Siemanko! Oto ja i nowa porcja informacji. A raczej wpis planowany już dosyć dawno, choć mgliście. Kolega Dawid zaproponował kiedyś, żebym napisała kiedyś o szkole w Laskach; nie dziś, Dawidzie, nie dziś. Ale, zważywszy na to, że w zeszłym tygodniu był i dzień otwarty w naszej szkole, i nieco wcześniej dzień wagarowicza, postanowiłam coś napisać o szkole, do której chodzę obecnie. O liceum ogólnokształcącym imienia Stefana Żeromskiego. Zwane również czerwoniakiem. Było w czerwonym budynku, teraz szkoła się przeniosła, a nazwa została. No i dobrze, my tam Czerwoniak lubimy. Co przypomina mi pierwszą zabawną anegdotę. Kiedyś, razem z Gosią, robiłyśmy projekt na podstawy przedsiębiorczości, zakładający między innymi zadanie paru pytań sprzedawcom w różnych sklepach. No więc Gosia grzecznie, po raz kolejny z rzędu mówi wyuczoną formułkę: dzień dobry, ja się nazywam tak i tak, jestem z Czerwoniaka i robię projekt o tym i tym, czy mogę zadać kilka pytań? Na co jedna pani, z niepewnością i lekkim przerażeniem: z czego? No tak, nie każdy musi znać nazwę, ale brzmiało to trochę tak, jakby owa pani posądziła moją koleżankę o współpracę z jakąś, conajmniej lokalną, mafią.
OK, przejdę do opisu naszej szkoły, a raczej życia w niej. Najpierw informacje o przykładowym spędzaniu przerw.
Uwielbiam słuchać, jak ktoś sobie sam przemawia do rozsądku.
– Dasz radę, musisz dać radę! To nie jest takie trudne. – mówiła Beata do ekranu. – Na prawdę, nie jest trudne. To tylko głupia gra. Jesteś od niej mądrzejsza. – Psychologowie wyraźnie mówią, że trzeba być miłym dla samego siebie. Z resztą, kto nie lubi z kimś inteligentnym porozmawiać. A propos inteligentnych rzeczy, ostatnio wszyscy są na etapie czytania dziadów. Znaczy… bardziej przypominania sobie różnych szczegółów lektury. Stanowczo nie mogę się doczekać "pana Tadeusza", chyba już wolę. Kiedy ostatnio zapytałam "gdzie jesteś w dziadach", otrzymałam odpowiedź "jak na razie, to na okładce". Oczywiście ten piękny przykład czytelnictwa wystąpił w innej klasie, bo nam się czas omawiania nie pokrył.
Innym sposobem spędzania przerw jest zastępowanie radiowęzła i puki to jest muzyka z głośnika bluetooth, to jeszcze spoko. Inna sprawa, żę ostatnio dwóch kolegów, obawiam się, że z mojej klasy, opierało się o parapet i zajmowało się synchronicznym wygwizdywaniem różnych popularnych melodii. Można? Można!
Co jeszcze się robi na przerwach? A, prawda, na przerwach się je! Informacja sprawdzona, w sklepiku mamy bardzo dobre kanapki. Jak tak dalej pójdzie, będę mogła podejść do okienka i powiedzieć: poproszę to, co zwykle. To co zwykle, to jest mała lub duża kanapka z gyrosem, jak nie ma, to pizzerka, do tego woda, niegazowana, no i czasami dodatkowo chusteczki, bo zapomnę, albo zgubię w torbie. Serio, udało mi się już mieć 3 paczki w jednej torbie, bo miałam taki bajzel, że nie mogłam znaleźć tych poprzednich. No nic, może przejdźmy dalej.
Na matmie zadania tekstowe (nie takie łatwe, na jakie wyglądają), a na fizyce chydraulika. Znaczy… hydrostatyka, hydrodynamika, ogólnie woda. Powoduje to ciekawą reakcję ucznów, mianowicie, kiedy ktoś pyta, kto umiał zrobić fizykę, najczęściej druga osoba zaczyna się bardzo śmiać. To może być jakiś objaw histerii, myślę.
Nie wiem, czy to ma odzwierciedlać nasze tematy i nastroje, ale w środę rano – dzień wagarowicza, zaistniało zjawisko interesujące, mianowicie
świeciło słońce, niebo było błękitne… i padał śnieg. Na chwilę zjawiła się chmura, ale nawet nie zdążyłam się porządnie zmartwić, bo zaraz sobie poszła. Z resztą razem z Gosią stwierdziłyśmy, że w sumie jest granatowa, to nam pasuje do wystroju.
O właśnie, jak jesteśmy przy szkole, to zapytam. Jak was w szkole uczą języków? Dobrze? Niedobrze? Co dają? Bo jedna rozmowa zmusiła mnie do refleksji nad tym, jak to się może różnić. Jedna moja nauczycielka stawiała na słownictwo, robiła kartkówki z czasowników nieregularnych prawie na każdej lekcji i odpytywała ze słów i zwrotów. Inna robi z nami wszystkie ćwiczenia, jakie są w podręczniku, rzadko wychodząc ponad, ale za to bardzo pilnując gramatyki. Nauczyciel, który uczył mnie rok w szkole, a teraz na dodatkowych, prawie na każdej lekcji zadaje nam pytania, żebyśmy ćwiczyli mówienie, a oprócz ćwiczeń z podręcznika, robi z nami słuchanki z poza i wyświetla filmy. Moja przyjaciółka uczy się rozszerzonego angielskiego u pani, która daje im wielkie zbiory słówek i przykładowych zdań. Napełniła jego umysł okrucieństwem i niegodziwością. To było jedno z tych zdań.
Wszystkie te metody mogą być zrozumiałe i każda w jakimś sensie prawidłowa. Znałam jednak również nauczyciela, który sam wiele słów mylił i nie znał, a także prawie niczego nie uczył, w szkole moich znajomych jest sobie pani, która drugiej klasie liceum tłumaczy słówka takie jak "go", "see", "sport" itd. Spotkałam się też z tym, że jedna pani w liceum dawała swoim uczniom speakingi do napisania. Znaczy OK, napiszcie sobie, notatki zróbcie. Ale to się jednak chyba powi`no mówić, nie czytać. Chociaż, sama doświadczyłam podobnego postępowania, kiedy ktoś się zdziwił, że podałam argumenty inne, niż w podręczniku, na szczęście tylko raz tak miałam.
Na koniec cytat z lekcji angielskiego: to nie jest takie impossible!
Dobra, zostawmy te języki… albo nie, zaraz. Najpierw streszczam, do wyboru mamy trzy. Oczywiście te drugie, oprócz angielskiego. Można się uczyć niemieckiego (to ja), francuskiego lub rosyjskiego. Tu ciekawostka, języka z Francji nasi uczniowie uczą się w sali 101, w której, z uwagi na obecność pianina i podwyższenia, odbywają się też wszelkie szkolne wydarzenia kulturalne. No i teraz można patrzeć na dwa sposoby. Członkowie zespołu muzycznego powiedzą, że w sali widowiskowej jest francuski, z kolei pani od francuskiego powie, że ma na wyposarzeniu sali pianino. 🙂 I co zrobisz, nic nie zrobisz. 😉
Ostatnim językiem, jakiego się pilnie uczymy, jest, rzecz jasna, język polski. Okolicznościowy cytat brzmi: proces myślenia działa! O naszych lekcjach polskiego możnaby napisać książkę i akurat z tą opinią zgodziłoby się całe moje liceum. Nie będę się rozpisywać, powiem tylko, że na naszych lekcjach odbywają się rzeczy niezwykłę, dyskusje wychodzą poza ramy czasowe i umysłowe, lektury sąrozpatrywane na wszelkie sposoby, a ocen i znaczków pojawia się niesamowita wręcz ilość, w różnych rangach i kategoriach. Ostatnio plusów było tyle, że uznaliśmy, że musiała być kumulacja. Pozdrawiamy panią profesor i stwierdzamy z wszelką pewnością, że na lekcjach polskiego, czy jest dobrze, czy źle, na pewno nudzić się nie można, a wręcz nie wolno! 🙂
Pamiętajcie! "Jedyną rzeczą jakiej powinniśmy się bać jest sam strach."
Cóż my tam jeszcze mamy za przedmioty… Pozwólcie, że o matematyce i fizyce nie będę wam tutaj opowiadać, bo opowiadam wam o tym na codzień, zapraszam do moich wpisów z cyklu "paradoksy matfizowe".
Mówiłam pewnie teżkiedyś o ekonomii w praktyce. Nazwa zasłużona, ponieważ na tym przedmiocie zbieramy się w grupy i tworzymy tzw. mini przedsiębiorstwa, które na prawdę działają! Np. jedno z mini przedsiębiorst w naszej klasie trzy razy w tygodniu wystawia na dole stoisko i sprzedaje skarpetki. Różne wzory, rodzaje i rozmiary. Inne przesiębiorstwo natomiast, również w wybrane dni, zabiera się do pracy i sprzedaje głodnym uczniom przygotowane przez siebie tosty. Niektóre moje koleżanki sprzedają bransoletki i kosmetyki w swojej małej firmie. Ogólnie bardzo fajny pomysł z tym projektem.
Przejdźmy dalej, co jeszcze mamy? Mamy na przykład wf, tutaj ciekawostka. Wiadomo, że oprócz ćwiczeń w parach, na basenie, na siłowni czy wyjść na lodowisko, na wfie często się w coś gra. W koszykówkę, siatkówkę, ręczną, nożną, tenis… jednym słowem różne gry, które są dla mnie absolutnie niedostępne w obecnym stanie. Trzeba by zapalić światło, no nie ważne. W każdym razie parę osób może zainteresować to, że, rzadko bo rzadko, ale zdarzało nam się zagrać z dziewczynami w goalball. Goalball – piłka bramkowa, gra zespołowa dla niewidomych, ktoś kojarzy? Odpowiadając na pytanie większości widzących: zasady to dłuższa opowieść, w skrócie mówiąc: po 3 osoby po dwóch stronach boiska, mamy dźwiękową piłkę i wbijamy bramki. Jest to najgłupszy opis goalballa w historii, więc zapraszam do internetu, bo tam jest mnóstwo informacji.
https://www.start.wroclaw.pl/co_to_jest_goalball2
Uprzedzając pytanie większości niewidomych, tak, mamy piłkę! Kupiła szkoła i mamy! 🙂 Do nożnej też mamy dźwiękową, ale nie miałyśmy okazji zagrać, nie bardzo jest gdzie. Jeszcze jakbym wygrała 6 tysięcy na showdown, to już w ogóle by był raj na ziemi.
Ostatnim przedmiotem, jaki sobie aktualnie przypominam jest historia i społeczeństwo, tak zwany his. Nasza pani profesor od hisu, a wcześniej od wosu ma do nas iście anielską cierpliwość i twierdzi, że wos z naszą klasą jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Podobno prawnicy jeszcze nie wymyślili takich przypadków, o jakie nasza klasa pytała na wosie. W końcu matfiz, no nie? :d Na hisie jest mniej więcej podobnie. Lekcję można podsumować cytatem z godziny gdzieś przed jakąś dłuższą przerwą świąteczną, a brzmiał on tak: "Proszę państwa, jak widzę jest was trzynaście osób, to pięćdziesiąt procent. Gdybyśmy byli w sejmie, obrady by się odbyły!".
No i na koniec, cóż w naszej szkole jest poza tym, co wymieniłam? Mnóstwo rzeczy! Po pierwsze, jest sześć klas, od a do f i każda ma określone rozszerzenia. Po drugie jest prężnie działający samorząd szkolny z mnóstwem różnych sekcji. Mamy szkolną grupę teatralną o interesującej nazwie "szafa na rozdrożu". Mamy też zespół muzyczny działający pod nazwą The Reds, do którego sama należę. Dwoma okazjami podczas których zespół wystąpi na pewno, są święta Bożego Narodzenia, a także specjalny koncert na zakończenie szkoły maturzystów pod koniec kwietnia. Ostatnio doszła jeszcze jedna okazja, mianowicie zagraliśmy dla gimnazjalistów, którzy przyszli na dzień otwarty.
Mamy drużyny sportowe, zdobywające medale na międzyszkolnych zawodach. Mamy laureatów konkursów matematycznych, recytatorskich, olimpiad filozoficznych oraz konkursów wiedzy o Biblii, to bardziej religijnie. Uczniowie biorą też udział w wielu innych konkursach, o których niestety mało wiem, ponieważ dotyczą innych przedmiotów. O, jeszcze olimpiada z angielskiego, rany boskie… ja angielski lubię, ale utrafić w Ten klucz… Wolę maturę, serio.
W szkole odbywają się różne okolicznościowe eventy, w listopadzie dzień patrona szkoły, w grudniu ten koncert bożonarodzeniowy, w lutym zarząd SU urządził walentynki, a przez ostatni tydzień dni frankofonii, co oznaczało mnóstwo języka francuskiego i prezentacji z nim związanych. Już nie wspominając o np. wieczorkach filmowych czy wyjściach na kręgle w ramach integracji, też organizowanych przez samorząd. Jeszcze mi się nie udało być, bo zawsze coś wypadało, ale mam nadzieję, że to się zmieni.
Podsumowując, nie jest źle! Jak widać, lubimy, jak się coś dzieje!
Pozdrawiam moich współklaśców, nietylko tych regularnych, ale też językowych. Ucz się, ucz… bo będziesz miałrobotę w wakacje.
Pozdrawiam ja – Majka
Witajcie!
Minęły już dwa weekendy, o których chętnie wam opowiem.
Pierwszy rozpoczął się drugiego marca, w piątek. Wtedy to zadzwonił do mnie Fidel (mój nauczyciel od bębnów) i powiedział, że koncert jest dziś. Miał być jutro. No nic.
Sprawa z koncertem jest dość prosta, od paru miesięcy cały Żyrardów wspiera finansowo małą Natalkę, która choruje na raka i musi się leczyć w Meksyku. Zbiórki, licytację, a także, jak ten, koncerty charytatywne. Grali po kolei Leski – Paweł Leszoski, który gra muzykę specyficzną, spokojną i… sami musicie posłuchać. Dużo akustycznych gitar, ale nie tylko. Plusem są też bębny, na których gra Robert Rasz (dla mnie znajomy Fidela). :d I Leski i muzycy z Żyrardowa, jestem dumna!
Dalej grał Paweł Domagała, podejrzewam, że wiele osób go zna z jego ról w filmach. Niedawno nagrał płytę, którą mogłabym określić jako "niezwykle dobrą, jak na nagraną przez kogoś, kto nie jest muzykiem". Kto nie wierzy, że aktor z komedii możę nagrać coś poważnego, niech posłucha piosenki pt. "Hiob".
A na końcu grał Janusz Radek, jaką ten facet ma skalę głosu! I ze względu na tego ostatniego na koncercie spotkałam koleżankę Zuzię z mężem. Zuzia uwielbia Janusza Radka.
Całą imprezę prowadził Wiesław Tupaczewski, znany z kabaretu ot.to. Tóż po koncercie zwróciłam się do Fidela z prostym komunikatem: rozumiem, że teraz mnie prowadzisz do tego perkusisty?
Rzeczywiście! Najpierw poszliśmy do pana Roberta, z którym miałam przyjemność zamienić kilka słów, życzył mi dużo muzyki. A potem przyszedł czas na autografy głosowe, od pana Tupaczewskiego… Na marginesie, niesamowite wrażenie, jak sięwychodzi za kulisy, a twój nauczyciel wita się: ooo, cześć, Wiesiu! 🙂 Dalej autografy od Leskiego i Janusza Radka, byłam bardzo zadowolona.
Koncert zorganizowany bardzo szybko, zagrany bez basu… ja nie wiedziałam, że można tak dobrze zagrać bez basu! No i, rzecz jasna, szczytny cel.
Przy okazji koncertu umówiłam się z Zuzią i jej mężem – Rokiem, na spotkanie w sobotę. Przyszłam, pogadaliśmy sobie, co u nas słychać, jak idzie mi w szkole, a im na studiach, gdzie kupują mieszkanie i kiedy, a Rok podzielił się ze mną angielskimi audiobookami i bibliotekami dźwięków, za co jestem niezmiernie wdzięczna, bo jedno i drugie zawsze się przyda. Aaaaa, no i nasza zabawa! Rok w pewnym momencie napisał coś na komputerze i odczytał to syntezatorem mowy tak, że brzmiało to, jakby głos wtrąciłsiędo rozmowy. I tak się kłuciłam z "Bryanem" po angielsku. Ponad pięć minut tak sobie z nim rozmawiałam. :d To jużświadczy o pewnym stanie umysłu.
Drugi weekend, to weekend w Laskach. Miałam jechać dwa tygodnie temu, no ale się pochorowałam, pojechałam teraz. Jużw tygodniu planowałyśmy spotkanie z przyjaciółką, też Zuzią, która miała przyjechać w sobotę. Przy okazji chciałyśmy się umówić z panią Anią, naszą wychowawczynią z internatu. Próbowałam się do niej dodzwonić, dzwonię, dzwonię i nic. W końcu udało mi się w sobotę. Beznadziejnie, ale z nadzieją zapytałam, czy może, jakimś cudem, nic nie robi. Dowiedziałam się, że właśnie jedzie odbierać dyplom z uczelni. To doskonale! Może chce to pani oblać, czy coś? Bo akurat jest okazja! Całe sobotnie popołudnie spędziłam więc z Zuzią u pani Ani, jadłyśmy ciasto, piłyśmy kawę i herbatę i słuchałyśmy, co Zuzia ma do powiedzenia o swoich studiach psychologicznych. Zuziu, jak się uzależnię i przestanę odczuwać lęk, niezwłocznie się do ciebie udam!
W piątek natomiast, po południu, odwiedziłam siostrę Agatę, też kiedyś była moją wychowawczynią w internacie. A, no i chciałabym ją tu powitać, jako ewentualną czytelniczkę, bo blogiem się pochwaliłam. Siostro, tam jest opcja komentowania! 🙂 Bardzo się cieszę, żę Siostra jest!
Resztę weekendu, trochę piątek, trochę sobotę i w sumie całą niedzielę, spędziłam z Klaudią, która w tygodniu uczy się o tym, jak należy, a jak nienależy masować ludzi, a po godzinach odpoczywa, czyta i poprawia mi nastrój. Tutaj komunikat specjalny: Klaudi, przypomnij mi, że trzy godziny snu, to zdecydowanie za mało. Szczególnie, jak się śnią takie rzeczy… bez sensu.
Inna sprawa, wiecie, jak trudno się wraca do szkoły, jak się jest tak potwornie zmęczonym? xd. Pogoda piękna, ale spać się chce niemożliwie. Beata zadała na początku tygodnia bardzo mądre pytanie: kto wymyślił poniedziałek od razu po niedzieli? Bardzo dobre pytanie, Beciu, you've won one point! No i na koniec, niespodzianka! Moce jedi nadal działają!
Pani na angielskim w poniedziałek pyta: czy to jest już czas na dzwonek? W tym momencie dzwonek dzwoni. Tego samego dnia pan od angielskiego mówi, że ksero nie działa, więc mi na razie nie da materiałów, a daje tego samego dnia. Rozumiem, że naprawił Pan to swoją mocą, która, jak wiadomo, już niektóre ekrany gasi. We wtorek, znów pani na angielskim, tym razem mówi o smsach. Właśnie wtedy przyszedł do mnie sms! Dalej, tym razem, nareszcie, ja, byłam na basenie. ZNaczy nie do końca na basenie, ale w budynku basenu, bo akurat wtedy nie pływałam. Siedziałam sobie i przeglądałam, co się dzieje w internecie. W pewnym momencie opowiadałam mojej pani wspomagającej, jaki instrument chcę sobie kupić, pokazywałam jej filmiki… W pewnym momencie chciałam powiedzieć, że muszę się spytać o coś Fidela… Miałam to już na końcu mózgu, właśnie chciałam mówić, a tu Fidel! Właśnie wychodził z basenu. :d Przy okazji, to niesamowite, jaką ciekawostką jest dla niego brajlowski zegarek. Sama lubię ten zegarek, ale nie wiedziałam, że jest przedmiotem tak wartym uwagi. Zostawiłam go u Fidela w ostatnią środę i dotąd rozkminiają, jak go otworzyć. 😉 Powodzenia!
U mnie chyba tyle ciekawostek, niedługo kolejny wpis, tym razem o moich planach i inspiracjach muzycznych.
Pozdrawiam was ja – Majka
Ostrzeżenie: przed przeczytaniem przygotujcie się na długi wpis lub skonsultujcie się z autorką. Przy okazji otwórzcie notatnik, jeśli chcecie komentować wszystko. Za dużo tego będzie. Zapraszam do komentowania!
Hej hej!
Słuchajcie, miałam wam napisać o ostatnich tygodniach. Jak to zwykle bywa, miało to nastąpić jakieś trzy, cztery dni temu. A wyszło, jak zwykle. W ogóle miałam taki ambitny plan, żeby po prostu ustalać sobie dni i pisać regularnie, co dwa tygodnie na przykład. Ha, ha… wierzycie w to? Ja nie bardzo. Swoją drogą, czy u was też wszyscy chorzy? U nas ja się położyłam, Emila się położyła, rodzice się położyli… nawet Ozzy! Trochę słabo. No ale dobra, wróćmy sobie do momentu, od którego miałam ten ambitny zamiar opowiadać wcześniej.
Miałam zamiar zacząć od walentynek. Tak się troszkę niefortunnie może złożyło, że w tym roku walentynki wypadły na początek Wielkiego Postu, no więc na początek, to już tradycja, kawał:
Rozmawia dwóch kumpli:
– Co jest 14 lutego?
– A ty masz żonę czy kochankę?
– Żonę!
– w takim razie środa popielcowa.
No cóż… To by było na tyle, jeśli chodzi o "cierpienia młodego męża". Wracając do wydarzeń, w szkole można było napisać walentynkę i wrzucić ją do takiego pudła, co by ją potem posłańcy przekazali we właściwe ręce. Nie napisałam, więc i nie dostałam, w sumie sprawiedliwy układ, no nie? :p Okazało się jednak, że zabawa była popularna, bo Julka, która między innymi zajmowała się doręczaniem niezwykłej poczty, wróciła do nas mówiąc coś w stylu: słuchajcie, ja myślałam, że tego będzie z siedem! A tu całe mnóstwo!
Kolejnym pomysłem na spędzenie walentynek w naszej szkole było zrobienie sobie zdjęcia ze swą drugą połówką, wrzucenie fotki na samorządową grupę na facebooku i walka o polubienia. Jak dla mnie, powinien wygrać chłopak, który zrobił sobie zdjęcie w towarzystwie swojej książki od matmy. Dawid, jak tam rakieta? Jak to usłyszałam, zaczęłam się na poważnie zastanawiać, czy nie zrobić sobie z moimi słuchawkami, no bo co w końcu… 🙂
A w ogóle, nie mówiłam wam jeszcze, że zostałam jedi. Przynajmniej tak mi sięwydaje, bo po raz kolejny objawiają się u mnie moce podobne, jak u mojej babci. Mówiłam już, że babcia doprowadza urządzenia elektryczne do szaleństwa, raz je psuje, raz naprawia i ogólnie nigdy nie zachowują się przy babci tak, jak przy innych, szarych użytkownikach. I tak już jest odkąd pamiętam i odkąd pamięta cała reszta rodziny. Ale od kilku lat zaczynamy się powoli zastanawiać, czy ja nie przejmę biznesu. Już pomijam to, że, odkąd zaczęłam o tym myśleć, to na wszystkich moich kontrolach lekarskich zacinał się papier w drukarce. Lepszą akcją było, jak i tacie, i wujkowi przegrzały się aparaty, kiedy grałam dyplom w szkole muzycznej. OK, no ale może cośbardziej aktualnego? Proszę bardzo! Nasz nauczyciel na dodatkowym angielskim poskarżył się ostatnio, że nie działają mu jakieś klawisze w komputerze. Bardzo proszę, spieszę z pomocą; jak ja jestem w pokoju, to działają. :p Nie ma za co. 🙂
Może przejdźmy dalej, następną datą, jaką pamiętam, był 16 lutego, piątek, widzicie, jak szybko idzie? :p Rano poprawiałam fizykę… i tutaj pierwszy raz dochodzimy do tytułu mojego wpisu! Chociaż tutaj by bardziej pasowało pytanie pomocnicze do narzędnika: z czym do ludzi? W ogóle często na fizyce zadaję sobie to pytanie, gdy tak patrzę na moją wiedzę… w ogóle mojej wiedzy na jakiekolwiek tematy, wolę się ostatnio nie przyglądać, bo nie widzę tam więcej, niż… no cóż, niż zwykle. W każdym razie, wracamy do piątku.
Miałam pojechać do Lasek i co? Nie pojechałam, bo się rozchorowałam. W ogóle dzień był ciężki. Byłam w szkole na fizyce, żeby poprawiać ten sprawdzian… i akurat pan mówił o akustyce! Jasne, że tak! Potem poszłam do domu z powodu mojego samopoczucia, zorientowałam się, jak mało umiem na ekonomię, dostałam małego ataku paniki i wielkiego ataku histerii… Swoją drogą, wielki podziw, wielkie oklaski i wielkie przeprosiny dla mojej koleżanki z zespołu, która musi znosić to, że nie ogarniam praktycznie niczego, sorki… No a potem się okazało, że pani nie ma dla mnie kartkówki!
Mój tata, jakby wyczuwając mój stan organizmu i umysłu, przywiózł mi wieczorem prezent. (Pewnie mu midichloriany powiedziały!) Dostałam słuchawki bluetooth! Jest to pierwszy obiekt moich uczuć z tytułu wpisu, ponieważ są one wynalazkiem cudownym, potrafią obsługiwać nie tylko odtwarzacz, ale też, w razie potrzeby, wezwać Siri (sztuczną inteligencję z iphonea), a także bardzo dobrze wyciszają tło. Ja czasami muszę wyciszyć tło. Przy okazji dygresja, bo dawno nie było.
Kiedyś miałam otrzymać jakiśprezent, słowo daję, nie mam bladego pojęcia na jaką okazję ani jaki, ale wiem, że ktoś z mojej rodziny był w jakimś sklepie, gdzie sprzedawali różne rzeczy dla niewidomych. No i ktoś reklamował im jakiś czytak, odtwarzacz muzyki, czy coś takiego. Podobno jedną z zalet, które wymieniła przemiła pani było to, że można zwiększyć głośność, gdyby użytkownik był niedosłyszący. Od tej pory, kiedy w naszym domu pojawia się coś, co ma wszystkie bajery, jakie mieć można, dodajemy jeszcze: no, i można zrobić głośniej / ciszej! Pragnę uprzejmie donieść, że za pomocą moich cudownych słuchawek "ciszej / głośniej" zrobić MOŻNA! Jak tak dalej pójdzie, to nadam słuchawkom imię. Mój mac ma imię, telefon Beci ma imię, czemu moje słuchawki mają nie mieć?
Weekend spędziłam w domu, chorując i, w końcu po to są, ciesząc się moimi nowymi słuchawkami. Okazało się nawet, że mogę się nimi pocieszyć dłużej, bo w poniedziałek i większą część wtorku teżzostałam w domu.
Kiedyś podobno wierzono, że gdy ktoś wygaduje niestworzone historie, musiało mu coś zaszkodzić, bo, jak wiadomo, chory żołądek uderza na mózg. Na szczęście teraz mądrzy ludzie odkryli, że w większości przypadków, w moim też, to mózg uderza na żołądek. No więc ja się troszkę źle czułam, nie tylko z powodu choroby, ale i stresu, co przeszło mi dopiero w czwartek. Szczerze mówiąc, to w środę musiałam się chyba stresować sprawdzianem z niemieckiego i poprawą z matematyki. Podczas obu tych wydarzeń prezentowałam wiedzę iście narzędnikową, jak na fizyce.
W czwartek natomiast od samego rana wiedza była mi przekazywana w sposób osobliwy. Mianowicie, co mi się bardzo spodobało, na angielskim przerabialiśmy pewną formę strony biernej. I nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie to, że ktoś w pewnym momencie pomylił have z was. Zdanie: "She was given it as a gift." oznacza: ona dostała to w prezencie. Jak powiecie: she has given it as a gift, można pomyśleć, żę to ona to komuśdała, a nie dostała. No więc tłumaczymy koledze, że to przecież nie ona dawała, tylko ona była… znaczy… no, że to ona dostała… na co nasza pani: No właśnie! Pamiętajcie, że w języku angielskim zdanie: "Mary była dana kwiatkiem przez Johna", to jest bardzo ładne zdanie! Taaaaa… zapamiętam na całe życie, to się na pewno przyda.
W piątek nie działo się nic ciekawego, być może dlatego, że ja chyba wzięłam dwa proszki na sen, albo po prostu wzięłam jeden, ale za późno. Ten przykry fakt miałmiejsce w czwartek, z tego powodu zaś w piątek przypominałam zombie. Dawno nie byłam tak przytłumiona i śpiąca. Mózg rozumiał, co się dzieje, ale wyprodukować jakąśreakcję? Zbyteczny wysiłek, do prawdy. :p Toważyszył mi przy tym taki stan umysłu, że wieczorem odbyłam z mamą rozmowę przedziwną. Przez 5 minut mówiłam, bardzo szybko i z wszelkimi przymiotnikami, jakich wobec windowsa zwykł używać zniechęcony użytkownik, dlaczego używam notatnika, a nie worda, i dlaczego inni tak robią, i czym się posługują w zamian, i że na pewno nie wordem, bo word jest wolny, wolno się otwiera, i że ja bym chciała wcisnąć klawisz i mieć ten tekst, a on zamiast tego mówi, że nieznane, że uruchamianie, że brak odpowiedzi… no jasne, że brak odpowiedzi! Np. na pytania na sprawdzianie, jak w tym tempie to będzie działać! A zamiast tekstu mi się kręci to nieszczęsne kułeczko, i kółeczka autobusu kręcą się, kręcą się… ca! Ły! Dzień! No i powiedziawszy to wszystko dokładnie, ze szczegółami, ze dwa razy, zamilkłam na chwilę, żeby wziąć oddech. A wtedy dostałam pytanie: słuchaj, a jak macie prace pisemne? Aaa… a wtedy, to w wordzie! :d Gratuluję. Nie ma to, jak wygrać bitwę tylko po to, żeby przegrać wojnę.
Podobny dialog przeprowadzony został również w pracy mojej mamy. Mama, wraz z pracującą z nią koleżanką, panią Martą rozmawiały sobie spokojnie, albo i nie, o tym, jak to możliwe, że różne elementy wyposarzenia, w tym wypadku chyba worki na śmieci, tak szybko się kończą. Co oni z tymi workami robią, żrą je? Na to weszła inna mamy koleżanka, która miała od mamy odebrać wielką paczkę pierogów. Wiem, dziwny towar na wymianę, jak się w podstawówce pracuje, ale to była przesyłka, że tak powiem, z zewnątrz, więc nikt się przesadnie nie zdziwił. No może oprócz Marty, która spojrzała na ogromną ilość pierogów i niewiele myśląc wypaliła. "Słuchaj, a można wiedzieć, po co ci tego tyle? Co ty z tymi pierogami robisz, żresz je?". Yyyyyyyyyyy… no…?
Ponieważ z dialogów z mamy pracy można by napisać oddzielną książkę, wrócę do przeżyć moich. A właściwie, to już chyba będę kończyć wpis, no bo cóżtu jeszcze opowiadać? I tak będę musiała niedługo zmienić awatar i tak dalej, więc długo nie poczekacie na nowy wpis.
Pozdrawiam was serdecznie
ja – Majka
PS Tutaj ciekawostka. Miałam wam zamiar opowiedzieć również o drugim obiekcie moich uczuć, na co będzie miejsce w awatarze, tak myślę. James TW, wokalista z Wielkiej Brytanii, więc kocham go jakby z zasady, przy okazji śpiewa podobnie do Sheerana, zasada numer dwa. Ale nie o tym chciałam. Widzieliście kiedyś płytę widmo? On ma epkę, z 2014 roku, słyszałam wywiad, w którym o niej mówił, prowadzący miał ją w ręku! I co? I jej nie ma. Nigdzie. Youtube, deezer, itunes, amazon, różne portale, których nazw nie wymienię, bo są nielegalne… nigdzie! Jej! Nie ma! Jak to możliwe? Podobno nic nie znika z internetu!
nadrabiamy zaległości
Kuba z ciekawością rozglądał się po salonie. Nic dziwnego, przecież był w tym mieszkaniu od niedawna. Z bliska obejrzał okno, przyjrzał się telewizorowi, przez chwilę podziwiał dywan, a także sprawdził, co jest na stole. Przez większość czasu jednak stał nieruchomo i patrzył na nas, jakby chciał nas lepiej poznać.
I teraz większość ludzi, którzy to czytają myślą: Maju… ale… co ja przegapiłem? Co przeoczyłam, Maju, muszę nadrobić zaległości! Może nieco światła na sprawę rzuci wyobrażenie mnie, kiedy bardzo poważnym tonem mówię: Jakubie, proszę, zejdź z firanki.
O tak, moi Państwo, mamy nową papugę! Kuba jest u nas od czwartku i nosi to ładne, ale, co ważniejsze, polskie! imię, ponieważ, gdy przybył do nas, mnie w domu nie było. Ja byłabym za znalezieniem mu imienia, szczerze powiedziawszy, mniej polskiego, skoro Ozzy jest Ozzy. No ale, decyzja tym razem należała do EMili, a Kubuś już się powoli do nas przyzwyczaja. Tak, jak my do niego.
O drugiej papudze myśleliśmy już od dawna, bo papugi ogólnie lepiej się czują, jak są dwie. Ozzy jest smutny, a raczej smutna, kiedy jest sama w domu. Mówiłam wam już, że Ozzy, to jest ona? Imię jest uniwersalne, tak przynajmniej mówi lista z internetu, a co ważniejsze, Małgosia tak mówi. Uwierzyliśmy więc, jednocześnie będąc przekonanymi, że Ozzy jest samcem. Potem jednak okazało się, że… no cóż… nie bardzo. Zachowuje się raczej, jak ona, gada z resztą też, jak baba. Od tej pory więc muszę się pilnować, żeby nie mówić: Ozzy był, Ozzy zjadł, Ozzy zrobił. No cóż, mówi się trudno i żyje, a raczej: szuka, się dalej. Przez dłuższy czas Ozzy radziła sobie sama, ale ostatnio pojawiła się propozycja, żebyśmy wzięli do siebie drugą papugę. Nie wzięliśmy tej, którą nam proponowali, była nieco za duża i wystraszyliśmy się, że Ozzy przeżyłaby to dość ciężko. Ale postanowiliśmy jednak załatwić jej towarzystwo. No i znaleźliśmy Kubę. Kuba jest szary, ale nie tylko tym się różnią. Kuba śpiewa inaczej, reaguje inaczej, ma inne zwyczaje… na przykład Kuba lubi chodzić po podłodze. Zanim Ozzy zeszła na ziemię musieliśmy ją bardzo długo przekonywać, że taaak, jak coś spadło, to znajdzie się najprawdopodobniej na podłodze, mało tego, ona może sobie po to tam polecieć! Kuba natomiast, kiedy po raz pierwszy latał po salonie i był trochę wystraszony, najpierw siedział na firance, ale, kiedy już mu się znudziło, od razu sfrunął na podłogę. I już tak sobie dreptał.
Jedyne, czego się obawialiśmy to to, że Ozzy będzie trochę agresywna. Obrona swojego terenu itd. Pewnie będzie dziobać Kubę! Co ciekawe, jest prawie odwrotnie. Owszem, Ozzy zaczepia Kubę, ale kiedy już Kuba się odwróci, albo, co gorsze, zerwie się do lotu, to Ozzy się go boi. Piszczy, lata w kółko, a na koniec ucieka do kuchni. Od razu wydało nam się to trochę słabym pomysłem, nie tyle dlatego, że Ozzy boi się młodszego o 5 miesięcy, nowego, mniejszego ptaszka, ale dlatego, że Kuba naśladuje jej zachowanie. A on stanowczo nie powinien jeszcze latać do kuchni. Dziś na przykład wyleciał z salonu i nie bardzo wiedzieliśmy, jak go namówić, żeby wrócił. Drogę powrotną odbył już piechotą. On w ogóle jest z tych drepczących papug. :d
Na koniec chcę poinformować o postępie. Dziś, po długim dniu pełnym wrażeń i zwiedzania domu, nasze papugi udały się… do jednej klatki! Kuba miał swoją, mniejszą, ale potem i tak uczylibyśmy go, żeby mieszkał z Ozzym. A tu proszę, po długich chwilach wahania, ale jednak się odważyły. No i sobie razem śpią. Są super! A Kuba, ponieważ jest samcem, to może za parę miesięcy nauczy się gwizdać! Jeśli jedna moja papuga będzie gadać z r2d2, a druga gwizdać marsz imperialny lub motyw z Pottera… będę w moim fantastycznym raju! :)))
Pozdrawiamy was wszysty, oni i
ja – Majka
PS Wczoraj obejrzałam ostatnią część oryginalnych "gwiezdnych wojen". Oglądałam wraz z moim ciotecznym bratem, przy okazji zamówiliśmy pizzę. Powiem wam, że każde napięcie by padło. Fragment naszego dialogu: "Oooo, no nareszcie, dawaj, dawaj Vader! No eeeejjjjj, dawaj, zabij go! Zabij! Dawaj, dawaj… OOoooooo, jest pizza!" No ale sorry, czekaliśmy na tę pizzę chyba ze dwie godziny! :d
nowy awatar – kariera filmowa
A oto i awatar, który powinnam wrzucić już dawno, tóż po powrocie z Warszawy. Piosenkę pokazała mi babcia,
więc dedykacja stanowczo będzie dla niej. Ostrzegam, że piosenka zwykle wywołuje śmiech, (lub) silną
irytację, (lub) zapętlenie w głowie przez kilka godzin, (lub) wszystko na raz… ZObaczcie to, bo warto.
:d Piosenka w wykonaniu warszawskiej orkiestry sentymentalnej pt. "nikodem".
Pozdrawiam ja – MMajka
PS WIecie, jak oni to na tych wszystkich, niektórych bardzo dziwnych, instrumentach grają na żywo? 😉
Dobry…
Zbieram się i zbieram, ale spokojnie! Do wszystkiego tak, nie tylko do bloga. Miałam napisać o feriach, zrobi się z tego wpis o wszystkim, bo jeszcze doszło półtora tygodnia po feriach, no nie? 🙂 Dobra, to jedziemy.
Pierwsze egzystencjalne pytanie, jakie nasunęło mi się podczas ferii brzmiało: "ludzie, co z tym rapem?!"
Ostatnio, kiedy mam trochę wolnego czasu, uruchamiam w telefonie cudowną aplikację, zwaną apple music i mogę sobie słuchać wszystkich płyt, jakie są tam dostępne, czyli ogólnie większości oficjalnie wydanych. Aplikacja oferuje również tę ciekawą właściwość, że zwraca uwagę na to, czego zwykle słucham i pokazuje mi, co jeszcze prawdopodobnie by mi się spodobało. OK, sprawdźmy. Zwykle playlisty stworzone przez apple mniej lub bardziej, ale przypadają mi do gustu. A ponieważ aplikacja wie, że zdarza mi się słuchać rapu i to, jak już zacznę, to sporo na raz, to w moich playlistach troszkę tego stylu ląduje. Ostatnio polski rap zrobił się dość popularny, ale… jakby to powiedzieć… uznałam, że chyba cośnie tak. I teraz, fani rapu, nie zrozumcie mnie źle. Ja wiem, że rap ma mówić o wszystkim, no więc czemu nie o bogactwie, skoro o biedzie też mówi. Mało tego, ja wiem, że rap, to jest muzyka, w której czasem trzeba się poprzechwalać. Bitwy raperów i te rzeczy, taki sport, taka forma. Nawet czasem poprawia mi to nastrój. Ale… bez przesady. Zauważyłam ostatnio niestety, że normą w rapie, nie tylko polskim, broń Boże, normą się stało tworzenie bardzo elektronicznego podkładu, przepuszczanie głosu przez dość mocny ulepszacz komputerowy, a następnie wypowiadanie, nie zawsze w rytm i nie zawsze z sensem, kilku słów na krzyż. Z tych kilku słów natomiast możemy się dowiedzieć, że ten facet zarabia pieniądze, ma dziewczyny, zarabia pieniądze, nagrywa i, tak dla odmiany, zarabia pieniądze. Nie linczujcie mnie! Serio, ja nie mam na myśli wszystkich! No ale… spójrzmy prawdzie w oczy. Dobrze, że zostało jeszcze kilku takich, co między. Jedno. A. Drugie. Słowo. Wrzucą jeszcze trochę rymu i techniki. 🙂
Następną rzeczą, którą odkryłam w ferie, było moje, coraz bardziej wzrastające, zamiłowanie do filmów. Zwykle oglądałam jeden film, a potem przez czas dłuższy, nic. Natomiast przez dwa tygodnie ferii obejrzałam dokument o Chmielewskiej, "skazani na Shawshank" (papierek namówił), oraz 4 części "gwiezdnych wojen". A, no i oczywiście kilka odcinków serialu pt. "good doctor". Wcześniej takie przypadki sięnie zdarzały! :d
Dobra, to zaczynamy… powiedziała "gwiezdne wojny"! I co, i co? Podobało jej się? Co mówiła? Coooo?
Do kultowej serii miałam się zabrać już dawno, ale jakoś się tak nie składało. Nie miałam czasu, nie miałam z kim, znów nie miałam czasu… No i, w końcu, u Dawida… to jużbyło, pisałam wam o tym, że oglądaliśmy "mroczne widmo". A potem, no to już byłam ciekawa, co dalej. Dwie następne części obejrzałam z babcią. Jasniepani babcia zna "star wars" już dawno, sporo przede mną, więc uznałam, że to jest ten moment. Byłam u babci od piątku do poniedziałku między dwoma tygodniami ferii; tam właśnie obejrzałam "atak klonów" i "zemstę Sithów". Ten ostatni film bardzo smutny, nie uważacie? Pierwszą część oryginalnej trylogii – "nową nadzieję" oglądałam już w domu, namówiłam tatę. Tata mniej lubi, biedny był.
Wątpie, żeby "star wars" było moją ulubioną serią, ale bardzo mnie te filmy bawią. Wiadomo, smucą też, nie często widzi się, jak ktoś się pali w lawie, no nie? Ale bawi najbardziej. "Można mu ufać? A gdzie tam, jasne, że nie można!", "Kapitanie! Wolno spytać, co się dzieje? Wolno.", "Kocham cię! Wiem o tym.". Suuuuper! No i nieśmiertelny r2d2, chciałabym mieć takiego droida w domu. Gadał by z Ozzym, Ozzy już zaczął rozmowę z r2d2, jak oglądaliśmy "nową nadzieję".
Wracając do ferii, u babci obejrzałam też kilka odcinków "the good doctor". Być może niektórzy słyszeli o serialu, dla tych, co nie słyszeli, wyjaśnię. Jest to opowieść o wydarzeniach z życia kilku lekarzy ze szpitala… zabijcie mnie, nie mam pojęcia gdzie, w Stanach, to wiem. :d I tak, jak ogólnie nie przepadam za serialami o szpitalach, tak tutaj wyjątek trzeba było zrobić od razu. Tytułowy doktor jest człowiekiem, cierpiącym na, że tak powiem, bardzo zauważalną formę autyzmu. Jest tego świadomy, mówi o tym i, można powiedzieć, nie zwraca na to uwagi. W ogóle na niewiele rzeczy zwraca uwagę. Taką emocjonalną. O największych tragediach mówi mniej więcej tym samym tonem, jak o radościach. Ma swoje przyzwyczajenia, nie pozwala się dotykać, nie rozumie emocji i, co w serialu najważniejsze, jest piekielnie inteligentny. Wie praktycznie wszystko o swojej pracy, ma w głowie wszystkie elementy ludzkiego organizmu, wpada na różne innowacyjne pomysły i cały czas udowadnia, że jego przełożony powinien jednak w niego uwierzyć. Podobno nawet kiedyś był taki przypadek. Mam na myśli prawdziwe życie, nie serial. Kontakt utrudniony, ale człowiek? Geniusz. A mnie interesują nie tyle ciekawostki medyczne, choćto czasem też, ale to, jak Shaun, główny bohater, uczy się rozpoznawać emocje ludzi oraz odczytywać ich niewerbalne sygnały. Bardzo dobry pomysł i zagrany też bardzo dobrze. Przynajmniej tak mi mówiono, a poza tym, intonacja głosu też się w tym przypadku liczy, a jest prawidłowa. Tego trudnego zadania podjął się Freddie Highmore.
Ale może wróćmy do wpisu, bo widzę, że się rozpisałam. U babci też miałyśmy parę okazji do niekątrolowanych wybuchów śmiechu o godzinach nieco nieludzkich, ponieważ do późna rozmawiałyśmy i czytałyśmy książki Chmielewskiej, a wiadomo, co to oznacza. Dziadek co rano zarzucał nam, że my gadamy na pewno do trzeciej… nie prawda, może do pierwszej trzydzieści, no ale nie do trzeciej! :d
W sobotę przyjechał do mnie Papierek i obejrzeliśmy sobie tych "skazanych". Najbardziej podobała mi się scena, jak za sprawą Andyego w całym Shawshank rozległa się muzyka. W ogóle cały film mi się podobał i uważam, że pokazuje, co człowiek może osiągnąć, jak się bardzo, ale to bardzo uprze. No i oczywiście można tam też zobaczyć, jak człowiek potrafi być okrutny i bezwzględny. To taka mniej optymistyczna część opowieści.
Z tego wpisu zrobiło się kilka pomniejszych recenzji, wybaczycie mi to? To może ja, na pocieszenie, dorzucę na koniec kilka faktów dotyczących ferii jako takich. Po 1. Widziałam się Z ZUzą, Humanem moim. Tak tak, możesz się już ucieszyć, kosmito. Ozzy ją lubi, ona Ozzyego mniej. :p
Po 2. Wreszcie doczekałam się mojego maca. Spodziewałam się efektu, jaki wywoła, ale tego, że będę 40 minut ślęczeć nad komputerem tylko po to, żeby puścić film… I w końcu puszczę z pc…? No tego, to się za nic w świecie nie spodziewałam. :d Garageband zachwyca w równym stopniu mnie i mojego tatę, choć na razie nie mieliśmy zbyt wielu okazji, żeby dłużej nad nim posiedzieć. Ale mój keyboard stanął na wysokości zadania i pięknie przejął brzmienia z komputera jako klawiatura sterująca. To dobrze, bo garageband od razu zaczął śpiewać chymny na własny temat i powiedział, że ma dla mnie 15 gb darmowych próbek… czemu nie? Bardzo proszę, pobierz, jak wyrażasz taką chęć. :* A, zapomniałabym, jeśli ktoś o tym nie wie, jużtłumaczę: garageband to taki program do tworzenia muzyki, dostępny tylko w systemie IOS.
Będę sławna! Jak wreszcie coś zrobię, jakiś utwór znaczy się. A, no to możecie być spokojni. Zacznę wyskakiwać z lodówki za jakieś… 30 do 40. Lat. :p
Odczepiając się od ferii, zaczęła się szkoła. Poraz kolejny pomyślałam kilka nieprzychylnych słów o tym, skądinąd, prawidłowym wynalazku. Następnie zaś poszłam do szkoły, zawaliłam matmę, zawaliłam fizykę… prawdziwy matfiz, no nie? I, żeby się komuś nie ubzdurało, ja się nie chwalę moim lenistwem, czy też niedoborem IQ, po prostu stwierdzam fakt. :p Z lepszych wiadomości, nadal, bardzo stopniowo, ale uparcie, uczymy się z Becią hiszpańskiego.
Za to weekend miałam fajny, w piątek wieczorem poszłam z Julką i jej przyjaciółką – Natalką na pizzę i spacer, bardzo było miło, dzięki. A w sobotę byłam z mamą i, tym razem jej, koleżanką – Moniką w kinie, na "podatku od miłości". No nieeeeeeee! Kolejna recenzja? Nie ma! Nie namówicie mnie! Fajny był! To jest komedia, sami musicie to usłyszeć. xd
Na koniec dwa cytaty, nie z filmu, a z książki. Czytam ostatnio serię Anety Jadowskiej pt. Dora Wilk. Nie będzie recenzji! Przynajmniej nie teraz. Ludzie, istoty magiczne, zaświaty i takie tam. Ogólnie wszystko na raz. I właśnie w tej książce znalazłam dwa cytaty, które bardzo mi się zgadzają ze światopoglądem. Znaczy takich tekstów było tam na pewno więcej, niż dwa, ale dwa wam tu wklejam.
Aneta Jadowska
1. "Wyparcie jest wskazane w ostatnim dniu ciąży, w każdej innej sytuacji nie wychodzi na dobre."
Bardzo fajne, moja zgoda w stu procentach!
2. "Tajemnice czają się w szafie, by później ugryźć w dupę."
No, więc w sumie jedno wynika z drugiego. :p
Kończę wpis i zapraszam do komentowania.
Ja – Majka
Hej hej!
Postanowiłam zmienić awatar już parę dni temu, ale nie miałam kompletnie pomysłu na co. Aż w końcu, niedawno, urzekła mnie jakoś ta piosenka. Andy grammer – the good parts.
O czym jest? W skrócie mówiąc o sytuacji, w której rozmawiamy sobie z jakąś osobą tylko o pogodzie, nowinkach ze świata i plotkach, a nie potrafimy się tak na prawdę otworzyć i powiedzieć czegoś o sobie. Autor tekstu namawia tam kogoś do pokazania w końcu czegoś więcej od powierzchownych tematów. A dla mnie? Dla mnie ta piosenka idealnie pasuje do niektórych sytuacji z mojego życia, w których to wiele bym dała, żeby sobie z niektórymi porozmawiać dłużej niż pięć minut i o czymś więcej niż pogoda, czy też ostatnio przeczytane / obejrzane. 🙂 Pozdrowienia dla tych osób przesłałabym bardzo chętnie, ale nawet tego im jeszcze nie mówiłam. :p Mimo to
pozdrawiam ja – Majka
PS Zapomniałabym! Link jeszcze:
Witajcie!
Już dawno miałam napisać, ale tak się zbierałam, zbierałam i nie mogłam. Chciałam napisać jeden, nieco dłuższy wpis, opisujący, co właściwie robiłam przez większość ferii. Po napisaniu tej części jednak, uznałam, że lepiej będzie to rozdzielić na dwa wpisy.
W tym wpisie możemy zacząć od poniedziałku, oczywiście tego poprzedniego. No więc… NIE ZACZYNA SIĘ ZDANIA… Jezu! W poniedziałek, to był chyba piętnasty stycznia, byłam w Laskach. Pojechałyśmy z mamą do Warszawy, a ja pojechałam dalej, do Lasek. Wniosek numer jeden, na Młocinach mają dobre hotdogi! 🙂 Wniosek drugi, zbłądziłam. Rzecz jasna nie po drodze do Lasek (spokojnie, Mamo), bo tę trasę znam bardzo dobrze. Zbłądziłam w nieco innym sensie. Znaczy… zeszłam na złą drogę. Uznałam tak ja, Klaudia i pani Ela. Dlaczego? Oj, długo by wymieniać.
Po pierwsze, kiedy przyszłam do szkoły muzycznej, bo taki był cel moich odwiedzin tym razem, to od razu napotkałam pierwszą przeszkodę, mianowicie radę pedagogiczną. No ale co tam, pani Beata (dyrektorka szkoły) witała się ze mną po drodze, dyrektorka ośrodka i pani psycholog również. Mignęło jeszcze parę znajomych twarzy i drzwi się zamknęły. Nie chcąc podsłuchiwać tajnej konferencji… kogo ja oszukuję, jasne, że zawsze byłam ciekawa, co tam się odbywa, ale przecież nie będę podsłuchiwać, zwłaszcza, że tam jest szyba w drzwiach. Nie chcąc więc podsłuchiwać w zaistniałych warunkach, pokręciłam się trochę po budynku, zawsze lubiłam ten budynek, przy okazji umawiając się z Klaudią, że ona potem przyjdzie. Później, kiedy rada już się skończyła, ja rozpoczęłam dzieło zniszczenia. Mianowicie. Najpierw spotkałam się z koleżanką Nikolą, która miała aktualnie zespół kameralny. Zespół jest wręcz bardzo kameralny, tylko ona i nauczyciel. Pan Grzegorz uczy w naszej szkole przeróżnych rzeczy, mnie akurat przez rok uczył akompaniamentu. Podziwiam go bardzo, równie bardzo współczując. Kto mnie kiedykolwiek próbował namówić do ćwiczenia czegokolwiek, doskonale wie, dlaczego. No więc ja weszłam do nich, na tę lekcję… wiadomo, nie ma to, jak rozwalić koleżance pół lekcji… i zaczęłam sobie z panem rozmawiać. Zeszło nam się trochę, bo i o muzyce w ogóle, i o studiach realizacji, i o programach do realizacji… Dygresja, mieliście kiedyś tak, że mówiliście do dorosłych na ty, nie mając o tym zielonego pojęcia? Koniec dygresji: bo ja miałam! A zorientowałam się do prawdy niezwykle późno. :p Przeprosiłam, pan powiedział, że nic się nie stało, co do reszty pomieszało mi w głowie. Dla bezpieczeństwa więc w dalszej części dnia tytułowałam go panem, profesorem, nauczycielem dobrym i różnymi innymi nazwami, które okazywały niezmierny mój do niego szacunek, co wywoływało niezmierną wesołość zarówno moją, jak i pana profesora. Kiedy już wyszłam z, podkreślam: NIE MOJEJ, lekcji… a jakże, wbiłam się na następną! Pani Beata coś robiła, jej uczeń cośrobił, ogólny rozgardiasz, czemu więc by nie pogadać. Rozmowa przeniosła się do pokoju nauczycielskiego, dostałam herbaty… to wcale nie jest tak, że ja jestem specjalnie traktowana! W Laskach szkoła muzyczna znajduje się dokładnie z drugiej strony ośrodka, kiedy mieszka się w internacie dziewcząt. Nic więc dziwnego, że często, kiedy miałyśmy między jednymi a drugimi zajęciami przerwę około półgodzinną, nie chciało nam się wracać do internatu, tylko po to, żeby zaraz znów wyruszać w daleką podróż. I właśnie wtedy pomocną dłoń podawała pani Ela, nieoceniona nie tylko w sprawach administracyjnych, ale też wtedy, kiedy człowiekowi ciemno, zimno, do domu daleko i źle. Wracając do mojej wizyty, dostałam gorącej herbaty, dostałam ciastka, które zostały z rady pedagogicznej. Uznałyśmy przy okazji, że tak jak Scarlett O'hara jadła przed balem, bo na balu jej nie dadzą, tak ja jem wtedy, kiedy bal się już skończy. W laskach dwa dni wcześniej była studniówka, doszłyśmy więc do wniosku, że oni tak jakby z rozpędu, krokiem poloneza, ze studniówki przeszli od razu na rady pedagogiczne. A ciastka zostały… no nic. Klaudi zjawiła się mniej więcej w tym momencie, co spowodowało u mnie wybuch radości połączony z niezwykle wartkim i nieuporządkowanym potokiem słów, które zaczęłam z siebie wyrzucać. Jest to objaw nam znany i całkowicie normalny. Klaudia również dostała herbaty, a ja, całkowicie odruchowo, poinformowałam ją, że może sobie wziąć ciastko. To NIE były moje ciastka, no ale co tam?
A, byłabym zapomniała. Gdzieś pomiędzy rozmową z panią Beatą, a tymi wszystkimi ciastkami, zeszłam na dół, żeby się zobaczyć z moim nauczycielem perkusji z Lasek. Bardzo miło jest, kiedy twój pierwszy nauczyciel mówi, że jak grasz Takie rzeczy, to już musi być dobrze.
Wracając do chronologicznego przebiegu wydarzeń, kiedy Klaudia poszła na flet, ja ponadrabiałam zaległości w rozmowie jeszcze z kilkoma osobami, a kiedy Klaudia skończyła flet, od razu przyczepiłam się do niej znowu. Nie było to złośliwe z mojej strony, po prostu wraz z niąwybierałam się na jej lekcję gitary. Z Pawłem, jej niezwykłym nauczycielem i naszym niezawodnym opiekunem obu zespołów, przywitałam się już wcześniej. Na lekcji jednak było więcej czasu, żeby pogadać. Dowiedziałam się również, że w nagrywaniu jednej z piosenek zespołu, w którym Paweł gra, wziął udział nasz laskowski chór. Jestem dumna, będziemy sławni! No… może niekoniecznie tak od razu, ale…
Podsumowując, przeszkodziłam w spokojnym przebiegu rady pedagogicznej, rozwaliłam Nikoli lekcję, mówiłam do jednego nauczyciela na ty, nie mając o tym najmniejszego pojęcia, przeszkodziłam jeszcze w jednej lekcji, potem jeszcze w następnej, a na koniec częstowałam nie swojąherbatą i nie swoimi ciastkami. Fajnie, co?
Podpisano: niezwykle uprzejma i dobrze wychowana
ja – Majka
wizyta w domu szaleńca
Siemanko!
Jak już niektórzy wiedzą, na ostatni weekend pojechałam do Dawida. Dawid o tym wpis napisał, owszem, czemu nie, tylko on napisał o rozstaniach i że to źle. Mówię tak, jakbym sama nie miała takich momentów, jasne, że mam i nie chcę mówić, że nie. Jasne, że słabo, że widzieliśmy się dość krótko itd. Ale, postanowiłam nieco zmienić atmosferę i opowiedzieć, co tam się właściwie działo.
Zaczęło się w ogóle od tego, że ja musiałam do tego całego przedsięwzięcia przekonać moich rodziców. I tu dzięki dla nich, że się zgodzili, no bo jednak wcześniej tak daleko sama nie jeździłam. Okazało się również, że podróż przeszła całkowicie bezboleśnie, żadnych problemów, miejsce znaleźliśmy, tata, który mi z rzeczami pomagał, zdążył wysiąść i ogólnie nic nieprzewidzianego się nie zdarzyło.
Cóż tam dalej? Pojechałam do Dawida. No i się zaczęło, no bo ogólnie, to my się wybitnie rzadko widzimy. Więc, jak zaczęliśmy gadać, to w sumie skończyliśmy, jak wyjechałam. W piątek naszym ulubionym zajęciem była gra w kostkę. Jeśli ktoś nie wie, o co w grze chodzi, zapraszam do przeczytania jej zasad, również na tym blogu. 🙂 Ogólnie forma prawdy i wyzwania z różnymi wariantami. No więc pozadawaliśmy sobie kilka różnych pytań, co było rzeczą zabawną, bo Dawid zastanawiał się dłużej nad pytaniami, niż odpowiedziami, a ja go próbowałam przekonać, że nic się nie stanie, jak zapyta o coś bardziej osobistego, niż np. to, co jadłam na śniadanie. A propos, on, w piątek wieczorem, nie pamiętał, co jadł w piątek rano! Jak to możliwe? xddd.
Teraz się tak zaczęłam zastanawiać i powiem wam, że nie pamiętam dokładnie, co my robiliśmy. Dużo opowiedzieć się nie da z tego prostego powodu, że większość spotkania, to były rozmowy na przeróżne tematy. Ale czekajcie, wiem. W sobotę zrobiliśmy nagranie na bloga Dawida, w nagraniu najpierw Dawid opowiada, co robiliśmy i co będziemy robić, a potem ja bawię się, bo inaczej nie można tego określić, jego keyboardem. On ma bardzo fajny klawisz, Dawid ma znaczy się, no i ten keyboard / klawisz ma tryb z przeróżnymi bębnami, bębenkami i efektami, w tym dźwięki, które mi przypominały jakieś lasery, czy coś. Z tego powodu, kiedy pierwszy raz odwiedziłam Dawida, znalazłam sobie wybitnie inteligentną zabawę, mianowicie włączałam lasery i cieszyłam się: jeeeejjjjjjj, i padł kolejny kosmita! Ta nieistniejąca gra video zajęła mi chwilę, do puki nie zorientowałam się, że przy tych efektach można też normalne beaty robić, za co niezwłocznie się zabrałam. Na końcu zagrałam na fortepianie "wlazł kotek na płotek", ponieważ kolega prosił. To wybitnie pokazuje poziom nie tylko mojej dojrzałości, ale też poziom umiejętności, nie uważacie? :p
Przechodząc do dalszej części dnia, zajmowaliśmy się z Dawidem wszystkim, od przeglądania internetu, poprzez pokazywanie sobie nagrań z różnych artystycznych wydarzeń, w których braliśmy udział, a kończąc na nieco poważniejszym zajęciu się keyboardem, tym razem jego możliwościami… yyyyyy, no wiecie, muzycznymi. 😉
Wieczorem mieliśmy święto, ponieważ ja spełniłam moją obietnicę. Obiecałam, że obejrzę "gwiezdne wojny". I obejrzałam. I wiecie co? Zwariowałam natychmiast, po powrocie od razu wynalazłam z audiodeskrybcją, nauczyłam się cytatów i uznaliśmy z Dawidem, że moja babcia jest jedi, ponieważ ma jakieś dziwne moce. Tutaj wielkie podziękowania dla taty Dawida, który zgodził się z nami obejrzeć i nam opowiadać, cóż takiego się dzieje. I to był strzał w dziesiątkę.
Ja, do Dawida: ty patrz, jemu mają midichloriany coś mówić? One do niego mówią? Bo mu głosy powiedziały… on słyszy głosy.
Tata Dawida, do mnie: o, a to do ciebie też mówią jakieś głosy?
Ja: Yyyyyyy, tak, proszę pana, przynajmniej tak mówi mój lekarz.
Tata: Tak? Hmmmmm… może jemu to powiedziały jego midichloriany.
Uznaliśmy, że tak, na pewno. Poza tym, Dawid wyjaśnił ewenement tego, że moja babcia w niewyjaśniony sposób psuje różne elektroniczne urządzenia samąswoją obecnością w ich pobliżu. Po prostu babcia ma moc! Jest jedi! Ciekawe, co jej mówią jej midichloriany.
Wracając do mojej wizyty u Dawida, w niedzielę byliśmy w kościele, a tam grały dzieci ze szkoły muzycznej, więc też było to pewnym urozmaiceniem mszy. Jeszcze nie byłam na takiej mszy, a wiem, że u nas też się tak czasami robi.
A, no i jeszcze! Po powrocie z kościoła, możę w nadzieji, że jużsię o moje bezpieczeństwo pomodliłam, Dawid zabrał mnie do swojej pracowni.
Dialog 1.
– Dawid, a to, co to jest? –
– A to…? To jest paliwo. – odparł Dawid, a potem zastanowił się i kichnął. Potem zaczął się ze mnie okropnie śmiać, bo uwierzcie mi, że jak trzymacie pojemnik z paliwem rakietowym i słyszycie nagły, głośny dźwięk, to nie zachowujecie się normalnie.
– Dawid, a jak się to… no nie wiem, przewróci? Upuści? To co się stanie? – Dawid uderza butelką w stół.
– O, widzisz? Chyba nic sięnie stanie! –
Dialog 2:
– Dawid, a to? –
– Toooo jest taka substancja chemiczna, ona reaguje z siarką i dużo łatwiej się różne rzeczy zapalają. Używamy jej na przykład do… yyyyyyy, do rozpalania grilla? – Nie no, żart. Ale zapłonników tak. :p
Dialog 3:
– Maju, trzymaj, ale nie naciskaj tego pod żadnym pozorem! –
– A czemu, co to jest? –
– To? TO taki bardzo silny utleniacz. – W skrócie mówiąc, ma tam takie coś, co sprawia, że drewno pali się z własnej nieprzymuszonej woli. Bez zapałek. Bez niczego w sumie, tak po prostu. Ssssssssssssss… i nie ma.
Widziałam również rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrakietę! W częściach, ale jednak.
Podsumowując i dodając to, czego jeszcze nie mówiłam. Posiłki bardzo smaczne, spało mi się dobrze, nigdy mi nie było zimno, wręcz przeciwnie, gorąco, oni mają
ogrzewaną podłogę… ogólnie super. 🙂 A, no i rozmowy z mamą Dawida o literaturze, bezcenne! I taka ciekawostka, nie wiadomo dlaczego, oboje budziliśmy się równocześnie, o 7:30 rano. Dziwne, do prawdy, dziwne.
Pozdrawiam serdecznie Dawida i przekazuję pozdrowienia dla moich kosmitów. A może to midichloriany? Pamiętaj, Dawidzie, ta waluta MOŻE być!
Kończąc wpis pozdrawiam ja – Majka