Witajcie.
ZOstały mi dwa tygodnie wakacji, a nie całe te wakacje są jeszcze opisane. Już nawet nie mówię o festiwalu, o którym myślałam, że uda mi się napisać szerzej, ale chociażby ICC. Nadrobię to więc, bo w sumie nie jest to trudny wpis.
Dla tych, co nie wiedzą. International Camp on Communication and Computers, w skrócie ICC, to jest międzynarodowy wyjazd dla osób niewidomych. Odbywają się tam różne warsztaty, czas wolny też raczej zorganizowany, a poza tym okazja do integracji z innymi państwami, poćwiczenia angielskiego itd. To taki skrócony opis. A teraz przejdę do opisu od mojej strony.
Niewiele widział ten, kto nie był na ICC. Ten, co był, prawdopodobnie widział jeszcze mniej, inaczej by nie pojechał na obóz, co nie? :p Dobra, powaga. Wyobraźcie sobie, że jesteście ciekawi świata, chcecie się nauczyć czegośnowego na warsztatach, chcecie się zintegrować i pogadać z wieloma osobami… OK, macie to, w takim razie wyruszamy.
Tu od razu trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, nie jest kolorowo. Nie jest tak, że od pierwszego dnia doskonale wiecie, co macie gdzie robić, dowiadujecie się mnóstwa odkrywczych rzeczy, a wszyscy chcą z wami rozmawiać, bo przecież jesteście z Polski. Ani pierwszego, ani drugiego… w ogóle przez pierwsze dni wcale nie musi tak być. Ile się nauczycie zależy bardzo od tego, na jakie warsztaty będziecie chcieli iść, na jakie się dostaniecie i, oczywiście, kto będzie je prowadził. Nie zrozumcie mnie źle, tam ludzie, którzy prowadzą warsztaty na prawdę mają bardzo dobre chęci, organizatorzy wydarzenia zrobili coś niesamowicie fajnego dla całej społeczności niewidomych. Nie chciałabym tylko podtrzymywać legendy, że jadąc na ICC niewidomy musi być super ogarniętym super bohaterem, znającym angielski bardzo dobrze i wiedzącym wszystko o komputerach. Przeciwnie, miałam wrażenie, że niektórzy jadą tam właśnie po to, żeby się tego choć trochę nauczyć. I tak, mam na myśli również sam język. A jeśli chcecie integracji, bardzo proszę, szukajcie, a na pewno znajdziecie. ZNajdziecie inteligentnych i chętnych do rozmowy ludzi, którzy będą w stanie nie tylko się skomunikować, ale też powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że są to dokładnie wszyscy obozowicze, bo, jak to zwykle w społecznościach bywa, nie są. Żeby być kompletnie szczerą, muszę powiedzieć, że trochę zajęło mi przyzwyczajenie się do rytmu dnia, jeszcze dłużej natomiast odnalezienie towarzystwa i formy spędzania typowo wolnego czasu, która mi odpowiadała. W ostatecznym rozrachunku jednak nastał ten moment, kiedy, siedząc na ławce przed hostelem, o jakiejś pierwszej w nocy, rozmawiając o językach słowiańskich i śpiewając polskie piosenki, poczułam, że tak, ja chcę tu wrócić. Bo odnalazłam legendarną atmosferę ICc, choć nastąpiło to trochę później, niż myślałam.
Zanim rozpocznę moją opowieść o ICC, od razu wyjaśnię, żeby nie było niedomówień. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Drodzy ewentualni uczestnicy, jak jesteście zmęczeni, bardzo proszę, można iść spać! Jeśli macie jakieś pytanie podczas warsztatów lub organizowanego czasu wolnego, jak najbardziej możecie je zadać. Drodzy, już niedługo przerażeni, rodzice potencjalnych uczestników, to samo! Nikt nie zrobi tu nam żadnej krzywdy, do niczego nie zmusi, jesteśmy pod dobrą opieką! Nikt się nie zgubił, nikt nie błąkał się po nocy po Zadarze. Przynajmniej poza terenem należącym do campusu. 😉
Łatwiej mi będzie opowiadać wam o ICC, kiedy zrozumiecie, jak wygląda dzień na tymże obozie. Wstaje się o godzinie… w sumie, to wstawajcie, jak chcecie, byle by o siódmej trzydzieści zebrać się przed pokojami. Rozumiecie. Siódma trzydzieści, cudowna godzina! Wszyscy przytomni! No i potem, grupa nasza, składająca się z sześciu całkowicie niewidomych idzie z dwoma przewodnikami, po trzy osoby na przewodnika, na śniadanie. Te podróże, to jest osobna legenda, bo właśnie tam formowały się nasze nierozerwalne więzi uczuć. Te wykrzykiwane komendy "uwagaaaa, stop!", te rozkminy na temat, czy te światła jużsą zielone, te brzydkie słowa, wymruczane przy trzydziestym krawężniku, te zdjęte sobie nawzajem klapki… ahhhhhhh… tooooooo byyyyyyłyyyyyyyyy pięęękne dniiiiiiiiiii…
Po 15 minutach byliśmy w restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie. Śniadania… kolejna długa historia… ten wżątek w plastykowych kubeczkach, te reagowanie z 10 sekundowym opóźnieniem, to poszukiwanie serwetek przez 5 minut, żeby na końcu stwierdzić, że leżą tóż przed nami… po prostu pięęękne dniiiiiii…
O Godzinie dziewiątej wszyscy zbierali się w tzw. assembly hall. Oznacza to dosłownie to, co oznacza. :d Była to duża sala, w której wszyscy się zbierali i czekali na swoją kolejkę, ponieważ właśnie tam rozpoczynał się dzień, a wszyscy byli wywoływani na odpowiednie warsztaty. Warsztaty trwały od 9 do 12, a i to całkiem teoretycznie, ponieważ zebranie w "assembly" często się trochę przedłużało. Poza tym w środku tych trzech godzin mieliśmy 15 minut przerwy, żeby się czegoś napić lub zjeść ciastko. Tak samo wyglądał plan na popołudnie, warsztaty z przerwą od 14 do 17. Pomiędzy tymi blokami zajęć natomiast odbywał się lunch, który zaczynali wydawać o 12:30. Tutaj ciekawostka, na ICC je się dwa obiady. Wiem, jak to brzmi, ale dla nas właśnie tak to wyglądało. Nie bardzo rozumiem, czy to cały świat jest dziwny, czy obiad w południe jest naszym, polskim wynalazkiem. Kogo byśmy nie zapytali, jedzą obiad wieczorem. To, że największy posiłek je się wieczorem w UK, nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. We Włoszech to samo, byłam, widziałam. Ale… wszędzie ińdziej? Nie rozumiem. 😉 Na ICC natomiast mądrzy ludzie wymyślili, że dogodzić należy każdemu. Zorganizowano to w sposób osobliwy, mianowicie i na lunch, i na obiad koło 17:30, dostawaliśmy dania obiadowe. Kolejna scenka rodzajowa mogłaby przedstawiać naszego koordynatora – Tomka, który skrzętnie zapisywał, co kto chce na obiad. Dania wybieraliśmy z menu dostępnego na stronie. Spokojnie, prawie nigdy na obiad nie podano tego, co było zapisane w menu, także zapisywanie zamówień było, jak widać, tylko jeszcze jedną, cudowną wręcz, rozrywką dla uczestników. Po obiedzie, tym drugim, tym z nazwy, był czas wolny. Spokojnie! W tym czasie również nie brakowało nam zajęć! :p Od 19 do 21, też oczywiście czysto teoretyczne te ramki, były organizowane różne zajęcia. Jazda na tandemach lub na koniach, zwiedzanie miasta, jam session… takie to różne mieliśmy rzeczy do porabiania. A o dwudziestej pierwszej koniec dnia.
Haha, żartowałam! No cooooo wy? Serio myśleliście, że grzecznie szliśmy spać? Pamiętajcie, że dopiero po dwudziestej pierwszej był wreszcie czas na tę legendarną, cudowną, samodzielną i niczym nie zakłucaną, INTEGRACJĘ. Integracja rozpoczynała się w tzw. ICC caffee. Jest to wynalazek kilku ostatnich lat, przynajmniej tak słyszałam od znajomych, którzy wyjeżdżali wcześniej. Polegało to na tym, że na takim patio, które było nam udostępnione, stały sobie stoliki, było można kupić różne rzeczy do picia, czasem ktoś puścił muzykę, innym razem wynieśli cymbergaja… Ogólnie takie miejsce do spędzania czasu. Więc człowiek tam sobie schodził, coś się jadło, coś się piło, to na pewno, i gadało z różnymi ludźmi o różnych rzeczach. Mam jednak wrażenie, że taka prawdziwa, najprawdziwsza integracja, zaczynała się dopiero po jedenastej, kiedy to uprzejmie, acz stanowczo, pokazywano nam drogę wyjścia z patio, a cała impreza przenosiła się przed hostel. Tam były ławki, mnóstwo miejsca wszędzie… i tak na prawdę dopiero tam można było się porozchodzić i poszukać w tłumie. Kiedy byliśmy na patio, trochę trudno było znaleźć miejsce do siedzenia, a jak już się znalazło, raczej wypadało go pilnować. Zwykle też, kiedy schodziło się tam z grupką przyjaciół, już się z nią zostawało, bo krążenie między stolikami mogło być utrudnione, a odnalezienie się potem w tłumie, to już tym bardziej ciężka sprawa. Wiemy, próbowaliśmy, zwłaszcza, jak ktoś wybierał się w ciężką i wymagającą podróż do baru, aby kupić coś do picia. Kiedy natomiast wychodziliśmy przed hostel, tłumu nie było prawie nigdzie, jeśli był, zawsze się mógł nieco przesunąć, wpaść w sumie nie było na co, a i kolejek do baru zbrakło, bo baru też już nie było. Natomiast były ławki, na których zawsze można było przysiąść, niewielkie grupki, rozmawiające w różnych miejscach i przy różnych źródłach muzyki, jeśli ktoś chciał… I właśnie podczas jednej z takich integracji tak serio, na prawdę poczułam, że tak, jest tu fajnie, chcę tu wrócić.
Chciałabym teraz szepnąć wam kilka słów o warsztatach. Zawsze, jak ktoś mi opowiadał o ICC, mówił, że odbywają się tam różne warsztaty. I zawsze, ale to zawsze nurtowało mnie pytanie, jakie?! Jakie są różne warsztaty?! Na czym one polegają?! Konkretu, błagam, konkretu! Proszę więc, ja wam tu wrzucam listę warsztatów, na których zdarzyło mi się być wraz z informacją, czy warsztat był obowiązkowy, a także krutkim, subiektywnym opisem.
Networking, wszyscy to mieli, 6 godzin, po 3 każdego z dwóch dni. Tu należy pamiętać o tym, że networking używany jest nie tylko w znaczeniu surfowania po sieci, ale także jako nawiązywanie kontaktów, tworzenie swojej… po polsku to raczej siatka. Siatka szpiegowska, siatka kontaktów… Dyskusja raczej do przeprowadzenia również poza warsztatem, ale generalnie chodziło o to, jak ważna jest wymiana informacji między ludźmi i ich wzajemne oddziaływania na siebie. Np. ja mam jedną sieć, którą są moi przyjaciele. OK, to są moje bliskie osoby, one mi dają poczucie bezpieczeństwa itd. Ale to nie jest wymiana informacji. Mam jednak też ludzi z branży realizacji dźwięku, których ja pytam o radę. I nawet nie muszę ich znać osobiście, po prostu łączy nas to, na czym się znamy lub, jak to jest w moim przypadku, dopiero chcemy się znać. Na tym to polega. Że ja nie tylko mam znajomego, który coś umie. Ale mam też świadomość, że np. chcąc uzyskać wiedzę na temat programu logic, ja zadzwonię do znajomego, który ma znajomego, który coś wie. Wiem gdzie zadzwonić i kogo spytać, żeby coś uzyskać. Przy okazji podczas warsztatu można też nabrać kilku umiejętności przydatnych przy poszukiwaniu pracy, bo musieliśmy znaleźć coś takiego w sobie, co czyni nas ważnym elementem grupy. Co możemy dać innym z tego, co sami mamy lub wiemy. Sorki, to wyszedł długi opis. Obiecuję poprawę.
The easiest Choco Cheesecake – najprostrzy sernik czekoladowy. Przyznaję, że to było zdecydowanie bardziej choco niż cheese, to cake, a poza tym, rzeczywiście najprostrze. Takie mini zajęcia kulinarne. Pobrudzicie łapki, ale nie stanie się wam oprócz tego żadna krzywda. Dawidzie, spokojnie, nie ma żadnych talerzy do tłuczenia ani noży do… no wiesz, używania. :p
Advanced Document Creation – zaawansowane tworzenie dokumentów. Chyba obowiązkowe. Za radą naszego instruktora wykreślamy słowo "zaawansowane". Nie będę wam lać wody, to po prostu była nauka worda i jego nieco bardziej zaawansowanych funkcji. My akurat mieliśmy problemy techniczne, więc zrobiliśmy nieco mniej, niżtrzeba było, ale chodzi o takie rzeczy, jak wstawianie nagłówków, spisów treści, przypisów, obrazków w tekście, odnośników różnych, list, zmianę czcionek i tworzenie własnych stylów… takie rzeczy.
Selfdefense – samoobrona. Co tu tłumaczyć, dokładnie to, co w tytule. Podstawy samoobrony, bardzo początkujący byliśmy. 😉 ALe uczestnicy warsztatu wiedzą już, jak się oswobodzić, gdy jakiś złoczyńca będzie próbował ich zatrzymać w miejscu, zdecydowanie wbrew ich woli. Warsztat mi się podobał, o pewnych mechanizmach obronnych nie wiedziałam, a poza tym bardzo fajnie jest zaskoczyć obecnego wśród moich czytelników Papierka, wyrywając mu się nieco szybciej, niż by się spodziewał. :p Pozdro, Mati.
Mobile App Exchange – wymiana mobilnych aplikacji. To też nie do tłumaczenia i ten warsztat również mi się podobał. Mam z tego notatki, jak ktoś chce, będę się dzielić. Aplikacjie podzielone na kilka kategorii: do komunikacji, do nawigacji, do odczytywania tekstu, do wiadomości, specjalnie dla niewidomych… no różne. Podczas tego warsztatu dowiedziałam się o Seeing AI. To jest taki interesujący program, który odczytuje mi głosem krótkie teksty, jak je widzi, rozpoznaje kody kreskowe, kolory, czasem osoby, niektóre waluty, zaczyna rozpoznawać pismo ręczne, ale nie testowałam, mówi, co jest na zdjęciu, a także ma detektor światła. Detektor światła, to jest, proszę państwa, takie magiczne urządzenie, które natężenie światła sygnalizuje wysokością dźwięku. Im wyższy dźwięk, tym więcej światła. No i to mnie pochłonęło bez reszty na całą resztę wyjazdu. Baterie żre, jak opętane, ale jakie to fajne! 🙂
Effective Web Browsing and Information Retrieval. Nie no, nie każcie mi… akurat ten warsztat był obowiązkowy, i akurat ten, jako chyba jedyny do tego stopnia, nie podobał mi się. Warsztat, który miał nas nauczyć, jak efektywnie przeszukiwać sieć. Ja wam to streszczę tak. Musicie się wystrzegać nie sprawdzonych informacji, bo mogą być fałszywe. Niektórzy takie tzw. fake newsy wrzucają do internetu dla zabawy lub dla zmylenia ludzi, bo… nie wiem, bo nudzi im się, albo im to do czegoś potrzebne. Trzeba więc, czytając rzeczy w internecie, sprawdzać czy autor artykułu jest wiarygodny, czy może znać się na rzeczy mam na myśli, a także upewnić się, co do wiarygodności informacji w jeszcze innych źródłach / na innych stronach. Tadam! Minęło dwie godziny. :p Zasady, które ten warsztat miał nam przybliżyć, warto sobie jednak zobaczyć, bo to chodzi o to, że można czasem podpowiedzieć wyszukiwarce google, czego się właściwie szuka, wpisując w odpowiednie miejsca plusy, minusy, znaki cudzysłowu i takie tam. Powodzenia, sama się kiedyś nauczę, wtedy byłam na prawdę bardzo, ale to bardzo zmęczona i nie dałam rady.
Chess for All – szachy dla wszystkich. Tak to się nazywało, nie to, że każdy musiał tam iść. I oto jest chyba mój drugi ulubiony warsztat, o pierwszym będzie zaraz. Warsztat prowadził pan, który w szachy gra w sumie non stop, z ludźmi tudzież z własną komurką. W skutek czego najpierw z nim przegrałam, potem przegrałam, potem, tak dla odmiany, przegrałam, a potem, po wyczerpującej walce, w końcu… znów przegrałam, ale trochę inaczej. :p Z naszym prowadzącym gra w szachy wygląda ciekawie, mianowicie robi się kilka ruchów, potem się przegrywa, a następne dwie minuty człowiek spędza siedząc nad szachownicą, patrząc na nią z niezbyt mądrym wyrazem twarzy i pytając: sorki, ale… jak to się właściwie stało? A jak już zadacie to pytanie, to wasza ciekawość, jak już wcześniej wspominałam, natychmiast zostanie zaspokojona! Prowadzący bowiem wyjaśni wam, czemu przegraliście, na podstawie waszego drugiego… no, może trzeciego ruchu w grze. Powodzenia. Tu miała też miejsce dosyć zabawna sytuacja, bo ja w pewnym momencie zapomniałam, że trzeba mówić po angielsku. Przestawiając kolejny pionek, maksymalnie skupiona na tym, co robię, zapytałam odruchowo: oj, a mogę tak? Na co pan odpowiedział uprzejmie: możesz, możesz! Tu należy przypomnieć czytelnikom, że Chorwacki język również jest językiem słowiańskim i mamy więcej słów podobnych lub wręcz wspólnych, niż nam się wydaje. To samo język serbski, jeszcze bardziej podobny do naszego.
Echo Location – echo lokacja. No i wreszcie, mój ulubiony, sześciogodzinny, rozłożony na dwa dni, nieobowiązkowy warsztat. Echo lokacja, jeśli ktoś nie wie, to jest metoda wykrywania obiektów, za pomocą, jak sama nazwa wskazuje, odbijającego się od nich dźwięku. Prościej mówiąc, nietoperze tak robią. :p Tyle, że nietoperze mają o tyle fajniej, że one ten dźwięk bazowy mogą sobie wydawać w sumie non stop. Latają, latają, no i tak sobie piszczą. Spoko, my raczej piszczeć nie możemy, trzeba wymyślić coś innego. Wymyślono więc, że możemy… no i teraz, jak to określić? Kląskać? Klikać? Jak to się u was mówi, jak się językiem o podniebienie tak robi… Weźcie… udajcie konia, jak robi koń? Ten odgłos kopyt tak się naśladowało, takim kląskaniem. No właśnie, no to prawidłowy klik do echo lokacji… wcale tak nie brzmi, ale robi się go podobnie. Kiedyś może spróbuję wam to pokazać, jak już sama to dobrze opanuję. Julitka, zadanie dla ciebie, audio wpis na blogu by się przydał. :d Ale wracając do warsztatu. Nie macie nawet pojęcia, jak ważny on dla mnie był, z kilku niezależnych powodów.
Ja tę echo lokację zauważałam od dziecka, ja wiedziałam, że ona jest. Wiedziałam, kiedy mijam otwarte, a kiedy zamknięte drzwi, kiedy dochodzę do ścian, kiedy otwiera się gdzieś przy mnie pusta przestrzeń i kiedy przy drodze są zaparkowane samochody. To wiedziałam, myślałam, że wszyscy tak mają. Okazało się jednak, że nie do końca. Dopiero na tym warsztacie dowiedziałam się, że po 1. echo lokacja jest rzeczą maksymalnie osobistą i każdy ją inaczej odbiera. 2. Ja jestem w tej echo lokacji nawet dobra, a to zawsze humor poprawia, jak człowiek usłyszy, że powinien coś trenować, bo warto. 3. Echo lokacja może służyć do odnalezienia w przestrzeni przedmiotów dużo mniejszych, niż samochód. Na warsztatach nie tylko pojawiały się zadania typu: dojdź do ściany, zakręć i znajdź drzwi. Były też takie, jak: znajdź stojący na stole garnek lub kieliszek, a nawet plastykową matę na stół, przejdź pomiędzy dwoma, ustawionymi przed tobą osobami, a także, to już był na prawdę koniec warsztatów, przejdź pomiędzy kilkoma ustawionymi w przejściu osobami i powiedz mi, która z nich trzyma garnek. I o ile doskonale wiedziałam, że mogę echo lokacją wykryć ludzi i przeszkody typu ściana, nigdy bym nie wpadła na to, że mogę szukać przedmiotów stojących na stole! Na prawdę, ten warsztat otworzył mi oczy na pewne rzeczy i to, tak w sumie, prawie dosłownie.
Moja lista odwiedzonych warsztatów na tym się kończy, jeśli ktoś z moich znajomych z polskiej grupy zechce się podzielić swoimi w komentarzach pod tym postem, to zapraszam. Nie będę tłumaczyć, na czym polegały zajęcia w czasie wolnym, bo dużo do powiedzenia nie zostało, powiem tylko, już kończąc, co mi dało to, pierwsze w moim przypadku, ICC. Na pewno kilka nowych znajomości zagranicznych, a to zawsze jest miłe. Na pewno okazję do posługiwania się językiem angielskim podczas wszystkich warsztatów i w rozmowach wieczornych. Możliwość docenienia języków słowiańskich… serio, mówcie co chcecie, ale ja do tej pory jakoś nie potrafiłam się tą naszą ojczystą kulturą zachwycić, na prawdę, nie wiem dlaczego. Ale jak spędzicie półgodziny na rozmowie z Serbem, używając dziwacznego, angielsko-polsko-serbskiego języka, to zrozumiecie, o co mi chodzi. Albo, jak siedzący koło was Czech nagle zwróci wam uwagę: ej, powtórz, ja nie rozumiem, powiedz jeszcze raz! :d Już nie mówiąc o możliwości spędzenia dziesięciu dni w Chorwacji, a gorąco było, jak w piekle. 🙂 No i oczywiście, nic nie równa się przyjemności własnego doświadczenia, jak to jest na tym legendarnym wyjeździe, który trwa dziesięć dni, a dwadzieścia następnych się go odsypia.
Kończąc ten, znów dość długi, wpis, pragnę z całego serca zachęcić wszystkich, którzy mogą pojechać, a jeszcze nie byli. Pojedźcie! Zobaczcie to, bo warto. I choćby na początku nie było wam tak łatwo, choć byście na początku musieli pokonać chwilową blokadę językową, choćby nie spodobałby wam się pierwszy, ale dopiero trzeci warsztat, choć byście się nie wyspali…. Warto. Bo to się opłaci, nawet bardziej, niż sądzicie. Uwierzcie mi, nawet poza warsztatami pobyt tam daje wieeeeele do myślenia. A uczyć się zawsze warto, choćby i o drugiej w nocy.
Pozdrawiam was ja – Majka.