Witajcie!
Troszkę mi się ostatnio zebrało, to wam poopowiadam, a co!
A zacznę od tego, że zaraz ten laptop wyląduje na zewnętrzu, bo już w tym momencie musiałam poprawiać pierwsze zdania, ponieważ mój komputer postanowił nie wpisywać spacji po polskich znakach na końcu wyrazu. Ile ja mam napisanych różnych wyrazów łącznie z "się", "cię", "zrobił", "dziś" i innymi takimi, to ludzkie pojęcie przechodzi. I tak dla wyjaśnienia, ja wiem, że w poprawnej polszczyźnie nie mówi się "na zewnętrzu", ale na TYM blogu się mówi! Tak mówiły tzw. boovy, kosmici z filmu "dom". Bajka z 2015 roku, piękna i mądra, kocham boovy!
Wracając do świata rzeczywistego, ostatni wpis ode mnie mieliście pierwszego grudnia, ten fascynujący serial skończył się więc mniej więcej na wysokości breloczka z Yodą i pierwszych prób poloneza. A propos, ostatnio kolega, który ze mną tego poloneza tańczy, zjawił się na próbie i przedstawiałam go pani Ewie. Pani Ewa zaś przedstawiła się sama: "ja jestem nauczycielem wspierającym Mai, razem się wygłupiamy na matematyce". Taaaaaak, nie mam pytań. Jeśli do tego bloga zagląda w tym momencie moja wychowawczyni, uspokajam, staramy się, aby te wygłupy ograniczały się do zrozumienia, co się wokół nas dzieje. Doszłyśmy do komentarzu w stylu "Ja wiem! To jest parabola, która lata!". Ja już nie pytam, co to za proszki, ja chcę tylko wiedzieć, ile one kosztują.
Mówiąc o cenie, dużo mnie ostatnio kosztowało skupienie na zajęciach i odrabianie lekcji, ponieważ bardzo usilnie zajmowałam się decyzją pt. kupić Rolanda, czy nie kupić? A jeśli tak, bo raczej tak, to skąd kupować? Zaczęłam docierać do końca internetu, miałam wrażenie, że znam wszystkie filmiki na youtubie, zaczęło mi się to śnić po nocach, to chyba nie dobrze… słowem, zaczęłam lekko świrować. W celu uniknięcia ześfirowania poważniejszego, niecały tydzień temu dokonałam zakupu. W poniedziałek dowiedziałam się o okazyjnej dosyć cenie, napisałam kilka pytań do pana, który zajmuje się sprzedażą Rolandów na nasz piękny kraj… Tak przy okazji chciałabym zdementować plotki i teorie obalić, że wszystkie takie supporty klijenta, to nieinteligentne roboty i automaty z rozwojem wstecznym, które odpowiadają na wszelkie pytania na odwal się i ogólnie w tonie "zajmiemy się tą sprawą, jak już nam trzecia kawa wystygnie". Napisałam, zapytałam i dostałam od miłego pana odpowiedź na wszelkie moje pytania, rozwiano moje wątpliwości i doradzono. Dzień później dokonałam zamówienia, w środę mój instrument został do mnie wysłany, a w czwartek był już na miejscu. Muszę przy tym podkreślić, że ja w czwartek mam lekcji sześć, niby mało, ale za to ciężkich, natomiast popołudniu mam angielski, przeżycie miłe i interesujące, niemniej jednak niekiedy dość wyczerpujące umysłowo, w skutek czego w czwartki kończę zajęcia o godzinie 19. Pocieszałam się, że jak już skończę i wrócę, to roland jużbędzie w domu. Nasz nauczyciel miał litość w sercu i zrobił lekcję na pół świąteczną, przypomnieliśmy sobie słownictwo związane z celebrowaniem tego wydarzenia, dostaliśmy słodycze… Ja nie wiem, czemu my na każdą zapowiedź pana "dziśbędę coś dla was miał!" reagujemy pytaniem: o, cośdo jedzenia? A może to tylko ja…? Yyyyyyyyyyyy…
Wracając do Rolanda, już tłumaczę. Mówię skrótowo o syntezatorze Roland fa06, zwanego również stacją roboczą. O, ostatnie 3 słowa właśnie napisały mi się razem, no nic. Wracając. Urządzenie ma nie tylko 2 tysiące całkiem fajnych brzmień rolanda na sam początek, ale także można ten pakiet rozszerzać o paczki ściągane z ich oficjalnej strony. Poza tym można za jego pomocą nagrywać to, co się gra, ma w sobie prosty system nagrywania ścieżkowego z 16 ścieżkami, co w praktyce oznacza, że można sobie w spokoju popracować nad każdym instrumentem osobno, ma sampler – 16 padów do uruchamiania dodatkowych dźwięków lub podkładów, ma możliwość podłączenia mikrofonu lub gitary i również dołączenie do nagrywanych kompozycji dźwięków z nich dochodzących, może obsługiwać programy do tworzenia muzyki na komputerze… W ogóle sporo może. Jak na moje możliwości, to nawet za dużo, jak na razie nie bardzo ogarniam to umysłem. Więc jak ktoś mnie w komentarzach zapyta, co już na nim zrobiłam, to ostrzegam, że głowę urwę, chyba, że ktoś to pytanie zada za 2 tygodnie, a nie 2 dni. Już teraz jednak darzę to urządzenie wielkim uczuciem i ogólnie, po powrocie do domu w piątek usiadłam od razu do przeglądania brzmień i 2 godziny mi znikły. Pod koniec przestałam słyszeć różnicę. Na porządku dziennym będą przypadki, kiedy zrobię coś niechcący, np. w piątek prawdopodobnie włączyłam jakiś efekt, a potem przez pół godziny próbowałam znów znaleźć to brzmienie, co mi się tak podobało. Prawdopodobnie to brzmienie, w takim kształcie, jak ja je pamiętam, po prostu nie istnieje, tylko ja uruchomiłam na tym brzmieniu jakiś efekt.
Mówiąc o instrumencie przypomniało mi się, co jeszcze zajmowało mój umysł w grudniu. Oczywiście były to próby do świątecznego koncertu w szkole. Kto czyta mojego bloga już od pewnego czasu doskonale wie, w jakiej atmosferze te próby przebiegają i z czym to się wiąże. W naszym zespole pracuje się fantastycznie, zwłaszcza dlatego, że praktycznie wszyscy instrumentaliści grają na więcej niż jednym instrumencie. Co prowadzi do dialogów typu:
– I co, zagrasz z nim na saksofonie? –
– Ale na dwa saksofony, czy saksofon i klarnet? –
– No nieeeee, klarnet w tym nie, przecież klarnet gra na fortepianie! –
I weź tu zrozum naszą rozmowę. Drugi fajny dialog udało się skonstruować koleżance, której z imienia nie wspomnę dla bezpieczeństwa, która na pytanie, czy posiadamy jakiś instrument odpowiedziała: "No jasne, jak coś, to przyniosę z muzycznej! Nie no, oczywiście, że nie będzie problemu, jakoś wyniosę, nie takie się rzeczy robiło! Yyyyyyy… albo zapytam, czy mogę wynieść.".
I całe napięcie poszło się… wałęsać.
Koncert sam w sobie poszedł bardzo fajnie, na pierwszym z trzech występów zrobiliśmy wszystko, czego się robić nie powinno, ja pomyliłam kolejność, koleżanka zaśpiewała inny tekst, a na końcu jeden mikrofon się zepsuł, a drugi wyczerpał. Z tej pokazji po koncercie zwróciłam się do wychowawczyni, która w tym roku opiekowała się zespołem: pani profesor, jak teraz poszło wszystko, co mogło, to potem jużtych problemów na pewno nie będzie! I nie było, wszystkie następne występy odbyły się bez przypadkó. Chociaż, ta akcja z mikrofonem powinna być pokazywana, jako przykład wspaniałej pracy zespołowej. Trzeba wam wiedzieć, że my "cichą noc" śpiewaliśmy w ośmiu językach. Co dwa wersy zmieniał się język i osoba śpiewająca, na końcu wracaliśmy do polskiego, co oznaczało, że w trakcie tej piosenki wokaliści zmieniali się 9 razy. I mieliśmy do tego jeden mikrofon. Jejjjjjjjjj! On raz, między dwoma wersami, przeszedł przez sześć osób! Jak to musiało fantastycznie wyglądać! Co do mojego zadania w tym całym pięknym evencie, to grałam na perkusji i na cajonie. Na cajonie tylko dwa razy i dobrze, bo po drugim kawałku myślałam, że mi paluszki łodpadną, bo dosyć szybko i dużo miałam do grania. Okazało się, że żadnych perkusjonaliów i przeszkadzajek nie trzeba wynosić z muzycznej, bo szkoła takimi dobrami materialnymi dysponowała we własnym zakresie.
Między drugim a trzecim koncertem mieliśmy wigilie klasowe, dostałam od Mikołaja dużą, włochatą poduchę. Moja wychowawczyni siedziała koło mnie i mojej poduchy, co bardzo jej się podobało, bo ona lubi takie miziaste rzeczy. Przy okazji, polecam bajkę o ciepłym i puchatym, w sam raz na święta.
http://psycholog-olejnik.pl/inspiracje/bajka-o-cieplym-i-puchatym/
Teraz przejdę do różnych spotkań, o których wspominam nie tylko dlatego, żę były przyjemne, ale także dlatego, że o nich zapomniałam, co mogło byćniezbyt miłę dla spotykających mnie osób. Po pierwsze, spotkałam Monikęzarczuk, nie ma różnicy, czy podam nick, czy imię i nazwisko, na to samo wyjdzie, na ICC weekend, o którym mówiłam w poprzednim wpisie. Dużo nie powiem, bo nie rozmawiałyśmy długo, ale dzięki za spotkanie, mam nadzieję, że nie długo odwiedzisz ojczyznę. 🙂 Po drugie nie pisałam tutaj… serio? Nie pisałam? O spotkaniu z djem Denisem, czyli moim serdecznym kumplem, którego jednym z ważnych zadań życiowych jest popychanie mnie do różnych dziwnych zadań muzycznych i dawanie mi do zrozumienia, że tak ogólnie, to przydałoby się wziąćdo roboty. Nic nie szkodzi, bo ja mu powtarzam to samo, więc jesteśmy kwita zwykle. Wraz z kolegą Mateuszem pokazywali mi, na czym polega to całe mixowanie muzyki. Super zabawa, na prawdę, aż bym sobie kiedyś cośtakiego sprawiła lub pożyczyła, taką kontrolkę do obsługi programów miksujących. Fajny antystres, to raz, dwa, że wygląda bardzo fajnie, a trzy, że, o ile zdążyłam się zorientować, jakoś mi to tam wychodziło. Denis, dzięki jeszcze raz, bo nie tylko pokazujesz mi nowe rzeczy, ale także jesteś po prostu zawsze bardzo miły, co jest cenne w tych czasach. :p Ja tak nie umiem, niech ci inni powiedzą.
Po trzecie, byłam zaproszona na spotkanie wigilijne do Dawida i Julity i bym się wcale nie zdziwiła, gdyby julita więcej mnie nie wpuściła za próg domu, bo jak dla mnie, to to wyglądało tak, że ja przyjechałam, najadłam się i pojechałam. :p A i tak mogłam tam jeszcze z wami posiedzieć, bo okazało się, że PKP jest zdolne do machinacji polegających na zamienianiu miejscami różnych pociągów. Przynajmniej ja mam taką teorię, ponieważ ten pociąg, co miał byćpóźniej, pojechał wcześniej, niż ten, co miał jechać wcześniej. A pojechał później… yyyyyyyyyy… w każdym razie miałam być w domu o 19:56, a w końcu wyjechałam z Warszawy o 20:14. I to jeszcze nie był TEN pociąg. :p Przy okazji, pytanie. Dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na pomysł zrobienia kas dla ludzi, którzy kupują bilet na Dzisiaj. Nie jutro, nie za tydzień, nie za miesiąc, DZISIAJ! No weźcie sobie wyobraźcie. Macie pociąg za 10 minut, załużmy, że ostatni, chcecie kupićbilet, ale nie można, bo przed wami stoi facecik i: yyyyyyy, no bo, proszem paniom, bo jaaaa, to bym chciał bilet na poooooooniedziaaaaaałeeeeeek, no no, mooooooże byyyyyć na czternastą trzydzieści… Ale proszę pana, z tym, że w tym pociągu już nie ma gwarancji miejsc siedzących. To znaczy, że nie wiadomo, czy pan będzie miał gdzie usiąść… Kurde, ziomek! Nie dość, że NIE jedziesz dzisiaj! Tylko za dwa dni! To jeszcze i tak już nie ma biletów! Słuchajcie, ja nie mówię o stawianiu nowych kas, ja mówię o wydzieleniu dwóch takich, które sprzedają bilety tylko na ten dzień. Nie później.
Przed wizytą na Powiślu wpadłam na trochę do Lasek, aby obrzucić moich drogich znajomych owocami w czekoladzie. Rzecz jasna, w paczkach. Klaudia, niezmiernie zdumiona moim przybyciem, uczyniła mi nawet herbatki i ucieszyła się z prezentów, niepochlebnie wyrażając się o stanie mojego umysłu. W tym dniu udało mi sięjeszcze spóźnić na autobus całe pół minuty, więc ogólnie było interesująco.
A, no i jeszcze, tydzień wcześniej spotkałam się z Monią i Weroniką, również na Powiślu, i tu again: Moniu, ja nie jestem taka zawsze!
W ogóle, to tak patrzę na ten mój wpis i widzę, że wychodzi tak, jakby mnie w ogóle nie było w domu, bo ciągle gdzieś łażę. Co ciekawe, tak jest tylko przez pół weekendu, bo w niedzielę ściśle trzymałam się zasady wysypiania się za wszelką cenę, a w tygodniu, to w ogóle nic się nie udawało robić, Zuza, mój drogi human, świadkiem. Sorki Zuziu, wyjdziemy gdzieś niedługo. Z Becią natomiast najwięcej czasu na wymianę poglądów miałyśmy gdzieś koło naszych wspólnych lekcji i przy odrabianiu angielskiego. Naszą specjalnością jest połowę czasu przeznaczonego na odrabianie przegadać o nowym motywie, który wpadł nam do głowy, albo o książce, którą czytamy, zamiast się zająć rachunkiem prawdopodobieństwa.
Ostatnio rozmawiałyśmy też o próbnych maturach, bo przeprowadzane były pod koniec listopada, więc wyniki zjawiały się w grudniu. Dostawaliśmy nawet arkusze na pamiątkę, Becia wręczyła mi taki jeden z uprzejmym komentarzem: masz, możesz sobie tym napalić w piecu. Zapewne chodziło jej o to, że dla mnie każda kartka wygląda, jak czysta. Teraz sobie myślę, że w sumie mogłam porobić łódeczki.
Mam silne wrażenie, że oczymś miałam napisać i zapomniałam. Nie wiem o czym, więc nie napiszę i przejdę od razu do ostatniego punktu programu. Ponieważ ten wpis i tak zrobił mi się jakiś taki muzyczny, to powiem o moim ostatnim odkryciu w tej materii. Odkrycie nazywa się Alec Benjamin, pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, nawet jedna jego piosenka widniała na tym blogu niedawno. Ja mówię, ten chłopak będzie kiedyś porównywany do Sheerana i Passengera na raz. On jest czymś pomiędzy. Styl bardziej Sheeran, teksty bardziej Passenger. Wywiadów z nim słucham, człowiek przemiły, cichy z głosu, ale, jak jużspytają, to gadatliwy z charakteru, a poza tym bardzo pozytywnie pokręcony, a ja takich lubię. Większość czasu jednak poświęcam jego piosenkom, są niby proste, a jednak każdy tekst do mnie trafia. I nie powtarza się w tematach raczej, każdy z tych tekstów to jakaś historia, co bardzo szanuję.
Polecam ja – Majka
No i chyba koniec wpisu.
PS Dostałam już dziś kilka smsów więc ja też wam teraz napiszę. Wesołych świąt!