, jak ja z czytaniem braillea… hmmmm… nieważne.
Przechodząc dalej, ale nie do końca, powiem wam, że ostatnio doszłam do wniosku, że to wcale nie jest prawda, że przy grach się kondycję traci. A mieliście kiedyś xboxa? :p Xbox, to jest sobie taka konsola do gier, jakby ktoś tego nie wiedział, i tam można wgrać różne gry… I można w nie graćalbo za pomocą specjalnego urządzenia, z guziczkami, przełącznikami i jojstickami, albo za pomocą kamerki. Kamera widzi ciebie i to, co robisz i przenosi to do gry. W praktyce oznacza to tyle, że rzucając lotką na prawdę machasz ręką, boxując na prawdę możesz sobie nadwrężyć ręce, a grając w baseball na prawdę musisz się trochę nabiegać, co z tego, że w miejscu?
Moja siostra wydała swoje pieniądze na xbox one i kilka gier. Jedną z nich jest gra "just dance". Tańczą wszyscy oprócz mnie, a i to ostatnie tylko dlatego, że nie mogę ruchów powtarzać. Ja xboxem zajmę się w wakacje, bo muszę sprawdzić, czy na prawdę jest tam umieszczony system, który po odrobinie starań zacznie ze mną rozmawiać. Może i ja w coś pogram?
Przy okazji kupna tego wspaniałego urządzenia zastanowiłam się chwilę, co jest ze mną i moją siostrąnie tak. Normalne dziewczyny w jej wieku kupiły by sobie lalkę z wieloma akcesoriami, albo więcej lalek, ewentualnie zegarek, może nawet różowy…? Ona kupiła sobie… konsolę do gier! Normalne dziewczyny w moim wieku lubią chodzić po sklepach, żeby sobie znaleźć ładne ciuchy lub kosmetyki, buty ewentualnie, buty sąspoko. A, no i uczą się wosu, żeby zostać psychologiem, ewentualnie biologii, żeby na medycynę zdawać. Ja? Ja sobie zdaję fizykę, z której raz coś rozumiem, a raz nie, a gdy reszta jest w sklepie i szuka tych szpilek i spudniczek, to ja, w dżinsach i T-shircie, siedzę w domu i uczę się obsługi mojego maca mini, którego nawiasem mówiąc nazwałam Sheldon, no bo przecież tak miał na imię największy świr z "the big bang theory". Taaaaa… no fajnie. Fajnie jest.
Wracając do przebiegu wydarzeń, w tygodniu jest ciężko, ale w weekendy staram się coś robić. Np. w weekend przed Bożym Ciałem moja siostra miała komunię… no wtedy, to wszyscy cośrobili. OK, ale w jeszcze poprzedni pojechałam sobie do ZUzi. Zuziu, oficjalnie dziękuję za gościnę. Przyjechałam wraz z Zuzią do jej domu w piątek i położyłyśmy się już o siódmej. Rano, w sobotę. No ale cóż było robić, skoro impreza trwała właśnie w pokoju, w którym miałyśmy spać. Przegadaliśmy z Zuzią, jej braćmi i jeszcze kilkoma znajomymi, mnóstwo tematów dotyczących wszystkiego, od problemów całego świata, poprzez różne nasze sprawy życiowe, aż do klasycznego i mniej klasycznego hiphopu, który z resztą cały czas sobie leciał w tle. Nad ranem chyba byłam już troszkę mniej miła, coraz gorliwiej zachęcając brata Zuzi, żeby jednak udał się na spoczynek. Kiedy my zasnęłyśmy było, jak mówiłam, po siódmej. U Zuzi udało nam się jeszcze obejrzeć "marsjanina" (nigdy mi się nie znudzi ten film), oraz pograć w wybitnie inteligentną grę zwaną audio disc. Dla tych co nie wiedzą, gra ta polega na tym, że się ten audio disc odbija od jednego gracza do drugiego, z tym, że jest utrudnienie, dysk można rzucać i łapać na górze, na dole, i jeszcze po środku! Tak… A, no i wieczorkiem w sobotę oglądałyśmy "nianię" na youtubie. Proszę bardzo, śmiejcie się, hejtujcie sobie, ale przygody Frani od tamtej pory bardzo poprawiają mi nastrój. Dzięki, Zuziu! A już zapomniałam, że lubię ten serial.
Co tu się jeszcze u mnie działo? Na przykład, z drugą Zuzią i jej mężem odwiedziliśmy ostatnio Kamila, a ja zostałam zainspirowana i powzięłam mocne postanowienie poćwiczenia na klawiszach. Na razie skończyło się tylko na postanowieniu, no ale… może coś się w tej kwestii zmieni. Poza tym, chyba będzie to konieczne, bo moje granie na klawiszach podczas tej wizyty skończyło się dialogiem:
Ja: Ooooo, jakie ładne, jak ja ładnie gram, co nie?
Kamil: to jest demo, w ogóle, to jest moje demo, ja to nagrałem!
Ja: Aha… a teraz? Czemu nie gra?
Zuzia: a bo to jest twoje demo, Maju.
Za prawdę, zrozumcie tych ludzi, oni wiedzą, co czynią, oni musieli mnie słuchać! A ja na prawdę dawno nie ćwiczyłam.
Inaczej sprawa się ma z moim cajonem, ostatnio coraz bardziej się z nim zaprzyjaźniam i może nawet wam tu wrzucę jakieś demo niedługo, jak będę miała sposobność i umiejętność do nagrania jakiegoś fajnego rytmu. Polecam ten instrument z całego serca, a jak ktoś już wie, co to jest, zna się trochę na rzeczy, a spodoba mu się brzmienie, to ja dam kontakt do producenta z Żyrardowa, od którego ja kupiłam mój cajon. Pozdrawiam Michała! 🙂
Na koniec garść informacji szkolnych. Skończyłam "pana Tadeusza". Napisałam ostatnią rozprawkę na jego temat, przynajmniej tak mi się zdaje. Pani Profesor, jak to z tym jest? 🙂 Zaczęliśmy pozytywizm.
Na fizyce rozpoczęła się era grawitacji, co powoli sprawia, że mi się zaczyna mylić góra z dołem. Wedłóg prawa Gaussa natężenie grawitacyjne w samym środku kulistego obiektu jest równe zero, tak, Dawidzie? Zakładając, że Ziemia jest kulą… no bo nie jest, ale zakładając, że jest, to jak byście dotarli do środka Ziemi, to byście byli w nieważkości. Yyyyyyyyyyyyyy… co? Error. I patrzcie, że to się wszystko nie rozleci…
Na matematyce ostatnio panują nastroje filozoficzne, zastanawianie się nad sensem wszechrzeczy itd. Uznałam, że ustawienie nas w ławkach bardzo fajnie odzwierciedla nasze zaangażowanie w lekcje. W pierwszej ławce nikt nic nie mówi. W drugiej słychać litanię różnych dziwnych cyfr i liter wypowiadanych szeptem. To ja i pani, która mnie wspomaga. W trzeciej już jest ciekawiej, bo co jakiś czas jest takie: łoooooooo… W czwartej jesteśmy już na etapie: a co to niby jest?! Słyszałam coś o tym, że w ostatniej słychać komentarze typu: ale o co właściwie chodzi? Tego jednak nie potwierdzono. A, no i jeszcze, moje ulubione! Komentarz przy tablicy brzmi zazwyczaj: o, to tak można?
Nasze nastroje odzwierciedla też dialog, który ostatnio usłyszałam w ławce za sobą.
M: Co jest potem?
J: Polski. Jeżeli o to pytałaś.
M: Tak tak, o to pytałam.
J: No wiesz. Bo to pytanie można by potraktować filozoficznie!
Tak, moja droga, zapewne. Nasza koleżanka obojętnym pytaniem: "a co jest potem?" zadanym na lekcji matematyki wyraża swoje zainteresowanie życiem po śmierci. :d Chociaż… jak nie na matmie, to kiedy…? W sumie. Jak się rozgadamy patrząc na to, co się dzieje na tablicy, to potrafimy z Julką przejść od razu z etapu "to tak można?", do etapu "ale o co w ogóle chodzi?".
W szkole jest jeszcze goręcej, niż w domu, jak widać po stanie naszych umysłów. Dlatego ja jednak ostatnio wolę być w domu i oglądać jakiś serial, ewentualnie zachwycać się jakimś nowym lub starym odkryciem muzycznym. Ostatnio na przykład, jak widać po awatarze, odnowiłam znajomość z Jamesem Morrisonem, przy okazji dowiadując się, że jest Brytyjczykiem. Może być lepiej?
Moi drodzy, na koniec wpisu odrobina szczerości. Jasne, że może być. Ostatnio na prawdę z moim nastrojem nie jest najlepiej i samo to, że do was piszę świadczy już wybitnie dobrze. Jestem zmęczona, często nie chce mi się udawać ani zainteresowania, ani uśmiechu, a często muszę. Na dodatek boję się troszkę, bo w sobotę, 16 czerwca, wyjeżdżam. Czy ja już wam mówiłam, że na tydzień lecę do Irlandii na wymianę językową? Nie? Aha, no to właśnie. Lecę. I, z całym dla nich szacunkiem, Irlandczycy nie mówią, jak Anglicy! I to chyba dla nich dobrze, gorzej, przynajmniej na początku, dla mnie. Będziemy mieszkać z rodzinami, fajnie, co? Jak na erasmusie. Mówiłam, że się trochę boję, tak? Trochę… na razie trochę, przed samym wyjazdem będzie gorzej. Nie zrozumcie mnie źle, ja się z tego wyjazdu cieszę. W końcu po 1. tam będą lekcje angielskiego, po 2. różne warsztaty, po 3. w końcu za to zapłaciłam, to chyba chcę jechać, no nie? xd. Co nie zmienia faktu, że na razie mam trochę obaw. Opowiem wam, jak wrócę.
Dobra, kończę ten wpis i pozdrawiam was serdecznie
ja – Majka
PS Ozzy jest ostatnio w wybitnie gryzącym nastroju. Co ja mam robić? 🙂
nowy awatar – to musiało boleć
Hej hej!
Miałam napisać wpis na blogu… Jezu, wszystkie moje wpisy się tak zaczynają? Podziwiam was, że jeszcze to czytacie. No nieważne, w każdym razie. WPis poprzedzony będzie awatarem, ponieważ tak mi się to podoba, że muszę.
Wokalista James Morrison nagrał w roku 2008 płytę pt. "songs for you, truth for me". Już tytuł wiele mówi o moim życiu… doesn't matter. Na tym albumie była między innymi piosenka "broken strings", ktoś kojarzy? No eeeeej, na pewno znacie, takie to było ładne, popularne w sumie w różnych eskach i takich tam innych. Śpiewał to z Nelly Furtado. Pamiętam, że jak był w radiu taki konkurs, kto zgadnie, co będzie na szczycie listy, to chyba trzy tygodnie pod rząd żałowałam, że nie zadzwoniłam, bo było to i byłam tego pewna. Nie wiem, czy warto się przyznawać, że wtedy zwróciłam uwagę na tę piosenkę zwłaszcza dlatego, że….
Że ten wokalista jest z Angli! Maja, wiemy!
No właśnie nie, nie dlatego, a dlatego, że zdawało mi się, że on ma bardzo podobny głos do Zacka Efrona. Haha, bardzo śmieszne. Ale nie tylko ta piosenka przypadła mi do gustu, bo tata ściągnął mi niedługo potem cały ten krążek.
Dobra, wstęp zrobiony, dlatego muszę przejść do wyjaśnienia, że "broken strings", nie jest moim awatarem. Moim awatarem jest szósta piosenka z płyty, która nazywa się "nothing ever hurt like you", co wyjaśnia tytuł wpisu. 🙂 Ostatnio jakoś tak ta płyta mi się przypomniała, sentyment do tego albumu miałam i mam ogromny, ale ta piosenka spodobała mi się bardziej dopiero teraz. Zapraszam do wysłuchania.
A, no i prywata: są tu przynajmniej dwie osoby, które, jak tylko posłuchają tekstu, nie dadzą mi żyć. Litości! Liczę do czterech…
Pozdrawiam ja – Majka
Witam!
Moi drodzy, to już jest chyba normalne, że ja piszę na blogu o czymś po dwóch tygodniach od tego wydarzenia. Można by nawet powiedzieć, że jeśli ktoś z was oczekuje na jakiś wpis, to musi napisać podanie i czekać czternaście dni. Planuję tu niedługo wrzucić długi wpis, który będzie pewnego rodzaju niespodzianką, ale na razie chciałam wam przybliżyć aktualności, no bo przecież majówka minęła, a ja nic. A z tej prostej przyczyny, że jestem uporządkowany, matfizowy umysł, to sobie po prostu ponumeruję dni.
1. maja
We wtorek byłam z rodziną w Łodzi. Pewnie jeszcze tu o tym nie wspominałam, ale ja mam w Łodzi rodzinę, konkretnie mieszkają tam dwie siostry mojej babci, obie z mężami, dziećmi, wnukami… znaczy nie wszyscy razem mieszkają, tylko w Łodzi. I w okolicach Łodzi. I ogólnie jest ich tak dużo, że odpuszczę sobie wypisywanie, kto kim dla kogo jest, bo jeśli ja się łapię tylko do pewnego momentu, wy się nie złapiecie w ogóle. Dość powiedzieć, że mieliśmy rodzinny gril, wszyscy opowiadali o wszystkim, moje młodsze rodzeństwo cioteczne i nie tylko się wybawiło na dworze, a ja spotkałam jednego wujka, który bawił się z nami, jak byliśmy mali, a potem go nie widziałam z 10 lat. Przy okazji, plus dla wujka, że się o mnie nie obawia. Nie zrozumcie mnie źle, pewnie, że rozumiem, dlaczego przy niewidomych się bardziej uważa, ale nie rozumiem, czemu się obawia o każdy krok niewidomego. Wujek się nie bał. Przeszliśmy się na spacer do lasu, a mój brak wzroku wcale nam nie przeszkadzał w łażeniu po jakichś krzakach, dołach, górach i innych takich ciekawych urozmaiceniach terenu. Pierwszy dzień majówki więc spędziłam w więkrzości na dworzu. Plus dla mnie, bo ja ogólnie to jestem raczej dziecko miasta itd.
2. maja
Drugiego maja kolejna ciekawostka, wybrałam się do stolicy. Do stolicy wybrał się również Mikołaj, Mikołaja pozdrawiamy, no i razem z kolegą Mikołajem świętowaliśmy jego urodziny. W pizza hut. Pozdrawiam Mikołaja, a także Kamila, Tomka i Roberta, którzy zjawili się tam również, o którym to zamiarze dowiedziałam się 3 dni przed spotkaniem. 🙂 Przegadaliśmy dużo czasu o językach obcych, o tym, jak można i jak się nie powinno ich używać, o informatyce i elektronice, o przygodach związanych z podróżowaniem, a także gdzie się powinno studiować i w jaki sposób. Poniewarz niektórzy z kolegów są realizatorami dźwięku, miałam o co pytać. A, no i pizza bardzo dobra.
Ciekawostka: wiedzieliście, że przed dworcem śródmieście grają różne zespoły? Ja też nie, a grało sobie dwóch takich, na gitarze i perkusji. Perkusja, oczywiście, jak podejrzewam, w kawałkach, ale wrzucę wam tu chyba kawałek nagrania, aż się zdziwiłam.
3. maja
Już mamy czwartek, w czwartek wybrałam się w odwiedziny do Zuzi i Roka. Tutaj z kolei, prawdopodobnie ponieważ poprzedniego dnia przerobiłam temat studiów, wypłynął temat specjalizacji, pracy i dostawania się do tejże. To nie jest taka prosta sprawa, moi drodzy. Zuzia i Rok jużto wiedzą, dlatego przeszliśmy na mniej pesymistyczne tematy, co w tym przypadku oznaczało słuchowiska z bbc.
Aktualność: zaczęłam… i skończyłam! Słuchowisko z BBC nazywające się "cabin pressure". Długo miałam w planach posłuchanie go, ale jakoś się tak nie składało. Widocznie czekało na właściwy moment, bo kiedy już zaczęłam, to po kilku pierwszych odcinkach zapałałam do niego wielkim uczuciem, nauczyłam się cytatów, a także zaczęłam myśleć, czy umiem to przetłumaczyć, czy nie. Historia linii lotniczej… linii, to za dużo powiedziane. Historia jednego samolotu, wynajmowanego przez różnych ludzi i czwórki bohaterów. Carolyn, właścicielka tej kropki lotniczej, Martin – kapitan, którego każdy uznaje za drugiego pilota, Douglas – drugi pilot, którego każdy uznaje za kapitana, a także Arthur – syn Carolyn, który… jakże by to ładnie ująć… nie grzeszy inteligencją. Napisane świetnie, zagrane jeszcze lepiej i maksymalnie brytyjskie. I jak tego nie kochać?
4. maja
W piątek było już na prawdę gorąco, postanowiłam więc wyjść na dwór. A konkretnie, to wyszłam na dwór z Zuzą, tzw. moim humanem, aby się z nią przejść. Przeszłyśmy się na rynek… w tym mieście każdy wie, co to znaczy "na rynek", rynek jest jeden i to są nasze prywatne złote tarasy. Jak wygląda, nie opowiem, ale mogę wam powiedzieć, że co jakiś czas przez głośniki są czytane ogłoszenia. Takie reklamy różnych firm itd. I każde takie ogłoszenie zaczynało się zwykle słowami: "halo! Uwaga!". Nie istnieje nic innego, co by mi się tak bardzo kojarzyło z domem i dzieciństwem. Jak kiedyś miałabym napisać wiersz o małej ojczyźnie, o którym by się później na maturze pisało, to ten utwór na pewno zaczynał by się od słów: halo, uwaga!
Inna sprawa, że uznałyśmy z Zuzią, że kupimy sobie koszulki z napisem: mam 18 lat! Zuzia jest dokładnie taka mała, jak ja, choć ja utrzymuję, że jeszcze mniejsza, w skutek czego wszyscy się do nas zwracają tak, jakbyśmy były przynajmniej 8 lat młodsze, niż w rzeczywistości. To… dziiiiiiiwne.
A tak poza tym, to oglądałyśmy sobie filmiki o papugach… co te stworzenia wygadują…
5. maja
W sobotę udało mi się to, co mi się nie udało od kilku miesięcy, czyli trafiłam na moment, kiedy Becia miała czas! I wybrałam się do niej, a potem ona wybrała się do mnie. Słuchałyśmy muzyki, oglądałyśmy baaaardzo dziwne rzeczy na instagramie… Beciu, musimy sobie kiedyś uczynić notatnik z tymi mądrościami, a także trochę pograłyśmy.
Tu uwaga na przyszłość. Kiedy wymyślicie sobie, że chcecie ze znajomymi trochę pomuzykować, sprawdzicie wszystkie możliwe konfiguracje umożliwiające podłączenie instrumentu, specjalnie z tej okazji wymyślicie jakieś niesamowicie cudowne i zaskakujące ustawienie i sposób podłączenia kabli, kiedy już wszystko wam się w głowie ułoży i zajaśnieje jako wizja cudownej przyszłości z wami jako gwiazdami na przeogromnej scenie… to sprawdźcie, czy wam się bateria w gitarze basowej nie wyładowała. Zong!
Ale cajon się przydał. I moja gitara, klasyczna, zwyczajna, mała, też się przydała. Moja gitara. Moja! TO wyobrażacie sobie, jakiej jest wielkości, no nie? :p
6. maja
W niedzielę… cobyło w niedzielę? Myślę, myślę… Aaaaa! W niedzielę przyjechał Mateusz! Mieliście nawet nagranie. A, dobra, to nie będę opowiadać, już było mówione. Oglądaliśmy "marsjanina" z audiodeskrybcją, już jest po polsku, zapraszam serdecznie do oglądania. Na prawdę, świetna książka i świetny film. Polecam ja – Majka.
7. maja
W poniedziałek pojechałam do stolicy poraz drugi, żeby się spotkać z kolegą Robertem, a także odwiedzić Laski. Roberto, obiecuję, że posłucham wszystkiego, co mi wysłałeś, zobowiązuję się publicznie, ale daj mi czas. xddd. Na placu Wilsona są dobre naleśniki. Takie nowe hasło. :d
Po drodze do Lasek natomiast wpadłam do McDonalda, żeby przywieźć Klaudii obiad, co by nie musiała wracać do internatu, tylko od razu siedziećsobie ze mną. Klaudi, nie zapomnę ci tego dłuuuugo! Poszłam do maca, owszem, poszłam. A że tam wcześniej nie byłam, to inna sprawa. Rany, co ci ludzie mająw głowie?! Tłumaczą, sami nie wiedzą, prowadzą, zostawiają, jednak nie prowadzą… i najlepsze, że jak już dotarłam na mój przystanek, już z jedzeniem, to autobus przybył dokładnie minutę później. I niech ktoś mi powie, że opatrzność nade mną nie czuwa. :p
Dotarłam do Lasek i jak zwykle spotkałam się z ciepłym przyjęciem w szkole muzycznej. Pierwsze, co zrobiłam, to poszłam do pani Moniki, która kiedyś uczyła mnie audycji muzycznych (Boże, daj jej cierpliwość), a następnie już tylko chodziłam do niej na muzykoterapię. Jeśli to czyta, to dziękuję jej nie tylko za rozmowę, ale także za wodę, było tak gorąco, że myślałam, że umrę. Spragnionych napoić!
Klaudia przyszła, gdy tylko skończyła się pilnie uczyć o masarzu. Wielki podziw dla ciebie, Klaudi, że tobie się to chce… no nieważne. W każdym razie dostałyśmy herbaty, zjadłyśmy obiad i mogłyśmy sobie wreszcie trochę pogadać.
Choćbym nie wiem ile razy była w Laskach i nie wiem, co miała tam do roboty, zawsze odpoczywam. W hałasie, rozgardiaszu, zmianach planów, ale także w atmosferze ogólnego dobrego przyjęcia, z panią Beatą, która daje nam cukierki i panią ELą, która robi herbaty. A, no i jeszcze: Klaudi, jak będę chciała jakiś klucz, wiem, kogo wysyłać. Dzięki!
8. maja
Wtorek był jedynym dniem, w którym nie miałam planów. I serio, posiedziałam, poczytałam, nie pamiętam nawet, co robiłam, w każdym razie nie spędzałam tego dnia z całąresztą ludzkości, co w sumie przed samym powrotem do szkoły jest dość wskazane. Wracaliśmy dziewiątego.
Ostatni tydzień mija pod znakiem matur i jeśli czyta to ktoś, komu jeszcze jakieś egzaminy zostały, to życzę powodzenia. A jeśli już pisaliście, no to cóż… niezależnie od wyniku, już jest po wszystkim! 🙂
U nas w szkole również egzaminy trwają w najlepsze, nikt nie wie gdzie ma lekcje, a poza tym jest piekielnie gorąco. Z tej okazji niektóre drzwi pozostają zawsze otwarte, bo można by się udusić. Po tym, jak w środku lekcji polskiego przeciąg zatrzasnął drzwi, ogromnym hukiem budząc trwogę w sercach i umysłach, nasza polonistka stwierdziła, że: ogromne siły są w naturze! I, niedługo potem, pokonała je, stawiając krzesło w drzwiach.
Ostatnio w komentarzach Dawid opowiadał o pewnym zbiegu okoliczności, ja ostatnio miałam podobny. Omawiamy "pana Tadeusza", mówiliśmy o tradycjach i nasza pani tłumaczy: w podtrzymywaniu tradycji trzeba się skupić na tym, co w niej szlachetne, co w niej dobre, co w tym najlepsze… W tym momencie, doskonale wiedząc, co robi, dzwonek obwieścił przerwę. Gratuluję, Pani Profesor, po raz kolejny niesamowite wyczucie czasu.
Dobra, aktualności są, a co więcej, to będzie później. O słuchowisku wam mówiłam, o "panu Tadeuszu" wspominałam już wcześniej, myślę więc, że będę kończyć.
Pozdrawiam ja – Majka