Hej hej!
Kiedyś powiedziałam, że nagram reakcję na listę przebojów na serwisie streamingowym. Powiedziałam i nie cofnę, zwłaszcza, że dostałam ostatnio wyzwanie, żeby nagrać wpis głosowy. Problem jest taki, że nie doceniłam długości trwania takiego wpisu. Gadałam sobie, gadałam, gadałam… wyedytowałam nawet potem… A i tak wyszedł okropnie długi! Ale, podzielę go na kilka i i tak wrzucę. Jak ktoś, nie wiadomo po co, wysłucha tego w całości, to pretensję i prośby o kwiaty na pogrzeb ze względu na śmierć z nudów proszę zgłaszać do Moni01.
Powodzenia życzę ja – Majka
PS W momencie, w którym mój żart odniesie się do tekstu piosenki, pokażę ten tekst z bliska, co byście wiedzieli od razu, o co chodzi. :d
Hej hej!
Nie mogli się doczekać, co? :d TO musiało nastąpić! Wpis o języku angielskim na tym blogu mógłby się właściwie pojawić już wcześniej, ale teraz cieszę się, że napiszę go na spokojnie, po maturze, kiedy jestem już w jakimś konkretnym miejscu edukacji. 😉 W tym momencie, kiedy ktoś odezwie się do mnie po angielsku lub okaże się, że jakiś wywiad jest dostępny tylko w tym języku, nie stanowi to dla mnie problemu, bo nawet, jeśli nie rozumiem, to podoba mi się samo brzmienie. Ale, czy tak było zawsze? Hmmmmmm… rozczaruję tych, którzy poszukują błyskotliwej pointy. U mnie chyba, niestety, tak. :p
Zaczynamy.
Na początek podsómowanie
Moją, ugruntowaną upływem czasu i masą wspólnych przeżyć, relację z językiem angielskim można dosyć łatwo opisać. Uważam, że przeszłam w tej relacji wiele etapów.
1. A1. Przyjaźń przedszkolna – lubię go, bo jest fajny. No co? Ładnie brzmi!
2. A2. Przyjaźń z pierwszych klas podstawówki – lubię go, bo jest fajny i mam się w co z nim bawić. Lekcje były dość proste.
3. B1. Dobra współpraca / relacja biznesowa – lubię, bo umiem i łatwo mi się przygotowuje różne projekty z nim związane.
3,5. B1./b2. Zauroczenie – lubię go, bo mi się podoba! ZNowu. Brytyjczycy mówią tak pięknie!
4. B2. Związek stały. Kochać, to patrzeć w jednym kierunku. I mi się podoba, i chcę się uczyć, i w miarę umiem, i używam… wszystko na raz.
5. C1. Patrząc na materiały dotyczące kursu CAE powoli przypominam sobie drugą definicję miłości, która mówi, że kocha się nie za coś, lecz pomimo czegoś.
6. Nieosiągalny poziom c2., który zatytułowała bym "i że cię nie opuszczę aż do śmierci", pozostawię bez komentarza.
Początki
Patrząc sobie czasem na metody nauczania angielskiego, które, niestety, w przerażającej większości polegają na: zrób dobrze te ćwiczenia, tak, jak ci mówię, zastanawiam się czasem, skąd wzięła się u mnie umiejętność rozumienia tego języka, jako zjawiska. Nie poszczególne słowa, nie regułki na pamięć, w tabelkach, ale także jakieś takie wyczucie, jak powinno być. Jak mogę to rozumieć, skoro teraz moja siostra, będąc w klasie czwartej, z uporem nie pamięta, że "isn’t", to to samo, co "is not"?
Jedynym logicznym wyjaśnieniem tego fenomenu wydaje mi się to, że od na prawdę wczesnego dzieciństwa pamiętam, że ten język mi się podobał. Oczywiście nie miałam bladego pojęcia, że jest takie miejsce, taki kraj, gdzie ludzie tak do siebie mówią, normalnie, nie na zajęciach w przedszkolu. Po co by mieli to robić? Mimo to brzmienie tego języka wydawało mi się bardzo ładne, było tam dużo literki l, poza tym… no nie wiem… takie ładne było, gładkie to wszystko, nawet "r"…
Miałam w domu dwie płyty do nauki angielskiego. Obie bardzo podobne, dziewczynka, twierdząca, żę jest Angielką, tłumaczyła dzieciom, co jak się mówi i śpiewała z nimi piosenki. Co ciekawe, po jej akcencie na prawdę było słychać, że z tym byciem Angielką, to wcale nie musi być ściema. Może dlatego teraz to rozumiem? No nie wiem.
Z przedszkolnego angielskiego kojarzę tylko, że uczyliśmy się nazw owoców, bo mieliśmy sztuczne owoce i mieliśmy je nazywać. Był nawet arbuz, a arbuz był moim ulubionym owocem! Musiałam jednak zapamiętać coś więcej, prócz arbuza, bo już wtedy lubiłam te zajęcia, a ja bardzo nie lubiłam zajęć, które mi nie szły. Te musiały iść.
Podstawówka
Tak się złożyło, że nasza pierwsza wychowawczyni, która, jak to zwykle bywa w nauczaniu początkowym, uczyła nas wszystkiego, od polskiego, przez matmę, aż do przyrody, była również nauczycielką angielskiego. Tego języka więc też nas uczyła… rany, czy ona nas uczyła przez cały rok sama?
Uczyliśmy się z podręcznika o nazwie "bingo". Lubiłam go, były tam obrazki, które rodzice mi w domu opisywali, bardzo lubiłam, jak to robili, opisywali to chyba ze sto razy. Język nadal był ładny, na lekcjach nie tylko uczyło się słówek, ale też śpiewało piosenki. W tych piosenkach pojawiało się dużo różnych, nowych słów, więc wychodziło na jedno.
W tych pierwszych latach nauki miały też miejsce dwa ciekawe wydarzenia. Po pierwsze, dostałam, prawdopodobnie od cioci z Kanady, ale nie przysięgnę, bajkę po angielsku. Na płycie, z muzyką, taką, jak te nasze bajki dla dzieci. Ona była chyba do nauki angielskiego, bo tam się w dołączonej książeczce coś zakreślało. Chyba. Nie jestem pewna, bo ja oczywiście tego nie robiłam. Zamiast tego z uwagą słuchałam tej bajki, mimo tego, że, co ciekawe, bardzo mało rozumiałam. Kompletnie mi to wtedy nie przeszkadzało. 🙂 Rozumiałam początek, potem coraz mniej, potem nagle sens zdania, znowu nic… i tak w kółko. Nadal mi się podobała ta bajka. Główny bohater miał na imię Willy, do tej pory pamiętam.
Drugim wydarzeniem była znajomość zawarta, o ile pamiętam, w drugiej klasie. W naszym internacie, w sąsiedniej grupie, była wtedy praktykantka, z którą bardzo lubiłam rozmawiać. Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że ona była z Austrii. I ja jeszcze rozumiem, że potem ona się nauczyła więcej polskiego, więc wszyscy mogli z nią rozmawiać. Ale jak ja, mając osiem lat, z nią rozmawiałam, kiedy była na etapie "cześć", "dzień dobry" i "co to"? Do tej pory nie zrozumiałam tego wydarzenia. Serio nie wiem. Byłam w stanie nie tylko dowiedzieć się czegoś o niej i powiedzieć coś o sobie, ale też wiem, że lubiła highschool musical, tak, jak ja. Jak niby ja jej to powiedziałam? Przez znajomość słowa "basketball"? Tak? :d
Od czwartej klasy zaczęła nas uczyć inna pani, moje podejście do tych lekcji jednak nie zmieniło się ani trochę. Od tego roku też miałam możliwość chodzenia na kółko z angielskiego, na którym, o ile pamiętam, powtarzaliśmy różne słówka i słuchaliśmy historyjki pt. "dreamland". W odcinkach to było. Pamiętam, że było fajne, choć kompletnie nie kojarzę samej fabuły.
W tym roku również poraz pierwszy i, o ile dobrze pamiętam, ostatni, miałam indywidualną lekcję angielskiego z jedną panią, której się wszyscy w naszej szkole bali. Jeśli Pani to czyta, to przyznaję uczciwie, ja też, jak mi powiedzieli, że mogę mieć tęlekcję, o mało nie umarłam ze strachu. Lekcja poszła jednak zaskakująco dobrze, aż się dziwiłam, o co chodzi. Dopiero potem się dowiedziałam… aaaaa, doesn’t matter.
Myślę, że w podstawówce też wzięłam udział w pierwszym konkursie związanym z językiem angielskim, ale wybaczcie, nic z niego nie pamiętam. Nazywał się chyba "fox", możliwe to jest?
Gimnazjum
W tym roku, w którym poszłam do gimnazjum, zaczęła nas uczyć ta legendarna pani, której się tak wszyscy bali. Zmienił się też podręcznik. Coś, co zaczynało się od "exercise". Tak mi się wydaje. Kojarzę literę "E" na początku tytułu. :d Ale może ja głupoty gadam. "Dreamland" znikł w czeluściach przeszłości, pojawiły się natomiast dłuższe teksty, czasowniki nieregularne, legendarne sprawdziany złożone z 10 zdań, a także, sporadycznie, ale jednak, audiobooki po angielsku, słuchane na lekcjach bliżej świąt czy wakacji.
Mimo, że nadal lubiłam język i raczej umiałam, moje oceny nie były już równomiernie dobre. Nie ma tak łatwo, zwłaszcza na niespodziewanych odpowiedziach ustnych. Ja w ogóle myślę, że uczniowie, czekający na wywołanie do odpowiedzi, to jedna z najbardziej pozbawionych ludzkich uczuć grup społecznych. Nawet najbardziej empatyczne, współczujące i uczynne jednostki, po usłyszeniu nazwiska innego niż własne robią "uffffffffff, bardzo dobrze!".
Z innych rzeczy, w gimnazjum miałam szansę pojechać na wymianę uczniowską. Była to w ogóle ciekawa inicjatywa, bo wymiana nie odbywała się między dwoma szkołami, ale między ich szkołą zwykłą, a naszą muzyczną. Tak konkretnie, to do Niemiec jechali zwykle ludzie z naszego chóru, w tym ja. W Herzbergu byłam dwa razy, w pierwszej i trzeciej klasie gimnazjum. Ponieważ nikt z nas nie znał dobrze języka niemieckiego, porozumiewaliśmy się w języku angielskim. Porozumiewaliśmy się jest tu określeniem bardzo adekwatnym, bo już, że dyskutowaliśmy lub konwersowaliśmy, to bym nie powiedziała. Zwłaszcza, że wiele razy słyszałam tam, wynalezioną niedawno, mieszankę angielsko-niemiecko-polską.
Dialogi typu: "Izaaaaaa, pamiętasz, jak jest to i to po angielsku? Nie, ale pamiętam po niemiecku… To mów!" były tam na porządku dziennym. Pomijam już opowieści, służące opisaniu nieznanego słowa.
Pewnego dnia, kiedy moja przewodniczka chciała mi opisać sprzedawane na straganie torby, natrafiła na trudność. Nie pamiętała słowa "sowa", a właśnie sowy były na tych torbach wyszyte. Tłumaczy mi więc, że "nocny ptak", że w dzień nie lata i tak dalej. Ja załapałam, o co chodzi i, chcąc ją uspokoić, powiedziałam, że sama słowa nie pamiętam, ale wiem, co to i powiem innym po polsku. Dzielna dziewczyna jednak nie odpuściła.
"- A znasz Harrego Pottera? –
– No znam. –
– No! To on miał takie zwierządko! -"
Można? Można. Już nie wspominając o określaniu paragonu mianem "tego kawałka papieru, na którym masz napisane, co kupiłaś".
Myślę, że takie wyjazdy też mi w gimnazjum bardzo pomogły. Nigdy tak bardzo nie ćwiczymy języka, jak będąc w kraju, w którym ktoś nie zna naszego ojczystego. Tylko to na prawdę zmusi nas do używania i rozumienia używanych słów.
Żeby się nie odrywać od używania, w naszej szkole nadal uczęszczałam na kółko zainteresowań, które w trzeciej klasie przemieniło się w powtórki do testów. Pytanie nie brzmiało: czy chcesz chodzić na kółko, ale: czy chcesz chodzić na kółko i dlaczego tak.
Na szczęście i na nim zdarzały się momenty na audiobook czy zwykłą rozmowę.
A, no i jeszcze! W podstawówce i gimnazjum brałam udział w naszym szkolnym "festiwalu piosenki angielskiej". Nie bardzo rozumiem, czemu byliśmy za to nagradzani na angielskim, a nie na muzyce, no ale OK. Przecieżgdyby nie Pani, to bym w życiu nie zaśpiewała tego, co w trzeciej gimnazjum, nie odważyłabym się, nawet po polsku! Z resztą, w ogóle uczenie się języka z piosenek, to nigdy nie był głupi pomysł. Odkąd odkryłam tłumaczenia tekstów w internecie, co i rusz zdarzało mi się coś lepiej zapamiętywać z lekcji, bo widziałam to w słowach jakiegoś utworu.
Szkoła przetrwania… a, sorki, highschool
Przeniosłam się do szkoły masowej dopiero w liceum i, jak z resztą sięspodziewałam, musiałam sobie poradzić z zupełnie nowymi wyzwaniami i trybem pracy. Zaskoczył mnie jednak wstęp do moich lekcji angielskiego. Podczas gdy wielu innych nauczycieli musiało przeprowadzić jedną długą lub więcej krótszych rozmów ze mną pt.: niby jak mam z tobą pracować, mój anglista zapytał mnie.
"- jak ty sprawdziany piszesz? –
– Na komputerze, panie profesorze. –
– Aha. OK. -"
To by było na tyle jeśli chodzi o skomplikowane przygotowania. Oczywiście, nauka nie była prosta. Podręczniki w dzisiejszych czasach, chcąc najpewniej nadąrzyć za standardową teraz umiejętnością czytania obrazków, są bardziej dziełem sztuki, niż ciągłym tekstem. Kolumny, pochylony druk, obrazki i grafy, to tam codzienność. Dlatego też zdarzało się czasem, że pan zadawał klasie co innego, i mnie co innego, słusznie rozumując, że więcej wyciągnę z uzupełniania zdań czy pisania pracy, niż z łączenia słów w tabelkach czy na ilustracjach. Ćwiczenia z ilustracjami miałam więc zwykle zastępowane jeszcze jednym ćwiczeniem gramatycznym.
Ze wspomnianymi na początku sprawdzianami natomiast nie było kompletnie żadnego problemu, oczywiście od strony technicznej. Nasze sprawdziany bowiem polegały tylko i wyłącznie na pisaniu odpowiedzi na pytania, które pan nam zadawał, dyktując je na początku lekcji. Zadań było pięć i uwierzcie mi, że większość osób, w tym rzecz jasna ja, nad tymi pięcioma zadaniami siedziała do samego końca i jeszcze dłużej.
Wypisywanie plusów i minusów danej rzeczy / sytuacji również przechodzi na tych lekcjach do legendy. Nie powiem, całkiem fajne przygotowanie do matury ustnej i wymieniania argumentów za i przeciw w ostatnim zadaniu. Speakingi też były na porządku dziennym, tak samo, jak dłuższe prezentacje, nawet ze slajdami w powerpoincie i miesiącem na przygotowanie. Trzeba było być gotowym na wszystko i zawsze.
Żeby nie było zbyt nudno, czasem, co ciekawe nie tylko przed świętami, oglądaliśmy na lekcjach jakieśfilmy lub seriale. I nie była to wcale okazja do miłego, bezmyślnego rozluźnienia, ponieważ po tym filmie spadało na nas magiczne 5 do 10 pytań o treść. Może właśnie dzięki temu też zaczęłam oglądać seriale w oryginale.
Tu ciekawostka, w pierwszej klasie, w czerwcu, zaczęłam oglądać "the big bang theory". Rozumiałam coś, ale nie tyle, żeby mi się chciało dalej oglądać, porzuciłam to więc na jakieś pół roku. Po moim wakacyjnym wyjeździe do Londynu i powrocie do szkoły, spróbowałam jeszcze raz… i łyknęłam 10 sezonów w dwa miesiące, od października do grudnia. Od razu sprostuję, ten Londyn, to była moja prywatna inicjatywa i prywatne pieniądze, nie żadna wymiana ani kurs językowy. Więc może to chodziło o osłuchanie? A może o to, że jak się tyle nasłuchałam Brytyjczyków, to jużAmerykanie ze swym internationalem nie byli mi tak straszni? Nie wiem.
Mniej więcej też w tym czasie zaczęłam czytać książki w oryginale. Zaczynałam od już mi znanych, tu się kłania Harry Potter, świetne ćwiczenie okołomaturalne, a i akcent się zgadza. Potem dopiero umiałam przeczytać większy fragment książki wcześniej nieznanej i zrozumieć więcej, niżsens niektórych zdań. Cieszący się złą sławą dramat, napisany jako ósma część HP, przeczytałam już w oryginale.
W drugiej klasie zmienił nam się nauczyciel, przejęła nas pani profesor, która z kolei stawia nacisk na bardzo dużą ilość ćwiczeń. Mniej mówienia, za to gramatyki wykułam się na całe życie. To właśnie na jej lekcjach padło wiekopomne twierdzenie: "Zdanie: Mary była dana kwiatkiem przez Johna, to w języku angielskim bardzo ładne zdanie!". Spadło też na nas po dwie strony słówek na wczoraj, a także dużo dużo czasowników frazowych, oraz sprawdziany o dziesięciu zadaniach, nie zdaniach.
Do pana pytającego o szczegóły seriali, a także zapewniającego świerze dostawy plusów i minusów na każdą lekcję, zaczęłam natomiast chodzić poza szkołą, na dodatkowe lekcje, na które uczęszczały nieduże grupki osób, przygotowujących się do rozszerzonej matury. Mniejsza ilość osób, a także nieco luźniejsza atmosfera, spowodowana może brakiem szkolnych restrykcji, wyprowadzała nas czasami na na prawdę dziwne ścieżki i wynosiła na wyższe poziomy absurdu. O tym, co myśmy tam wygadywali można by napisać książkę, a nie tylko wpis na blogu. Można to podsumować stwierdzeniem naszego profesora wypowiedzianym na lekcji dzień przed maturami: słuchajcie, co się dzieje, ja mam wrażenie, że was dzisiaj pierwszy raz widzę!
Ciekawostka, jestem zaznajomiona z tym wrażeniem. Biorąc udział w olimpiadzie z języka, dwa razy, w pierwszej i trzeciej klasie, miałam wrażenie, że pierwszy raz widzę angielski. Także spokojnie. :d Polecam. Ciekawe doświadczenie innego wszechświata.
Na koniec opisu liceum dodam także, że między klasą drugą a trzecią wybrałam się na jedyną prawdziwą w mojej karierze wymianę typowo językową. Byłam w Irlandii, przeszłam krótki kurs w Northwest Academy, a na tym blogu są o tym aż trzy wpisy, wszystkie w obu wersjach językowych. 🙂 Jeśli ktośchce wiedzieć, ile mi ten wyjazd pomógł, zapraszam do przeczytania tych postów, jestem z nich dumna. 😉
A oto i matura.
Matura ustna składa się z 3 części. Oczywiście nie licząc pytań na rozgrzewkę, ale to są zwykle pytania o was, co lubicie jeść, jaki film ostatnio widzieliście itd.
Zadanie pierwsze: konwersacja sterowana, w której to rozmawiacie sobie o czymś z egzaminatorem. Polega to na tym, że dostajecie jakiśtemat, np. że organizujecie… no nie wiem… dzień sportu, no i musicie omówić jakieś aspekty organizacji. Jak i kto to zareklamuje, ile to będzie kosztować, jakie atrakcje zapewnicie itd. itd.
Zadanie drugie: opis obrazka. Opisujecie ilustrację, a potem macie 3 pytania, jedno do obrazka, dwa do życia. Do obrazka mogą być pytania typu: jak myślisz, co się stanie dalej. Do życia mogą być różne, w zależności od obrazka. Co zrobiłbyś w takiej sytuacji, opisz mi sytuację, w której byłeś ty albo ktoś kogo znasz. Tu wszystko zależy od tematu.
Zadanie trzecie: wybrałem / odrzuciłem. Macie kilka (dwa lub trzy) obrazków, które np. coś reklamują. Jakieś ulotki uniwersytetów, plakaty wydarzeń… no i wybieracie jeden, oczywiście argumentując nie tylko, dlaczego wybraliście ten, ale też dlaczego odrzuciliście pozostałe. Potem, pod nimi, pytania. Też zależne od tematu, ale już troszkę trudniejsze.
Dla przykładu ja miałam:
Zadanie 1. Koncert rockowy, w Londynie jesteś i się wybierasz, omawiasz cenę, datę, miejsca i sposób dojazdu.
Zadanie 2. Z powodu dostosowań dla niewidomych nie mam obrazka, kazali mi opisać swój dzień szkolny. Jakie ja głupoty gadałam! Mam 6 lub 7 lekcji… i… uczę się na nich… Do tej pory się śmieję. W każdym razie pod tym miałam pytania o zawód nauczyciela, np. czy chciałabym być nauczycielką. Miałam też opisać sytuację, w której nauczyciel w naszej szkole się zezłościł.
Zadanie 3. Też ze względu na dostosowania brak obrazków, ale idea ta sama: czy na osiemnastkę kolegi lepiej zaprosić muzyka rockowego, (co oni mają z tym rockiem?), czy może jednak kabaret. Potem miałam na przykład pytanie, dlaczego dla młodych ludzi tak ważne jest świętowanie osiemnastych urodzin, także spodziewajcie się wszystkiego.
Uważam jednak, że dla ludzi mówiących płynnie po angielsku egzamin ten nie powinien być trudny, choć oczywiście sama się przed nim stresowałam. I wiecie, żę nawet, kiedy dostawałam te pytania o muzykę, niby moje klimaty i tak dalej, nie myślałam o tym z ulgą. Po prostu mówiłam. Nie dawałam rady skupić się na czym innym, nie pamiętam z tego egzaminu żadnej pobocznej myśli.
Wyglądu egzaminów pisemnych opisywać nie będę, bo po pierwsze, arkusze są dostępne, po drugie, każdy ten typ ćwiczeń poznaje w szkole. W tym roku, na podstawowej maturze, byłfragment "harrego pottera". Nie macie pojęcia, jak mi to dobrze wpłynęło na morale! Niesamowicie podnosi na duchu, jak się coś takiego widzi! Zwłaszcza, że matury po prostu nie chcę się człowiekowi pisać, niezależnie, czy jest na nią przygotowany idealnie, czy beznadziejnie.
Podsumowując.
Ja tu opisałam podróż przez szkołe osoby, która język ten kocha bardzo bardzo, miłością bezwarunkową, mimo okresów warunkowych. Nie znaczy to jednak, że nie wiem, jak trudny może być dla ludzi ten język, zwłaszcza, jak ich kiedyś tam źle uczono. Uwierzcie mi na słowo: warto. To się na prawdę przydaje. Jak chcecie się nauczyć lepiej, a nie macie motywacji, to pomyślcie o wszystkich tych książkach i filmach, jakie będziecie mogli przeczytać lub obejrzeć w dniu premiery oryginalnej, a nie polskiej. :p Jeśli zaś nie macie pomysłu, w jaki sposób angielski poprawić, moja chyba jedyna rada brzmi: używajcie! W jakikolwiek sposób, ale używajcie tego języka! Bo mi wyczucie angielskiego nie przyszło z nikąd. Czasami mam tak, że na zajęciach powiem cośdobrze odruchowo, mimo, że nie znam zasady użycia konstrukcji gramatycznej. Dlaczego? Bo jużto widziałam w druku. Bo to słyszałam w filmie. I inaczej się, po prostu, nie klei. To nie jest tak, że to przychodzi od razu i już. Nie jest tak, że zawsze rozumiałam wszystko. Ja nie mam rodziny za granicą, z którą miałabym ciągły kontakt, ja nie mam prywatnych lekcji. Ja mam te moje zaufane filmy i książki, no i oczywiście użycię języka za granicą, gorsze lub lepsze. Próbujcie, pytajcie, słuchajcie. Najlepiej najpierw to, co dobrze znacie, żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Ja na przykład, tylko nikomu nie mówcie, równolegle z moją siostrą oglądałam serial Hannah Montana, sezon po sezonie. TYlko, że ona po polsku, ja już w oryginale. Bardzo fajne ćwiczenie. :p
I z tym was chyba zostawiam, czekając na wszelkie wątpliwości w komentarzach. 🙂
Pozdrawiam ja – Majka
PS Prywatny komentarz do niektórych moich znajomych: please, don’t!
Witajcie!
Ponieważ wynalazłam sobie nową fajną aplikację do słuchania muzyki, leci sobie w tle, mogę usiąśćdo kolejnego wpisu z cyklu maturalnego.
Szczerze mówiąc nie przemyślałam tego wpisu zabardzo, zważywszy, że ma dotyczyć matematyki, na której temat mogę dużo mniej powiedzieć, niż na temat polskiego, choć umiałam ją lepiej. Zaczynajmy więc.
przedszkole
Na temat matematyki w przedszkolu pamiętam dwie rzeczy. Po pierwsze, ja byłam święcie przekonana, że jeden plus jeden to jest jedenaście, bo przecież tak by właśnie wyszło, gdyby te dwie cyfry obok siebie napisać. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak nie jest. W ogóle cyfry to jest ciekawa rzecz. W przedszkolu uczyłam się równolegle dwóch alfabetów – braillea i czarnodruku. Każdemu w głowie koduje się to inaczej, jedni, jak moja przyjaciółka, zawsze wyobrażają sobie litery czarnodrukowe, inni, jak na przykład ja, mająto przemieszane, i tak jak litery "b" czy "g" zawsze widzę w brailleu, tak na przykład "a" czy "s" pozostają dla mnie czarnodrukowe. Cyfry natomiast znam i takie i takie, ale konieczność postawienia znaku cyfry, jak w brailleu, wbiła mi się na mur. Nie zdziwiłabym się więc, gdybym kiedyś, pisząc czarnodrukiem, odruchowo walnęła tą elkę w odwrotnym kierunku przed każdą liczbą. :d
Druga rzecz, która związana jest z matematyką i wydarzyła się w przedszkolu, dotyczy niezmiernie ogromnej inteligencji mojego kumpla, który chodził ze mną do przedszkola, a następnym razem spotkałam go ponad 10 lat później, dopiero w liceum. Ten chłopak, jak z resztą pewna część mojej grupy, nie bardzo mnie lubił. Ponieważ, co by nie mówić, było ze mnie dziecko myślące, nie tak bardzo wkurzało mnie, że mnie nie lubi, jak to, że nie ma powodu. Jak go pytałam, dlaczego mnie nie lubi, odpowiadał, że "bo tak", co mnie niezmiernie irytowało, bo przecież wszystko ma swój powód!
W każdym razie, pewnego dnia dowiedziałam się, że na obiad jest zupa pomidorowa. Trzeba wam wiedzieć, że ja wtedy okropnie wolno jadłam. Bardzo, bardzo, bardzo wolno. Cała grupa tak mówiła. No ale zupę pomidorową lubiłam, uznałam, że zjem szybko. Mówię więc do tego chłopaka: Słuchaj, ty licz do stu… (Wiecie, bo to taka wieeeeeelka liczba wtedy była)… ty licz do stu, a ja do tego czasu zjem!
Dumna z pomysłu czekam, aż zacznie liczyć. A ten dzban (od wczoraj to moje ulubione słowo) zaczął liczyć dziesiątkami!
podstawy
Jak my wszyscy, matmy zaczęłam się uczyć od samego początku, kiedy przyszłam do szkoły i, o ile pamiętam, nigdy nie miałam z samym liczeniem zbyt wielkiego problemu. Niepojęta jedenastka wreszcie objawiła mi się w jakiejś ludzkiej postaci, skupiłam się i zaczęłam cośrozumieć. Do tej pory pamiętam, jaka byłam dumna na koniec naszej pierwszej klasy, czy tam zerówki, bo wiedziałam, że umiemy dodawać i odejmować DO DWUDZIESTU. Nie wiem, czemu akurat ta dwudziestka tak mi się wbiła w głowę.
Konkursy
Przez całą szkołe liczyłam, raz lepiej, raz gorzej, nie mogę sobie natomiast przypomnieć, czy kiedyś przypadkiem nie wzięłam udziału w jakimś konkursie. Mogę wam natomiast powiedzieć, że namówienie organizatorów takich konkursów do zaangażowania w nie osób niewidomych graniczyło i graniczy z cudem. Nawet, kiedy nasza nauczycielka zaoferowała, że ona im to sama dostosuje, że oni nic nie musząrobić… nie. Możliwe, że z tego powodu nigdy nie posiadałam tych sławnych rozkładanych kostek z kangurka. :p
Miałam natomiast układankę z ułamkami. Wiecie, kilka okręgów, a każdy z nich rozkładał się na inną liczbę części. Jak pizza. Fajne to było, nigdy nie miałam problemu ze zrozumieniem ułamków. :d
Problemy
Jak jużpisałam, z moim liczeniem bywało różnie i matematyka przyspażała mi mniej więcej tyle dobrej zabawy, co kilku przykrych, oblewanych łzami wieczorów, w których zapytywałam non stop, o co chodzi z przestawianiem liczb na drugą stronę znaku równości. To NIE jest logiczne! Słuchajcie, ale tak poważnie, czemu nikt nie wymyślił, żeby dzieciakom to pokazać fizycznie, zrobić jakieś takie klocki, jak do ułamków, żeby było "równa się" i różne cyfry, które by się normalnie, fizycznie, palcem, przerzucało z lewej na prawą i odwrotnie? Mnie by to chyba bardzo pomogło. Do tej pory jak cośtakiego liczę, to mam to w głowie w ten sposób, pokazuję palcem: to tutaj, to tu, tego nie ruszać…
W każdym roku było chyba coś, co sprawiało mi jakiś tam problem. Najpierw ta zmiana znaku, potem jakieś działania na pierwiastkach, nie mam pojęcia dlaczego, na pewno przesuwanie przecinka w dziesiętnych ułamkach, zmiana jednostek, a z tym związana skala, by potem w liceum zmienić się w granice… Jedna rzecz, którą teoretycznie rozumiem, a zabija mnie na każdym kroku i widząc to, odmawiam współpracy, jest wartośćbezwzględna. Nie umiem tego wyjaśnić, ale nienawidzę tego bardziej, niż tych wszystkich bezgranicznie idiotycznych granic.
Matematyka w Laskach.
Teraz trochę opowieści z konkretnych lekcji. W Laskach, od czwartej klasy aż do końca trzeciej gimnazjum pewna siostra uczyła nas matematyki. Caaaaaaaały czas. Od gimnazjum doszło jej jeszcze uczenie nas fizyki i chemii. Przynajmniej raz na tydzień mówiła nam, że powinna dostać jakiśdodatek za "pracę w warunkach szkodliwych". I muszę przyznać, że nie mogę się z nią w tej kwestii niezgodzić. Połowa naszej klasy nie darzyła przedmiotu wielkim nabożeństwem, reszta natomiast przeciwnie, nudziła się, gdy nie miała nic do roboty. A wiadomo, co się dzieje, jak my się nudzimy, nie?
Kilka zapamiętanych przeze mnie sytuacji, to:
1. Mnóstwo zamian w planie zajęć, chemia na matematyce i odwrotnie była nagminna.
2. Wiem, że udało mi się kiedyś na matematyce zasnąć, a zwykle nie miałam tego w zwyczaju. Dowiedziałam się jednak, że "ja, to nie muszę pisać tego przykładu", prawdopodobnie dlatego, że jużto umiałam, a ten przykład był ćwiczeniem dla tych, którzy jeszcze nie załapali. Oparłam więc głowę o maszynę, a że byłam zmęczona, gdzieśpo drodze musiałam odlecieć. Jak przez mgłę dotarły do mnie słowa: plus dwa pierwiastki z trzech, równa się… Maja, ty nie piszesz?
No miałam nie pisać, nie?
No tak, ale poprzedniego przykładu! Ten już jest następny!
3. Jak jużjesteśmy przy przykładach, ogłaszam, że odpuszczę sobie żart o równaniu z jednąniewidomą, bo to jużchyba znają wszyscy, co?
4. Nie pytajcie, dlaczego kiedyś podłożyliśmy koleżance ostrosłup na krzesło z wielkim zaciekawieniem, czy na niego usiądzie. Nie wiem tego. :p
5. Na matmie najczęściej bawiłam się moimi kulkami magnetycznymi z serii neocube. To są takie małe kulki magnetyczne, które układa się w kostkę i wiele innych kształtów. Ile myśmy się naszukali takich kulek, które spadły na podłogę?! A one mają średnicy pół centymetra, także to NIE było proste zadanie. Już nie mówię, że w pewnym momencie odmówiłąm ich pożyczania, w obawie, że ktoś mi jakąś kulkę zgubi. A przypominam, że wtedy nie można było ułożyć kostki! Najczęściej jednak, podczas tych lekcji, kulki zabierała mi nauczycielka, abym się wreszcie skupiła! Ja się skupiałam, a ona miała, co układać. A moda na neocube pozostała w naszej klasie na długo i chyba półrocznika chciało taki zestaw jako nagrodę na koniec roku. :d
6. Dziękuję bardzo za korki udzielone jeszcze przed lekcjami, a już po roratach i za to, że w chłodnym powietrzu i zimowym słońcu, jadłyśmy sobie pyszne kanapki w oczekiwaniu na to, aż nam wreszcie bramę szkoły otworzą. 😉
Matematyka w liceum.
Ta sama kategoria, tylko w realiach licealnych. W liceum byłam jedyną niewidomą w szkole, nagle musiałam się przestawić na zupełnie inny tryb nauki. Wychwalałam pod niebiosa możliwość pisania braillem elektronicznym, przeklinałam natomiast to, że widzę tylko jedną linijkę na raz. Ponieważ lekcje odbywały się w tempie, do którego nie byłam przyzwyczajona i absolutnie nie byłam w stanie się przyzwyczaić, uznaliśmy, że ktoś musi mi pomóc. Nie widzę tablicy w całości, nie mogę wrócić do początku, ktoś musi mi to czytać! Ponieważ nauczycielkę wspomagającą miałam dopiero od drugiej klasy, w pierwszej na matematyce siedzieli ze mną ci, co aktualnie mogli, czyli w tym przypadku: praktykantka, pani psycholog, pani pedagog, obie panie z biblioteki, anglista i informatyk. Na zmianę. Każdy na innej lekcji w tygodniu. To były ciekawe czasy! Oj mieli oni sądny dzionek, mieli.
Pani pedagog bardzo spodobały się, jakże by inaczej, kulki magnetyczne, które z upodobaniem układała, podczas gdy ja liczyłam. I bardzo dobrze, bo pokazała mi zupełnie nowe wzory i pomysły! Pani psycholog uczciwie stwierdziła, że ona się bardzo cieszy, że nie musi się już tego uczyć. Anglista trafił na pierwszą lekcję z rysunkami, biedny człowiek. Przyznaję, że co jakiśczas zamieniliśmy słowo na inny temat, niżmatematyka, bo po prostu, w kwestii matematycznej, nie mogliśmy się na tej lekcji zrozumieć. Po tym doświadczeniu, na stwierdzenie pani z biblioteki, że "o, fajnie, ona zawsze lubiła rysować", odpowiedziałam może mało profesjonalnie, za to szczerze, że zobaczymy, czy po tej lekcji równieżbędzie lubić.
Niezapomniane dialogi.
Ja: pani profesor, pani zobaczy, jaki ładny wzór! Pokazywałam kulki.
Pani Profesro, przy tym moja wychowawczyni: a co to, wyście to na lekcji robiły?
Ja: Przecież ja tego nie robiłam!
To jeden, a drugi:
Pani Profesor, zirytowana widocznie, że nas słyszy: przepraszam, czy to jest na temat lekcji?
Ten, kto siedział, po nazwisku nie wspomnę: taaaak, a jaki byłtemat lekcji?
Chcę przy tym zaznaczyć, że akurat serio rozmawialiśmy o matematyce.
Od drugiej klasy nastały nowe czasy, przyszła do nas pani, która miała mi pomagać. W ogóle od tego roku ogólnie zjawił się ratunek, wspomożenie było mi oferowane na matematyce, fizyce, a nawet WFie.
Pani Ewa, którą teraz serdecznie pozdrawiam, spędziła ze mną tyle czasu na matematyce, że w pewnym momencie zaczęłyśmy sobie na wzajem tłumaczyć lekcje, jak któraś czegoś nie rozumiała. Dziękuję Pani nie tylko za pomoc na matematyce i WFie, ale też za to, że kiedy nie ćwiczyłam, zawsze można było iść na kebab, albo za to, że, jak mi smutno, mogę sobie obejrzeć breloczek z Yodą, który od Pani dostałam. 🙂
Podczas lekcji matematyki wchodziłyśmy często na ten wyższy poziom abstrakcji, w którym to opisy typu: "oooo, to jest ta parabola, która lata!" były na porządku dziennym.
Kiedy lekcja była luźniejsza, również nie brakowało nam tematów. Pomijam wypowiedzi oczywiste, w stylu: "znalazłam w internecie taką fajną bluzkę, i wiesz co, był tylko jeden rozmiar. Zgadnij jaki. Mój!"
Moim ulubionym cytatem jest chyba dialog, który miał miejsce po tym, jak Pani mi opowiadała o tym, że zaczepił ją na instagramie jakiś sklep. Trzeba wam wiedzieć, że Pani zajmuje się wyrobem birzuterii, a żeby prace nie przeszły niezauważone, pokazuje zdjęcia w internecie. Sklep odezwał się, nawet po angielsku, no to mówię: eeejjjjj, no to musi im Pani odpisać!
– Tylko widzisz, ja nie wiem, jak tam odpisać na prywatną wiadomość. –
– Dziewczyn pani zapyta. –
– A, racja. Dziewczyny, wy używacie instagrama, prawda? – Siedzące za nami koleżanki przytaknęły, więc pani pytała dalej. – A piszecie tam prywatne wiadomości czasem? –
– No… tak… –
– I gdzie to trzeba nacisnąć, żeby odpisać? Na tę strzałkę? –
– No tak, tak, na strzałkę. –
– Yyyyyyyy… – zmieszała się pani. – Słuchajcie, a jak się nie ma tej strzałki? –
Takiego pytania chyba jeszcze nikt nie zadał, sądząc po wesołości, jaka zapanowała w naszej grupce.
Odczepiwszy się od mojej ławki, muszę powiedzieć, że nasza wychowawczyni miała do nas ogromną cierpliwość. TO, że byliśmy matfiz, nie znaczy, że na matematyce siedzieliśmy cicho i pilnie się uczyliśmy. Pomijam przesadzanie moich kolegów na początku każdej lekcji, pomijam rzucanie pudełkiem po kredzie… anielska cierpliwość! :)))
Pamiętam, jak z jedną koleżanką cieszyłyśmy się na fakultetach z sukcesu: pani profesor, obliczyłam granicę, sama, no, i ja też! Nooooo… gratuluję, cztery procent. :p No cóż.
Tu też należąsiępodziękowania za cierpliwość ukierunkowaną, tę moją. Udało mi sięmieć jedną dodatkowągodzinę matematyki w tygodniu, podczas której to godziny moja wychowawczyni poświęcała mi czas indywidualnie, aby wyjaśnić mi bardziej skomplikowane schematy, rysunki czy obliczenia, a często też omówić moje sprawdziany. Tłumaczenie mi granic poraz enty musi być na prawdęirytujące, zwłaszcza, że u mnie raczej to widaćpo twarzy, że ja i tak nic nie rozumiem. :d Także, proszę pani, bardzo dziękuję.
matury
A propos procent. Czas przejść do matur.
Przypominam, że zarówno matematykę, jak i fizykę pisałam alfabetem braillea, miałam dostosowany arkusz, a odpowiedzi zapisywałam na maszynie. Na stole jest wtedy: maszyna, druga maszyna, arkusz, tablice ze wzorami, kartki czyste, kartki zapisane, kartki zapisane brudnopisem i kalkulator. A, i jeszcze przybory do rysowania mogą być. Powodzenia z ogarnięciem tego.
Rada numer 1. Jak piszecie egzamin braillem, przywleczcie sobie dwie maszyny. Na prawdę się przydaje mieć pod ręką czystopis i brudnopis na raz, a nie wykręcać i wkręcać te kartki. Kamil mi kiedyś o tym powiedział i, przyznaję, wyśmiałam pomysł. "Człowieku, to tobie się nawet wykręcić kartki nie chce?" Kiedy parę dni później, na własnym próbnym egzaminie, robiłam to jakiśdwunasty raz, uznałam, że jestem mu winna piwo. 😉
Druga rada chyba pozostanie taka, jak dla mnie, nie załamujcie się, próbujcie! Nie zostawiajcie zadań!
Co do podstawowej, arkusz byłcałkiem przyjemny. Wszystko zdążyłam, prawie wszystko zrobiłam, nie mówię, żę dobrze, ale robiłam… Mam tylko jakieś takie dziwne wrażenie, że gdzieś po drodze mogłam napisać, że 3 do kwadratu, to dwadzieścia siedem, ale ponieważ złapałam się na tej myśli przy przedostatnim działaniu w zadaniu, uznałam, że nie będę już szukać błędu, bo i tak nie znajdę. Nie było już ani czasu, ani energii, a i tak, jeśli myślenie jest dobre, to obetną mało punktów za błąd rachunkowy.
Inaczej sprawa się ma z maturą rozszerzoną. Spuśćmy zasłonę milczenia na to, jak sobie poradziłam z tym egzaminem. 🙁 To NIE było miłe. Jestem ciekawa, czy przekroczę trzydzieści procent, na serio.
Ponieważ już przyszło do matur, czas kończyć ten wpis, który i tak wyszedł dłóższy, niż myślałam.
Pozdrawiam was i życzę miłych lekcji, na które ja już, tak mi przykro, nie uczęszczam! :p Bawcie się dobrze.
Ja – Majka
PS W tych serwisach streamingowych powinno być więcej przycisków. Słucham piosenki i mam przyciski "podoba mi się" i "nie podoba mi się". A gdzie przycisk "uwielbiam to całym sercem"? A gdzie przycisk "no dobra, ujdzie jakoś"? :p Zero kreatywności.
Hej hej!
Wiem, że zalegam z odcinkami naszej ulubionej serii o maturze, postaram się to jak najszybciej nadrobić. Tym czasem jednak odcinek dodatkowy, z delikatnym wspomnieniem z dziś.
Przede wszystkim dziękuję za cierpliwość: Kamilowi, Weronice, Dawidowi, Julicie, Kubie, Klaudii, i Mateuszowi, którzy ze spokojem znosili moje ciągłe pytania o motywy w książkach, zwłaszcza dzisiaj. Ile to razy pytałam ich, jakie książki mam sobie przypomnieć i dlaczego, jakie motywy mogą być wspomniane i, co najważniejsze, jakie są przydatne lektury. I powiedzieć wam coś? Podczas mojej matury ustnej, które to niezwykłe wydarzenie miało miejsce dziś, nie odnosiłam się do lektur ani razu. Dobrze czytacie, w ogóle. Owszem, mówiłam o jednej książce, owszem, wspomniałam nawet o Herbercie, ale też nie o wierszu przez nas omawianym. Ani razu nie zaczepiłam o lektury. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta! Teoretycznie.
Weszłam na egzamin, mój komputer już tam był, miałam tam w elektronicznej wersji pytania i podane teksty. No dobrze, to teraz powiedz jakiś szczęśliwy numerek. Powiedziałam piątkę, bo po 1. to zawsze jest ten mój szczęśliwy numer, a po 2. na angielskim się opłacił. Mówię i czytam:
"Jaki wpływ ma język medialny na język ogólny? Odwołaj się do tekstu podanego poniżej, własnych doświadczeń komunikacyjnych oraz wybranego tekstu kultury."
Przeczytałam to jeszcze raz, żeby się upewnić, czy dobrze zrozumiałam. Potem przeczytałam trzeci, aby dokładnie się zastanowić, co takiego mnie podkusiło, żeby brać piątkę. Media, proszę państwa, bardzo proszę. Media. Gdzie w naszych lekturach są media? Ja rozumiem, że nawiązania do tego, żę "media milczą", to tak. Ale JĘZYK MEDIÓW! No gdzie?
Przez pierwsze minuty siedziałam i zastanawiałam się, co jest lepsze, pójść na litość i poprosić o możliwość wymiany tematu, albo może zemdleć… Z etapu rozpaczy przeszłam w etap: i tak nic nie pomoże. Ja bardzo nie lubię nie mieć wyboru. A tu wyboru nie miałam. I tak muszę cośpowiedzieć, i tak, więc nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem życia.
Przeczytałam podany tekst ze cztery razy, ledwo rozumiejąc zdania. Był napisany bardzo literackim językiem, a sens ogólny był taki, że przez to, że teraz media nie wymagają od nas żadnego wysiłku, to trochę nam kuleje zdolność wypowiadania się, obniża się poziom i ogólnie głupiejemy. Że sięsłowa powtarza non stop takie same i takie tam inne różne. Jedno zdanie z moich notatek brzmiało: dziennikarze tak robią, to my też, odnosząc się do fragmentu tekstu, w którym autorka mówiła o wpływie tego, jak oni mówią, na mowę potoczną.
Zastanowiłam się nad lekturami i nic, absolutnie nic, nie przyszło mi do głowy. Człowiek pod presją zdolny jest wpaść na na prawdę niestworzone skojarzenia. Zapisałam sobie, co myślałam, gdzieś tam po drodze poprosiłam, żeby zamknęli okno, bo hałasuje straszliwie. Akurat padał grad i była burza, to też niezwykle dobra wróżba. :p
– Ile mam czasu? –
– W sumie, to już nie masz. Potrzebujesz więcej? –
– Nie, Pani Profesor, już lepiej nie będzie. –
Plan wypowiedzi w dłoń i jadę:
1. Że kultura wypowiedzi spada i że wszyscy nadużywają słów, które przez to tracą na znaczeniu. Już w szkole mówi się nam, żebyśmy nie mówili "fajnie", tylko szukali innych słów. I przez to ludzie nie umieją teraz wyrazić opinii inaczej, to za autorką.
Tak na marginesie, wyobrażacie sobie, żeby o jakiejś… no nie wiem… nowej płycie Skrillexa powiedzieć, że jest ładna? Albo zachwycać się pięknem i oryginalną kompozycją tego?
Można powiedzieć, że fajne! Ewentualnie, że mocne. :d
2. Potem poszłam sobie do zapożyczeń z angielskiego i tu przydał mi się kanał na youtube o nazwie "widzę głosy", który bardzo polecam. To są wywiady z aktorami dubbingowymi. Powiedziałam, że kiedyśnie można było w dubbingu mówić "wow". Nie wiem, żeby dzieci nie uczyć?
3. A propos nieuczenia powiedziałam o wpływie dziennikarzy radiowych na nasze postrzeganie języka i używanie go. No bo jak wykształceni, to pewnie dobrze mówią. Tu mi się przydała wycieczka do polskiego radia. Odczytywanie nazw własnych w całości, a nie skróty, popełnianie błędów językowych, przekręcanie przysłów itd. Tu zacytowałam Chmielewską: lepiej nie znać żadnego języka opcego, niż nie znać własnego.
4. Potem politycy poszli na warsztat, jak oni się przejęzyczą albo coś powiedzą, to już nie daj panie Boże, wszyscy o tym wiedzą! Sorry, taki mamy klimat.
5. Potem ten Herbert nieszczęsny, wszystko na jedną kartę, bo ja ten wiersz czytany miałam dwa razy, bardziej pamiętałam omówienie. Powiedziałam, że krytykował ustrój i że wykształcenii ludzie od razu mogli wtedy zauważyć, że ci, którzy szerzyli propagandę nauczyli się kilku frazesów, a tak na prawdę nie bardzo wiedzieli, o czym mówią i co te słowa znaczą. I tu znowu się kłania autorka z jej tekstem, że słowa tracą na znaczeniu.
A potem, co mi szkodzi, już chyba nic… Powiedziałam o biografii Steve’a Jobs’a. Że nazwa firmy "apple computers" ma łączyć coś znanego i miłego z komputerami, bo przecież wszyscy tak się obawiali tego postępu technologicznego. Potem o "think different", że reklama, że kreatywność.
6. Podsumowanie… I już.
Potem tylko pytania komisji i koniec egzaminu. Ale pytania były w porządku, wolę pytania niż referaty, zwłaszcza, że raczej nie lubię takich wystąpień, a odpowiedzi znałam.
Dzięki za pomoc i dobrą energię wszystkim, którzy mnie pytali o tak głupie motywy, jak przysłowia w życiu człowieka. Serio?
Sto procent. Bez lektur. Bam!
Pozdrawiam ja – Majka
Siedzę sobie i czytam o ulubionym artyście, w ulubionym języku. I chora jestem troszkę, tak z nowych informacji. Kaszel mam, katar i takie tam. W sumie, to nie wiem, czemu do was piszę o niczym, skoro wczoraj wstawiłam wpis o czymś, a jeszcze jestem winna wpis o maturach ciągu dalszym. Ale, jak już piszę, to co mi szkodzi?
W piątek pojawiła się na youtubie i wszędzie ińdziej nowa piosenka Eda Sheerana. Mało tego, nagrana z Bieberem. Przepis na sukces? Bardzo możliwe, bo oni sobie wyrobili, uwaga, 20 i pół miliona wyświetleń w dwa dni. To się nazywa dream team, co? Słuchałam tej nuty i mimo, że to nie jest Sheeran, do jakiego przywykliśmy, bo bliżej tej piosence do "shape of you" niż do "galway girl" czy z drugiej strony "perfect", to i tak zrobiona jest dobrze. Co ja mówię, "dobrze", dobrze, to jest określenie profesjonalne, bo profesjonalnie, to o tej piosence nie bardzo można coś więcej powiedzieć, no pop, no. Ale osobiście, prywatnie, to mogę powiedzieć, że ta piosenka jest uzależniająca. Jak ją pierwszy raz usłyszałam, to miałam takie: a co tu się wydarzyło? Ale jak usłyszałam drugi, no to do tej pory przesłuchałam już z 10 razy. :d Kolejną ciekawostką w tej piosence jest to, że role się odwróciły, mianowicie Sheeran brzmi troszkę tak, jak na swoim pierwszym albumie, czyli, jakby miał conajmniej z 6 lat mniej, za to Bieber brzmi, jakby przeszedł mutację do końca, a takich piosenek mamy zdecydowaną mniejszość. Nie to, żebym miała coś do jego umiejętności śpiewania, ja tylko mówię o barwie głosu. :p
Kolejna sprawa, przegapiłam jeden stary album Sheerana. W sensie, są te różne, nagrywane bardziej lub mniej samodzielnie, EPki wydawane przez niego przed 2010, no i o jednej takiej do tej pory nie wiedziałam. Więc nie dość, że mam nową nutkę, z tego roku, mało tego, z tego tygodnia, to jeszcze mam troszkę tych starych, klimatycznych piosenek. Czy może być lepiej?
Może, bo przy okazji przypominam sobie podobne klimaty, które, tak jak Sheeran, towarzyszyły mi przy wypadzie do Londynu. Np. Passenger. Na to trzeba mieć nastrój i chyba mam. Kim on jest? Piosenkarzem? Poetą? Głos z kosmosu, teksty raczej przypominające poezję, niż coś popularnego w radiu, do tego gitara, z którą sobie świetnie samodzielnie radzi, może dawać koncerty sam, co bardzo doceniam. I to koncerty, które równie dobrze mogą się odbywać na festiwalu pink pop, jak i w tramwaju czy na stacji metra. Jest tam paru takich artystów, którzy łączą to w jakiś taki przedziwny sposób. Że nie ważne gdzie gra, czy ma nagłośnienie czy nie, czy słucha 30 czy 30 tysięcy osób, te koncerty wyglądają podobnie. I są wartościowe.
A propos, zastanawialiście się kiedyś, jak szerokim pojęciem jest pop jako taki? Bo jak ja ostatnio zobaczyłam, co jest w serwisie apple music nazwane pop, a raczej, rozstrzał tego i różnice między różnymi albumami, to z sentymentem wspomniałam słowa Roberta Górskiego z jednego ze skeczów kabaretu moralnego niepokoju: synu, ale ty masz rozrzut!
No bo niby jak można wepchnąć… czekajcie, aż spojrzę… Dobra, mam. Tu są: Michael Buble, Madonna, John Mayer, Freestylers, rudimental, avicii, Cody Simpson, the script, pentatonix, Jonas Brothers, właśnie Passenger i Ed Sheeran, jak już przy nich byłam, Jess Glynne… wszystko w jednej kategorii. Gdzie jedno, gdzie drugie, gdzie dziesiąte? :d Chyba wam kiedyś nagram audio wpis typu "reaction" i będę reagować na naszą polską listę przebojów itunes. Zobaczymy, jak różne rzeczy będą.
Dobra. Padam, idę się leczyć.
Pozdrawiam ja – Majka
Witajcie!
Słuchając sobie podsumowania zeszłego roku w audycji "strefa dread", postanowiłam do was napisać, bo jest o czym. Od razu sprostowanie, to podsumowanie, oczywiście, nie leci teraz, ja tego słucham po fakcie, w ramach przypomnienia. A Strefa Dread, to jest audycja w polskim radiu, programie czwartym, na temat muzyki reggae. Przechodzimy do wpisu.
Ze dwa tygodnie temu wreszcie sprawdziłam i się dowiedziałam, że jedenastego maja jest dzień otwarty w ośrodku dla niewidomych na Tynieckiej w Krakowie. W tym ośrodku natomiast jest sobie studium realizacji dźwięku, a ja, z wiadomych powodów, chciałam porozmawiać z ludźmi, którzy tam przebywają, uczą, uczą się lub mają w ogóle coś z tym wspólnego. Był tylko jeden, jeden wystarczy, i tak dowiedziałam się dużo. Nie będę się rozpisywać na ten temat, powiem tylko tyle, że do uczucia niepewności i niezdecydowania powinnam już przywyknąć, zabrać sobie je do domu i zaprzyjaźnić się z nim. Lubi się to, co się ma.
Przed budynkiem szkoły i ośrodka jest plac zabaw, na którym odnalazła się całkiem nieźle moja siostra. I, nie oszukujmy się, ja też, bo jak znalazłyśmy trampolinę, która jest na ziemi, więc nie da się z niej spaść, to już mógłby być koniec wycieczki, mnie to starczy. Skakałam najpierw, potem weszłam powiedzieć, że: dzień dobry, ja do studium. :p
Poza tym, widziałam tam tę… ścieżkę sensoryczną? Tak to się nazywa? Taki tor przeszkód w każdym razie. Były tam takie słupki, po których się chodziło, przechodziło się z jednej platformy na drugą, mam na myśli. Kto był, ten wie, kto nie był, w piśmie nie wyjaśnię. W każdym razie, po czasie wpadłam na pomysł, że fajnie by siętam ćwiczyło echolokację. Mogłoby się szukać następnego słupka za pomocą tej techniki, żałuję, że tego nie zrobiłam.
A co poza dniem otwartym? Osobiście zdziwiło mnie, że jednego dnia nie wiedziałam, czy w ogóle pojadę, drugiego natomiast dowiedziałam się, że po pierwsze, jedziemy całą rodziną, po drugie, zostajemy do niedzieli. I chciałam w tym wpisie powiedzieć, że z moją rodziną najlepiej wychodzi się na… krótkich wypadach na wycieczki. Spaliśmy w jednym pokoju, łaziliśmy bardzo dużo po mieście, którego nie znamy, a mimo to nie zdołaliśmy się pokłócić! Posprzeczać. Poirytować… Przy długich wyjazdach i pakowaniu na nie, rzecz niemożliwa.
Tata dziś powiedział, że teraz, to jużbędziemy znać starówkę, jak własną kieszeń. Pomijając fakt, że własną kieszeń też, po tej wyprawie, znamy dość dobrze. Uderzyło mnie w tym mieście podobieństwo do mojego pobytu w Londynie, gdy to co i rusz słyszało się inny język, inną muzykę, czuło inny zapach. Mnóstwo restauracji, barów, kawiarni i pubów wzdłóż każdej z ulic, a i to każde z tych miejsc całkiem nieźle prosperujące, nie to, że na siłę otwierają konkurencję. Przy tym sporo sklepów, sklepików, kiosków i straganów z pamiątkami. Ktośmi wyjaśni, dlaczego jednym z pięknych, drogich towarów do kupienia w Krakowie są bursztyny? To nie powinno być nad morzem? Nie to, żeby mi się to nie podobało, ja bardzo lubię bursztyny! Tylko, że mi się skojarzenie jakoś nie zgadzało. 😉 A z tego bursztynu wszystko, od naszyjników, kolczyków i bransoletek, przez breloczki i figurki, aż do kostki do gry. Prestiż, to prestiż, co nie? Aż się zastanawiałam nad kupnem! :d
Prócz bursztynów do kupienia: pluszaki, obrazki, pocztówki, birzuteria w każdym rodzaju, pozytywki, kubeczki, więcej kubeczków, magnesy i cała reszta tych łapaczy kurzu, które tak wszyscy uwielbiamy. 🙂 Miło oglądać, zwłaszcza takie, co mi obejrzeć wolno.
Kolejna rzecz warta zobaczenia, muzeum figur woskowych! Wiedzieliście, że w Krakowie też jużto mamy? Ja nie wiedziałam. A ja zawsze z chęcią odwiedzę, odkąd wiem, jak to wygląda po Londynie. Lubię takie wystawy zwłaszcza dlatego, że nigdy w życiu tak dokładnie bym się nie dowiedziała, jak ci ludzie wyglądają. Już nie mówiąc o możliwości zrobienia sobie zdjęcia nie tylko z Willem Smithem, Robertem De Niro czy, wiecznie żywym, Elvisem, ale także z takimi osobistościami, jak profesor McGonnagal czy mistrz Yoda. Widziałam również Einsteina, myślicie, że pomoże mi na maturze z fizyki?
Wczoraj chodziliśmy cały dzień. Serio, cały. Do tego muzeum figur woskowych, które niby miało być główną, obiecywaną sobie atrakcją, dotarliśmy grubo po osiemnastej. A zobaczyliśmy je i zaplanowaliśmy wizytę jakoś po 14, wychodząc z naszego wynajętego mieszkanka. A wieczorem też fajnie, niby wróciliśmy do domu, na chwilę się położyliśmy, niby odpoczywamy i oglądamy "step up"… Ale Emila jest głodna! To może na zakupy? Poszliśmy do Żabki, odnieśliśmy zakupy i ruszyliśmy w miasto poraz drugi. Okazało się nagle, że są dni Węgrzyna, czy coś, w każdym razie, w kierunku przeciwnym, niż do tej pory szliśmy, znalazły się kolejne, pełne straganów, targi. Szklany flaming zawsze spoko. I jedzenie. I pamiątki. I znowu wisiorki różne… Wróciliśmy po 22.
Z rzeczy sławnych, wczoraj byliśmy przy smoku wawelskim i, odpowiadając na niezadane pytanie, owszem, ział. Ogniem. A dziś na plantach. A, no i oczywiście, widziałam kilka kościołów. Są takie miasta i miejsca na świecie, które swoim wiekiem, znaczeniem i wywieraniem ogólnego wrażenia… ja bym to określiła, dyskretnie zachęcają, żeby na chwilę przyklęknąć. Nawet nie zmuszają, po prostu wywierają wrażenie, że to jest właśnie to, co trzeba zrobić. Jak siedzisz w tym kościele i wiesz, że przed tobąsiedzieli tam ludzie przez ostatnie 500 i więcej lat, wtedy właśnie człowiek zdaje sobie sprawę, że jest częścią czegoś większego.
Czego nauczyła mnie ta wizyta? Tak dla wyjaśnienia… w sumie zacząć od tego powinnam… ja Krakowa nigdy nie lubiłam. Może i ładny, nie wiem, nie mam pojęcia. Ja nie lubiłam. Historii nie lubię, gór też nie bardzo, ciśnienie nie moje… Co poradzę? Ten weekend pokazał, że Kraków, że tak porównam do ludzi, może śmiało u mnie być tą osobą, którą się lubi w sposób nieoczywisty. Niby wkurza. Niby nie ogarniasz. Niby nie masz nic wspólnego. A jednak w głowie siedzi. Może ta międzynarodowa atmosfera, może ten gwar i pogoda, może to, że gdyby się cofnąć 80 lat, wyglądałoby to podobnie, może fakt, że ciągle mijały nas karety zaprzężone w konie, może to, że widziałam gościa, który siedział na ulicy z gitarą i looperem, a wiadomo, co to oznacza… Coś w każdym razie sprawiło, że uznałam, że mogłabym to miasto zrozumieć. Może to nie była by miłość, ale na pewno owocna współpraca. CO, w zaistniałych okolicznościach… no… powiedzmy, że wolę to wiedzieć.
Kończę wpis i obiecuję niedługo nowy odcinek serialu "m, jak matura". 🙂
Pozdrawiam ja – Majka
PS Pobiłam rekord sucharów. Serio. Już pomijam wiedzę na temat: kto stworzył ołtarz w Krakowie? Wit Stwosz ył ten ołtarz. 😉 Pomijam to, bo jak byliśmy w sklepie z różnymi gadżetami i znaleźliśmy długopis z małą, gumową pięścią na czubku, nie pytajcie, dlaczego pięścią, uznałam, że to jest taki specjalny długopis, żeby pisać nim punchliney. Taaaaaaaa…
Hej hej!
A oto i wasza nowa ulubiona seria na blogu! :d Ponieważ skończyłam szkołę troszkę temu, a jeśli liczyć strajk, to jeszcze wcześniej, i ponieważ teraz mam z różnymi przedmiotami troszkę więcej do czynienia, niż kiedykolwiek chciałam,, napiszę wam trochę o nich przy okazji egzaminu.
po pierwsze, sam egzamin.
Maturę z polskiego napisałam w poniedziałek. Przyznaję, że stresowałam się mocno, ale po pierwsze dlatego, że był to pierwszy egzamin, a po drugie dlatego, że ja na prawdę nie lubię tego arkusza. Z rozumieniem tekstu czytanego natomiast nie mam dużego problemu, pisać też potrafię, więc myślę, że nie było źle. Pierwszy tekst, ten o języku bardziej mi się podobał, mniej ten drugi, o powieści historycznej. Kto dał oba przykłady cech powieści historycznej z "krzyżaków"? Ja dałam! Kto powiedział, że te dwa przykłady z powieści Sienkiewicza, to mają być z DWÓCH powieści? 😉
Praca pisemna miała temat: "czym dla człowieka może być wolność". Co ciekawe, mój rocznik na testach gimnazjalnych miał w swojej pracy pisemnej opisać bohatera, dla którego najwyższą wartością jest wolność. Dziś: "dziady" i "tango". Wtedy? "Igrzyska śmierci"! I love my life. Wróciłam do domu i spałam dwie godziny.
Zanim jednak matura, to były całe lata nauki polskiego, do których odniosę się w tym wpisie. Więc jeśli kogoś interesowało tylko, czy zdałam maturę, to jest ten moment, kiedy zmienię temat.
Początki
lektury nieobowiązkowe
Ponieważ język polski jest związany… o rany, nierozerwalnie! O to słowo mi chodziło na maturze! Zapomniałam tego słowa! 🙁 No nieeeeeee…
W każdym razie, ponieważ język polski jest nierozerwalnie związany z literaturą, powiem wam najpierw, skąd wzięły mi się książki. Moja mama, tak, jak i babcia, czytały całe życie, zawsze i wszędzie, gdzie tylko mogły. Moja mama nie może tylko w samochodzie, co również odziedziczyłam, podczas jazdy nie mogę.
Wydaje mi się, że duże zamiłowanie do bajek i słuchowisk może być spowodowane tym, że przecież nie mogłam oglądać wszystkiego w telewizji. Do tej pory pamiętam, jak wkurzały mnie bajki typu "bolek i lolek" czy, z nowszych, "pingu", bo oni tam nic nie mówili! Za to miałam, nagrane na płytę, kilka bajek o kreciku. Normalnie, czytanych, jak książkę, takie opowiadania. Płyta ta przetrwała w naszym domu do dnia dzisiejszego, Emila jej nadal słucha. Oprócz tego wchodziły różne rzeczy czytane, polskie i niepolskie baśnie, "muminki" na kasetach, które dotąd kocham całym sercem, jakieś inne "muminki" i bajki disneya opisywane podobnie, jak krecik, już pomijając różne bajki grajki i "chwile dla malucha".
Audiobooki zaczęły się u mnie… i tu nie przysięgnę kiedy ani od czego. Na pewno były jakieś lektury, czy to "Karolcia", "mikołajek" czy "opowieści z narni". Niedługo potem, wtedy już na bank chodziłam do szkoły, moja mama zagadnęła mnie: a wiesz, jest coś takiego, jak "Harry Potter". W tym momencie świat się zmienił i nie powrócił już nigdy do poprzedniej postaci. Pierwsze, prawdziwe, bardzo długie audiobooki, które już autentycznie chciałam… Przyznać się, kto pamięta "czarę ognia" na ponad trzydziestu płytach? Bo ja to miałam! Zborowski grał mi w magnetofonie, w głośnikach samochodowych podczas drogi na wakacje… dosłownie wszędzie. Teraz żałuję, że poznawałam pottera nie za bardzo pokolei, chyba dlatego, że nam się troszkę części pomyliły. Niektóre czytała mi mama, pamiętam nawet nieoficjalne tłumaczenia siódemki.
W tamtym czasie moje zainteresowania tak literackie, jak i muzyczne opierały się na tym, że co jakiś czas rodzice wyszukiwali mi coś podobnego do poprzedniej rzeczy, która mi się podobała. W tym przypadku, skoro słuchałam "narni", potem tego "pottera", no to może… "wrota czasu"? Jakiś nowy audiobook, to sprawdzimy. Z drugiej strony zaś dostawałam też książki znane, o których wszyscy dorośli mi opowiadali i już je znali. W ten sposób funkcjonowałam sobie między, powiedzmy, fantastyką, typu "potter", "Ulysses Moore", a lekturami typu "przygody Tomka Sawyera" czy różnymi książkami Niziurskiego. Pierwszą książką, jakiej wydawanie w audiobooku pamiętam był "ognisty pierścień" i dalsze części serii "century". Przez dłuższy czas była to moja ulubiona książka i tak jak pierwszą część znalazłam, jak inne, w internetowej księgarni, tak na resztę części musiałam już, z niecierpliwością, czekać. Do tej pory stoją na honorowym miejscu na półce.
Teraz czas na braillea.
Wracając jednak do podstawowego zagadnienia tego wpisu, jakoś nigdy nie łączyłam zwykłego czytania czy słuchania książek z lekcjami polskiego, a nawet z lekturami. Przyznaję, że nigdy nie lubiłam czytać. I teraz wszyscy tak "wtf? To po co poprzedni akapit?!". Już wyjaśniam, nigdy nie lubiłam czytać braillem. Do tej pory czytam dość wolno, przyznam, że m.in. dlatego unikałam raczej czytania moich prac czy tekstów z podręcznika przy reszcie klasy. Nie to, żebym w ogóle nie doczytała się do końca zdania, ale po prostu nie lubię, stresuje mnie to. Niektórzy mają nieładne pismo, inni mówić publicznie nie lubią, ja nie czytam zbyt dobrze.
Teraz brak brailla przechodzi mi jakośulgowo, nie zawsze jednak było tak łatwo, zwłaszcza, że uczyłam się w szkole dla niewidomych, w której to szkole, dzięki Bogu, nie ma przebacz, trzeba czytać. W grupie w internacie mieliśmy zasadę, że codziennie trzeba było poświęcić to pół godziny na czytanie. Półgodzinne czytanie stało się jedną z najbardziej znienawidzonych prac domowych w życiu, a pani Ania, którąw tym momencie serdecznie pozdrawiam, do tej pory nie może zapomnieć, jak zawsze witałam ją na jej dyrzurze słowami: pani Aniu, jakby co, to już czytałam!
Póki byłam w pierwszej czy drugiej klasie, łatwe teksty nie były dla mnie wyzwaniem. Od trzeciej klasy coraz częściej słyszałam, że powinnam coraz częściej ćwiczyć. :d
Moja awersja do braillea nie oznacza, że nie lubię tego pisma jako wynalazku, uważam, że jednak powinno się umieć czytać litery, nie ważne, jakie by one nie były. Pamiętam natomiast, że dla mnie głośne czytanie lub, nie daj Boże, praca z tekstem, były najmniej lubianymi częściami lekcji języka polskiego.
Tworzenie własnych historii.
Oprócz czytania, na polskim wypadało by jeszcze umieć pisać. I podczas gdy ortografia nigdy nie była moją mocną stroną, może dlatego, że nie czytałam, a może dlatego, że nie bardzo rozumiałam jej sens, sama treść pisanych opowiadań czy wypracowań raczej nie była dla mnie problemem. W czwartej klasie na przykład dostaliśmy pracę domową, żeby napisać ostatni rozdział "spotkania nad morzem". Mało tego, pamiętam to dobrze teżdlatego, że to była pierwsza praca domowa, którą pozwolono mi wydrukować, a nie pisać na maszynie. Trochę mi teraz żal, że nigdzie tego nie zachowałam, aż jestem ciekawa ,co takiego napisałam. Ja w ogóle miałam wtedy fazę na własne opowiadania, zwłaszcza, że odkryłam wynalazek zwany fanfickiem, a wiadomo, co dla fana HP oznaczało wtedy odnalezienie rozszerzenia oryginalnej historii. Do tej pory z przyjaciółką wspominamy świetny, na prawdę dobrze napisany fanfick na temat życia rodziców Harrego. Czekało się na to, jak na nową książkę! Pomijam już całe mnóstwo różnych fanficków, które wtedy pojawiały się w mojej głowie, a czasem i na moim dysku. Opowiadania własnego pomysłu owszem, miałam w głowie, ale nie zapisywałam ich prawie nigdy, a jeśli zapisywałam, do niczego się nie nadawały.
Podejście do lektur.
Pozwólcie, że będę się wspomagać listą lektur, wszystkich nie pamiętam, a o paru napiszę.
W mojej klasie były oprócz mnie jeszcze dwie osoby, lubiące czytać. Nie miało znaczenia, czy książka jest lekturą, po prostu, albo była OK, albo nie. Pamiętam dwie, bardzo bardzo duże, fazy na książki, które przechodzili oni, a ja nie. Jakoś w jednym czasie weszli w szkole "bracia lwie serce", a w domu "Eragon". W "braci" oni się bawili, a "Eragon"… Matko, ja też lubiłam tę serie, ale ludzie! Oni się nauczyli całych tych słowniczków na końcu! Odpytywali się z tej starodawnej mowy elfów! Ja z lektur lubiłam jeszcze "szatana z siódmej klasy". Był spoko i miał fajny audiobook. Z kolei np. "tajemniczego ogrodu" nie lubiłam, ale podobało mi się przedstawienie w teatrze, na które poszliśmy z klasą. Było muzyczne, do tej pory mam tę płytę. Dalej… "ten obcy", o Jezu, tragedia. To samo "w pustyni i w puszczy", no sorki, Sienkiewicz to na prawdę nie moja bajka. Kolejną fazą, której ja nie przechodziłam, a wszyscy owszem, to "chłopcy z placu broni". Nie wiem… nie łapię tego.
gimnazjum, pojawia się problem.
Nie wiem, czy pamiętam dobrze, ale pierwsze poważniejsze problemy z przeczytaniem lektury pamiętam z gimnazjum. Pomijam już, że każde opowiadanie czy zadany tekst z podręcznika czytałam palcami, a wiadomo, jak bardzo to lubiłam. Połączyło się to z moim, wtedy jeszcze bardziej nieznośnym, poczuciem nieustannego obowiązku robienia wszystkiego i więcej, no więc nie było rady, czytałam. Ale już np. takiego "hobbita" przeczytałam w ostatniej chwili, w audiobooku, leżąc w łóżku z gorączką. Do tej pory jestem dumna z tego, że znam całą tę książkę, bo to na prawdę nie był mój klimat, ani wtedy, ani teraz. Za to, co ciekawe "zemstę" Fredry, albo Krasickiego lubiłam bardzo. Nadal mam nagranie z przedstawienia, jakie zrobili nasi znajomi kilka roczników wyżej na koniec roku i zakończenie zajęć artystycznych, zagrali "zemstę", odpowiednie fragmenty dostosowując do realiów. Dyndalski pisał list na tabliczce brailowskiej. 🙂
Następnym zaskoczeniem byli "krzyżacy", przebrnęłam powoli, ale w sumie się wczułam. Jak się zacznie rozumieć język, to nie jest tak źle.
Z poetów lubiłam jeszcze Miłosza i Mickiewicza.
O, kolejny problem! "kamienie na szaniec". Bardzo proszę, można się zachwycać i podziwiać, ja nie umiem. To bardzo ważny temat i ja to szanuję, ale… nie lubię historii.
Dużo miałam problemu nie z lekturami, a z omawianiem ich. Przeczytać cośChristie, spoko! Omawiać to jako kryminał… jakoś tak… nie bardzo.
A, no i oczywiście, coś, czego nie rozumiałam, a moi towarzysze w czytaniu tak, mity greckie! Wtedy też wkroczył do naszego świata Percy Jackson. Oni znali wszystko, znali bogów na pamięć, na lekcjach wiedzieli więcej, niż było napisane w książce. Ja znałam jedną częśći siedziałam, jak na tureckim kazaniu. Serie pana Rjordana skończyłam dopiero niedawno.
Liceum, czy na prawdę zniechęca do czytania?
Zetknęłam się z opinią, że po tych lekturach, jakie są w liceum człowiek nie bardzo ma ochotę czytać cokolwiek. Nie umiem zdecydować, czy w moim przypadku była to prawda. Rzeczywiście, lektury tu są dość szczegółowe, długo omawiane, jeszcze dłużej powracające na pierwszy plan przy różnych motywach, a poza tym, w wielu przypadkach, bezgranicznie smutne… Na przykład "granica"… wiecie… "granica, bezgranicznie… no nieważne.
Nie no, ale serio, dlaczego ludzie się dziwią, że wśród młodzierzy jest tyle depresji, kiedy w lekturach wszyscy, jak jeden mąż. Mickiewicz: "jesteśmy niewolnikami w więzieniu! Do diabła z tym!". Co z resztą Gustaw/Konrad przeżył sam. Żeromski: "tak było ciężko, deszcz spływający po szybie nawet, wszystko tak ponure jest i smutne". Słowacki: "smutno mi, Boże". Nałkowska: "i dobrze, bo na pewno i tak wszyscy zdradzą ciebie, a ty wszystkich.". Konrad: "było ciemno, i ponuro, i źle, i ciemno, i ponuro, i źle, i ciemno… O! Jak się fajnie gość ubrał! Że mu się chciało, przecież tu tak ciemno, i ponuro, i źle…". Shakespeare: "a weź, zabijmy sobie kogoś!". Goethe: "najlepiej siebie!". Sofokles: "w sumie, to już zabiliśmy!". Ludzie! No nic, tylko iść i się wieszać, zwłaszcza, że potem jeszcze trzeba pamiętać wszystkie nazwiska wszystkich. Ja się zwykle lekturom nie dziwię, jeśli przekazują jakieś wartości. Problem jest tylko taki, że większość lektur z danej epoki przekazuje wartości podobne, a że szeroko omawianą epoką jest na przykład romantyzm, no to mamy tutaj seryjnych samobójców. A pokrzepienie serc? A pozytywizm? A Sienkiewicz… a, zapomniałam, Sienkiewicza też nie bardzo.
OK, to pozytywy, żeby nie było, że tylko narzekam. Lubię "lalkę", bo wszystko rozumiem, nawet byłam ostatnio odwiedzić pomnik Wokulskiego, który stoi na peronie, na stacji kolejowej w Skierniewicach, bo właśnie tam chciał się Wokulski pod pociąg rzucać. O, i kolejny! "Pod pociąg się podłoże…" Dalej: lubię"pana Tadeusza". Bo tak. Bo lubięMickiewicza. Mimo "dziadów". A, no i "ferdydurke"! Tu mam problem, bo nie wiem, czy lubię, czy się wczułam w klimat. Wiem, że dużo bardziej mi się podobało, jak jużwyszłam z tej szkoły i tam, między częściami fabularnymi są takie "wstępy" pisane przez Gąbrowicza bardziej we własnym imieniu. W skrócie mówiąc, filozofuje tam o artystach i sztuce. I przytoczę wam tu pewien dialog:
Ja: Pani profesor, a to jest obowiązkowe?
Pani Profesor: No właśnie nie, tych wstępów nie musicie… znaczy, możecie przeczytać, ale nie musicie się aż tak na nich skupiać…
Ja: A szkoda, bo są najlepsze z tego wszystkiego. 🙂
A, no i pomysł na "tango" mi się podoba. Kolejna lektura z motywem tańca.
Co do tego zniechęcania, nie wiem. Ja nadal czytać lubię. Może rzeczywiście czasami wolałam obejrzeć film lub serial, żeby odpocząć. Może rzeczywiście był taki moment, gdy miałam tak ciężki okres w życiu, że słabo mi sięrobiło, jak pomyślałam o, dodatkowo, czytaniu czegoś o słabych życiowych okresach. Możliwe jest, że właśnie dlatego z mojego okresu liceum pamiętam raczej lżejsze lektury w wolnym czasie. Ostatnio skończyłam Rjordana, non stop czytam Chmielewską, a trochę wcześniej przeczytałam "century" po angielsku, od tak, dla czytania po angielsku. Pomimo, że oryginał jest po włosku. Z przeczytanych w liceum rzeczy polecam jeszcze "aplikację", "do zobaczenia nigdy", biografie Stevea Jobsa, "legion"… to już mniej lekkie… No, o książkach mogę pogadać długo. I widzicie? Nie jestem zniechęcona! A ile ja mam lektur zaplanowanych, to już w ogóle nie zliczę.
Jakieś propozycje, jakie jeszcze książki oprócz lektur fajnie pasują do matury ustnej? Bo tę przyjemność mam jeszcze przed sobą. :p
Nie zanudzam was już opowieścią o moim polskim. Zapraszam do komentowania.
Pozdrawiam ja – Majka
Hej hej!
Wiem, że sporo osób na blogu relacjonuje matury, mniej lub bardziej na bieżąco. Ja wiem, że się nie wyrobię z pisaniem o tym codziennie. Zapowiadam za to serię wpisów, w których będę opowiadać nie tylko o maturze, ale także o przedmiotach, z których aktualnie zdawałam egzamin. Jak mi szły w szkole, czy je lubiłam itd.
Żeby być konkretniejszym, całą podstawówkę i gimnazjum uczyłam się w ośrodku dla niewidomych w Laskach, w liceum natomiast byłam już w szkole masowej. Jeżeli więc ktoś ma jakieś pytania na temat lekcji w jednej lub drugiej szkole, piszcie je pod tym wpisem, a ja postaram się odpowiedzieć we wpisach dotyczących danych przedmiotów.
Na początek tylko powiem, że pierwszy stres już ze mnie schodzi. 🙂
Pozdrawiam
ja – Majka
Dobra. Otrząsnęłam się, posiedziałam sobie bez sensu rozmyślając nad życiem, parę razy wybrałam się wszędzie… i jestem w stanie pisać.
Po pierwsze, to chcę uprzejmie donieść, że to mi wcale nie przeszło.
Płyta siódmego czerwca. Będzie ogień. Nie wiem, czy dwa miesiące, czy dwa dni, ale będzie!
A propos płyt, coraz bliżej jestem tej mojej strony z recenzjami. Na razie spokojnie, nic się nie dzieje, ale recenzje już się tworzą, to i może strona powstanie. Zwłaszcza, że jak mi się nawarstwi materiału, to zapomnę, co chciałam napisać, więc trzeba zacząć jak najszybciej.
A jak już jesteśmy przy recenzjach, to dopiszę, że kolega, który tutaj ukrywa się pod nickiem Papierek zaprosił mnie ostatnio na wesele. Rzecz jasna nie własne, spokojnie, to było cudze wesele. Ja byłam osobą towarzyszącą i było to dla mnie bardzo miłe towarzystwo. Wraz z Mateuszem ucieszyliśmy się z tego, że grał tam zespół na żywo, a podczas ich występów nie tylko potańczyliśmy, ale także uznaliśmy, że ta wokalistka się tam serio marnuje, ona powinna występować w dużo większych lokalach, na dużo większych scenach! I co, Mateuszu, dało się tańczyć z kimś niewidomym? Ja nie dam rady? Ja? :p
Przejdźmy dalej. Jak wiadomo, tydzień temu skończyłam szkołę średnią i, ku mojej radości i jeszcze większemu zdziwieniu moja rodzina uznała, że z tej okazji zasłużyłam na prezenty. Po pierwsze mam nową kurtkę, świetną, będę w niej chodzić wszędzie! Dzięki, Babciu, wiesz, jak trudno jest zmusić mnie do przymierzenia i noszenia czegoś bez protestu. Moja druga Babcia i Wujek wpadli na równie znakomity pomysł, mianowicie podarowali mi dowolny prezent w postaci pewnej ilości środka płatniczego akceptowanego w tym pięknym kraju. Ja środek płatniczy przepuściłam na ten, kilka razy już wspominany, metronom wibracyjny. Gdybym miała go sobie kupić samodzielnie, podejrzewam, że trochę by to potrwało, ponieważ jest to gadżet z kategorii "będzie okazja, to i zakup będzie". Polega to na tym, że metronom nie wydaje odgłosu, nie klika, nie piszczy, nic w ogóle nie robi, poza wibrowaniem i świeceniem. Można go sobie nosić na ręce, nodze, czy czym tam chcecie i odczuwać jego wibracje. Jest to ciekawe doświadczenie, ponieważ ludzie, używający metronomu tak w ogóle, przyzwyczajeni są zwykle do dźwięku. A tu trzeba się przestawić na dotyk i rzeczywiście, przyzwyczajenie się trochę mi zajmie. Ale jest to bardzo ciekawy pomysł, zrobiony fajnie i współpracuje z firmową aplikacją na telefon, jak najbardziej dostępną i do ogarnięcia. Można sobie tam ustawić konkretne tempo, kolor światła i moc wibracji, takie tam. Fajna rzecz, będę ćwiczyć.
A propos zakupów. Ostatnio coś mnie trafiło, ponieważ mój hihat się zepsuł. Hihat (część zestawu perkusyjnego) przestał działać tak, jak powinien, co czasem się zdarza, jak się człowiek posługuje elektroniczny zestawem. No więc udałam się do sklepu, kupiłam stołek, o którym już tu pisałam, a także zamówiłam nowy hihat wraz ze statywem i nowy pad talerzowy, żeby jeden z talerzy również wymienić. Późniejszym zakupem był też nowy moduł sterujący. Wyjaśniam, że perkusja elektroniczna polega na tym, że pady imitujące bębny połączone są kablami z mózgiem całej operacji, czyli modułem mającym w sobie komputer do obsłużenia całości. Tam są wszystkie brzmienia, tam idzie sygnał z czujników, umieszczonych na padach. No więc zamówiłam nowy moduł, ale, że chcę go kupić, że tak powiem, tak o, bez całej reszty, to muszę sobie nań troszkę poczekać. W Prodrum owszem, mają moduł roland td17, ale wraz z zestawem, osobno ten gatunek nie występuje, jeszcze go nie ma. Czekam więc i od razu zapowiadam, że, jak przyjdzie, a ja będę już wiedzieć, jak zrobić na nim cokolwiek, zrobię wam tu porządny wpis audio. I myślę, że w tym wpisie zrobię prezentację całego sprzętu, jaki ja tu mam, jednym rzutem. I perkusję, i klawisz, i całą, brzęczącą, stukającą i ogólnie robiącą dużo hałasu, akustyczną resztę.
Przejdę teraz do mniej miłego tematu, bo wiem, że dużo osób o to teraz pyta. Nie będę mówić, co się będzie działo w poniedziałek, bo i tak wszyscy wiedzą, a ja już jestem na etapie: nie używaj tego słowa. Na pierwszy ogień niech pójdzie moje osobiste podejście do imprezy. Pod tym wpisem będą dwie kategorie komentarzy. Te, które uspokajają i życzą powodzenia, powtarzając, że wszystko będzie dobrze, albo takie, które będą tłumaczyć, że spoko, to i tak nie musi się liczyć, przynajmniej nie wszystkie przedmioty, więc co ja się przejmuję, nie ja pierwsza, nie ostatnia. Kochani, wdzięczna jestem za każde słowa wsparcia i trzymanie kciuków, na prawdę. I ja chętnie odpowiem na wszelkie pytania i wątpliwości, ale, co do tych dwóch wspomnianych kategorii, to… dajcie żyć. Ja wiem, że ja zdam. Wiem też, że nie zdam na 30 procent, zdam wyżej. No, może poza matematyką rozszerzoną, ale nie bądźmy drobiazgowi. Mało tego, wiem też doskonale, że ja NIE potrzebuję tych wyników na studia, potrzebuję zupełnie czegoś innego. To nie o to chodzi. I tu wchodzi ta druga rzecz, o której chcę powiedzieć. Moje odczucia natury ogólnej. O mojej opinii na temat demonizowania i mitologizowania egzaminów wszyscy dobrze wiedzą. Nie gadałoby się o tym średnio raz na 3 godziny, to może ludzie by się mniej stresowali, a co za tym idzie, lepiej pisali. Do tego, procedury. Ja wiem, że to jest ważny etap naszego życia i tak dalej, ale… wiecie, w maju jest różna pogoda. Załóżmy, że jest gorąco. I co? Przychodzi taki jeden z drugim, w garniturach… i się skupić nie mogą! Bo się duszą! Ja się wcale nie dziwię. Dziewczyny to samo, jak ja jestem zestresowana, łapki mi się trzęsą, a jeszcze muszę patrzeć, żeby broń Boże kropli kawy nie uronić na białe, albo czy mi oczko nie poszło… ludzie kochani, pamiętajcie, najważniejsze jest to, co w głowie!
Dalej. Ja doceniam wszystkie przedmioty. Bardzo szanuję ludzi, którzy piszą coś innego, niż ja, ja bym nie dała rady. Ale, szczerze mówiąc, jestem przerażona. Ostatnio mój przyjaciel, polonista z zamiłowania, human z urodzenia, w ogóle bardziej nie można, mówił mi, że on się denerwuje polskim, bo on pisze rozszerzenie, a nie zna lektur. Nie powtórzę pierwszych słów, jakie mi się nasunęły, bo nie nadają się do druku. Powtórzę drugie. Ludzie kochani! Ja nie wiem, co kto powiedział temu człowiekowi, ale ja może przypomnę. Na podstawowej maturze macie podany fragment tekstu do odniesienia się do niego i całego utworu, potem natomiast musicie podać własne przykłady. Podobnie jest na maturze rozszerzonej. I, żeby nie było, oczywiście, że nic was lepiej nie przygotuje do matury z polskiego, od czytania lektur. Mało tego, osobiście uważam, że do tej matury, to was za bardzo nie przygotuje nic więcej. Ale jeśli nawet człowiek znający książek bardzo, bardzo dużo, mało tego, są to książki często dużo poważniejsze, martwi się o to, że może mieć mało procent z tej matury, to coś tu jest zdecydowanie nie tak. Jak można na starcie uznać, że tragedia, już muszę się stresować, a dlaczego? Bo ja nie czytałem wszystkich lektur na rozszerzenie! Serio? OK, może i powinieneś, ale teraz, to ci dużo nie pomoże. Może lepiej się skupić na tym, co znamy. Bo, po pierwsze, przykłady mają być dowolne, po drugie, ma ich być dwa, nie osiemdziesiąt. No i, najważniejsze, po trzecie: to NIE MUSZĄ być lektury! Jasne, trzeba wybrać coś raczej poważniejszego, oczywiście, że musimy być na sto procent pewni tego, co piszemy, żeby coś takiego wybrać, ale to JEST możliwe!
Kolejna zgryzota, to przedmioty ścisłe. Lekarstwem na maturę z matematyki… o, miałam nie używać tego słowa, no nic… lekarstwem na matematykę, jest robienie zadań. Z tym zgadzam się w całej rozciągłości. Co może również tłumaczyć moje procenty z rozszerzenia… no… nieważne. Ale, jeśli widzę, że ktoś nad tymi zadaniami siedzi cały dzień… tak serio… cały… non stop… Nie wiem, czy słyszeliście o tym, że nadmierne ćwiczenie również może być szkodliwe. Mój kolega z klasy, który jest drugim lub pierwszym, zależy jak pójdzie, najlepszym uczniem w klasie, udziela innym korepetycji i ogólnie jak on nie rozumie, to raczej nikt… nawet on mówi, że przed samym testem nie ma co się uczyć do oporu. Bo się przećwiczycie! Bo zaczniecie się skupiać na najmniejszych szczegółach i w końcu wmówicie w siebie, że nie umiecie nic. A to, najczęściej, nie jest prawda. A jeśli jest, to, kochani, co się przejmujecie teraz?
Języki na koniec, tu mam akurat najmniej do powiedzenia, bo ja zdaję jeden język, który akurat znam. Ale, jeśli ktoś zdaje, albo chce zdawać, to od razu mówię, ja polecam zacząć się uczyć wcześniej, niż w ostatniej klasie, a jeszcze bardziej polecam używać. Książki, filmy, wywiady, co chcecie, ale słuchajcie tego! I czytajcie też. Bo to bardzo pomaga, tak w piśmie, jak i w mowie.
Dobra, koniec tematu, już i tak za długo o tym myślę. Matura jest faktem, dociera to do mnie, więc wesoło mi nie jest, nie oszukujmy się. Emotikon slightgrin Ale, nie dajmy się, idźmy z odwagą… w "Krzyżakach" był taki cytat "i tak sobie szli ku śmierci, weseli i pełni ochoty"… Także… wiecie… Hmmmmmm… w sumie "Krzyżacy", to też lektura…
Pozdrawiam was serdecznie i na razie żegnam, ponieważ moje pomysły na wpisy tak szybko się kończą, jako i zaczynają.
Powodzenia, komu trzeba, życzę ja – Majka
PS Zgłoszenie do szkoły policealnej już wysłane, za to możecie trzymać kciuki nawet bardziej. 😉