Witajcie!
Przyszedł czas, aby się czymś z wami podzielić. Od pewnego czasu ślęczę nad pomysłem nieco głupawym, ale niezmiernie mnie bawiącym, więc wartym dokończenia. Oddaję w wasze ręce moją wersję sceny, w której Harry idzie do sławnej łazienki prefektów, aby odkryć tajemnicę złotego jaja. Wasza w tym głowa, by dalej rozwinąć tę historię, tą samą techniką, rzecz jasna. Samą scenę polecam sobie przed wysłuchaniem przeróbki przeczytać, co by docenić wszystkie zmiany. 🙂
Życzę miłego słuchania!
ja – Majka
Witajcie!
Tyle się działo ostatnio, że nie wiem, od czego zacząć, a jak się już przestało, to, oczywiście, przestało mi się chcieć pisać. Nie wiem czemu, ale najmniej mi się chce pisać, jak mam o czym. To trochę kłopotliwe, nie uważacie?
W poprzednim wpisie opowiadałam o tym, że wyjechaliśmy nad morze, prawie się komuś włamaliśmy do domu, niechcący oczywiście, a także o słońcu i różnych jego następstwach. Słońce działalności nie zaprzestało, do tego stopnia, że już dwa dni po przyjeździe starałam się unikać bliskiego kontaktu przedniej części mojego ciała z czymkolwiek. Całą klatkę piersiową, pół brzucha, a także ramiona i nogi, miałam czerwone i starałam się ich niczym i w żaden sposób nie dotykać. Co było sztuką trudną, zważywszy, że jednak trzeba się ubrać, rozebrać, umyć, znowu ubrać… Ciężkie czasy nastały.
A propos czasów, zauważyłam, że miejsca pełne turystów doskonale się nadają do obserwacji różnych ludzkich zachowań, nie zawsze logicznych. Pierwsza rzecz, dzieci. Czy ja kiedyś też tak się darłam? One nawet, jak pytają o godzinę, to wrzeszczą. Druga rzecz, dorośli! Jak patrzę na niektórych ludzi, to jakoś ciężko zwracać uwagę ich dzieciom. Do uwagi: "nie zachowuj się tak!", powinno się uczciwie dodać: "Spokojnie, jak będziesz duży, to będziesz mógł zachowywać się jeszcze gorzej.". Osłabia mnie coś takiego. O polskim narzekaniu już nie wspomnę, bo to jest temat rzeka. Ciekawa jestem tylko, dlaczego niektórzy ludzie mają w sobie coś takiego, że na prawdę lubią się skupiać i podkreślać to, co im nie pasuje. Jak ja czegoś, jakiejś muzyki, programu, książki, zjawiska, czegokolwiek, nie lubię, to nie poświęcam temu mojego życia, no bo jak nie lubię, to po co? A niektórzy mają tak, że jak nie narzekają na jedno, to muszą na co innego, potrzebują tego, jak tlenu, a jak już, już ich zaczniesz nieśmiało podejrzewać, że przestali, bo powiedzieli coś dobrego o czymkolwiek, to zaraz czeka was rozczarowanie. Na pewno dodadzą: "w przeciwieństwie do…" I tu się zacznie od nowa ta cała litania. Jasne, wygadać się trzeba, też czasem lubię, serio. Ale jak mam wybór, piętnaście minut na coś jęczeć, albo pojęczeć 5 minut, a pozostałe 10 się z tego ponabijać, bo tylko do tego to się nadaje, no to chyba lepiej to drugie, nie? Podobno śmiech jest zdrowy.
Dobra, moje pięć minut się skończyło, wróćmy do plusów. Pierwszym z nich była muzyka. Dziwny to był wyjazd pod tym względem, bo co i rusz spotykały mnie niespodzianki. Najpierw była pizzeria, swoją drogą jedzenie dobre, choć długo się czeka. Gdy w niej siedzieliśmy, w głośnikach leciał radiowy pop, ale taki, jakbyśmy się cofnęli w czasie o 10, 15, czasami 20 lat. Non stop taki, prawie nic nowego, a jak nowe, to remixy starych. Potem, gdy poszliśmy na wieczorny spacer po Świnoujściu, natknęliśmy się na bar/klub, lub coś takiego podobnego, o nazwie Alibi, swoją drogą, jak to mówił pan Andrus, ciekawe, czy to tylko nazwa, czy też rodzaj usługi. No i tam, w tym… miejscu, ich DJ grał same remixy popularnych piosenek w wersji reggae. A gdyby tego nam było mało, to następnego dnia byliśmy w barze na plaży, w którym z kolei ktoś puścił mix starego hiphopu najpierw, a starego dancehallu potem. Ciekawe zjawisko, mixowanie rapu.
Jak już jesteśmy przy muzyce, mogę wam powiedzieć o niespodziance, która nas tam spotkała. Spacerując pewnego wieczoru, zobaczyliśmy plakat, reklamujący koncert Sound'n'grace. Niby nic dziwnego, ale okazało się, że koncert jest następnego dnia, co więcej odbywa się w amfiteatrze, który był bardzo blisko naszego mieszkania. Ponieważ koncert nie był zbyt drogim przedsięwzięciem, szybko się zdecydowaliśmy, że w sumie, to fajnie by było iść, bo i mama zawsze chciała, i rocznice ślubu rodzice mają, to też miło. Na koncercie byłam, nawet udało mi się potem zdobyć audio autograf. Jeszcze nigdy takiego autografu nie dawało mi 10 osób na raz. Koncert był dobry. Ponieważ występowali podczas festiwalu związanego z Grechutą, zaśpiewali pod koniec jedną z jego piosenek. Musieli to podobno przygotować dosyć szybko, ale jeśli to było przygotowywane na szybko, to oni na prawdę są dobrzy.
Oprócz muzyki na wczasach towarzyszyła nam woda, co dziwić nie powinno. Woda w morzu, super. Woda z nieba… też była. Powinniśmy otrzymać harcerską sprawność "szybkiego zwijania obozu", bo deszcz wygnał nas z plaży nie raz, nie dwa. Ale dni były raczej pogodne, jeśli padało, to w południe i potem, gdy jedliśmy obiad. Tylko raz burza nie dopuściła nas do plaży, wróciliśmy mokrzy bardzo, bardzo, nic nie było suche i wszystko było w piasku.
Muszę za to z zadowoleniem stwierdzić, że pływam dużo lepiej niż kiedyś. Pomijając to, że pod wyrażenie "dużo lepiej", podchodzi to, że w ogóle umiem pływać, w przeciwieństwie do czasów przed liceum. Jeszcze parę lat temu ciężko to było nazwać pływaniem, a dzisiaj jakoś mogę, pod koniec naszego pobytu nawet więcej, niż na początku. Woda w morzu byłą ciepła, podobno najcieplejsza na całym wybrzeżu, miała 21, a jednego dnia nawet 22 stopnie. Podobno w Kołobrzegu było 18, nie zazdroszczę.
Morskich opowieści to chyba koniec, co nie oznacza, że skończyły się rzeczy ciekawe. Wróciłam do domu i zaczęłam robić odkrycia. Odkryłam na przykład, że mój rejestrator bardzo dobrze nagrywa moją elektroniczną perkusję poprzez połączenie liniowe. Tata zrobił kabel stereo, ja zrobiłam test i wyszło na to, że teraz dużo łatwiej będzie mi się nagrywało, jak gram. Nie mogłam tego jeszcze niestety sprawdzić na keyboardzie, bo dzieją się z nim ostatnio jakieś dziwne historie i wolę najpierw zrozumieć, o co chodzi. Obsłużyć go obsłużę, ale mam wrażenie, że jeszcze niektóre efekty umiem włączyć, a wyłączyć już nie za bardzo. Kiedy już zrozumiem, co takiego tam robię, postaram się go wam nagrać. Jeśli nie ogarnę, to nagram wam przynajmniej bębny.
Dalej, to też pewnego rodzaju obietnica, jestem w trakcie jednej przeróbki Harrego Pottera, a na myśli mam jeszcze drugą. Jak skończę, to na pewno to, wątpliwej jakości, dzieło pojawi się na tym blogu.
Zuzia Human zabrała mnie ostatnio do jednej naszej żyrardowskiej restauracji na ravioli. I to jest moje odkrycie numer dwa, bardzo dobre! Drogie, jak wszystko w tym punkcie gastronomicznym, ale dobre! Tak przy okazji, jak będziecie w Świnoujściu, to polecam dwie restauracje: Batista i Hong Son. Nie polecam natomiast samoobsługowego baru w galerii, tak jak zawsze lubiłam bary tego typu, co się samemu nakłada i na wagę płaci, tak tutaj serio coś nie wyszło.
A teraz, tak już na koniec tego wpisu, recenzja sprzętu. Mam aktualnie, pożyczone do testów, słuchawki sony WH-1000XM3. Słuchawki z wyciszaniem tła, zamknięte, wielkie, a wygodne, co się rzadko zdarza, z bluetooth i bardzo dobrą baterią, z panelem dotykowym na prawej słuchawce i przyciskiem funkcyjnym na lewej, słowem urządzenie, do którego wepchnięto wszystko, co tylko można w słuchawkach tego typu zmieścić.
Obserwacja pierwsza: Słuchawki na bluetooth grają lepiej, niż na kablu!
Obserwacja druga: Żadne inne słuchawki bluetooth nie wytrzymują na baterii ponad 30 h.
Obserwacja trzecia: Aplikacja SONY, która pomaga pewne rzeczy w słuchawkach ustawić, jest na Iphonie całkiem dostępna.
Obserwacja czwarta: Jak siedzę w tych słuchawkach, nawet nie włączonych, w ciszy, to słyszę własne serce. Po pewnym czasie nieco irytujące. Emotikon slightgrin
Obserwacja piąta: Noise cancelling bezkonkurencyjny.
I w ogóle w niczym te słuchawki nie przeszkadzają. Są wygodne, miękkie, nie wydają odgłosu przy składaniu… dopisuję to dlatego, że moje słuchawki, których używałam do tej pory do komputera, przy składaniu skrzypią.
Jak już słuchawki, to czas na ogłoszenia muzyczne:
1. Jest nowy album Scotta Stappa, byłego wokalisty Creed. Dobra robota.
2. Niedługo będzie album Sama Fendera. Kto gościa nie słuchał, serdecznie zapraszam. Jest jeszcze ambitna muzyka na tym świecie.
3. Po drodze na wakacje wpadła mi w ucho jedna piosenka projektu, nazywającego się Howling. Może nie tyle wpadła w ucho, co zahipnotyzowała, bo to jest taka raczej elektronika. Album się nazywa "sacred ground".
Także zakładajcie swoje słuchawki, ja zakładam swoje i zapraszam do świata dużo ciekawszego od mojego bloga.
Pozdrawiam ja – Majka.
Czy można zrobić coś, aby sześciogodzinna podróż była przyjemniejsza? Oczywiście, że tak! Zabrać kilka filmów na tablecie, stworzyć dobrą playlistę do puszczenia przez samochodowe głośniki, zagrać w różne gry słowne, czy też zatrzymać się w McDonaldzie. Czy można zrobić coś, żeby sześciogodzinna podróż była, pomimo to, dużo trudniejsza do zniesienia? Można rozpocząć ją popołudniu. Ma to w sumie swoje plusy, no bo jak jużdojedziemy, na pewno nie mamy w perspektywie nic do roboty, tylko wiadomo, że od razu walniemy się spać. Powinno mi to jak najbardziej pasować, ponieważ nic mnie bardziej na wyjazdach nie irytuje, niż propozycja wyjścia na długie zwiedzanie wszystkich atrakcji miasta tóż po zrzuceniu walizek. No więc, jeśli przyjeżdżamy, ścielimy łóżka i idziemy spać, powinnam się cieszyć, no nie? Ten plan nie zawierał tylko jednej, małej uwagi. Co człowiek robi, jak bardzo długo nie robi nic? W tym przypadku siedzi na tylnym siedzeniu samochodu i nawet powyglądać przez okno nie może? Śpi! Czy po przybyciu na miejsce jest więc człowiek zdolny do natychmiastowego zaśnięcia? Absolutnie nie. To może wróć my do początku.
Wczoraj, wraz z rodziną, rozpoczęliśmy swoją wycieczkę do Świnoujścia. Ponieważ nasi znajomi posiadają tu mieszkanie, którego aktualnie nikt nie używał, mieliśmy już gdzie się zatrzymać. Wyjazd był zaplanowany na wczoraj i odbył się mimo faktu, że moja mama tego dnia nie miała urlopu, a co za tym idzie mogliśmy wyjechać dopiero popołudniu. Mama mogła wcześniej wyjść z pracy, ogarnęliśmy się dość szybko, wszystko było w porządku, ruszyliśmy. Ponieważ jednak Żyrardów znajduje się w niedalekiej odległości od Warszawy, Świnoujście natomiast jest prawie na niemieckiej granicy, droga nam trochę zajęła. Moja siostra zachowywała się całkiem przyzwoicie; oglądała filmy, rysowała i grała ze mną w gry. Idąc za radą wprost ze Shreka: znalazła sobie jakieś twórcze zajęcie.
Moim twórczym zajęciem było słuchanie muzyki, słuchanie muzyki, ewentualnie słuchanie muzyki i przysypianie.
Długie godziny, przeprawa promem, jeszcze trochę… no i już, dotarliśmy do apartamentu. Dotarliśmy czysto teoretycznie, bo, jak się okazało, udało nam się pomylić nie tylko garaż, ale i samo mieszkanie, w skutek czego staraliśmy się przez parę minut, rzecz jasna bezskutecznie, otworzyć naszymi kluczami drzwi do mieszkania jakichś obcych ludzi. Obcych ludzi najwyraźniej w domu nie było, bo o pomyłce uświadomił nas sam właściciel mieszkania, do którego zadzwoniliśmy po pomoc, na progu feralnego mieszkania natomiast nikt się nie pojawił.
Po dotarciu do właściwego lokalu poraz kolejny okazało się, że mieliśmy więcej szczęścia, niż czegokolwiek innego. Pilot, który, jak nam się zdawało, otwierał po prostu wszystkie garaże w okolicy, w rzeczywistości otwierał tylko naszą bramę. Do tego niewłaściwego natomiast udało nam się wjechać tylko dlatego, że otworzył go jadący przed nami facet. Tata, rzecz jasna, zorientował się w czym rzecz już po fakcie, to znaczy, jak poszedł z właściwego mieszkania po nasze bagaże i okazało się, że drzwi nie są mu posłuszne. I kto mi powie, jakie jest prawdopodobieństwo, że w pół do dwunastej w nocy, do garażu będzie powracać przemiła mieszkanka tego bloku, która w dodatku ma miejsce parkingowe akurat obok naszego? Tak jednak się stało i owa pani, ratując naszą spokojną noc, otworzyła tacie drzwi.
Już z rzeczami w domu i po wypiciu herbaty, wymyśliliśmy sobie, że udamy się na spoczynek. Problem był taki, że, jak już wspominałam, spałam przez jedną trzecią dnia, w różnych miejscach i ułożeniach ciała, niemniej jednak snem to było niewątpliwie. W tym momencie więc mój organizm odmówił zaśnięcia, zwłaszcza, że, poza brakiem zmęczenia, rozbudzały mnie "bajki z ramą", które moja siostra bardzo lubi, a mnie one niezmiernie śmieszą. No więc, zamiast spać, leżałam w łóżku z moją siostrą i pękałam ze śmiechu, słuchając o wilku z Czerwonego Kapturka, który prosił, żeby: tylko nie strzeeeeelaj, wiesz, jak ja się boję hukuuuuuuuuuuuuu! Następna była bajka o "kopciuszku", jeszcze lepiej, kto nie wie, jak musiał się w królestwie napracować minister skarbu – chrabia Debet, ten nie zna życia. :p
Potem włączyłam sobie mój audiobook… w każdym razie nie mam pojęcia, kiedy zasnęłam, było to na pewno późno. W nocy zaś, a raczej nad ranem, budziły mnie mewy.
Dzień nastał zdecydowanie zbyt szybko, zwlekłam się z łóżka, ogarnęłam, a potem wybraliśmy się z rodziną na plażę. Nie da się do niczego porównać uczucia, które towarzyszy mi, gdy mogę się unosić na falach. Jeszcze fajniej jest, jak Emila mi pożyczy swoją dmuchaną deskę do pływania. Nie no, ale tak serio, czułam się dziś, jakbym pierwszy raz od czerwca w pełni się obudziła, na prawdę. Wreszcie miałam nieco więcej energii i wykonałam jakąś aktywność fizyczną, bardziej męczącą niż długi spacer.
Kolejnym miłym punktem programu, było zjedzenie "gotoooowaaaaaneeeeeeeej! Kuuuuuuukuuuuuuryyyyyyydzyyyyyyyy!". Bardzo lubię tych sprzedawców i uważam, że to na serio trzeba ćwiczyć głos, żeby móc pracować w tym sektorze gospodarki. Przecież oni pół dnia tak chodzą i wyśpiewują, o tych loooooodaaaaaaach, naaaaleśnikaaaaaach, gooooofraaaaaach gorących, gotooooowaaaaaanej kukuryyydzyyyyyyy!" itd. itd. Fajnie by się tam sprawdzili jacyś dobrzy freestylowcy, no nie? "Dla tych, co z daleka jadą, naleśniki z czekoladą! Dla tych, co ich grzeje słońce, goooooooooofry, pyyyyyyyyzy gorące!" I takie tam inne.
Po plaży zrobiliśmy sobie wycieczkę po promenadzie, aby coś zjeść, coś kupić, coś pooglądać… normalne spędzanie czasu na takich wyjazdach. Gorące słońce, dużo sklepów i kawiarni i jeszcze więcej narodowości niemieckiej. Mam wrażenie, że tu każdy sprzedawca biegle mówi w tym języku, nie wiem też, czy czasem nie jest odwrotnie, że musieli się wyuczyć polskiego, jako drugiego języka. Z zaskoczeniem stwierdziłam też, że ja nawet coś rozumiem z tego, co oni mówią. Sama bym nie umiała powiedzieć, ale temat rozmowy zwykle do mnie docierał. Jednak coś pamiętam.
Na zakupy do sklepu po drugiej stronie granicy jużsię z rodzinką nie wybrałam, preferowałam położenie się. Słoneczko dało mi się we znaki dość potężnie i nie mówię tu tylko o nieco nadmiernej opaleniźnie, ale także o tym, że, tak jak przed południem energię daje, tak popołudniu wyciąga i każdy taki długi wypad na dwór muszę potem odleżeć.
Leżę więc i piszę dla was to krótkie sprawozdanie, bo uznałam, że wpis typu "co się u mnie dzieje" jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził.
Jakieś plany na resztę wakacji? Jakieś pytania, uwagi, komentarze, zażalenia? Zapraszam do komentowania, oraz do czytania poprzednich wpisów na blogu. 🙂
Pozdrawiam was gorąco, noście kapelusze!
ja – Majka
Hej hej!
Tak sobie pomyślałam, że w sumie jeszcze tutaj nie było tej recenzji nowej płyty Sheerana, możeby tak ją napisać? Spróbuję więc, choć późno troszkę jest, to zrobić.
Krótki wstęp
Robiłam już dawno, no ale trudno, napiszę jeszcze raz. 😉 Płyta "no. 6 collaborations project" jest następstwem podobnej, która była wydana jeszcze przed całym sheeranowym szaleństwem, czytaj przed rokiem 2011, kiedy to wyszedł "plus", pierwszy album wokalisty. Przed swoim wielkim sukcesem Sheeran na własną rękę wypuszczał w świat sporo małych wydawnictw, w tym, tóż przed zapisaniem do wytwórni, serię pięciu EPek, z których każda miała reprezentować inną stronę jego zainteresowań muzycznych. Ostatnia z nich "no. 5 collaborations project", była nagrana z, popularnymi wtedy dużo bardziej od niego, raperami i to właśnie te piosenki nagrywane z artystami reprezentującymi londyński grime, wciągnęły go po raz pierwszy do radia.
W tym roku, po prawie 10 latach Sheeran znowu wydał płytę, która miała zbierać jego kompozycje z innymi artystami, które, jak sam stwierdził, nie pasowałyby na jego kolejny album. I rzeczywiście, można się przekonać, że na tej płycie mamy do czynienia bardziej z Sheeranem jako cowriterem, niż z facetem z gitarą, jakiego znamy z jego autorskich albumów.
Przejdźmy więc może do samej recenzji.
Recenzja.
Na początku ustalmy sobie jedną rzecz. Na tej płycie śpiewają sobie z Edem Sheeranem bardzo znane osoby. Nie wszystkie są znane, ale większość w jakimś stopniu na pewno. Mało tego, ta muzyka jest serio inna od tego, co on zazwyczaj robi. I ja wiem, że cały internet powie, że płyta była sklejana przez wytwórnię, ktoś tam na górze wyliczał w zeszyciku na pewno, kto się najbardziej opłaca i stworzyli projekt, mający zapewnić dochód. No dobra, moze nie cały internet tak stwierdzi, może znajdzie się jedna ósma, która powie, że niektóre eksperymenty muzyczne się opłaciły, bo muzykiem jest po prostu dobrym, ale jednak to nadal będzie mniejszość.
Czujcie się ostrzeżeni, że ja tej płycie, nie umiem powiedzieć inaczej, wierzę. Wierzę w autentyczny kontakt autora z pozostałymi artystami, wierzę w to, że teksty, przynajmniej te odnoszące się wyraźnie do osoby Sheerana były szczere… inaczej mówiąc, ja Sheerana traktuję, jak takiego szczerego, oldschoolowego rapera. W dobrym znaczeniu. Opowiadającego o swoim życiu i doświadczeniach, ewentualnie wymyślającego historię na użytek utworu. Ale napewno nie wyliczającego, co mu się bardziej opłaci. Kiedy mówi, gdzie się wychował, wiem, że to prawda, kiedy mówi o powrocie do Londynu, wiem, że tak jest i było, kiedy wspomina konkretne wydarzenia z kariery, to ja uważam, że to on to napisał, wymyślił i potrzebował powiedzieć, a nie, żę ktoś mu to podpowiedział do ucha przez studyjne słuchawki. Jeśli komuś moja dziecinna naiwność jakoś wybitnie robi, no to cóż… zmęczy was ta recenzja. Bo ja te piosenki, nie wszystkie oczywiście, ale większość, traktuję raczej jak prawdziwe historię i nie rozkminiam, czy ta współpraca serio się opłacała w radiach.
Z drugiej strony natomiast gatunkowo, muzycznie, płyta jest mieszanką dokładnie tego ,co ostatnio popularne. Nie będę się z tym kłócić, widzę to i wiem, tak samo, jak autor płyty, który słusznie stwierdził, że na jego płyty, to to jak pięśćdo nosa pasuje. 🙂
Koniec oświadczenia, przechodzimy do kawałków.
"Beautiful people" ft. Khalid.
I mamy pierwszy utwór. Zupełnie tak, jakby ktoś usiadł do komputera, otworzył program do tworzenia muzyki, klepnął spację i odtworzył ostatni projekt. Proste, znane wszystkim sample. Zaczyna Sheeran.
Tekst opowiada o byciu, a raczej nie byciu, pięknymi ludźmi tego świata, włuczącymi się po pokazach i wystawach, pokazującymi się w prestiżowych miejscach, na prestiżowych zdjęciach i z takimi też ludźmi.
Ciekawym dodatkiem do tekstu, zwracającym uwagę na jego autentyczność jest fakt, że Sheeran nie tylko na różnych galach i spotkaniach się pojawiać musi, mimo, że jakoś wybitnie tego nie uwielbia, ale też to, że… no jakby to delikatnie ująć… nie należy do grupy najprzystojniejszych ludzi na ziemi. 😉
Khalida znałam głównie z piosenki "eastside" zrobionej z Bennym Blanco, od razu więc byłam ciekawa, jaki klimat będzie miała wspólna piosenka jego i Sheerana. Na pewno jego gościnny występ w drugiej zwrotce dodaje piosence interesującego zabarwienia, zwłaszcza, że jego głos jest bardzo charakterystyczny i mimo, że zupełnie inny od Sheerana, to do tej piosenki pasuje. I mimo, że utwór nie jest moim ulubionym na płycie, jest na pewno godzien uwagi, zwłaszcza, jak go się rozkręci w samochodzie. 🙂
"South of the border" ft. Camila Cabello oraz Cardi B.
Oto pierwsza z kompozycji, można powiedzieć, biznesowych. A raczej "biznesowo udanych". Jeśli miałabym stawiać na jedną piosenkę na płycie, która była pisana, nagrywana i ogólnie robiona do radiów, pokazałabym tę. Zanim jednak zaśpiewam znany motyw: "ta piosenka jest śpiewana dla pieniędzy!", zwrócę uwagę na to, co Sheeran sam mówi w wywiadzie. Z Cardi B utwór chciałrobić już dawno, bo po prostu ją lubi. Lubi to, żę ona, w sumie podobnie do niego, nie ma treningu medialnego, mówi to, co jej ślina na język przyniesie i ogólnie jest sobą, niezważając na konsekwencje. Camila Cabello natomiast, to znajomość muzyczna z którejś tam gali nagród, a także osoba, o której Sheeran powiedział, że jest utalentowana i po prostu miła. Poza tym, jednak ma to "latynoskie coś" w sobie. I nie można zaprzeczyć, że bardzo fajnie było ją usłyszeć, śpiewającą nie tylko w takim akurat kawałku, ale i, przez moment, po hiszpańsku. W jednej recenzji płyty spotkałam się ze stwierdzeniem, że czekamy teraz na piosenkę całą w tym pięknym języku od samej Cabello. Zgadzam się w zupełności, sama bym posłuchała.
Co do wystąpienia raperki, no cóż, Cardi to Cardi, wykonała swe zadanie dobrze, jak raczej zazwyczaj jej się to zdarza.
Podsumowując, dla mnie to takie nowsze i ciekawsze "shape of you", więcej gitary nigdy nikomu nie zaszkodzi.
"cross me" ft. Chance the Rapper oraz PnB Rock
To ja może od razu uściślę, gościem jest Chance the Rapper. Gości w drugiej zwrotce. PnB Rock natomiast jest wpisany, jak otwórca, bo pośrednio twórcą jest, ale raczej samego pomysłu na piosenkę, niż wystąpienia na albumie. Cały utwór oparty jest na krótkim fragmencie jego freestyleowego wystąpienia parę lat wcześniej. Ten fragment, który słyszymy na początku, został z tego wystąpienia wyciągnięty i zsamplowany, sam tekst refrenu też jest mocno nim zainspirowany, autor freestyleu jednak nie nagrywał nic w studiu z Sheeranem.
Co do samego efektu, pomysł, powiedziałabym, dość miły, zwłaszcza dla adresatek tekstu, chciałabym, żeby ktoś za mną też tak murem stał. Możliwe nawet, że w pewnych sytuacjach tak jest. Piosenka sama w sobie dość podobna do pierwszej, może być, w samochodzie wchodzi dobrze. Poprawia nastrój.
"take me back to London" ft. Stormzy
I tu zaczynają się piosenki, które ja nie tylko doceniam, ale i bardzo lubię. Ja nie wiem, czy to nie jest moja ulubiona piosenka na albumie. Albo jedna z ulubionych. Londyński grime w centrum, na bocznych ścieżkach podkład bardziej klasyczny, bo to jakiś piękny smyczkowy instrument, grany palcami. Pewnie na komputerze, ale jednak.
Tekst pasujący do beatu, jak mówi sam bohater "is that time? Big Mike and Teddy are on grime". Wymieniając się co parę linijek, Sheeran i Stormzy opowiadają w obu zwrotkach o miejscu, w jakim się znaleźli, czy to przy robieniu rapu, czy to przy zdobywaniu wszystkich scen na świecie, podkreślając jednak, że nie ma miejsca, jak dom. Najlepiej podsumowuje to refren, w którym Ed Sheeran śpiewa w skrócie: nigdzie się w najbliższym czasie nie wybieram, więc nieś mnie, samolocie, z powrotem do Londynu. I, co ciekawe, ten refren serio kojarzy mi się z samolotem. Może to sugestia tekstem, muszę to pokazać komuś, kto nie zna angielskiego, ale serio, od razu mi się przypomina, jak startowałam, lecąc do Anglii. Ten utwór serio 10 na 10.
"Best part of me" ft. Yebba
Goszczącej w drugiej zwrotce tej piosenki dziewczyny, przyznaję, nie znałam. Po wysłuchaniu tego duetu jednak uznałam, że koniecznie muszę to zmienić. Utwór jest jedyną na tej płycie typową, sheeranową balladą. Brzmi tak, jakby ją nagrano albo na setkę, albo w moim pokoju, moim rejestratorem. 🙂 I to jest komplement. Gitara brzmi tak, jakby siedział koło mnie i grał, fortepian jak najbardziej prawdziwy, a wokale prawie nie ruszone, nielicząc pogłosów. Tekst natomiast, to w ogóle oddzielna bajka, choć pasująca do autentycznego i akustycznego brzmienia. Opowiada o tym, jak ta nasza druga osoba, ta, którą kochamy, widzi nas. Bo najczęściej zupełnie inaczej, niż my samych siebie. W zwrotkach oboje wymieniają różne swoje wady, niedoskonałości, a co za tym idzie, powody do niepewności. W refrenie natomiast padają podsumowujące cały wydźwięk utworu słowa: a jednak, on / ona mnie kocha, tak, kocha mnie, dlaczego do diabła mnie kocha? Bohaterowie utworu dziwią się, że druga osoba darzy ich uczuciem, są chyba jednak z tego całkiem zadowoleni, twierdząc, że też ją kochają i że ich partner jest najlepszą częścią ich samych.
W sumie się z tym zgadzam, no bo niby kto potrafi nasze wady przekuć w zalety, jak nie osoba, która nas kocha, no nie? Kto nam wybaczy więcej od partnera czy przyjaciela? No nikt.
Jedziemy dalej.
"I don't care" ft. Justin Bieber
No, nie powiem, ciekawy pomysł na dobór kolejności utworów. Następna piosenka to, podbijający youtube, serwisy streamingowe i w ogóle krańce internetu, hit z Bieberem. Kolejna kompozycja biznesowa, a raczej świetnie do komercji pasująca. Tekst o tym, że jednak dużo lepiej się bawimy, jak nasz towarzysz lub towarzyszka jest z nami. Wtedy nawet na nudnych imprezach firmowych lub w niepokojącym nas tłoku możemy czućsię dobrze i mieć ochotę się bawić dalej. Muzycznie to godny następca "shape of you". Piosenka popowa bardzo, uzależniająca bardzo, jak przystało na bardzo radiowy pop. Piosenka z tych, co nawet, jak ich nie lubisz, to śpiewasz. Powodzenia. 🙂
Dla lubiących gitarowego Sheerana polecam wersję akustyczną, ponieważ wykonuje ją sam Ed w standardowym zestawie: on i gitara.
A na koniec ciekawostka, podobno osobą, która wskazała Biebera jako idealnie pasującego do tej piosenki, a co za tym idzie odpowiednią osobę na stanowisko drugiej zwrotki, była żona Sheerana – Shery Seaborn. To ona podobno powiedziała Sheeranowi, że "On po prostu do tego pasuje".
"Antisocial" ft. Travis Scott
"all you cool people better leave now, cause it's about to happen." Już sam początek, łącznie z, pojawiającym się dość nagle i wyraźnie, elektronicznym beatem, doskonale ilustrują nastrój piosenki, który można by streścić słowami: teraz ja będę mówił, słuchaj mnie teraz! I, choć muszę mieć na tę piosenkę nastrój, doskonale rozumiem jej przekaz. W tekście słyszymy tak na prawdę prośbę o troszkę przestrzeni osobistej. Każdy zna chyba to uczucie, kiedy człowiek musi chwilę pobyć sam ze sobą, z własnymi problemami czy pomysłami. Jeszcze lepiej znają to uczucie ludzie bardzo dobrze znani praktycznie w każdym kraju, bo oni nie mają zbytnio możliwości wyjść na ulicę niezauważonymi. I choć jasnym jest, że wiedzieli na co się piszą i rzadko się zdarza, by tego żałowali, życie pod ciągłą obserwacją nie tylko ludzi, ale i ich kamer, musi być dość stresujące. Więc, pomimo, że piosenkę dało by się streścić w zdaniu: "zostaw mnie na moment w świętym spokoju", to wcale nie musi to zrażać do artysty tudzież oznaczać, że nie jest uprzejmy dla swoich fanów. Oznacza to dla mnie mniej więcej tyle, że kiedy rzeczywiście dopiero wysiadł z środka transportu, zmęczony po długiej podróży i próbuje się udać do rodzinnego domu, może nie najlepszym pomysłem jest kręcenie livea na instagrama, mającego uwiecznić to cudowne wydarzenie.
Muzyczna strona utworu pasuje do tekstu, mocne, głośniejsze i jakby gorączkowe momenty szybkiego tekstu i elektronicznego beatu, przeplatają się z chwilowymi momentami spokoju, wyższego wokalu i cichszego podkładu. Według mnie to fajnie pokazuje kontrast między tym, co bohater próbuje mieć w głowie, a haosem, który ma wokół siebie.
"Remember the name" ft. Eminem oraz 50 cent
Gdy tylko usłyszałam o takiej kombinacji artystycznej nie mogłam się jej doczekać. Co to się mogło wydarzyć?
Jak się okazało, doczekać nie mógł się też sam producent wykonawczy, bo od dawna chciał z Eminemem zrobić dwie piosenki. Pierwszą, opowiadającą historię, raczej refleksyjną, już ma ją za sobą. Sheeran wystąpił na jednym z ostatnich krążków rapera w piosence "river". Została jednak jeszcze druga piosenka, bardziej, powiedzmy, klubowa. Ponieważ dwaj tekściarze już się znali, nie było dziwnym, że Sheeran zwrócił się do Eminema z propozycją i, już po części zrobioną, piosenką "remember the name". Przez Eminema natomiast udało się Sheeranowi również skontaktować z 50 centem, o którym Ed pomyślał, pisząc refren. I rzeczywiście, gdy usłyszy się melodię refrenu, od razu ma się przed oczami jakiś twór 50 centa, nawet z cięższym beatem, niż, podpierany gitarą, beat Sheerana. W trzeciej zwrotce znany raper udowodnił, że nie tylko do refrenu się przydał i że jego styl nie zmienił się nic a nic.
Ciekawostką na temat utworu może być również coś, o czym Sheeran wspomniałw wywiadzie. W pierwszym wersie pierwszej zwrotki Sheeran wspomina miasto Ipswich, w pobliżu którego się wychował. Podarowanie pozdrowienia miastu Ipswich w piosence z Eminemem i 50 centem było na prawdę miłym podarunkiem dla jego mieszkańców. Taki amerykański Eminem, a co dopiero jego fan, w innym przypadku w ogóle nie musiałby sobie zaprzątać głowy istnieniem tego miasta.
Ciekawa propozycja, utrzymali poziom wszyscy trzej. 😉
"Feels" ft. Young Thug oraz J Hus
Co do tej piosenki nie jestem pewna własnej opinii. Z jednej strony wydała mi się jedną z mniej ciekawych na albumie, przez pierwsze półtorej minuty była to dla mnie jedna z kolejnych elektronicznych piosenek, z elektronicznym rapem, w klubach spoko, ale w radiach tego mnóstwo i podobne to do wszystkich innych. Inaczej sprawa się ma ze zwrotką J Husa, która w jakiś dziwny sposób przypomniała mi sposób śpiewania obecny w dancehallu. I ja tu nie mówię o radiowych rytmach latynoskich, ale o dancehallu, powiedzmy, ciemniejszym, tym obecnym na bardziej jamajskich, niż naszych, imprezach. Nie spodziewałam się tego na tej płycie, więc jakoś mi się na serduszku cieplej uczyniło. Nie wiem, skąd wynikło skojarzenie, może z akcentu, może ze zmiany rytmu, ale ostatni gość, przynajmniej w moich oczach, uratował tę piosenkę.
"put it all on me" ft. Ella Mai
Ella Mai zrobiła coś, co zdarza się rzadko, mianowicie zrobiła karierę najpierw w USA, a potem dopiero w Anglii. Jak się ostatnio coraz częściej dowiaduję, dla artystów z Anglii znaleźć się na rynku amerykańskim nie jest tak łatwo, a co dopiero zrobić to przed zdobyciem rynku Zjednoczonego Królestwa. Nie wczytywałam się w biografię tej wokalistki, więc wiele o niej nie powiem, mogę jedynie stwierdzić, że lekki, raczej prosty duet z Edem Sheeranem wyszedł jej dobrze. I w sumie na tym kończą mi się pomysły, co mogłabym o tej piosence powiedzieć. Duet o tym, że dwie osoby mogą na sobie polegać w różnych, trudnych momentach, sprawdzi się dobrze na każdej płycie i w każdych czasach. Dobrze jest mieć ludzi, którzy nas, w takich trudnych momentach, wesprą i powiedzą: "oddaj mi to wszystko, co cię martwi, ja ci pomogę".
"Nothing on you" ft. Paulo Londra oraz Dave
A oto i mocniejszy beat, czekałam na to dość długo. Przez ostatnie kilka utworów było jakoś nadspodziewanie lekko, wreszcie troszkę więcej basu! Mi ta piosenka weszła niesamowicie dobrze, mówiąc po polsku bardzo mi się podoba, przypadła do gustu i w ogóle. Jedyne, co mnie zdziwiło, to to, że dużo bardziej podoba mi się zwrotka Paula, którego, przyznaję się, wcześniej wcale nie znałam, niż Davea, po którym spodziewałam się czegoś więcej. Jego niezawodny akcent jest na miejscu, ale tekstowo… nie wiem, mnie cośnie zagrało.
Ale beat, zostający na długo refren i świetna hiszpańska zwrotka wynagrodziły mi ten lekki zgrzyt. 🙂 I, mimo, że w pomyśle na tekst niby nie ma nic oryginalnego, jest to jeden z moich ulubionych utworów.
"I don't want your money" ft. H.E.R.
Tu znów wracamy do lżejszych klimatów i duetów miłosnych. Tytuł mówi sam za siebie, a refren głosi motto piosenki: "I don't want your money, I just want your time". Jak sam autor piosenki powiedział, mówi o tym, że nie pieniądze są ważne, a spędzony czas. W tym utworze Ed wypowiada się z pozycji tego, którego non stop w domu nie ma, jednocześnie tłumacząc, że przecież robi to, co robi, tylko i wyłącznie dla ich wspólnego dobra. H.E.R. natomiast wciela się w pozostawioną w ojczyźnie dziewczynę, która jasno mówi, co ją bardziej obchodzi od dobrobytu materialnego. I mimo, że mało który słuchacz Sheerana może się identyfikować z sytuacją koncertującego muzyka, ale pewnie każdy zna z autopsji lub życia bliskich osób historię, w której ktoś za bardzo poświęcał się pracy, nieco mniej natomiast, podtrzymaniu domowych relacji.
Sheeran w wywiadzie, dotyczącym albumu, jasno powiedział, że kłutnie na tym tle nie są w jego domu problemem, na pewno jednak woli spędzać święta, urodziny czy sylwestry w domu, z rodziną, zamiast przyjmować kolejne, zadowalające finansowo, propozycje.
"1000 nights) ft. Meek Mill oraz A Boogie Wit da Hoodie
Kawałek muzycznie znów zbliżony do współczesnego, elektronicznego rapu, tekstowo natomiast kontynuujący opowieść z poprzedniego utworu. Tu już skupiamy się na konkretnych przeżyciach i odczuciach wprost z trasy, a Sheeran przybliża nam swoją historię i to, jak jego życie teraz różni się od tego, od czego zaczynał. Co w sumie jest dość logiczne i jeszcze bardziej ciekawe, dobry materiał na film. Troszkę mniej podobają mi się zwrotki gości. W ogóle ta piosenka akurat nie zwróciła zbytnio mojej uwagi, być może dlatego, że jest umieszczona tóż po kompozycji o podobnej tematyce i podobnym podkładzie.
"Way to break my heart" ft. Skrillex
To z kolei był kolejny utwór, na który czekałam z niecierpliwością. Odkąd tylko przeczytałam, że Sheeran zrobił coś ze Skrillexem, nie mogłam przestać się zastanawiać, jak to się mogło stać i jak to może wyglądać. Przecież to są dwa różne światy! Jeszcze rozumiem z Diplo, z Majorem Lazerem, ale ze Skrillexem? Ja Sonnyego bardzo doceniam, lubię i w ogóle, ale… Albo może inaczej, ja rozumiem, że Sheeran ma szerokie horyzonty, ale… dubstep? Dlaczego?
Okazało się, że niedoceniłam pomysłowości, a moja pamięć zawiodła. Gdybym zastanowiła się dłużej, przypomniałoby mi się, że hit Biebera z przed kilku lat, nazywający się"where are u now", też wyszedł z rąk Skrillexa. Jak nie dubstep, to co? Oczywiście, że elektroniczna ballada! Elektroniczna ballada wygląda tak, że zaczyna się dość spokojnie, tytuł najczęściej umieszczamy pod koniec refrenu, a potem jest drop ,czyli więcej basu i elektroniki, innymi słowy, więcej Skrillexa, a na to nałożone zabawy wokalem. W ramach ciekawostki powiem wam, że te wysokie dźwięki w muzycznych fragmentach "where are u now", to też jest, przerabiany i miksowany, głos Biebera. W piosence z Edem więc producent zastosował podobny zabieg i użył głosu Sheerana trochę tak, jak brzmienia w syntezatorze. Słuchając tej piosenki zorientowałam się, że chyba było to lepszym wyjściem, niż zrobienie na siłę jakiejś mocnej, przeelektronizowanej, Skrillexowej klubówki, co w towarzystwie raczej delikatnego wokalu Sheerana mogłoby się wydać nieco sztuczne i wymuszone. A to, co zrobili zamiast tego? Ładne, na prawdę ładne.
"Blow" ft. Chris Stapleton oraz Bruno Mars
Ktoś widział? Ktoś zna? Jeśli nie, to zróbcie mi uprzejmość i, zanim przeczytacie dalszy ciąg tej recenzji, najpierw posłuchajcie, choćby początku, a potem napiszcie w komentarzach, jaki mieliście wyraz twarzy i pierwszą myśl.
Już? Posłuchane? No, to żebyście wiedzieli, że autor piosenki nagrał ją dokładnie po to, żebyście się tak zdziwili. Nagrał rockowy kawałek dlatego, że mu się podobał, to raz, i bo nikt się po nim tego nie spodziewa, to dwa. Jak to pierwszy raz usłyszałam, to pomyślałam: aaaaa, no dobra, pewnie gra na gitarze i wziął sobie wokalistów. A gdzie tam! Śpiewać też mu nikt nie zabroni! A, tu ciekawostka, wszystkie partie instrumentalne są zagrane przez Bruno Marsa. Nie wiedziałam, że facet gra na wielu rzeczach. Myślałam, że tylko na gitarze lub fortepianie, a on tu podobno robił i gitarę, i bas, i bębny też.
Piosenka mocna, od rifu zaczynamy, potem walniemy całąresztę sekcji, na wokalu ciszej, tylko bas i bębny, koniec refrenu wyśpiewywany wyraźnie, tylko z towarzystwem hihatu, solo gitary wspierane tylko przez pojedyncze, mocne uderzenia co jakiś czas, a na koniec zwolnienie. Podręcznikowa ta piosenka jest, takie mam odczucie. Co wcale mnie do niej nie zraża. I bardzo ją lubię, przyznać to muszę. Serio, zrobiło to na mnie wrażenie. W sam raz na solidne zakończenie płyty, mówiące: co, myśleliście, że to koniec naszych możliwości? Łup!
Podsumowując
Czekałam na płytę długo i doczekałam się krążka, na którym jest piosenka na każdy nastrój. I chociaż może nie wszystkie utwory wyszły tak ciekawie, jak mogłyby wyjść, to na prawdę znalazło się tu sporo kompozycji, do których będę wracać z przyjemnością i słuchać w różnych miejscach i momentach.
Polecam tym, którzy lubią pop, Sheerana, rap, piątą i ostatnią piosenkę to w ogóle każdemu polecam… Ogólnie to jest super! 🙂
Pozdrawiam was!
ja – Majka
PS Czy ktoś z was ma na myśli jakąś płytę, zespół, piosenkę, cokolwiek muzycznego, co chciałby zobaczyć ocenione tutaj? Jeśli tak, proszę dać znać, bo jestem ciekawa, co byście mi zaproponowali.
A oto kolejna część wpisu audio, w którym prezentuję instrumenty w moim domu. W poprzedniej części prezentowałam wam jakąś tam wiedzę, w tym odcinku przedstawię wam niewiedzę. :p Także, bawcie się dobrze.
Pozdrawiam ja – Majka
Bloga pisze się z różnych powodów.
1. Bo umie się pisać.
2. Bo się właśnie nie umie pisać i chce się to poćwiczyć.
3. Bo ma się mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia.
4. Bo nie ma się nic ciekawego do powiedzenia i chce sobie to człowiek jakoś, nie wiem, odbić?
5. Bo nie ma się nic ciekawszego do roboty.
6. Bo jest się ewentualnie czym pochwalić.
Nie wiem, z którego powodu ja piszę bloga, myślę, że z kilku na raz lub z różnych w różne dni. Kiedy pisze się bloga, zawsze można sobie pomyśleć, że: nie mam pracy, nie poćwiczyłam, nie zrobiłam nowego projektu… ale jednak coś tworzę! Gorzej, jak pisać też się nie chciało, no nie?
Po tym przydługim wstępie przejdę do tego, że właśnie dlatego przydałoby się cośtu napisać, bo ostatni wpis poszedł w świat przed moim wyjazdem na wakacje, a potem cisza. I nic nie wiadomo. Ja miałam napisać podsumowanie festiwalu, a tu… Siedzę sobie i oglądam youtube. Należy się więc zabrać do roboty.
Szóstego lipca ruszyliśmy do Ostródy, w której od ośmiu lat spędzam od trzech dni do dwóch tygodni wakacji. Niesamowite jest to, że kiedy pierwszy raz obejrzałam w internecie nagrania z festiwalu, były to bodajże filmiki z edycji w 2011 roku, wydało mi się to niewyobrażalnie wielkim i równie nieosiągalnym wydarzeniem. Różni ludzie na takie festiwale jeżdżą, no ale my przecież nie pojedziemy! Potem każdy to pamięta inaczej, tata reklamę w radiu, ja rozmowę na jakiejś imprezie i reklamę, możę w telewizji, może w internecie, dość, że padł pomysł, a może byśmy pojechali? No bo w sumie, to czemu nie? OK, jak tak mówisz… Wzięliśmy namiot i pojechaliśmy. I nagle się okazało, że mnóstwo koncertów, że atmosfera, że artyści na wyciągnięcie ręki, że jak się kogośpozna na polu namiotowym, jakimkolwiek, nie tylko festiwalowym, to po 20 minutach jest już się jego najlepszym znajomym i jedzie się z nim na imprezę do jego ziomków na dwie godziny. Dali nam tam jeść i w ogóle… Tak właśnie poznaliśmy naszych znajomych punków, którzy na przyszły rok polecili nam już inne, spokojniejsze nieco pole namiotowe, gdzie śpi mnóstwo ich znajomych. OK, jedziemy tam.
W następnym roku już było to ich pole, troszkę lepsze warunki, a także wejściówka VIP na festiwal. I, żebyście mnie źle nie zrozumieli, za taki bilet się po prostu płaci, nie to, że my jesteśmy jakoś specjalnie traktowani po jednym razie. :d Taki bilet umożliwia udanie się w strefę VIP na backstage, gdzie nieco łatwiej o artystów. I ile razy byśmy się nie zastanawiali nad sensem kupna tego biletu, tyle razy udaje nam się na tym backstageu spotkać kogoś takiego, że to w ogóle jedyna taka okazja w życiu i tak dalej.
Tym bardziej przydało mi się to w roku 2014, kiedy to zaczepiałam przeróżnych wykonawców z pytaniem: a dlaczego właśnie reggae? Dociekliwość była spowodowana projektem gimnazjalnym. Ponieważ teraz program nauczania zmienia się mniej więcej tak często, jak rząd, uściślę, że w pewnym momencie istnienia gimnazjum druga klasa miała za zadanie, w małych grupkach, robić projekt. O czymkolwiek. Niby naukowy, ale na serio można było pod to podciągnąć wszystko, byleby znaleźć opiekuna i pomysł. My znaleźliśmy, pamiętam nawet, że wszyscy na tę okoliczność ubraliśmy się w koszulki z festiwalu. Do tego projektu potrzebne mi było kilka słów od ludzi, którzy się na prawdę tąmuzyką pasjonują i zawodowo zajmują. Było mi potrzebne, więc pytałam. Dziwili się, pytali, co to za projekt, prosili o sprecyzowanie pytania albo odpowiadali od razu… w każdym razie, co najważniejsze, reagowali, a ja nie tylko miałam materiał, ale i pretekst, by z nimi dłużej pogadać. Nieocenione wrażenia.
Nie będę tu opisywać każdej edycji w szczegółach, może to zrobię na nasze dziesięciolecie tam, ale mogę wspomnieć niektóre rzeczy, które przypominają mi się w tym momencie.
Ten moment, kiedy jeden z wokalistów Vavamuffin, po skończonym wywiadzie, przeprasza wysłannika telewizji i podchodzi się z nami przywitać. To pierwsza nasza edycja. Ten moment, kiedy drugi ich wokalista dosiada się do nas i rozmawiamy o muzyce tak w ogóle. To ostatnia edycja.
Ten moment, kiedy jesteśmy świadkami historji. Kiedy Nattali Rize czyta przemówienie o tym, co na świecie powinno być najważniejsze, po polsku, mimo, że jest z Australii. Kiedy na koncercie jej zespołu można wysłuchać świetnie przygotowanego mixu różnych piosenek, w tym hitów michaela Jacksona czy bardziej rockowych brzmień. Moment, kiedy słuchamy na żywo Shaggyego, steel pulse, czy, z drugiej strony, starych hitów Daabu, wykonywanych przez jego oryginalnego wokalistę.
Ten moment, kiedy rozmawiamy z Juniorem Stressem o związku reggae z rapem, albo kiedy dj Feel x nagrywa autograf głosowy, freestylując. Ten moment, kiedy Gentleman, tóż po zagraniu długiego koncertu, schodzi ze sceny i podchodzi do barierek, by przywitać się i pogadać z ludźmi. Już nie wspominając o tym, że zagraniczni wokaliści lub zespoły mają to do siebie, że, jak dają autograf audio, po prostu wolą zaśpiewać.
Mnóstwo było takich highlightów, wartych zapamiętania, nagrania i opowiedzenia momentów, na które by nie starczyło bloga. Powiem więc tylko, że ta edycja również mnie nie zawiodła. Odkrycie, a raczej ponowne odkrycie, tego roku, to zespuł Gentlemen's Dub Club z Wielkiej Brytanii. Pierwszy raz też widziałam na żywo posli zespół Duberman. Znałam ich płytę, ale zupełnie zapomniałam o tym, że jeszcze nie słyszałam ich live. Teraz już wiem, jak to wygląda i nie żałuję. Świetny koncert z gościnnym udziałem Hornsmana Coyotea. A, no i jeszcze! A propos świetnych koncertów, w niedzielę zrobili występ dla dzieci. Wpiszcie sobie na youtubie "żywa akademia pana Kleksa". Serio, najlepsze doświadczenie! Nie myślałam, że usłyszę te rzeczy na żywo.
O festiwalu chyba tyle, teraz o samych wyjazdach. Pod namiotem spaliśmy tylko przez pierwsze dwa lata. Potem pojawił się pomysł, żeby jechać tam całąrodziną, a nie tylko ja i tata. Ze względu na to, że wybrać się pod namiot w cztery osoby, w tym z moją małą siostrą, stanowiło by troszkę większą trudność, postanowiliśmy znaleźć pokój lub domek. I, na szczęście, trafiliśmy na domki w Kątnie, kilka kilometrów od Ostródy, gdzieś w niebycie, na sporej działce. Domki nowe, do tego stopnia, żę jak pierwszy raz tam jechaliśmy, nie dostaliśmy od razu zdjęć, bo po prostu jeszcze nie można ich było zrobić w, niedokończonym wtedy, objekcie. Od sześciu lat jeździmy w to samo miejsce, nie przeszkadza nam to w żadnym wypadku i z roku na rok czuję się tam bardziej, jak u siebie. Jadąc pierwszy raz całąrodziną wpadliśmy teżdo restauracji, przy kręgielni, w galerii handlowej. Niby nic specjalnego, gdyby człowiek dobrze poszukał, znalazłby pewnie bardziej orginalne miejsca. A my jakoś tam trafiliśmy i pierwszy objad zawsze jemy tam. Te wszystkie drobne szczegóły, kiedy przyjeżdżamy do domku, zostawiamy rzeczy, a potem jedziemy na obiad i siadamy na tych samych, ciężko się przesuwających, ale w sumie wygodnych fotelikach przy stole, a Emila pyta, czy możę iść do sklepu z zabawkami, który jest tak blisko, że gdy przyjdzie jedzenie, wystarczy zawołać, wszystkie te rzeczy sprawiają, żę czuję, że wracam, a nie, żę okazyjnie przyjeżdżam. Trudno to wyjaśnić, ale chyba takie miejsca po prostu zostają w pamięci, jak je się odwiedzi odpowiednią ilość razy.
Z tegorocznych nowości, odkryliśmy zarąbistą indyjską restaurację! Na prawdę, dawno nie jadłam tak dobrych rzeczy! A, no i byłam świadkiem największego, jak do tej pory, wiatru wiejącego w Ostródzie. W ogóle nie kojarzę, żeby tak wiało w tym roku. Gdziekolwiek. Będąc w domku natomiast, w któryś dłuuuuuuugi, leniwy letni ranek odkryłam, że na super polsacie leci "niania" z audiodeskrybcją! Od tego dnia, czas antenowy od 10 do 11 rano był mój. 🙂
Tak myślę, myślę… i to jest chyba tyle, ile mogę wam powiedzieć o tegorocznym pobycie poza mym rodzinnym miastem. Kiedy wróciłam nastał czas generalnych porządków w pokoju moim i Emili. Te porządki odbywają się etapami, więc, jak łatwo się domyślić, jeszcze się nie skończyły. Poza tym, biorąc pod uwagę na przykład ten tydzień, udało mi się już udowodnić Kamilowi, że jednak gdzieś we własnym mieście umiem go doprowadzić, a także zdążyłam wybrać się z mym szkolnym Humanem do restauracji, w której jeszcze nigdy nie byłam. Także, jak na razie, wakacje mam udane.
(drobnym druczkiem) Oczywiście oprócz tych momentów, w których siedzę, nie mogę się do niczego zebrać i dopada mnie przerażenie związane z dalszą nauką i kilkoma międzyludzkimi relacjami. Ale czy chcielibyście czytać tego bloga, gdybym wam tu opisywała te z moich dni, które składają się z niczego? No właśnie! 😉
Więc pozdrawiam was i proszę o komentarze.
ja – Majka
PS Dla zainteresowanych, polecam.
Książki: nowa książka Anety Jadowskiej "Dzikie dziecko miłości".
Pop: Płyta Sheerana z gośćmi, recenzja będzie, a jakże!
Rap: Druga EPka duetu Kleszcz i Kopruch, jak dla mnie aktualni mistrzowie.
Reggae: Na prawdę posłuchajcie gentlemanów z Gentlemen's Dub Club. Warto!
Filmy: Niedługo idę na "yesterday", nie odpuszczę sobie tego!
Koncerty: W listopadzie Alec Benjamin znowu w Polsce!
Blog Mai: Ktoś ma jakieśrequesty? Prośby? Zażalenia? Konkretne recenzje do zaproponowania? O wpisach o instrumentach pamiętam, będą na bank.